Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zaklęte zwierciadło - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 listopada 2023
Ebook
39,99 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zaklęte zwierciadło - ebook

Rok 1833. Eufrozyna Bilińska, zubożała szlachcianka, nie martwi się coraz trudniejszym położeniem swej rodziny, bo – szczęśliwie zakochana – żyje marzeniami. Nie wie, że rodzice mają wobec niej inne plany. Postawiona przed rozpaczliwym wyborem, postępuje wbrew sobie, co zaważy na całym jej życiu.

Dwadzieścia lat później Eliza Ruczyńska szykuje się do ślubu z młodym i przystojnym arystokratą, gdy w jej świat wkracza rosyjski szlachcic – zaborca. Dziewczyna, chociaż zawsze była posłuszna woli rodziców, tym razem postanawia iść za głosem serca, nawet jeśli oznacza to ostracyzm środowiska. Czy ta decyzja przyniesie jej upragnione szczęście? A może przyjdzie jej stoczyć jeszcze niejedną walkę o siebie i miłość?

To pasjonująca saga o kobietach, które musiały ponieść konsekwencje swoich wyborów. To opowieść o nienawiści prowadzącej do miłości – i miłości prowadzącej do nienawiści. To historia o podnoszeniu się po stracie, o kobiecej sile, która pozwala przetrwać najgorszy czas, oraz o tym, że aby odnaleźć spokój ducha, trzeba rozliczyć się z przeszłością – nie można nią żyć.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Słowik zacznie piosenkę – i róże rozkwitną

Pośród szmaragdowego młodych łąk kobierca!

– A mnie czyż nowa wiosna zawita do serca?

Konstanty Gaszyński, Zima (fragment)

PROLOG

KRÓLESTWO POLSKIE, ŁUBINÓW,
KWIECIEŃ 1835 ROKU

Krzyk, z początku niewyraźny, przypominający raczej jęk, zaczął potężnieć. Zdawało się, że odbija się od ścian, wprawia w drżenie szyby serwantek i szklane klosze lamp, których nikt nie zdążył zapalić. Janusz Słoczyński poderwał się z krzesła i doskoczył do drzwi, lecz zabrakło mu odwagi, by wejść do środka. Oddychał szybko, przerażony i blady.

– Boże, uratuj ją... – powtarzał cicho, spoglądając na wiszący przy wejściu do jadalni drewniany krzyż. – Chryste, zlituj się, to moja wina. Mnie ukarz!

Opadł na kolana, próbując powtarzać słowa litanii, ale nie słyszał swego głosu, błagalnego Kyrie Eleison, tylko krzyk przeszywający go na wskroś.

Zasłonił uszy, aż nagle wszystko umilkło. Zastygł w bezruchu, mierząc się ze strachem po stokroć gorszym od tego, który prześladował go w powstaniu. Nie żyje... – pomyślał i przez krótki moment nie widział wnętrza jadalni, lecz czarną, kołyszącą się chmurę.

– Panie Słoczyński.

Nie zareagował od razu. Minęła dłuższa chwila, nim podniósł wzrok na kanciastą, zmęczoną twarz doktora Michowa. Zmusił się, by wstać, i czekał na słowa, które go zabiją.

– Już po wszystkim. Ma pan zdrową córkę.

– Córkę... córkę – powtarzał cicho, trawiąc te słowa i bojąc się zadać kolejne pytanie. – A moja żona?

– Pańska małżonka czuje się dobrze, teraz odpoczywa.

– Dzięki ci, Boże... – szepnął, opierając się plecami o ścianę. Na moment przymknął powieki, jego twarz złagodniała, usta rozchyliły się w słabym uśmiechu.

– Tak... – Doktor obrzucił wzrokiem swój fartuch, pokryty brunatno-czerwonymi plamami. – Nie powinienem niczego przed panem ukrywać. To był ciężki poród. Miejmy nadzieję, że nie wystąpi gorączka. Pani Eufrozyna... Wątpliwe jest, by jeszcze kiedyś...

– Proszę mówić.

– Nie będzie miała więcej dzieci.

Janusz Słoczyński zrobił jedynie niecierpliwy ruch ręką, dając do zrozumienia, że to teraz nieważne.

– Czy pozwoli pan, że się umyję? Przebiorę się tylko i wrócę do pańskiej małżonki.

– Ależ oczywiście. – Używając dzwonka z wizerunkiem Napoleona, Słoczyński przywołał służącą. – Pokażesz panu doktorowi drogę i znajdziesz świeże ręczniki, a potem zadbasz, by podano kawę.

Kiedy został sam w pokoju, usiadł przy stole i oparł głowę na rękach. Trząsł się z zimna, choć stary piec o zielonych kaflach był jeszcze gorący. Zbliżała się szara godzina, która wpełzała przez okna, osiadała na jasnych firanach i zagarniała blask kwietniowego dnia, oddając w zamian melancholijny półmrok. O szybę tłukła się mucha, próbując uciec przed ciemnością. Wahadło zegara sennie odmierzało czas, utrudzone niekończącą się pracą.

Janusz Słoczyński usłyszał coś jeszcze: cichutkie kwilenie i kroki w sypialni przylegającej do salonu jadalnego. Wstał i zbliżył się do drzwi z lękiem i nadzieją. Gdyby go zawołała, gdyby choć szepnęła jego imię...

Kiedy z pokoju wyszła Ludwika z zawiniątkiem w ramionach, zrobił ruch, jakby chciał ją wyminąć, ale piastunka zagrodziła mu drogę.

– Śpi. Nie przeszkadzajmy jej. – Uniosła ku niemu ozdobiony falbaną becik. – A oto i pańska córeczka.

– Jest taka... maleńka – powiedział wzruszony, spoglądając na zaróżowioną buźkę.

Ostrożnie dotknął palcem rączki.

– No, nie taka znów maleńka. Akuratna, taka jak trzeba. Zaraz poślę po żonę gajowego. Powiła przed tygodniem i będzie w sam raz na mamkę.

– Dziękuję, Ludwiko. – Zawahał się. – Czy Eufrozyna mówiła ci... Wspominała może, jak chciałaby ją nazwać?

Piastunka uciekła wzrokiem.

– No, zmęczona była, więc...

– Więc poczekamy, aż odpocznie. Niech ona zadecyduje.

Ludwika uśmiechnęła się nieporadnie, kołysząc dziewczynkę w objęciach.

– Lepiej, żeby to pan... – chrząknęła, pociągając nosem. – Ona nie...

Janusz westchnął głęboko. Bolesny ciężar znów osiadł mu na piersi.

– Rozumiem. – Popatrzył na córkę. – Chciałbym ją nazwać po ojcu.

– Wincentyna? – spytała z powątpiewaniem Ludwika.

– Rzeczywiście, nie brzmi dobrze i nie pasuje do niej. Może więc Wiktoria?

– Wiktoria, Wiktunia. Ładnie. – Popatrzyła uważnie na poszarzałą twarz Słoczyńskiego. Źle wyglądał. I jeszcze ten upiorny smutek w oczach, od którego ciarki szły po kręgosłupie. – Jeszcze się wszystko poukłada, zobaczy pan. Ona zapomni, wybaczy... Macie córkę, więc...

– Nic się nie poukłada, Ludwiko. Za późno... Od dawna jest już za późno...CZĘŚĆ I
Przed zwierciadłem

ROZDZIAŁ 1

LITWA, WILNO, WRZESIEŃ 1853 ROKU

Elizie Ruczyńskiej od dziecka wpajano, że powinna się bać. Najlepiej wszystkiego. Gniewu ojca, kościstych dłoni ciotki Teodozji, czarnych kotów, zła czającego się w ciemnych zaułkach, deszczu, ale również słońca, wody w sadzawkach i rzekach, zdrożnych myśli, a przede wszystkim Boga, który dla Elizy miał twarz rozzłoszczonego starca z obrazu Trójcy Świętej, wiszącego w pokoju matki. „Bój się Boga!” – mówiono, gdy zbyt głośno się śmiała albo biegła w podskokach przez korytarz. „Bój się Boga” – powtarzano, gdy w białej, perkalowej sukience kładła się na trawie, by marzyć nie wiadomo o czym. „Zobaczysz, Bóg cię pokarze” – ostrzegano, gdy niepytana próbowała zabierać głos. Bała się więc, wyćwiczona połajaniem, ale najmocniej wtedy, gdy porównywano ją z bliźniaczą siostrą. „Helenka nigdy by tak nie postąpiła, Helenka wiedziałaby, jak się zachować. Ach, gdyby tu była Helenka...” – wzdychała z żalem ciotka Teodozja, sięgając po różaniec tylko z przyzwyczajenia, bo za duszę prawdziwego anioła modlić się wszakże nie potrzeba.

Teraz, gdy Eliza siedziała zupełnie sama przy stole zastawionym do uroczystej wieczerzy, bała się, że już więcej nie zniesie, że rozpacz ją rozerwie, a gorycz sprawi, że potłucze porcelanową zastawę, którą wniosła w posagu. Nikt nie przyszedł, nikt! Zaproszenia wysłała już dawno, przygotowywała się od tygodnia i czekała na ten wieczór jak na cud, który przywróci ją do łask i obdarzy przychylnością bliskich. Nie była na tyle naiwna, by się łudzić, że pojawi się ojciec, ale matka? Wanda? Zakryła twarz dłońmi i zapłakała cicho, ze wszystkich sił starając się stłumić łkanie. Rzadko pozwalała sobie na taką słabość, odkąd w dzieciństwie usłyszała od ciotki Teodozji, że lamenty nie przystoją panience i że Helenka z pewnością nie uroniłaby nawet jednej łzy.

– Proszę jaśnie pani. – Do jadalni weszła młoda i szczuplutka służąca Olena. – Bo kucharka pyta, czy podawać. Piec stygnie.

Eliza pospiesznie otarła policzki, próbując zachować resztki godności, i już zamierzała wydać dyspozycje, ale ubiegła ją ciotka Teodozja.

– Wracaj do kuchni. Ja porozmawiam z kucharką. Pozabieraj naczynia.

– To gości nie będzie?

– A ty nie wiesz, że takie ciekawskie jak ty to się w piekle smażą?

Dziewczyna spuściła wzrok, wyrzucając sobie, że po raz kolejny się zapomniała. Prędko uprzątnęła stołowe srebra, patery i półmiski z nadziewanymi roladami.

Eliza przyglądała się, jak pustoszeje stół, z którego jeszcze przed kilkoma godzinami była taka dumna. Smutku nie mogła wypłakać, więc ten rozpychał się w głowie, schodził do gardła i osiadał niby kamień o ostrych brzegach na żołądku.

– Mówiłam ci, że nikt nie przyjdzie – zakomunikowała zimno ciotka Teodozja. – Zmarnowało się tyle jedzenia. Musiałaś być taka uparta? Naprawdę liczyłaś na to, że po tym, co zrobiłaś...

– Ciotko, proszę...

– A czy matka cię nie prosiła? Ojciec? Chciałaś, to masz. Teraz tak będzie wyglądało twoje życie. Zasłużyłaś sobie.

Eliza wstała z krzesła, z przyzwyczajenia kładąc rękę na brzuchu. Ciotka zauważyła ten gest i uśmiechnęła się drwiąco.

– Opatrzność czuwała, byś nie wydała na świat dziecka zaborcy, poczętego w grzechu.

Eliza zacisnęła usta. Skurcz bólu na krótką chwilę wyostrzył rysy jej twarzy, wykrzywił wargi w grymasie i dźgnął między oczy.

– Ciocia wybaczy, pójdę się położyć – powiedziała spokojnie, za wyćwiczonym latami opanowaniem chowając smutek i niechęć, a także potężne uczucie gniewu, którego się bała.

– Tak, tak, idź spać – mruknęła pospiesznie ciotka Teodozja, bo nie czuła się dobrze z tym, co powiedziała.

W sypialni rozgościły się ciemność i wrześniowy ziąb, którego nie zatrzymały grube mury kamienicy i ledwie tlące się drwa w kominku. Zaraz też przyszła Olena. Zapaliła świece i pomogła swej pani zdjąć suknię z jedwabnej mory. Eliza specjalnie wybrała głęboki odcień błękitu, bo był to ulubiony kolor matki. Długo przygotowywała się na ten wieczór i żywiła głęboką nadzieję, że po tym, co ją spotkało, najbliżsi okażą choć odrobinę współczucia i łaski. Najwyraźniej jednak w ich oczach wciąż była zbrodniarką, która swą fatalną miłością zhańbiła rodzinę.

Leżąc w łóżku, powróciła myślami do tych chwil, gdy ten jeden, jedyny raz sprzeciwiła się woli matki i ojca. A przecież zawsze była dobrą, posłuszną córką. Ze wszystkich sił starała się dorównać Helence, tej uwielbianej przez wszystkich siostrze, która choć nie zdołała nawet złapać pierwszego oddechu, obrosła w przymioty niemalże świętej. Eliza szybko nauczyła się uprzedzać życzenia innych, dostosowywać do ich pragnień, powściągając własne. Ubóstwiała matkę, która nigdy nie skąpiła jej pieszczot i ciepłych słów, nazywając swoją księżniczką i ukochaną dziewczynką. Ojciec z ciotką zachowywali większą rezerwę. Tępili zgodnie wszystko to, co uznawali za rażące i nieodpowiednie: śmiech, płacz, złość i dziecięcą egzaltację. Lepili małą Elizę jak lalkę z gliny, z satysfakcją i dumą słuchając zachwytów innych nad panienką Ruczyńską, śliczną, ułożoną jak trzeba, z licznymi talentami. Żadna panna nie mogła się z nią równać. Żadna nie miała aż tak alabastrowej cery, gęstych czarnych włosów i błyszczących oczu. Żadna nie wydobywała z fortepianu dźwięków wystarczająco rzewnych i czystych. Żadna nie poruszała się z takim wdziękiem. Żadna nie była tak słodka i pokorna.

Pochwały, które w dzieciństwie sprawiały Elizie przyjemność, w miarę upływu lat zaczęły w niej budzić wyrzuty sumienia. „Przecież ja wcale taka nie jestem” – miała ochotę zaprotestować. „Zobaczcie, jak ona pięknie zajmuje się dziećmi, będzie doskonałą matką” – mówiono, gdy bawiła potomstwo swych kuzynek, i nikt nie dostrzegał, że w rzeczywistości obecność hałaśliwych siostrzenic i siostrzeńców męczy Elizę i drażni.

Towarzyskie spotkania, podczas których uśmiechając się łagodnie, odgrywała narzuconą rolę, sprawiały, że potem w nocy cierpiała na boleści żołądka. Nieraz odnosiła wrażenie, że nosi w nim świętą siostrę Helenkę, matkę i ciotkę Teodozję, że to one żyją w jej ciele i kierują nim wedle swej woli. Raz zwierzyła się z tego jedynej przyjaciółce Wandzie, która zawyrokowała, że Eliza jest wrażliwa, przeżywa wszystko zbyt mocno i że najlepsze na boleści są krople miętowe, a na nerwy – walerianowe.

A potem poznała Dominika Łempickiego. Przedstawiono ich sobie niedługo po święcie Matki Boskiej Różańcowej, a po Nowym Roku odbyły się zrękowiny. Radość wielka zapanowała w rodzinie. Łempiccy... Zacny ród, piękny majątek, chwalebne czyny. Czyż to nie szczęście dla Elizy? Czyż to nie zaszczyt?

A tymczasem ona haftowała monogramy na pościeli, cierpiąc na coraz większe dolegliwości żołądka i bóle głowy, pogubiona w uczuciach. Dominik Łempicki był jak z marzeń. Zachwycił ją od pierwszego wejrzenia i musiała się upominać, by nie patrzeć na niego zbyt długo. Smukły, wysoki, ciemnowłosy, wyjątkowo urodziwy, zupełnie inny od podstarzałych kawalerów o nalanych twarzach, których rodzice przyjmowali na proszonych obiadach. Wiedziała, że papa szuka jej męża, i strach ją zdejmował, jak też zakończą się owe poszukiwania. Znała swoje powinności, była pogodzona z myślą, że kiedy przyjdzie nieuchronne, ma obowiązek ucałować dłoń ojca, podziękować jemu i Bogu, że nie zostanie starą panną jak ciotka Teodozja. Tego dnia, gdy dowiedziała się, komu oddano jej rękę, poczuła ulgę i przez krótki czas była naprawdę szczęśliwa. Okazało się, że narzeczony poza ujmującą powierzchownością posiada także inne zalety. Adorował ją subtelnie, bez rażącej natarczywości, która zresztą i tak byłaby niemożliwa, bo przeważnie towarzyszyła im ciotka Teodozja. Tylko podczas gry na fortepianie, gdy ćwiczyli mazurki albo polonezy, mieli szansę zbliżyć się do siebie. Zdarzało się, że Dominik muskał jej palce, na krótką chwilę splatał ze swoimi, patrząc na nią tak, że rozogniało się w niej wszystko i pragnęła w nieskończoność widzieć jego oczy i czuć dotyk. Nie wątpiła, że to, co się w niej przebudziło, jest miłością, o jakiej czytała w książkach, które Wanda wykradała matce. A jednak z każdym kolejnym spotkaniem ogarniał ją coraz większy strach, natury którego nie rozumiała. Miała wrażenie, że to nie ona wychodzi za mąż, ale to drugie, doskonałe wcielenie Helenki. To nie ona się uśmiecha, nie ona skromnie spuszcza wzrok, nie ona kocha. Jestem obłąkana – myślała nieraz, lękając się, że Dominik w końcu to odkryje. Wyobraźnia podpowiadała jej różne scenariusze, a każdy uwzględniał pogardę, nienawiść i odrazę narzeczonego. Dlatego też nie mogła postąpić inaczej. Nie mogła!

Eliza przekręciła się na łóżku, gdy usłyszała kroki na korytarzu. Nasłuchiwała przez dłuższą chwilę, aż wreszcie usiadła i oparła się o drewniany zagłówek.

– Dima! Tak długo cię nie było! – rzuciła z tłumionym wyrzutem w stronę młodego mężczyzny, który z przewieszonym przez ramię surdutem wszedł do sypialni. – Czekałam.

– Nie chciałem ci przeszkadzać w wielkim pojednaniu, moja piękna Elizawieto – odparł pogodnie, przysiadając na łóżku. – Twój ojciec przestał się dąsać?

– Nie. Nikt nie przyszedł. Nikt! Nawet Wanda.

– Można się było tego spodziewać, czyż nie? – Ściągnął buty i położywszy się w poprzek, podparł głowę na łokciu. Ciemne oczy mężczyzny patrzyły na nią wesoło. – Nie musisz żebrać o ich łaskę. Poradzimy sobie bez nich.

– Oni mi nigdy nie wybaczą.

– A czy to takie ważne?

– Jak możesz tak mówić, przecież wiesz...

– Wiem, ale chyba pora się pogodzić z tym, że dla nich jesteśmy straceni. I jeszcze dali nam tę kostuchę, żeby nas gnębiła.

– Ciotka Teodozja stara się pomóc – zaprotestowała, sama w to nie wierząc.

– Wolałbym, żeby pomagała gdzie indziej. – Uśmiechnął się.

– Ja również – odparła szeptem. Odrzuciła pierzynę na bok i przysunęła się do niego. – Dmitriju, mam tylko ciebie. Tylko ciebie. Obiecaj, że zawsze przy mnie będziesz, że nigdy mnie nie zdradzisz, nie zawiedziesz.

– No co też ci chodzi po głowie, moja piękna Elizawieto. – Odgarnął jej włosy z czoła i pocałował w skroń. Jego wargi były ciepłe i suche jak lipcowa ziemia.

Eliza objęła go mocno, wyczuła przy tym woń alkoholu i tytoniu. Uniosła ku niemu usta, po raz pierwszy od dawna szukając u niego intymnej bliskości. Utrata dziecka na wiele tygodni uśpiła zmysły, ale teraz Eliza potrzebowała pociechy i potwierdzenia, że dokonała słusznego wyboru. Dmitrij pocałował ją krótko, niedbale, jakby myślami błądził gdzieś indziej.

– Pora spać, najdroższa. Jutro porozmawiamy.

Ułożyła się na boku, nieco zawiedziona, ale spokojna, że czuje jego ciało przy swoim i słyszy miarowy oddech. I tylko jedna myśl zakłócała sen: Dmitrij niczego jej nie obiecał.

Mimo późnej pory pani Izabela Ruczyńska zapukała do sypialni męża. Nie spał jeszcze, ubrany w szlafrok siedział w fotelu, wpatrując się w płonące świece. Popatrzył na nią bez zaskoczenia i bez ciekawości, co ma mu do zakomunikowania. Przed laty cieszyły go te nocne odwiedziny, choć doskonale wiedział, że żona nie przychodzi do niego gnana miłością, lecz marzeniem, by spełnił się sen o wyczekiwanym macierzyństwie. Gdy to się wreszcie stało, przestała składać mu wizyty, a jego afekty traktowała jak zło konieczne. Szybko pozszywał zranione serce, bo chętnych szwaczek nie brakowało. Wystarczyło zachować dyskrecję, by dalej uchodzili za wyjątkowo zgodne i dobrane małżeństwo.

– Wybacz, Karolu, że naruszam twój spokój, ale...

– Ale spać nie możesz, bo lubisz się zamartwiać sprawami błahymi – dokończył za nią lekceważącym tonem.

– Eliza nie jest błahą sprawą. Czekała dziś na nas.

– Naprawdę musimy do tego wracać? Znasz moje zdanie, nic się nie zmieniło. I nie zmieni.

– Nawet jeżeli tak mi na tym zależy? Choć cię proszę? Nie mogłeś tego zrobić ze względu na mnie?

– Ze względu na ciebie, droga małżonko, nie wydziedziczyłem jej, choć powinienem był. Ze względu na ciebie otrzymała posag, ze względu na ciebie zrobiłem kiedyś coś, czego teraz bardzo żałuję. Gdybym mógł cofnąć czas...

– Wcale tak nie myślisz.

– A jednak. Oboje popełniliśmy straszny błąd i teraz za to płacimy.

Zbliżyła się do męża, posyłając mu łagodny, słodki uśmiech.

– To twoja córka.

– Moją córką była Eliza Izabela Ruczyńska. Elizy Kuzniecowej nie chcę znać.

– Jesteś okrutny.

– Ja? – Wstał z fotela. Początkowe opanowanie przeszło w stan podwyższonej irytacji. – Nic już nie zmyje hańby z naszej rodziny. Moim nazwiskiem wycierają sobie usta wszyscy w mieście. Wróć, proszę, do siebie i zastanów się, czyś się do tego nie przyczyniła.

– Przyczyniłam się?

– Rozpieszczałaś ją, trzymałaś przy sobie, zamiast pozwolić Teodozji zapanować nad jej krnąbrnym charakterem.

– Krnąbrnym? Co ty mówisz? Przecież zawsze była taka grzeczna i posłuszna.

– Doskonale się maskowała, a ty, zaślepiona i ufna, nie dostrzegłaś prawdziwej natury Elizy. Cóż, sprawdziło się stare przysłowie, że niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Pani Izabela pochyliła głowę, skuliła ramiona, gestem tym kontentując męża. Karol Ruczyński właśnie tego oczekiwał od kobiety, której ślubował przed dwudziestu pięciu laty. Pragnął szacunku, posłuszeństwa i lojalności. Nie wiedział, że żona tylko dlatego spuściła wzrok, by nie dostrzegł w nim złości i niechęci.

ROZDZIAŁ 2

Następnego dnia Eliza postanowiła wybrać się do rodziców, choć ciotka Teodozja sarkała, że szkoda drogi i czasu. Państwo Ruczyńscy, mimo iż posiadali piękny majątek szesnaście wiorst od Wilna, cenili sobie bardziej miejski pejzaż i rozrywki, których próżno szukać na prowincji, choćby i malowniczej. Od lat mieszkali we własnej kamienicy na ulicy Świętojańskiej, w pobliżu pałacu Paców, który dawniej był siedzibą hetmana wielkiego litewskiego, potem kasztelana żmudzkiego, a jeszcze nie tak dawno temu księcia Sapiehy. Eustachy Kajetan okazał się zdecydowanie większym patriotą od swojego ojca Franciszka, o którym plotkowano, że jest nieślubnym synem Stanisława Augusta Poniatowskiego. Młodemu Sapiesze za udział w powstaniu listopadowym skonfiskowano dobra, w tym pałac Paców. Teraz ten okazały budynek był własnością gubernatora wileńskiego.

Eliza poczekała, aż Dmitrij wyjdzie z domu, bo pewnie i on odradzałby tę wizytę, i zabrawszy ze sobą służącą, udała się do rodziców. Z ulicy Zamkowej na Świętojańską było bardzo blisko, toteż nie najęła dorożki. Podczas jej pierwszych po ślubie odwiedzin ojciec poinformował ją krótko, że nie życzy sobie, aby zakłócała mu spokój. Od tamtego dnia minęły jednak dwa miesiące, co pozwalało mieć nadzieję, że tym razem przyjmie ją serdeczniej.

Gdy dotarła na miejsce, została wprowadzona do salonu różanego, nazwanego tak z powodu trzech pokaźnych płócien Jana Rustema, przedstawiających matkę i dwie ciotki pana Ruczyńskiego wśród róż. Eliza rozejrzała się dyskretnie wokół, ale nie dostrzegła żadnych zmian.

Wyszła jej na spotkanie matka, wyciągając ręce w serdecznym geście.

– Córeczko! – zawołała, siadając przy niej na sofie w stylu empire. – Tak mi przykro. Chciałam przyjść, uwierz, ale... – Zamilkła, bo w drzwiach pojawił się Karol Ruczyński. Mimo dość swobodnego, domowego stroju, na który składały się ciemne spodnie, jasna koszula i granatowa kamizelka, wyglądał bardzo oficjalnie, a jego surowe spojrzenie przestrzegało przed poufałością.

– Czy nie wyraziłem się dostatecznie jasno ostatnim razem? – spytał tak lodowatym tonem, że chłód wypełnił salon, jak gdyby mroźne powietrze wpadło przez okno. – Nie jest tu pani mile widziana, pani Kuzniecowa.

– Karolu... – jęknęła błagalnie pani Izabela.

– Ojcze, proszę. – Eliza wstała z miejsca i zrobiła krok w jego stronę. – Minęło już tyle miesięcy. Wczoraj...

– Pani Kuzniecowa – akcentował słowa w taki sposób, jakby obrzucał ją najgorszą obelgą – pozwolę sobie zauważyć, że dokonała pani wyboru ze wszystkimi jego konsekwencjami. Uprzedzałem, że nie będzie pani mogła liczyć na naszą przychylność po tak skandalicznym i naruszającym wszelkie zasady przyzwoitości zachowaniu.

Eliza patrzyła na ojca, przełykając gorzkie łzy. Zawsze był wobec niej surowy i wymagający, ale nie miała nawet cienia wątpliwości, że jest jego kochaną córką, jedynaczką, która napawała go dumą. Pamiętała, jak uczył ją jeździć konno, choć mógł to zadanie zlecić służącemu, jak czuwał przy jej łóżku, gdy dostała wysokiej gorączki, i zawsze nazywał ją „Elizką”. Teraz zaś traktował jak obcą.

– Naprawdę nigdy mi nie wybaczysz?

Nie odpowiedział, tylko sięgnął po dzwonek. Po chwili w salonie pojawił się lokaj.

– Proszę odprowadzić panią do wyjścia – oświadczył Ruczyński, nie patrząc na córkę.

Eliza zagryzła wargi, by nie rozpłakać się z upokorzenia i wstydu.

– Do widzenia, mamo. – Dygnęła, odwróciwszy się w stronę pani Izabeli, która siedziała na sofie z wyrazem cierpienia na twarzy. – Ojcze. – Raz jeszcze dygnęła i ruszyła długim korytarzem do drzwi.

– Nie masz serca! – syknęła przytłumionym głosem pani Izabela, podchodząc do męża, gdy zostali sami. – Nikt ci tu nie każe przyjmować Kuzniecowa, ale Eliza...

– Eliza sama zdecydowała, kto ma być jej rodziną. Proszę cię, moja droga, nie próbuj się ze mną wadzić. Ta sprawa zbyt długo nas już zaprząta.

Pani Izabela znała swoje miejsce i powinności. I także swego męża. Żyła z nim na tyle długo, by wiedzieć, że choć nie jest złym i okrutnym człowiekiem, cechują go upór, a także dziwna duma, nakazująca mu zrywać wszelakie stosunki z ludźmi, którzy zawiedli jego zaufanie i przez których poczuł się zdradzony.

Żałowała z całego serca, że córka dokonała wyboru, skazując siebie na ostracyzm, a ją, matkę, na samotność tak ciężką i przygnębiającą jak jesienny mrok.

Powóz kołysał się na nierównej drodze. Ciemne chmury zasnuły niebo, ale jak na koniec września było jeszcze dość ciepło. Elizie nie spieszyło się do mieszkania na Zamkowej, którego nadal nie potrafiła nazywać domem, i do ciotki Teodozji, triumfującej, że ojciec po raz kolejny ją odrzucił.

Kazała zatem dorożkarzowi wieźć się pod Ostrą Bramę. Od wielu miesięcy trzymała się z daleka od kaplicy i od kościoła Świętej Teresy z uwagi na Dominika Łempickiego, który właśnie tam jeździł na msze, ale dzień był powszedni, więc malało ryzyko, że go spotka. Myślała czasem o nim z dziwnym ukłuciem żalu w sercu, bo na swój sposób był jej bliski i nie chciała go skrzywdzić. Przejmował ją wstyd na wspomnienie majowego dnia, gdy poprosiła go o zwolnienie z danego słowa. Siedzieli wtedy w salonie, pilnowani argusowym wzrokiem ciotki Teodozji. Szeptali do siebie, by ocalić resztki prywatności.

– Dlaczego? – spytał zasmucony, chowając do kieszeni surduta pierścień, który mu zwróciła. – Wydawało mi się, że pani i ja... – Przetarł ręką czoło, chrząknął. – Jest ktoś inny?

– Tak – rzekła ledwie słyszalnie.

– I był od początku?

Pokręciła przecząco głową, świadoma, że w tym momencie już na zawsze traci jego szacunek. Dopuściła się nikczemności, zdradzając go, i wiedziała, że za chwilę będzie musiała mu zadać jeszcze jeden cios.

– Kto to jest? – spytał spokojnie.

Zaskoczył ją opanowaniem, pozbawionym gniewu i wściekłości, zupełnie jakby spodziewał się rozstania.

– Dmitrij Timofiejewicz Kuzniecow.

– Kuzniecow... Właściciel tych fabryk włókienniczych?

– Nie, jego syn.

– Rozumiem – powiedział cicho.

Była mu wdzięczna, że nie skomentował jej wyboru ani jednym szyderstwem, nie zadrwił, iż ona, polska szlachcianka z rodu o silnych patriotycznych tradycjach i zasługach dla ojczyzny, woli Rosjanina.

– Jest pani tego pewna? Może to tylko chwilowa słabość, która wkrótce minie?

Widziała, że walczy ze sobą, że mimo upokorzenia nie odrzuca jej i jest gotów dać im szansę.

– Mógłbym poczekać...

– Dominiku – szepnęła i bardzo ostrożnie, tak żeby nie dostrzegła tego ciotka, dotknęła jego ręki. – Za późno na to...

Natychmiast cofnął dłoń i gwałtownie wciągnął powietrze przez zęby.

– Ach tak...

– Czy kiedykolwiek mi pan wybaczy?

– Nie mam pani czego wybaczać – rzekł nieco głośniej, niż zamierzał, po czym dodał cicho: – Doceniam pani szczerość i uczciwość. Życzę pani szczęścia, myślę, że będzie pani potrzebne.

W tamtej chwili zdawało jej się, że święta Helenka krzyczy: „Co ty robisz? Jak możesz być tak nierozważna, tak niemądra!”. Znów bolał ją żołądek, a głowę nawiedziły czarne myśli, że to dopiero początek udręki.

– Mam wielką prośbę, by na razie nie zdradzał pan nikomu naszej sytuacji. Moi rodzice...

– Nie wiedzą – dokończył za nią. – W takim razie tym bardziej życzę pani powodzenia.

W jego głosie nie było ironii, raczej współczucie, a nawet troska, a mimo to Eliza poczuła się jeszcze gorzej. Potem, gdy okazało się, że stryj Dominika został aresztowany i skazany na karę śmierci, prosiła Dmitrija, żeby poprzez swojego ojca spróbował dotrzeć do kogoś, kto mógłby pomóc. Ciotka Teodozja mówiła jej wówczas:

– Widzisz, co robią z nami Moskale? A tyś się wydała za jednego z nich. Jesteś z siebie dumna?

Ocknęła się z przykrych wspomnień i wysiadła z powozu w towarzystwie służącej. Wchodząc po stromych schodach do kaplicy, zwróciła uwagę na starszego mężczyznę bez nogi, być może byłego powstańca, który podpierając się rękami, na siedząco piął się powoli i mozolnie. Wreszcie podniósł się, otarł pot z czoła i za pomocą kuli wskakiwał na kolejne stopnie. Zauważył ukradkowe spojrzenie, uśmiechnął się szeroko i drapiąc po siwej brodzie, rzekł wesoło:

– Łatwo nie jest, ale dam radę, z kulasami czy bez nich.

– Może wezwę woźnicę, toby wam pomógł? – spytała, zatrzymując się.

– A nie. Powoli, powoli i sam zajdę. A jak się przewrócę, to wstanę, bo i jakie mam wyjście?

Odwzajemniła uśmiech i delikatnie podtrzymując dłońmi spódnicę, ruszyła do kaplicy. W środku modliły się dwie siostry zakonne, ściskając w dłoniach różańce, i opierająca się na lasce starowinka.

Eliza padła na kolana przed świętym obrazem i przeżegnawszy się, zaczęła szeptać gorąco:

– Proszę, pomóż mi odzyskać rodziców, ich miłość i szacunek. Niech mi wybaczą!

Uniosła wzrok i z czułością popatrzyła na wizerunek Marii Panny, która codzienne przyjmowała błagania, z pochyloną głową wysłuchiwała modlitw, towarzyszyła nieszczęsnym w trudnościach i brała na siebie ich ból, a wyglądała na tak kruchą i delikatną, jakby sama potrzebowała pociechy i opieki.

Po opuszczeniu kaplicy Eliza spostrzegła Wandę, która szła ulicą Ostrobramską w towarzystwie starej służącej. Dziewczęta przyjaźniły się od dziecka, razem chodziły na lekcje muzyki do organisty z kościoła Świętego Jana, Stanisława Moniuszki, i razem debiutowały na balu przed dwoma laty. Małżeństwo Elizy położyło kres serdecznej więzi. Wanda nie odpisywała na listy, ignorowała zaproszenia, nawet nie powiadomiła dawnej przyjaciółki o swoim ślubie. Teraz, gdy ją spostrzegła, natychmiast odwróciła wzrok, nerwowym ruchem poprawiając kapelusz.

– Wandziu! – zawołała Eliza, podchodząc bliżej. – Wysłałam do ciebie zaproszenie. Miałam nadzieję, że pojawisz się na wieczerzy.

– Mój mąż nie życzy sobie, żebym utrzymywała z tobą stosunki.

– Rozumiem, ale gdybyś mogła choć czasem napisać do mnie...

– Ja nie mam takich inklinacji do nieposłuszeństwa jak ty, Elizo – rzuciła surowo. – Nie złamię słowa danego mężowi. Boleję nad tobą, ale nic nie poradzę. Przykro mi – dodała, wkładając dłonie w futrzaną mufkę.

Eliza popatrzyła na urodziwą, zaróżowioną od zimna twarz, ciemne oczy, w których nie dostrzegła nawet cienia smutku, i wtedy pojęła, że nie straciła przyjaciółki – bo nigdy jej nie miała.

– Nie jest ci przykro – rzekła spokojnie, pozwalając, by myśli, które kiedyś lękałaby się wypowiedzieć, przeszły przez usta. – Namawiałaś mnie, bym poszła za głosem serca, nie szczędziłaś krytyki Dominikowi Łempickiemu, a teraz fałszywie litujesz się nade mną. To ja boleję nad tobą. Jestem żoną człowieka, którego kocham, a ty?

Wanda zapłoniła się, otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie znajdowała słów. Skinęła na służącą i wyminęła Elizę, obrzucając ją na odchodnym rozwścieczonym spojrzeniem. Mało nie rozpłakała się ze złości, ugodzona do żywego prawdą, której nie chciała przyjąć. Nie kochała męża, prawie pięćdziesięcioletniego barona z kupionym tytułem, i umierała z zazdrości, że najbliższa przyjaciółka ma poślubić mężczyznę, do którego sama potajemnie wzdychała. Za jedno spojrzenie Dominika Łempickiego wyrzekłaby się ojca i matki, za słowo „kocham” oddałaby duszę, on jednak nie chciał jej duszy i wolał patrzeć na inną.

Eliza tymczasem wróciła do powozu smutna i rozczarowana. Mało było przykrych słów od ojca, teraz jeszcze musiała pogodzić się z myślą, że w niebyt odeszła iluzja długoletniej przyjaźni z Wandą.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: