- W empik go
Zamorski diabeł - ebook
Zamorski diabeł - ebook
Za udział w powstaniu styczniowym duża grupa Polaków została zesłana w głąb Rosji. Na Syberię trafili także przodkowie głównego bohatera. Dwie dekady później, wuj młodego Jana Brzeskiego oferuje mu pracę w zakładach herbacianych. Tak zaczyna się podróż chłopaka przez Mongolię i Chiny aż do Pekinu, gdzie, mieszkając u chińskiej rodziny, poznaje język i kulturę. Jego dobre kontakty z Chińczykami nie podobają się białym pracownikom zakładu. Wkrótce Jan stanie przed trudnym wyborem...
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2612-0 |
Rozmiar pliku: | 528 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDROŻE.
Chłodny, syberyjski zmrok jesienny zapadał nad miastem i otulał je od spodu w fijoletowe mgły. W parowie rzeki brunatny cień, niby pierwszy lekki oddech nocy, wybiegł daleko na wodę i przyćmił na niej odbicie białych obłoków i purpurowej zorzy.
Pośrodku miasta wysokie kamienice kupieckie kąpały wprawdzie jeszcze swe malowane dachy i pyszne, słoniowate ciała w światłości uciekającego dnia, ale tłum nizkich domków podmiejskich, upstrzonych według syberyjskiego zwyczaju licznemi oknami i kolorowemi okiennicami, już zlewał się w jedną mętną plamę, na której coraz gęściej zapalały się szeregi drobnych świateł.
Domek pani Brzeskiej stał na samym skraju miasta, wśród ogrodów i parkanów, niedaleko katolickiego cmentarza o wysokich krzyżach.
Właścicielka weszła zamaszyście do swego mieszkania i tupnęła przeziębłemi nogami.
— Znowu ten szelma Teodor zrobił brewerję. Jak mi Bóg miły, tym razem nie przebaczę i na święty Michał wymówię komorne! — rzekła głośno. — A ty, Jasiu, jeszcze czytasz?! Porzuć!... Ciemno, zepsujesz oczy... albo poczekaj, zapalę lampę...
Brzęknęła kloszem, potarła zapałkę i weszła po chwili do pokoju syna, niosąc ostrożnie światło.
Jaś, wysoki, blady chłopiec z drobnym blond wąsikiem nad świeżemi ustami, siedział pod oknem z książką na kolanach i patrzał w zamyśleniu wdal na pożółkłe, jesienne ogrody i widoczne poza niemi krzyże cmentarne.
Gdy matka weszła, zwrócił na nią chabrowe oczy ze srebrnemi skrami.
— Co się stało, mamusiu?
— A to nie słyszałeś?
— Owszem, słyszałem. Ale myślałem, że się nic szczególnego nie dzieje, że to Teodor z żoną się kłóci...
— Ano, nicpoń, powiadam ci! Zdaleka spostrzegłam, że idzie pijany. Wyszłam przed sień i czekam: udaję, że go nie widzę, że w inną stronę patrzę. Czapkę zdjął, próbował prześlizgnąć się bokiem... Zastąpiłam mu drogę. „A co to? — pytam — Teodor znowu pijany? A przysięgał Teodor, że już nie będzie. Czy to ładnie pół roku komornego nie płacić, a pieniądze przepijać?... Tak robią tylko ostatni niegodziwcy“. Ukląkł, szyję wyciągnął: — Utnij głowę, matko, utnij, zgrzeszyłem, podły jestem człowiek...“ — „Co mi przyjdzie z głowy Teodora?... to nie garnek z pieniędzmi, ja proszę o pieniądze...“ — „Utnij, matko, wybaw mię od grzesznego żywota... Zgubiony jestem człowiek“ — powtarza. „Dobrze więc — powiadam — oto poślę do Teodora komornika, niech opisze sprzęty i narzędzia. Czym Teodor zarobi na chleb, gdy mu zabiorę jego szydła i kopyta?“ — „Niech opiszą... niech zabiorą... i dobytek, i żonę, i dzieci, i wszystkie rzeczy, które jego są...“ — powtarza z płaczem. Co miałam robić? Wzruszyłam ramionami... Widzę, sąsiedzi z domów wychodzą... śmieją się... Odeszłam w głąb ogrodu. Wracam, a on wciąż klęczy z wyciągniętą szyją... — „Niech Teodor komedji nie gra, niech Teodor idzie i wyśpi się!“ Wstał posłusznie i poszedł, a ja za nim. Słyszę, jak żona też wita go zaraz od progu: „A opoju, a niegodziwcze! to ty zamiast komorne zapłacić...“ Tu chyba się wściekł, bo usłyszałam potym takie krzyki i latanie, że musiałam wejść... Patrzę, przygiął ją za włosy ku ziemi i bije kułakami po twarzy, po plecach, gdzie trafi... „A co, kto twój książę? kto twój pan?!“ — powtarza. „Teodorze! Niech Teodor puści — wołam — Teodorowa!... Niech Teodorowa nie trzyma męża!“ Nie słyszą... Musiałam ich wodą oblewać!...
— Gdzież on jest teraz? — spytał, wstając, chłopak.
— W sieni. Wypchnęłam go i zamknęłam drzwi na klucz. Nie wpuszczę, całą noc na dworze przetrzymam... Kobietę pokrwawił, dzieci postraszył...
— Moja mamo, trzeba raz z tym skończyć... Oni się jeszcze kiedy zabiją. Trzeba ich niezwłocznie wyrzucić z mieszkania...
Pani Brzeska przysiadła na krześle i ręce na kolanach oparła.
— Rzeczywiście trzebaby wygnać, — rzekła — ale...
W tej chwili drzwi od sieni skrzypnęły i do pokoju wsunęła się rozczochrana głowa.
— Szlachetna duszo, Marjo Kazimierzówno!...
— Wynoś się, wynoś się!... Nic z tego... swoje odsiedzisz. Widzisz, Jasiu — zwróciła się do syna, gdy głowa znikła — w takim razie stracimy komorne za pół roku...
Syn przechadzał się z rękoma w kieszeni.
— Ależ, mamo, my ich i tak nigdy nie odbierzemy... Z tym się trzeba pogodzić.
Pani Brzeska westchnęła.
— Ciężko będzie. Ogród nie dopisał. Warzywa tanie, o kartofle pies bury się nie spyta... A wydatki zwiększą się, gdy wyjedziesz do tej... akademji...
Głos jej zadrżał i twarz odwróciła od lampy.
Znowu ostrożnie skrzypnęły drzwi.
— Szlachetna duszo!...
— Proszę bardzo, niech mi tu Teodor nie dokucza... Proszę iść sobie i zamknąć drzwi!... — zawołał z rozdrażnieniem Jaś.
Drzwi zwolna zamknęły się i długi czas słychać było głuche mamrotanie.
— Mamusiu droga, kochana mamusieńko! Czyż nie lepiej będzie, wciąż to powtarzam, sprzedać wszystko i wyjechać razem?... Korepetycjami zarobię cokolwiek... Jeżeli dodać to, co mamy od wuja, to nam starczy...
Przypadł jej do kolan. Ale pani Brzeska trzęsła przecząco głową.
— Nie, synu, nie... już ja się stąd nie ruszę. Mamy tu mało, to prawda, ale przynajmniej pewne... Gimnazjum z Bożą pomocą skończyłeś, skończysz i Szkołę Główną.
— Uniwersytet — poprawił syn.
— E! wszystko jedno! Uniwersytet, niech będzie uniwersytet. Za moich czasów była Szkoła Główna... To mniejsza... ale na te niewiadome korepetycje wolę już nie liczyć. Za stara jestem, synu, spracowana jestem, sterana... Takie życie, jak moje, raz tylko człowiek jest w stanie przeżyć...
— Ależ, mateczko, nie o to chodzi... Właśnie dla tego chciałbym...
Wtulił twarz w jej zgrubiałe, pomarszczone dłonie i całował je porywczo.
— Nie, — powtarzała staruszka — zostanę. Jeden pokój odnajmę jakiej emerytce, albo wezmę chłopców na stancję... Przecież w akademji dużo więcej potrzebować będziesz... Tylko pisz... zawsze pisz... codzień pisz... Nie zapomnij... Długo... obszernie... o wszystkim... O jakże będę...
Łzy strumieniem popłynęły jej po policzkach i spadły na kędzierzawą głowę syna.
— Przecież nie jadę jeszcze, mamusiu...
— Niezadługo już, niezadługo...
W sieni znowu rozległ się łoskot. Janek podniósł się z klęczek. Tym razem drzwi otwarły się szeroko i w progu stanął Teodor w całej okazałości.
— Szlachetna duszo, Marjo Kazimierzówno... pocztyljon — szepnął tajemniczo.
Pani Brzeska drgnęła i zerwała się.
— Co?
— Idzie. I list pewnie niesie, bo wyjął coś białego z torby i czyta...
Wprawdzie zmierzch już zapadł i o czytaniu mowy być nie mogło, ale pocztyljon istotnie wszedł niezadługo i oddał kwit na odbiór listu z pieniędzmi.
— Od wuja! — szepnęła pani Brzeska. — Tylko... jakoś bardzo dużo przysyła ci pieniędzy... Trzysta rubli.
— Poczciwy! — rzekł chłopak. — Nie chce, żebyś została bez grosza.
— Szlachetna duszo, Marjo Kazimierzówno! — jęknął głos od progu.
— Dobrze, już dobrze... Niech tylko Teodor pamięta, że to raz ostatni... Niech Teodor zje tę trochę chleba i mięsa, bo Teodor zziąbł i może się rozchorować, a żona nie gotowała dzisiaj obiadu... więc pewnie nic się tam nie znajdzie!
Teodor westchnął potężnie z głębi piersi i jął ogryzać kość, zerkając lubieżnie na stojące w szafce butelki. Ale pani Brzeska udawała, że tego nie widzi, i krzątała się po kuchence, nastawiała samowar, a Jaś tymczasem nakrył stół i rozstawił na nim filiżanki.
Nazajutrz pani Brzeska z niepokojem oczekiwała powrotu syna z poczty. Tymczasem Jasia długo widać nie było. Wreszcie, przez sztachety ogródka, spostrzegła go na ulicy. Szedł wolno z opuszczoną głową i rękoma schowanemi głęboko w kieszeniach paltota.
Miał tak strapioną minę, że matka nie wytrzymała i wyszła na jego spotkanie na dwór, naciągając pośpiesznie rękawy kaftanika na ręce umączone przy gnieceniu klusek.
— Co się stało? co ci jest?
— Nic, mamo... zaraz...
— Pieniądze oddali ci?
— Oddali...
— Więc o co chodzi?
— Zaraz... przeczytasz, mamo...
Weszli nareszcie do domku. Wtedy wyjął z zanadrza list i podał matce. Obejrzała uważnie kopertę, poznała charakter pisma, dostrzegła pieczęć pocztową z napisem „Kjachta“ i uspokoiła się.
Jaś tymczasem zdjął palto.
— Czytaj... czytaj, bo nie wiem, gdzie są okulary... hm... długi bardzo... — rzekła, zwracając synowi rozwiniętą ćwiartkę.
„Kochany siostrzeńcze...“ — zaczął chłopak zmienionym głosem.
— Widzisz, to nawet do ciebie list.
„...Tyś już duży i liczysz się za dorosłego... Skończyłeś szkoły z nagrodą, co ci chwalę, i powinieneś być rozsądny. Ja pojmuję twoją chęć postąpienia do Akademji, ale u nas w kraju dużo jest uczonych durniów, niegodnych zapracować sobie kawałka chleba. Każdy naród, jak i każdy człowiek, dłużen przedewszystkim dbać o swoje pożywienie. Prócz tego ty masz starą matkę. Kiedy okończysz Akademję, ona zupełnie zgrzybieje. Przecież nie posadzisz ją do ochrony. Tymczasem ona ci będzie przeszkadzać jeździć po świecie i iskać miejsca. Tak więc ja przekładam tobie, żebyś ty lepiej jechał do Chin...“
— Do Chin? — szepnęła pani Brzeska, ciężko siadając na krześle. — Do Chin?! Ależ to strasznie daleko!... To bez litości!...
Jaś nic nie odrzekł i czytał dalej ze łzami w glosie:
„...Naszej firmie potrzebny jest młody, nauczony człowiek, któryby znał po chińsku. Gotowa ona zapłacić sama za naukę. Naznacza na to rok czasu i tysiąc rubli złotem. Nauczać się będziesz w Pekinie, gdzie lżej o nauczyciela. Potym pojedziesz na praktykę do naszych zawodów herbacianych do Iń-Kou. Po wstąpieniu na służbę będziesz połuczał po dwa tysiące rubli rocznie. Pożywienie w Chinach tanie, jeżeli nie robić zbytków. Takim obrazem nietylko zabezpieczysz matkę, ale zmożesz cokolwiek odłożyć. A z czasem otrzymasz przydatek. Są tacy w naszym interesie, co biorą po sześć, nawet po dziesięć tysięcy rocznie... Kiep ten żołnierz, co nie myśli zostać gienerałem. Kiedy uzbierasz sumkę, wszyscy wrócimy zasłużenie do kraju. Potemu, że kraj biedny i do kraju wnosić trzeba pieniądze, żeby być mu pomocą, a nie w ciężar. Tak, chłopcze, uszy trzymaj do góry! Bądź przyleżny, pracowity, oszczędny, a głównie spełniaj swój dług wesoło i dokładnie, jak możesz ze wszystkich sił, a ostatek przyjdzie sam. Już ty wierz mi staremu! Przełożeni, gdy będą widzieli twoje staranie, będą cię oznaczali, a ty sam przywykniesz do pracy i wyrośniesz na dzielnawo człowieka, co sobie w kaszę dąć nie pozwoli i wszędzie się znajdzie. Więc przygotuj się w drogę bez żadnych tkliwości. Matce dokaż, że dla niej wszystko jedno, co ty od niej o tysiąc mil na Zachód, czy na Wschód. Czy tu, czy tam nie będzie jednako z tobą. Nawet lepiej na Wschód, dopóki jesteś młody i masz w głowie utopje, potemu że z Zachodu prędkobyś wrócił i jeszcze dalej zajechał...“
— I to prawda! — ze drżeniem szepnęła pani Brzeska.
„...I tak zbieraj się w drogę. Kup sobie za wysłane pieniądze co trzeba z obuwia, ubrania, bielizny. Nie dużo, ale samego najlepszego sortu, i jedź do Semipałatyńska, gdzie wkrótce przybędzie, albo już jest sasko-koburggocka naukowo-handlowa ekspedycja. Naczelnik jej, mój znajomy, towarzysz szkolny, obiecał cię do Pekinu dostawić. To dłużej pójdzie i drożej stoić będzie, niż jazda przez Kjachtę, ale skorzystasz z przebywania z uczonemi ludźmi. Wysługuj się naczelnikowi, żeby nie pożałował swego dobrego postępku. Pieniędzy, jeżeli ci nie starczy, weźmiesz u niego, a mnie uwiadomisz. Tylko jednak oszczędzaj pieniędzy. Im bardziej będziesz oszczędzał, tym prędzej wrócimy do kraju. Bywaj zdrów. Mamie rączki ucałuj. Niech się nie troska. Jesteś chłopak, a chłopcy zawsiegda się po świecie błąkają. Czy to nasza matka pokojnica myślała, że ja będę siedział w Kjachcie i targował herbatą!?... Bądźcie dobrego usposobienia. Nic się nie dzieje bez woli Boga.
Obejmuję was, rozpołożony ku wam
Tomasz Śnietycki“.
Czas jakiś stali w milczeniu pośrodku pokoju. Janek patrzał w okno, a stara matka na niego. Wreszcie odeszła, cicho stąpając dużemi trzewikami o płaskiej podeszwie.
Po chwili znów zastukała stolnica w kuchence i zabrzęczały naczynia. Jaś rzucił się na łóżko. Matka zaglądała do niego kilkakroć, ale nie odzywała się, i tylko, gdy siedli do obiadu, rzekła ze zwykłą żywością i prostotą:
— Co tam, Jasiu! Wuj ma rację! Popłaczemy, pobiadamy, ale pewnie zgodzimy się...
— Wcale nie ma racji! Nie mam najmniejszej skłonności do handlu!
— I w handlu potrzebni są uczciwi ludzie! Minęły te czasy, co to powiadali: nie oszukasz, nie sprzedasz! Ojciec twój uczciwy był człowiek, miał majątki, wsie i klucze, ja też nigdy nic nie sprzedawałam. A tu nieraz wózek z warzywem razem toczyliśmy po ulicach własnemi rękoma... Po całych dniach wystawaliśmy w kożuchach i butach wśród chłopów na targu... praca nie poniża...
— Wiem przecież! Nie o to chodzi, mamusiu, ale myślałem, że zostanę... literatem; przecież ten mój wierszyk nawet wydrukowali...
— Poczekaj: może i zostaniesz! Może wuj dla tego tak do handlu cię skłania, że chce tobie zapisać wszystkie swoje bogactwa. Wtedy mógłbyś pisać, bo miałbyś za co książki drukować!
— Co tam, o dziedzictwie nie dobrze myśleć... Ale znowu pobyt w Chinach też nie byle co!...
— A co? Widzisz!... Będziesz miał o czym pisać.
Zwolna Jaś rozweselił się i rozgadał. Snuł projekty i nie zważał, że za każdym razem, gdy mówił o przygodach i podróżach, usta matki drżały boleśnie. Zresztą pani Brzeska niczym więcej nie okazywała swego wzruszenia; była spokojna i napozór rada nawet z obrotu rzeczy.
— Mamusiu, a z tego tysiąca, to ja zaraz mamusi przyślę pięćset...
— Nie trzeba, synu. Starczy mnie starej to, co daje ogród... Przecie nie będę wydawała balów!
— A jakże! Już ja wiem... Mamusia tu zagłodzi się... Niech mamusia przysięgnie, że sobie żałować nie będzie!
— Ależ dobrze, dobrze, dziecko moje! Nic mi tylko nie przysyłaj. Niepodobna, żebyś został bez grosza w kraju takim dalekim i dzikim...
— Mamo, Chiny nie są krajem dzikim! Cywilizacja ich jest starsza od naszej...
— Słyszałam, ale już ja tam nie mam do nich zaufania. Ubierają się Bóg wie jak, mężczyźni noszą warkocze, witają się na czworakach, jedzą psy, koty, robaki... Prawda, że mają dobrą porcelanę i jedwabie, przyznaję, ale ty, Janku, kiedy się tam wśród nich znajdziesz, błagam cię, strzeż się niechrześcijańskich obyczajów... obiecaj mi...
Pierwsze lody były złamane.
Nazajutrz zaczęły się przygotowania do drogi, odwiedziny znajomych, szycie, pakowanie...
Po dniach dziesięciu wracała pani Brzeska z przystani... bez Janka. Szewc Teodor towarzyszył jej zdala.
Znów zapadał wieczór różowy i otulał miasto fijoletową mgłą. Staruszka szła zgarbiona, wolnym, ociężałym krokiem, jak gdyby teraz dopiero poczuła, razem z boleścią rozstania, całe brzemię swego życia, pełnego nieustannych utrat i troski. Koło domu obejrzała się za siebie na Teodora, kiwnęła ręką i rzekła:
— Niech Teodor już idzie... Niech wraca. Bóg zapłać!
Teodor nie ruszał się i patrzał żałośnie na bladą, pomarszczoną twarz staruszki, zaglądał jej w oczy pełne łez.
— Niech już idzie...
— A pani?
— Zaraz wrócę!
— To, może, _moja_ u pani ogień rozpali?
— Niech rozpali.
Szewc ukłonił się i przemknął przez furtkę. Ale nie odszedł, tylko schował się za krzakiem i śledził staruszkę. Ta obejrzała się za siebie na rzekę błyszczącą w głębokim parowie, potym zwróciła oczy w inną stronę, gdzie za ogrodami wysterkał wysoko ku niebu, zaróżowiony przez zorzę, czarny las omszałych krzyżów. Niektóre z nich stały dumnie wyprostowane w żałobnym majestacie, inne padały wtył w rozpacznej niemocy, jeszcze inne gwałtownie pochylały się naprzód, wyciągając rozkrzyżowane ramiona ku miejscu, gdzie tylko co zaszło słońce...
Staruszka zachwiała się i z jękiem oparła o sztachety.
Teodor machnął przed oczyma ręką:
— Ot! A jeszcze powiadają, żeby się nie upijać!... Fra-je-ry!...II.
W PUSTYNIACH MONGOLJI.
Brzeski wyskoczył raźno z dorożki i wszedł przez furtkę na nieduże podwórko błotniste i zaśmiecone, odgrodzone od ulicy niebiesko malowanemi sztachetami. Pośrodku, na sznurze przeciągniętym wpoprzek, suszyły się białe, czerwone i pstre koszule, oraz inna męska i żeńska bielizna. W głębi stał obszerny dom z ciężkim, czubatym dachem, z ogromną liczbą okien i okiennic, również malowanych niebiesko.
Brzeski nachylił się, przesunął szczęśliwie między zwisającemi sztukami pożytecznych płócien i rozejrzał dokoła. Dom przeglądał się melancholijnie w błyszczących u stóp jego kałużach, złotych od słońca, błękitnych od nieba. Do wnętrza domu wiodły po schodkach dwa wejścia, nakryte dwoma jednakowemi ganeczkami. Za sągiem drzewa, koło chlewów rozlegały się miarowe uderzenia siekiery i chłop w wyrudziałej siermiędze to chylił, to prostował swój grzbiet szeroki. Brzeski skierował się ku niemu.
— Gdzie tu mieszka baron Butberg?
Chłop poprawił nogą szczapę i z głośnym sapnięciem opuścił na nią wzniesioną siekierę, poczym spojrzał na pytającego wyblakłemi, siwemi oczyma i poskrobał się w głowę.
— Powiedzcie mi, gdzie tu mieszka baron Butberg, naczelnik naukowo-handlowej ekspedycji?
— Naczelnik... to... chyba tutaj... Ale żeby był kspedytor, to nie wiem!...
Niepokój, który trawił Brzeskiego od chwili opuszczenia pociągu, znikł nagle; spojrzał wesoło na chłopa, którego czerwony nos i niepewne ruchy przypomniały mu Teodora.
— Jakiż ten naczelnik?... Czy dobry?!
— Zwyczajnie... naczelnik!... — odrzekł chłop wymijająco. — Przez tamten ganeczek trzeba iść, przez dalszy...
Wskazał palcem wejście, do którego wiodła przez podwórzowe topiele wązka kładka drewniana. Brzeskiemu znów serce zabiło.
Wszedł do sionki i zastukał nieśmiało.
— Herein! — zabrzmiał z wnętrza głos chropawy nizki.
Gdy drzwi uchylił, ujrzał na tle okien przepojonych słońcem wysoką, tęgą figurę w kurtce z błyszczącemi guzami, pochyloną nad stołem, zawalonym papierami. Baron dużej, kanciastej, krótko ostrzyżonej głowy nie podniósł, na przybyłego nie spojrzał i nie przestał wodzić po mapie grubym palcem ze lśniącym sygnetem złotym.
— A kto tam?
— Jan Brzeski.
— Czego?
— Od wuja... Członek ekspedycji... Miałem być zaliczony...
— Aha!... Aha!... Przypominam sobie. Listy, dokumenty są?
— Są.
Brzeski postąpił krok naprzód z listem w ręce; jednocześnie rozległo się pod piecem warczenie i duży żółty buldog dźwignął się ociężale na przednie łapy.
— Leżeć, Dor!... Leżeć! — upomniał go łagodnie baron.
Buldog zwrócił do pana swój łeb potworny; jego krótka, szeroka morda z rozdwojonym nosem, z przyciętemi wargami i zwisającemi, mokremi pyskami wyrażała bezdenną pogardę dla gościa. Wypukłe, krwią nabiegłe oczy zdawały się spostrzegać tylko pana.
A baron tymczasem czytał list wuja Śnietyckiego i chmurna twarz jego, okolona krótką, szpakowatą brodą, rozjaśniła się, a w piwnych oczach strzeliły przyjazne błyski.
— Ha, ha! Pamiętam! Stare dzieje... Tęgi był bursz!... A cóż teraz porabia wuj pański? — spytał, wskazując nareszcie krzesło Brzeskiemu.
— Nie wiem. Nie widziałem go.
— Jak to? Nigdy?!...
— Nigdy.
Baron podniósł brwi z lekka. Buldog podszedł do Brzeskiego i z tajemniczą miną powąchał mu łydkę.
„Średnia przyjemność“ — pomyślał chłopak, ale nie ruszył się, nawet okiem nie mrugnął, gdyż... miał przecie należeć do ekspedycji, która mogła spotykać się z tygrysami! Baron jednak zauważył blady obłoczek krwi, przesuwający się po czole młodzieńca.
— Niech pan się nie boi... on tak tylko!... On nie ukąsi!... — uspokajał gościa z tłumionym zadowoleniem. — Poszedł precz, Dor!... Na miejsce!... Idź już sobie!...
Pies pocłapał dalej i zaczął wtykać nos z głupim uporem w rozmaite kąty.
— Nie boję się psów! Niczego się nie boję! — gorąco odpowiedział Brzeski.
— A co pan umie?
— Nic nie umiem. Skończyłem gimnazjum.
— Rysować pan umie?
— Trochę... bardzo słabo!
— A fotografować?
— Wcale.
Baron w zamyśleniu popieścił dłonią koniec swej przyciętej brody.
— To nic. Niech się pan przez te kilka dni wprawi. Ekspedycja może składać się tylko z pożytecznych członków. Zostanie pan... pomocnikiem fotografa!
— Pomocnikiem fotografa?! — powtórzył ze zdziwieniem Brzeski. — A czy... będę mógł polować?
Baron pomyślał chwilkę.
— O tyle, o ile to nie będzie wstrzymywało ogólnego pochodu! — odrzekł poważnie, powstał i kiwnął głową.
— Sługa panu wskaże... — dodał, gdy chłopak już do drzwi się zwrócił.
W sionce Brzeski zatrzymał się, aby się trochę uspokoić. Miał przykre uczucie, że przedstawił się jak ostatni osieł. O nic się nie rozpytał, nie umówił. Nawet się nie dowiedział, na czyj koszt pojedzie „jako pożyteczny członek ekspedycji!“ Nie spytał i nie wiedział, czy baron odebrał pieniądze, wysłane dla niego przez wuja!... Z gniewem myślał o sobie, a z rozrzewnieniem o dobroci i rozumie barona.
„Brał mnie na próbę z buldogiem... alem nic nie pokazał...“
Przypominał sobie, jak się baron namyślał, jak mówił wolno a stanowczo, jak wodził palcem po mapie.
„To musi być bardzo niezwykły człowiek“ — rozważał.
Ale wszystkie myśli dobre i złe tłumiła uciecha, że jest przyjęty... A więc ujrzy Chiny, zaczarowany kraj, gdzie mężczyźni noszą warkocze i spódnice, kraj kobiet o skośnych oczach i drobnych nóżkach, kraj ceremonji dziwacznych i dziwacznych obyczajów, kraj gdzie kwitnie herbata, gdzie robią słynne filiżanki, gdzie palą opjum i w czasie zaćmienia strzelają do słońca... Z radości gotów był wszystkich ściskać, nawet sługę, który mu miał pokazać, gdzie mieszkał fotograf.
Postanowił, że słudze da dziesiątkę. Ale nigdzie go nie dostrzegał. Z podwórka znikł nawet chłop w rudej siermiędze. Natomiast zjawiły się stada wróbli i białych gołębi. Wiatr łagodnie kołysał schnącą bieliznę, ptastwo ćwierkało i furkotało skrzydłami, płynące po niebie chmury odbijały się częściowo w kałużach błota, jak w kawałkach rozbitego na sztuki zwierciadła. Za sztachetami na ulicy dorożkarz spał zgarbiony na koźle.
„Jeszcze mi ukradną kuferek!“ — pomyślał Janek i pośpiesznie poszedł ku wyjściu.
Gdy nachylił się, aby się przemknąć między dwiema uroczyście zwisającemi koszulami, spotkał się oko w oko z mężczyzną w wojskowym mundurze, który zamierzał uczynić to samo. Brzeski cofnął się i zawahał. Oficer obejrzał go uważnie dobremi, siwemi oczyma.
— Pozwolę sobie utrudzić pana, gdy spytam, gdzie... — bąkał chłopak.
— Owszem! Służę panu...
— Jestem świeżo naznaczonym członkiem sasko-kobursko-gotajskiej ekspedycji i kazano mi odszukać fotografa... — wypalił z mocnym rumieńcem.
— Aha! Pewnie mam do czynienia z panem Janem Brzeskim, na którego czekaliśmy... Jestem też członkiem ekspedycji, doktorem — dodał z przyjaznym uśmiechem. — Więc pan już widział naczelnika?
— Byłem. Mam zostać pomocnikiem fotografa, a wiem o fotografji tyle tylko, ilem się nauczył z fizyki w gimnazjum... Kazano mi wprawić się... Ale czy zdążę? czy długo tu zabawimy?
Wesoły błysk przemknął po twarzy doktora.
— Ależ zdąży pan, zdąży... Nie jest to znowu tak wielka filozofja...
— Wyznaję, że wolałbym co innego.
— Pan, zdaje się, opłaca swą podróż?!
— Nie wiem. Nie spytałem się. Wszystko wuj...
— A może pan wolałby zbierać rośliny i preparować zwierzęta? Właśnie potrzebny mi jest taki młody, jak pan, pomocnik. Przypuszczam, że pan zwinny?
— O panie, jaki pan dobry! Koledzy mówili, że jestem dość zręczny...
— Jeżeli kolega chce, to poproszę naczelnika! Tylko niech kolega wiele się nie spodziewa. Prośba moja nic, ale to zupełnie nic nie znaczy. Niech kolega idzie do fotografa. Mieszka niedaleko stąd w domku z zielonemi okiennicami. Będą okiennice żółte, potym liljowe, następnie zielone... Obok mieszkam ja z topografem ekspedycji. Radzi będziemy koledze... Proszę wieczorem na herbatę.
„Jacy oni wszyscy mili!... Ludzie nauki, a wszyscy koledzy!“ — rozmyślał po drodze chłopiec.
Ale fotograf, zawiędły, wysoki blondyn, zawiódł go, przyjął go chłodno, prawie niegrzecznie.
— Wprawić się w dni kilka!? — wykrzyknął. — Baron myśli, że to tyle, co wypić kieliszek wódki. Pięć lat uczyłem się pilnie... Po kilku dniach będziesz pan umiał, co najwyżej, nosić aparat i podstawkę...
— Będę spełniał wszystko, co trzeba, ale myślę, że prosty służący... Chciałbym być pożytecznym...
Fotograf wzruszył ramionami.
— Cóżem ja winien!
— W takim razie powiem naczelnikowi, że nie jestem panu potrzebny.
— Tego nie mówiłem. Pan tylko do Pekinu? — spytał trochę łagodniej.
— Tak!
— Pewnie kazano panu razem ze mną zamieszkać!? Uważają, że mam za obszerny pokój... Stąd pewnie płynie... cała ta fotografja. A pan widzi, jak ciasno! Ale co robić!... Niech pan rzeczy rozkłada... Pan, zdaje się, na własny koszt?... Pan ma środki?!... Trzeba będzie wnieść łóżko...
— Czy warto? Prześpię się na ziemi. Przecie wkrótce ruszamy...
Fotograf bystro nań spojrzał.
— Skąd pan wie!? Czy baron co mówił?
— Nie, ale tak sądzę...
— Nie radzę... — bąknął i odwrócił się od gościa.
Ten, stropiony, nie wiedział co począć. Czuł, że trafił w jakąś sieć nowych dla niego stosunków i uczuć. Już trapił się, że jest ograniczony, że nie umie poznawać się na ludziach, że baron pewnie nie jest dobry.
„Trzeba się mieć na ostrożności“ — powtarzał sobie. Stanął na uboczu i więcej się nie odzywał.
Fotograf zagłębił się w książkę. Czas jakiś trwało przykre milczenie; wreszcie przerwał je służący, który wniósł rzeczy i kufer Janka.
Dnia tego poznał Brzeski jeszcze dwuch członków ekspedycji, dwuch tłumaczów: Siuja, niemłodego już Chińczyka z twarzą pomarszczoną jak jabłko zimowe, i Syberyjczyka Małycha, który po chińsku wprawdzie umiał niewiele, ale jeden tylko z całego grona rozumiał Siuja, mówiącego po rosyjsku w narzeczu używanym w Kjachcie. — Przy powitaniu Chińczyk zarzucił natychmiast Brzeskiego całym potokiem wyrazów. Chłopakowi wydało się, że dosłyszał nazwisko wuja, a że wiedział, iż Chińczyk mógł go znać osobiście, więc był ciekawy, o co mu chodzi. Mimo jednak wszelkich wysiłków uwagi, chociaż błyskały w mowie tłumacza znajome dźwięki, nic zgoła nie rozumiał.
— Ty sy-fa-ju sy-lo-fa ni-sy-na-sza... na-sza sy-lo-fa ni-sy-na-sza!... Ka-ka sy to-poj ka-fa-li mo-sza-na! Sy to-poj ka-fa-li ni-li-sja!... — krzyknął wreszcie rozgniewany Chińczyk i odszedł.
— On gniewa się, że z panem mówić wcale nie można, że pan swego języka nie zna i „ichniego“ języka nie zna! — przetłumaczył z uśmiechem wyższości Małych.
— A przedtym co mówił... o wuju?
— Ot! Nic!... Pytał, ile pan ma lat i jak się mają pańscy rodzice... Oni zawsze tak pytają! Niech to pana nie niepokoi... Zwykli... Azjaci!
Wieczorem napisał Brzeski obszerny list do matki, pełen tęsknoty do tych stosunków prostych, do tych uczuć jasnych, jakich doświadczał tylko w jej otoczeniu.
„Będę się miał na ostrożności, jak mamusia radziła, ale myślę, że wszyscy oni pewnie są inni, niż się wydają, że mi dobrze życzą, bo dla czegoby mieli źle życzyć? Jestem podejrzliwy, przekonałem się, i niegodziwy egoista... Postaram się tych wad pozbyć...“ — dopisał w końcu.
Umył się, ubrał i poszedł do doktora.
— Niceśmy, kolego, nie wskórali! — powitał go ten uprzejmie. — Musi pan zostać pomocnikiem fotografa, którego on nie potrzebuje...
— A skąd pan wie?
— Oho! tu wszystko rozbiega się lotem błyskawicy i nabiera echa niezwykłej potęgi. Niech kolega o tym pamięta!
Przedstawił go topografowi, olbrzymiemu, posępnemu mężczyźnie.
— Aha! Więc pan istnieje? A wyznam szczerze, myślałem, że pan jest mitem, którym tylko pozorowano wrodzoną nam bezczynność...
— To panowie istotnie czekali?
— Nie przesadzaj, Mikołaju! — złagodził doktór. — Wcaleśmy nie czekali, a przynajmniej nie z powodu pana...
— Rozumie się, nie z powodu pana... Muchy się na pana jeszcze nie goniły, a w każdym mieście mieliśmy zawsze tysiące przeszkód, aby czas tracić, zwłóczyć, korzystać z okazji, aby smacznie zjeść, dobrze wyspać się, wyleżeć po drodze... Rozkoszować się popularnością, przyjęciami, spotkaniami, paradnemi obiadami... Czyż to wszystko nie są rzeczy piękne, ponętne?... A więc znajdzie się zaraz na miejsce pana tysiące innych powodów. Nie darmo mamy taki długi tytuł: „Sa-sko-Ko-bur-sko-Go-taj-ska-han-dlo-wo-na-u-ko-wa...“ — nim człek do końca dojdzie, to się dobrze wysili... Poco mamy się śpieszyć, skoro nie dojedziemy dalej niż do Zajsanu?...
— A widzisz, jesteś niesprawiedliwy... bo i Małych powiedział mi, że ruszamy pojutrze...
— Chyba, że Małych powiedział! — mruknął zjadliwie olbrzym i wyciągnął się z papierosem w zębach na łóżku.
Doktór tymczasem zaparzył herbatę i zaczął dobrotliwie wypytywać gościa, co posiada i co zamierza kupić na drogę. Dawał mu rozmaite rady, a topograf ze swego kąta dorzucał potężnym basem praktyczne uwagi.
Brzeski zapomniał o „ostrożności“ i wesoło opowiadał, jakie oni w gimnazjum urządzali łódką na rzece wyprawy i jakie czynili po temu naówczas przygotowania.III.
Nareszcie wyjechali wbrew posępnym przepowiedniom topografa.
Ciepła noc chmurna otulała okolicę. Blado migotał w ciemnościach szeroki, ubity gościniec stepowy. W dali miarowo turkotał powóz, w którym jechał przodem baron z fotografem i Małych. Reszta podróżników trzęsła się w wielkim dwukołowym wehikule, używanym w tych miejscowościach. Brzeski znajdował się w ich liczbie. Siedział na koźle obok Kirgiza woźnicy i myślał o dalekim domku w sąsiedztwie katolickiego cmentarza i o sobie. Był w rozterce z sobą. Wiele z jego pojęć i marzeń w ciągu tych kilku dni zachwiało się i pobladło. Dla czego ci ludzie nie lubią się? o co walczą? i kto z nich ma słuszność? Przecież są towarzyszami na śmierć i życie? Wdzięczność kazała mu usprawiedliwiać barona, ale serce ciągnęło do doktora i opozycji... Obejrzał się na przyjaciół, którzy w milczeniu zawzięcie ćmili papierosy. Siuj coś niewyraźnie mruczał:
— Chy-ło-san-ki bu-da... chy-ło-san-ki... Ło-sa-ki ko-ło-ti bu-da... szib-ko...
Nikt mu nie odpowiadał, więc przycichł i zadrzemał.
Woźnica, który z początku wiele robił hałasu i batem wywijał, też przycichł i sennie się zakiwał: niepopędzane konie biegły wolnego truchcika.
Turkot jadącego na przedzie powozu cichł, oddalał się, wreszcie rozpłynął w głębokiej ciszy śpiącego stepu.
Przejechali tak spory kawał, senni i rozmarzeni, gdy ocucił ich nagle krzyk i tętent z tyłu. Brzeski schwycił porywczo za wiszący u pasa rewolwer, Kirgiz krzyknął i zaciął konie. Pomknęli szybko naprzód, ale jeździec ścigał ich dalej. Zabiło serce Brzeskiego:
— Nareszcie niebezpieczeństwo!... Barantacze kirgiscy! — pomyślał i śmiało zwrócił się twarzą do nieprzyjaciela! Ale doktór i topograf wstrzymali ich zaraz.
— Stójcie! Zdaje się, że wołają na nas!... Coś się stać musiało! Może zapomnieliśmy czego?
Wkrótce dopędził ich jeździec i konia gwałtownie osadził. Poznali Szymona, sługę osobistego barona.
— Srebro!... — krzyknął zdyszanym głosem — zgubiliście srebro!
— A co?... nie mówiłem!... Niech djabli wezmą wszystkich Sasów, Gotów i Koburgów! — ryknął topograf. — Zobaczysz, że wrócimy, nie spojrzawszy na chińską granicę!
— Jakżeś się z tyłu znalazł? — spytał doktór służącego.
— Zbłądziliśmy! — odpowiedział niechętnie. — Na inną zwróciliśmy drogę...
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.