Zanim pójdę. Długa droga zespołu Happysad - ebook
Zanim pójdę. Długa droga zespołu Happysad - ebook
Który zespół rockowy w Polsce najczęściej koncertuje, ma najliczniejszą publiczność i najwięcej odsłon na YouTubie? W czołówce takiej listy zawsze będzie Happysad. Z okazji swoich 20. urodzin zespół ze Skarżyska-Kamiennej opowiada własną historię z pomocą dziennikarki Żanety Gotowalskiej. Głos mają także fani grupy i współpracownicy, również ci, z którymi drogi Happysad się rozeszły. Jest tu miejsce na konflikty, rozstania, rozliczenie się z ludzkimi słabościami, a także z pierwszym wielkim przebojem „Zanim pójdę”, który z biegiem lat stał się kulą u nogi zespołu, jego „gębą”. Dziś, kiedy Happysad wypracowało sobie nowe brzmienie, a największe dramaty ma już najwyraźniej za sobą, na cały świat spadły koronawirusowe ograniczenia, z zakazem koncertów na czele. To wyzwanie godne zespołu, który co rusz wynajduje sam siebie na nowo.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3743-2 |
Rozmiar pliku: | 16 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
UCIEC Z TEGO MIASTA
„Objechałbyś to miasto w pół godziny” – tak Skarżysko-Kamienną opisał Łukasz w rozmowie, którą dla magazynu „Lampa” przeprowadził z nim 26 listopada 2008 roku Bartosz Chmielewski. Taki opis pasuje do każdej średniej wielkości mieściny, w której człowiek się rodzi, a później zastanawia się, jak się z niej wyrwać. Wiem, co mówię. Kocham swój Inowrocław, ale najpóźniej w szkole średniej zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób można jak najszybciej z niego wyjechać.
Skarżysko-Kamienna to podobna historia. Miasto, w którym – jakkolwiek patetycznie by to brzmiało – wszystko się zaczęło, leży w połowie drogi między Kielcami a Radomiem, w województwie świętokrzyskim. Liczy niespełna 50 tysięcy mieszkańców, a w tekstach Happysad występują przede wszystkim te jego zakątki, gdzie można było spędzać wolny czas, jak rzeka Kamienna i most kolejowy (jak w numerze Na ślinę: „Bo wszystkie drogi stąd prowadzą na tory/ Wszystkie drogi stąd na kolejowy most”). W tej samej rozmowie z 2008 roku Kuba zaznaczył, że Happysad nigdy się od Skarżyska nie odciął. Kiedy rozmawiamy w 2020 roku w Krakowie, nadal tak uważa. Oni są po prostu chłopakami stamtąd i nic nie wskazuje na to, by dwadzieścia lat kariery miało cokolwiek zmienić.
Według pamięci Kuby najwięcej czasu spędzało się na terenie przedszkola numer 1 i na przyległym placu zabaw. Co można było tam robić? Większość młodych ludzi z niewielkich miasteczek zna odpowiedź – w takich miejscach siedziało się i siedzi z kumplami, grając na gitarze i pijąc piwo. „Stamtąd przeganiały nas dziadki osiedlowe. W domu się bardzo mało siedziało. Pub Aqulin, punkt zborny po drodze z liceum, bardzo artystowskie miejsce. Tam graliśmy pierwsze koncerty akustyczne” – opowiada Kuba w rozmowie z „Lampy”. Łukasz dodaje: „Tam się w kości grało, hazardowało, grało na pianinie, mistrzowskie pierogi i chleb ze smalcem mieli. Tam się przychodziło nawet, jak ci się mleka zachciało”.
Po latach pytam Łukasza o to miejsce. Okazuje się, że w epoce pierwszych licealnych koncertów, które dawali w szkolnej stołówce, zdarzyło się im też zagrać raz w pubie Aqulin. – „Pub” to nie jest dobre określenie tego miejsca. „Pub” kojarzyć się może źle, a tam był dywan, drewniane stoły i krzesła, tapeta w kwietne wzory na ścianie, wysoki bar z barowymi wysokimi krzesłami, lampy z abażurami, kinkiety, pianino – opowiada mi Łukasz i dodaje, że na wspomnienie tamtego miejsca aż nabrał ochoty, żeby pójść do klubu na wódkę. Kiedy rozmawiamy pod koniec stycznia 2021 roku, bary są nadal zamknięte. Lockdown koronawirusowy trwa w najlepsze. – Aqulin... tam po prostu było jak u kogoś w domu. Urządzone po domowemu. I tam się siedziało po zajęciach w liceum. Wpadało się na cokolwiek, żeby posiedzieć w przytulnej miejscówce i poczuć się ważnym i dorosłym – tłumaczy.
Był też bar Kuźnia. Prowadząca go pani Grażyna siedziała w muzyce punkowej, metalowej, grunge’owej. – Kiedy to się otworzyło, to był szał. To była końcówka lat 90., około 1997 roku – przypomina sobie pochodzący ze Skarżyska Łukasz Ciszak, który gra w warszawskim zespole Guiding Lights, ale też zajmuje się muzyką od inżynieryjnej strony, nagrywając inne zespoły. Tomasz Juchniewicz i Jarosław Gwóźdź na stronie proskarzysko.pl tak opisują początki Kuźni: „Na plakacie zaprojektowanym przez Rafała Rynkiewicza – Frantza widniała cała litania nazw zespołów, jednoznacznie dając sygnał odbiorcy, z czym ma do czynienia. W lokalnej gazecie ukazał się artykuł promujący pt. Kuźnia bez kowala. Koncerty zespołów, składów improwizowanych czy spontanicznych grajków, odbywały się w dość ciasnej (dawniej była to prawdziwa kuźnia), ale przyjaznej przestrzeni, lub na zewnątrz, przed lokalem”.
*
Poza tym spotykano się w parku przy dworcu. Artur i Łukasz mieszkali przy ulicy Szydłowieckiej, a Kuba przy Równoległej – wszyscy w zasięgu krótkiego spaceru od parku.
Gdzie jeszcze imprezowało się w Skarżysku? – pytam Artura. Okazuje się, że on akurat był grzecznym chłopcem. – Pierwsze piwo, jakie wypiłem, to było karmi. Nie potrafiliśmy zdjąć kapsla, więc zrobiliśmy dziurę kluczem od domu i zasysaliśmy piwo. Działo się to w głębokim lesie – wspomina. Uważał się za kiepskiego „w takich rzeczach”. Pierwszy poważny alkohol, jak mówi, wypił jako osiemnastolatek. – To było u Kaśki Kowalczyk, późniejszej dziewczyny Kuby. Byłem wtedy bardzo pijany. Moja mama rano stwierdziła, że dzień wcześniej byłem w gorzelni – mówi Artur.
Panorama współczesnego Skarżyska-Kamiennej. Foto – Krystian Dróżdż.
Tomasz Juchniewicz, muzyk i kronikarz lokalnej sceny, wspomina, że w Skarżysku nie było kawiarń, a pubów jak na lekarstwo. – Spotykaliśmy się raczej w plenerze, na przykład pod Miejskim Centrum Kultury, pod pomnikiem, na łąkach. W klimatach kojarzących się z żulerką – dodaje.
– Gdybyś była na Dolnej Kamiennej w Skarżysku... – zaczyna Kuba, kiedy w styczniu 2020 pytam go o kolegów z czasów gówniarskich i o miejsce, w którym się wychował. – To patologiczna dzielnica. Ilu moich ziomów poszło do pierdla, ilu już nie żyje... Takich, którzy wyszli na ludzi, jest mało. Kumple, z którymi się widuję, wyszli, ale trudno im założyć rodzinę, są na przykład konkubentami, rozwodnikami – opowiada. Jego licealny kolega z ławki pracuje w Holandii. Kuba Woźniak, z którym Kuba siedział w ławce w podstawówce, należy do nielicznych, którym się udało. Dawno wyjechał z Polski, pracuje przy Wielkim Zderzaczu Hadronów. – Geniusz, miał zawsze same szóstki. Nie mam z nim teraz kontaktu. Groby naszych babć są w jednej alejce, czasem spotykamy się na cmentarzu – mówi Kuba.
– W latach 90. w Skarżysku było okropnie – twierdzi Łukasz Ciszak. Po chwili precyzuje, że wtedy wszędzie w Polsce było okropnie. Panowało ogromne bezrobocie, które oznaczało nie tylko brak pracy dla dorosłych, ale też brak szans na dorobienie sobie dla młodych. – Można było tylko grać w zespole, jeździć na deskorolce, pić wino w parku albo kiepskim barze, no i chodzić na koncerty. Albo się stoczyć. Nikt nie planował, że zostanie w Skarżysku i będzie mu się dobrze mieszkało. Jeśli ktoś nie musiał, to nie zostawał – opowiada. Kiedy pytam, czy było cokolwiek fajnego w Skarżysku, Ciszak bez wahania mówi, że nie. Kiedy zauważam, że to nie było miasto dla młodych ludzi, muzyk poprawia: „To nie było miasto dla ludzi”. – Tak to zapamiętałem – dodaje.
Są jednak tacy, których Skarżysko-Kamienna nie uwiera. Jak Tomasz Juchniewicz, lider tutejszego zespołu MIR. – Dla mnie to miasto jest pozytywne, dlatego że w kierunku cywilizacyjnym się nie rozwija. Kiedy już to się dzieje, kiedy widzę jakieś inwestycje, to jestem przygnębiony – mówi. Jego Skarżysko to typowe miasteczko, dobre do życia bez zgiełku, bo spokojne. – Wszędzie wokół jest las, można iść na spacer. Wolałbym, żeby Skarżysko pozostało enklawą, niż żeby zmieniło się w szybko rozwijające się miasto – mówi. Kiedy pytam go, czy nie myślał nigdy o tym, by z tego miasta uciec, odpowiada, że owszem, ucieka, ale w przeciwnym kierunku, z innych miejsc do Skarżyska. – Kiedy jestem w Warszawie przez tydzień, czuję potrzebę powrotu. Tu jest moje miejsce, zdecydowanie – odpowiada.
*
O ile Happysad jako zespół nadal identyfikuje się z rodzinnym miastem, o tyle osobiste życie muzyków w naturalny sposób przeniosło się do większych ośrodków. – Skarżysko to dla mnie już tylko ludzie, w pewnym sensie wymazałem to miasto jako takie – mówi mi Artur. Ma wiele dobrych wspomnień, ale z chwilą, gdy jego rodzice przeprowadzili się do Legionowa pod Warszawą, „wszystko stamtąd wyjechało”. – Teraz życie toczy się w Warszawie. Nikogo nie ma w Skarżysku, można tylko odwiedzać groby dziadków – dodaje.
Już od młodych lat basista Happysad zdawał sobie sprawę z tego, że prędzej czy później trzeba to miasto opuścić. Zastrzega, że nie chce urazić nikogo, kto został w Skarżysku, rozumie tych, którzy czują się tam dobrze. W pewnym momencie dopadła go nawet refleksja, że z jednej strony chciałby uciec, a z drugiej – nie robi nic, by wreszcie tak się stało. Miał możliwość wyjazdu na studia do Warszawy, zamieszkania w Legionowie i dojeżdżania stamtąd na zajęcia do stolicy. Odstraszył go kojarzony ze stolicą pęd. – Mówiłem: „E tam, Warszawa złe miasto”. Kierowałem się na Kraków – opowiada. Po ukończeniu trzyletnich studiów w Kielcach zaczął układać sobie życie w Skarżysku. Pracował w SKOK-u, gdzie zarabiał 530 złotych miesięcznie, i zaocznie studiował w Krakowie. Tam pomieszkiwał u Kuby.
Nie trzeba było wiele, żeby to poukładane życie wywrócić do góry nogami. – Chłopaki powiedziały, że nic nas w tym mieście nie czeka i że chcą wyjechać do Warszawy – wspomina Artur. – W ciągu tygodnia się spakowałem i wyjechałem. Wierzyłem i nadal mocno wierzę w to, co robiliśmy wokół muzyki. Stoczyłem ogromną walkę z rodzicami, którzy twierdzili, że warto trzymać wróbla w garści, zamiast liczyć na gołębia na dachu. Powiedziałem im, że będę jadł pasztet z cebulą, ale muszę sprawdzić, co się wydarzy – mówi Artur. Przeczuwał wtedy, że jeśli nie wyjedzie, to szybko bardzo tego pożałuje.
Na studiach wziął kredyt studencki, więc miał w perspektywie spłacanie raty w wysokości ponad 200 złotych. Rodzice mu pomagali, między innymi spłacając kredyt, ale mieli kiepskie, wcześniejsze emerytury, a perspektywa, w której syn postanawia spróbować życia w Warszawie, ich przerażała.
Na początku Artur zarabiał w Warszawie tyle samo co w Skarżysku, ale 200 złotych płacił za mieszkanie. Podróż do pracy pochłaniała blisko godzinę w jedną stronę, więc ambitnemu muzykowi zdarzało się przesypiać przystanek. Kiedy Happysad nagrywał debiutancką płytę, Artur nie spał ponad 36 godzin, bo kursował między pracą a studiem. Było warto, bo już po wydaniu drugiej płyty spłatę kredytu studenckiego mógł wziąć na siebie. – Wcześniej miałem po prostu drobne pieniądze wyliczone na każdy dzień miesiąca, bo z pensji zostawało mi 300 złotych. Pod koniec pracy w SKOK-u zarabiałem już 780 złotych – mówi.
*
Mój kolejny rozmówca Wiktor Brzeziński, współautor wywiadu z Happysad z początków ich kariery, tak jak chłopaki pochodzi ze Skarżyska. Jego zdaniem to miasto wciąż nie może pogodzić się z tym, że jest sypialnią Kielc. Do stolicy regionu można stąd dojechać autem w jakieś 30 minut, busem poniżej godziny. Ze Skarżyska niedaleko jest także do Warszawy, gdzie można dotrzeć w półtorej godziny, i do Krakowa – mniej więcej dwie godziny.
– Skarżysko cierpi też na kompleks Starachowic – mówi mi Wiktor. Leżące w odległości 20 kilometrów od Skarżyska Starachowice mają podobną liczbę mieszkańców, ale stoją dużymi zakładami przemysłowymi. – W przeciwieństwie do Skarżyska stamtąd się ten przemysł nie wyniósł – dodaje.
W przywoływanej już rozmowie z 2008 roku drukowanej w „Lampie” Kuba wspomina, jak w latach 90. upadały skarżyskie zakłady pracy. Przed 1989 rokiem było to miasto stricte przemysłowe: mieściła się w nim odlewnia żeliwa (wykonywała włazy kanalizacyjne, w różnych miastach do dziś można zauważyć na pokrywach włazów napis „Skarżysko-Kamienna”), zakłady metalowe oraz węzeł kolejowy. Jednym z głównych skarżyskich pracodawców była istniejąca do dziś firma Mesko SA, kontynuująca tradycję powołanej w międzywojniu Państwowej Fabryki Amunicji. Zakład w okresie PRL-u zaczął produkcję artykułów gospodarstwa domowego i nadal dostarcza urządzenia firmom z branży gastronomicznej.
Na stronie powiatu skarżyskiego można wyczytać, że po 1989 roku „tradycyjne gałęzie przemysłu: metalowy, obuwniczy, energetyczny czy kolejnictwo, z którymi Skarżysko-Kamienna było dotychczas silnie związane”, „ustąpiły miejsca” małym i średnim przedsiębiorstwom z różnych branż.
Rzeczywistość była brutalniejsza niż ten zdawkowy opis. Kiedy zatrudniające lwią część mieszkańców miasta zakłady przemysłowe zaczęły jeden po drugim upadać, wiodący dotychczas spokojne życie pracownicy i ich rodziny wpadli najpierw w panikę i rozpacz, a później w przygnębienie. – Byliśmy świadkami, jak nasi rodzice próbowali rozkręcać pierwsze biznesy, jak to się nie udawało, jaka była zajebista bieda – mówił Kuba w wywiadzie dla „Lampy”. Wiktor opowiada mi dzisiaj, że w jego wspomnieniach Skarżysko to miasto „banków, kościołów oraz supermarketów”.
Łukasz od zawsze marzył, aby znaleźć się poza rodzinnym miastem, natomiast nie wierzył, że to się może udać. – Nikt z ekipy nie wyobrażał sobie pozostania w tym mieście dłużej niż do ukończenia liceum. Wyjazd na studia wydawał się tak naturalny jak opuszczanie płonącego domu. Jak najszybciej, w pierwszej możliwej okoliczności, nie oglądając się za siebie – opowiada. Tyle że nie miał żadnego planu na to, jak to zrobić. – Z bólem sięgałem myślami poza przyszły tydzień. To jest chyba ta „filozofia spadającego liścia”, którą jako zespół uprawialiśmy przez większość z tych dwudziestu lat. Co ma być, to będzie, stanie się, co ma się stać, na spokojnie, bez nerwów, jak zawieje, tak zawieje, tam polecimy – mówi.
Dla Łukasza ziemią obiecaną był Kraków i to łączyło go z Kubą. Po maturze kierunek dla obu był więc oczywisty. – Dwa razy bezskutecznie cisnąłem na filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim i zaczepiłem się na rok na kierunku, który nie do końca mi siadł – opowiada Łukasz. – Po porzuceniu UJ przez trzy lata studiowałem w Kielcach, ale nie ciągnęło mnie do rodzinnego miasta jakoś specjalnie.
– Zawsze byłem ciekawy świata – twierdzi Kuba. On również zdawał sobie sprawę, że nie zostanie w Skarżysku. – Chciałem coś zobaczyć. Przyjechałem na studia do Krakowa i wszyscy mówili: „Warszawa zła”. Pytałem: „Byliście tam? Ja nie byłem. Sprawdzę”. Pojechałem i uznałem, że nie jest gorsza niż Kraków.
ROZDZIAŁ 2.
JA AKORDY, TY SOLÓWKI
O Inowrocławiu mówię najkrócej „miasto sprowadzanych beemek”. Gdybym miała choć odrobinę talentu muzycznego, pewnie uciekłabym z tego miasta wcześniej. Najpierw w muzykę, by oderwać się od codzienności, a później fizycznie, do innego miasta. Wyobrażam sobie, że podobne były przyczyny, dla których w szarym mieście bez większych perspektyw chłopaki założyły zespół.
Jak zaczęło się ich granie? Łukasz uczył się w szkole muzycznej, gdzie poznał przede wszystkim klasykę. Solidnie opanował gitarę we własnym zakresie, grając Jacka Kaczmarskiego. – Mury, Obławę, Czołg, Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego, Naszą klasę i Balladę o głupim Jasiu waliłem nawet obudzony o północy! Był taki okres w moim życiu, że miałem w głowie tylko akordy i teksty Kaczmarskiego – opowiada Łukasz. Pierwszym utworem, którego akordów się nauczył, był Czołg. – Ze względu na tempo nie jest to łatwy numer. Ale dumę, jaka mnie niosła do chaty w drodze od kolegi, który mi go pokazał, pamiętam do dziś – dodaje.
Dziś uważa, że do liceum poszedł ze średnią znajomością instrumentu. Decydujący moment przyszedł na którejś z lekcji polskiego, kiedy nauczycielka, pani Stojecka, zaproponowała, żeby każdy jakoś przedstawił się innym uczniom, prezentując swoje umiejętności. – Chyba zasunąłem Naszą klasę i Romance de Amor Vicente Gomeza – chwali się Łukasz. Wtedy Kuba się zorientował, że kumpel z pierwszej ławki gra. On też miał już do czynienia z gitarą, za pośrednictwem swojego starszego brata Edka. Kuba wspomina, że Łukasz ustawiał mu palce na gitarze i pokazywał akordy. – Kuba był pojętny, do dziś zresztą jest bardzo ambitny i łatwo się nie poddaje. Mam jakieś obrazy w głowie, że siedzimy na przerwach z jego defilem i coś gramy – wspomina Łukasz.
Rok 1997. Kuba i Łukasz w sali do języka angielskiego w I LO w Skarżysku-Kamiennej. Zdjęcie z archiwum zespołu.
Od początku Kuba dobrze łapał rzeczy ze słuchu. – Na trzeciej płycie zespołu The Offspring jest numer What Happended to You? i on solówkę z tego numeru zrobił kiedyś sam, bez tabulatur wyszukanych w necie, bo netu nie było. Bez kolegów, którzy by mu to pokazali, bo nikt oprócz nas nie grał takich rzeczy na gitarze. Uparł się i nauczył. Może więc jakiś wkład miałem, ale trafiło na bardzo zdolnego gościa – podsumowuje Łukasz.
Ojciec Artura w młodości grał na akordeonie, ale profesor od muzyki przekonał babcię Artura, że jej syn ma za dobry słuch na akordeon i powinien grać na skrzypcach. W czasie naszej wideorozmowy w lutym 2021 Artur pokazuje mi pudło z akordeonem taty. Wbrew sugestiom ojca Artur nie sprzedał instrumentu. Traktuje go jak pamiątkę.
On sam zaczynał od gitary, ale nie basowej. Brat cioteczny Artura, który nazywa się Marcin Kawalec i ma syna Jakuba (chrześniaka muzyka), któregoś dnia przywiózł Arturowi swojego starego defila. To była sześciostrunowa gitara akustyczna. – Byłem wtedy w pierwszej klasie liceum samochodowego – opowiada mi Artur. – Mój kumpel Buli grał na gitarze, perkusji i trochę mi tej gitary pokazywał. Od Perfectu po Metallicę, a nawet Sepulturę. Niezły przekrój, co?
– U mnie przygoda z muzyką też zaczęła się od rodziny – mówi mi Łukasz. Tata zwoził mu z delegacji z Warszawy kasety i winyle (Lady Pank, Czerwone Gitary, Niebiesko-Czarni), dziadek grywał w zespole domu kultury na gitarze, a Łukasza ciągnęło do perkusji, gdy kiedyś zamiast winyli tata przywiózł ze stolicy pałeczki.
– W przedszkolu pojechałem z babcią do Kielc. Ot, taka zwykła wycieczka z wnusiem do większego miasta. I w tych Kielcach, przechodząc obok sklepu muzycznego, zagadnąłem babcię, na nic w sumie nie licząc: „Babciu, kup mi gitarę”. Dziesięć minut później miałem swojego akustycznego defila. Babcia z miłości spełniła szczeniacką zachciankę i niechcący wręczyła mi tym samym cały sens mojego życia. Nigdy jej tego nie zapomnę – mówi ze wzruszeniem Łukasz.
Gdy nagrali demówkę, a jej popularność zwiększyła liczbę granych przez nich koncertów, doszli do wniosku, że trzeba zainwestować w sprzęt. – Poszedłem do rodziców po pomoc, wykładając problem najprościej, jak się da. Wiedziałem, że finansowo nam się nie przelewa, wiedziałem, że mogę się spotkać z odmową, wiedziałem, że jest bardzo prawdopodobna i zostanę na lodzie, ale powiedziałem najszczerzej, jak potrafiłem: „Tato, postanowiliśmy z zespołem pociągnąć temat na poważnie. Może z tego coś wyjdzie, może kompletnie nic, ale czy jesteś w stanie kupić mi piec gitarowy?”. Biorąc pod uwagę średnią zamożność moich rodziców, zaskoczony byłem, jak szybko podjęta została decyzja o kupnie pieca. Okazało się, że tata wziął wtedy jakąś nagrodę z pracy i ze swoim zapotrzebowaniem wstrzeliłem się idealnie. Jechaliśmy po piec, mojego pierwszego tranzystorowego laneya, w totalnym deszczu, do Torunia. Ojciec miał już wtedy problemy z oczami i ledwo prowadził, ale czułem, że traktuje to jak misję, że musi pojechać i wrócić z piecem. Nie byłem rozpieszczanym dzieckiem, ale w tym najważniejszym momencie stali ze mną rodzice – dodaje.
Wróćmy do Artura. W następnym roku do jego liceum samochodowego przyszedł Michał Kanoniuk, z którym Artur się zakumplował. Nowy kolega poznał Artura z Łukaszem, u którego cała trójka zaczęła się spotykać na wspólnym graniu. – Przychodziłem potem do Łukasza stroić gitarę, bo sam nie potrafiłem – przyznaje Artur. – Ja grałem podstawowe akordy, Łukasz solówki – wspomina Artur.
Rok 1996. Ostatni blok w mieście, klatka nr 5, Artur u Łukasza w domu. Zdjęcie z archiwum zespołu.
– Zakładałem słuchawki, grałem na gitarze i wyobrażałam sobie, że jestem muzykiem. Byłem w drugiej klasie, kiedy poszedłem na próbę Łukasza i Kuby. Chłopaki grały pierwszą płytę Rage Against The Machine. Kuba miał zajebiście podobny głos do Zacka de la Rochy – dodaje Artur.
*
Mieli szczęście, że mogli grać w garażu u Kuby. Jak wspomina Łukasz Ciszak, w Skarżysku brakowało miejsc, gdzie można było się wyżyć muzycznie, zwłaszcza prowadzonych przez młodych, otwartych ludzi. – Na przykład dyrektor domu kultury był koło pięćdziesiątki, więc taka muzyka jak nasza jemu się zupełnie nie podobała. Kiedy ktoś się próbował w domu kultury, kazał się przyciszać – wspomina. – Mojemu koledze umarła babcia, więc został opuszczony dom i tam graliśmy.
Tomasz Juchniewicz zaznacza, że nigdy nie miał żadnych oczekiwań wobec Skarżyska. – Żyjemy w świetnych czasach dla grających. Można samemu nagrać płytę, zorganizować trasę koncertową – zwraca uwagę. Jego środowisko muzyczne wywodzi się z tak zwanej sceny niezależnej. – Kiedyś oznaczało to niezależność od kasy państwowej. Brać jakieś pieniądze od miasta? To było coś karygodnego. Zawsze byliśmy na drodze antagonistycznej. Nie chcieliśmy z tego korzystać – tłumaczy swoje podejście. Przypomina dawne koncerty organizowane na tyłach domu kultury. Muzycy musieli za każdym razem wynieść stary sprzęt, zagrać na nim, złożyć go z powrotem i do widzenia. – Po wejściu Polski do Unii Europejskiej nawet w takich placówkach kulturalnych pojawiło się wynagrodzenie dla zespołów – dodaje.
Jaka właściwie muzyka tak nie pasowała dyrektorowi domu kultury? Co grali, czego słuchali nastoletni muzycy ze Skarżyska? W większości rozmów padają nazwy grunge’owych zespołów, jak Nirvana, Soundgarden czy Pearl Jam. – Ja słuchałem też Sonic Youth. Po płyty trzeba było jeździć do innego miasta. Z Radomiem była lekka kosa, to inne województwo, więc wybierało się Kielce, które miały dobrze zaopatrzony sklep z płytami i kasetami – dodaje Ciszak.
Artur był na koncercie, który zespół Kuby i Łukasza – jeszcze bez stałego basisty – zagrał w świetlicy swojego liceum. Pogował pod sceną. Partię basu tamtego dnia grała zwykła gitara. – Wychodząc z koncertu, przypadkiem walnąłem w ramę otwartego okna, które odbiło od ściany i pizgnęło, tłukąc się całkiem. Kumple Kuby tylko krzyczeli: spierdalaj! Uciekłem, oglądając się za siebie, czy nikt mnie nie goni – wspomina Artur. Któregoś dnia, gdy przyszedł do Łukasza, ten zapytał go, czy nie chciałby grać z nimi na basie. – Oczywiście się zgodziłem, zawsze chciałem grać w zespole.
Rok 1995. Pierwszy koncert HCKF w świetlicy I LO. Od lewej po raz pierwszy w życiu na scenie stoją: Piotr Rycerski, Paweł Półtorak, Kuba Kawalec, Łukasz Cegliński. Zdjęcie z archiwum zespołu.
Kiedy brat cioteczny dawał Arturowi gitarę, zapytał, czy nie wolałby gitary basowej, bo niewiele osób na takiej gra, wszyscy wybierają zwykłe gitary. Dla przyszłego basisty Happysad w tamtym czasie bas nie miał jednak żadnego powabu. – Cisnąłem na tej topornej gitarze akustycznej, palce mi krwawiły – opowiada Artur. Kiedy padła propozycja Łukasza, nie miał basu. Chciał grać w kapeli na jakimkolwiek instrumencie, więc go pożyczył.
Na własną basówkę mógł sobie pozwolić dzięki stu czy dwustu złotym, które dostał od babci. – Tata powiedział, żebym może nie wydawał tego na bzdury, tylko na przykład kupił gitarę. Pomyślałem: spoko pomysł – wspomina Artur. Nabył bas defila, o którym dziś mówi: – Jak ktoś przeżył gitary tego typu, to z każdą sobie poradzi.
Licealny okres muzykowania w garażu u Kuby Łukasz docenia po latach. Kumpelskie granie pozwalało im marzyć, wyrażać się artystycznie. Pewnie na tym by poprzestali, gdyby nie zespoły, na których przykładzie obserwowali, że można pójść dalej, brzmieć lepiej, a wreszcie występować na prawdziwej scenie.
*
– W Skarżysku i okolicach znane były zespoły STIFF STUFF czy Vivid. Ci drudzy grali trasę razem z Mafią w okresie jej świetności i byli dla nas uosobieniem sukcesu – opowiada Łukasz. Wspomina Vivid jako bardzo dobrych muzyków z dobrym sprzętem. Musieli być starsi od Happysad o jakieś dziesięć lat. – Mieli świetnego bębniarza Przemka Króla, ekstragitarzystę Marcina Gulę, naprawdę dobrego wokalistę Jasia Malika i mieli mocno rockowe brzmienie – wylicza Łukasz.
Ten zespół obstawiał dużo plenerów, grywał piosenki U2, Deep Purple, Thin Lizzy, The Police. Tego rodzaju klasyka niespecjalnie zajmowała późniejsze Happysad, ale Vivid brzmiał bardzo profesjonalnie. – Gdy zbliżała się studniówka, nie wyobrażaliśmy sobie innego zespołu na ten event. Tylko Vivid – mówi Łukasz. – Poszła szkolna składka i zagrali. Jak oglądam po latach film z tego wieczoru, to oni faktycznie świetnie brzmieli, nie jak weselna kapela, która udaje, że gra profesjonalnie, tylko rasowo, wszystko im siedziało.
Łukasz pamięta doskonale, że na tej studniówce udało się namówić zespół, żeby na sam koniec występu, już późną nocą, zagrał No Woman No Cry Boba Marleya. – Oni zagrali, a my wcisnęliśmy się na wokale z koleżankami i kolegami z klasy, i to było megafilmowe zakończenie liceum – wspomina.
Skarżysko, jak każdą niewielką miejscowość, zawsze trapił problem niedostatku perkusistów. – W sytuacjach emergency wspieraliśmy się starszymi kolegami – wspomina Łukasz. Z tą polityką personalną wiąże się jeden z najwcześniejszych sukcesów zespołu, na jednym z przeglądów młodych kapel w lokalnym domu kultury. – Poprosiliśmy Przemka Króla z Vividu, aby z nami ogarnął dwa numery. Przemek był wtedy pracownikiem tegoż domu kultury, więc grał u siebie. Zagraliśmy razem fantastycznie, czyli on zajebiście, a my jak zawsze. To był jedyny przegląd, na którym zgarnęliśmy nagrodę dla... najlepszego perkusisty! Dostaliśmy, w sensie Przemek dostał, futerał wypchany pałkami różnej grubości – zdaniem Łukasza taka nagroda dowodzi, jak niewiele sami byli wtedy w stanie zdziałać.
Rok 1997. Koncert walentynkowy w świetlicy I LO. Za perkusją Paweł Półtorak, a na miejscu basisty już Artur Telka. Zdjęcie z archiwum zespołu.
Drugim zespołem, który startował w podobnym okresie jak chłopaki, był Blitz, skarżyska odpowiedź na grupy takie jak Kazik Na Żywo czy Papa Roach, mieszające ostrego rocka z rapem. – Zupełnie inaczej niż my podchodzili do grania. My: podejście lamerskie, najgorsze instrumenty na świecie, oni: wszystko przemyślane, choreografia, scenografia, klimatyczne intro, mocne riffy, nic o misiach i łydce, samo mięso i brud – porównuje Łukasz.
Zdarzało im się dzielić scenę z Blitzem. Różnice zaczynały się już na etapie niewidocznym dla publiczności. Koncert odbywał się w auli technikum. Członkowie Blitza dbali o to, aby przed wejściem na scenę nikt ich nie widział, nie wychodzili z garderoby. Zależało im na tym, żeby pokazać się tylko na koncercie, zejść ze sceny i zniknąć. Nie było mowy o brataniu się z publicznością, co dla chłopaków było zupełnie niezrozumiałe.
– Z nami się kolegowali, choć pewnie z ich punktu widzenia graliśmy śmieszną muzykę – zastrzega Łukasz. – Zazdrościliśmy, bo brat gitarzysty był ich menedżerem, ogarnął im trasę po Polsce, nawet na Woodstocku zagrali i pojawili się w filmie o festiwalu. Po latach przyznaję, że Blitz z jednej strony nas motywował, mógł być przykładem scenicznej pewności siebie, nawet bezczelności, której my uczyliśmy się przez długie lata. Z drugiej – czuliśmy, że nie do końca w ten sposób buduje się zespół. Zespół się rozpadł, została fajna epka Muzyka Semafora. Tytuł stąd, że klub Semafor dołożył im się do nagrania. Jeśli żałuję, że jakiejś kapeli z naszych terenów się nie ułożyło, to jest to Blitz – podkreśla.
PRZYPISY
Utwór Jezus był słaby nagrał w 2014 roku Limboski, artysta związany z Krakowem.
Bartosz Chmielewski, James Bond by tego nie słuchał – rozmowa z zespołem HAPPYSAD, „Lampa” 2008, Nr 12 (57), s. 40-43.
Tomasz Juchniewicz, Jarosław Gwóźdź, Skarżyska scena muzyczna – mniej znane zespoły lat 90., proskarzysko.pl, 2 grudnia 2018, bit.ly/3vjChya (dostęp 24 maja 2021).
Uwarunkowania historyczne powiatu skarżyskiego, skarzysko.powiat.pl, bit.ly/34gjJD7 (dostęp 25 maja 2021), Jan Janiec , Powiat Skarżyski – miejsca cenne przyrodniczo i historycznie, Światowid, Kielce 2007.
Marka gitar z Dolnośląskiej Fabryki Instrumentów Lutniczych. Elektryczne, akustyczne i basowe gitary z Lubina w czasach PRL-u eksportowano do krajów bloku socjalistycznego. Przy utrudnionym dostępie do zagranicznego sprzętu defil często był pierwszym instrumentem młodych muzyków. Defil Kuby był akustyczny.