Zapadnia - ebook
Zapadnia - ebook
ZAPADNIA. Wiwisekcja zbrodni, kary śmierci i próby ucieczki skazanego przed egzekucją, w dwóch planach przestrzenno-czasowych oraz narracyjnych, rozgrywanych w strukturze nieco szkatułkowej (powieść w powieści), opartych na dwuwątkowej próbie rekonstrukcji dramatycznych faktów. Jednym z dwóch bohaterów jest młody, o bardzo ugruntowanym światopoglądzie aplikant adwokacki, który dziwnym zrządzeniem losu staje się posiadaczem testamentu intrygującego anonima, uwikłanego w mroczne, sensacyjno-obyczajowe (społeczne) i polityczne zdarzenia z przeszłości. Wątki stricte kryminalne wkomponowane są tu w proces rodzącej się odpowiedzialności bohaterów za popełnione czyny, podejrzenia i niebagatelne zaniechania, ale też i ucieczki, zapadania się...
ZAPADNIA od wieków jest rodzajem sprytnej pułapki instalowanej na własnym terenie, zlewającej się z podłożem skrytej zasadzki, zastawianej na intruza, który nieopatrznie postawi w jej obrębie swoje stopy. To nic innego, jak wojenny podstęp, fortel mający pogrążyć przeciwnika. Ale była też niegdyś zapadnia stworzona do innych celów – służąca do straceń.
ZAPADNIA nie jest tu więc wyłącznie miejscem, ani nawet urządzeniem, a raczej stanem i doświadczeniem. O ludziach dobiegających swoich dni oraz o takich, których dotknęło jakieś krańcowe przeżycie, zauważalnie naznaczające ich fizyczność, bardzo często mówimy, że w pewnym określonym momencie jakby zapadli się w sobie. Czy taka słowna zbieżność to tylko przypadkowy trop, czy może wskazówka, która wiedzie do innej interpretacji – do zapadni wiodącej w głąb samego siebie. A nawet osunięcia się, uwięzienia w kolejnych szkatułkach opowieści ciągnącej się latami, od których bohater ucieka, by wreszcie skonstatować niemożność prawdziwej ucieczki nie tylko od zbrodni i kary, ale i od zaniechania.
Marcin Kosiorowski
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65778-73-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cela śmierci w Z. dogorywa. Śmierdzi rozkładem. Ochrypła, ogłuchła i zmartwiała, z zardzewiałą w bezruchu zapadnią oraz dyndającym u sufitu, trudnym do sięgnięcia, fragmentem stryczka. Co się dało odciąć, dawno oderżnęli i zabrali na szczęście pierwsi z eksploratorów odwiedzających to jeszcze nie pokropione miejsce, w ramach szeroko promowanego projektu „Przez katownie PRL-u”. Eksperyment, niestety, wkrótce zawieszono. No cóż, okazał się (na przykładzie Z.) niezbyt trafiony, choć – ma się rozumieć – w szerszej skali wydawał się wielce obiecujący. W rzeczonej celi powieszono kilkudziesięciu morderców – dziewięćdziesięciu dziewięciu, jak skrupulatnie policzono – jednak nie było wśród nich żadnego skazanego za walkę z komuną, a ledwie kilkunastu obdzierganych kontestatorów wielokrotnej recydywy, między innymi uczestników sławnego buntu-pożaru przeciwko karze śmierci, zrodzonego w pierdlowej animacji posierpniowego zrywu.
Z żalem odstąpiono od kontynuowania wypraw, cieszących się najsampierw ogromnym zainteresowaniem. Kara śmierci, generalnie pożyteczna, ale epoka, fuck, w tym kontekście mocno zapętlona. (Gdyby tak, choć jednego z naszych tam, kolego, powieszono, ale nie, nie trafiło się, nie zdążyli, psia mać! Jaka szkoda, że dziś zapomina się o zbawienno-etycznej roli stryczka; wychowawczej, inspirującej do dobrego. Niestety, zabrakło czasu). Ziomalom z tamtej upadłej koalicji za szybko wytrącono stołki spod nóg; w pierdelnictwie znów groził marazm. Ale zapadnia, jako potencjalna atrakcja turystyczna dla przyszłych pokoleń, szczęśliwie ocalała; nie zdążono jej rozkręcić i wynieść po kawałku.
Jeszcze na kwadrans przed zapaścią szlachetnej inicjatywy uczenia historii w miejscach jej dziania się, szykowaliśmy – po wypróbowaniu nowego ekstraktu psylocybiny – spektakularne odpierd... maniany, czyli mówiąc kulturnie i po nowemu, uświęcenie tak zasłużonej szubienicy. Nie jakieś tam frędzelenie, ale happening-fatamorgana na miarę epokowego otwarcia przed narodem zapomnianej ostoi sprawiedliwości i zerwania z kacapizmem. Z fanfarami na okazję przecięcia okolicznościowej wstęgi. Biało-czerwonej z orłem pośrodku, oczywista. Rzecz w tym, że najpierw zauroczeni, a później, gdy ostatnie gandalfy nam wyszły, to już w ciężkiej gastrofazie, przytłoczeni liczbą 99 wisielców, dość opornie dziergaliśmy scenariusz Sety pod krawatem. Ewidentnie o tydzień za długo spierano się – przy ogromnym wsparciu miejscowego świata Einsteinów – czy wszystko w tamtym dystrykcie Peerelu było do dupy, skoro kara śmierci, jak erylowano, zasługuje na szacunek, pamięć i przywrócenie. Wyważano akcenty. Ostatecznie przeważyła opinia, że nikt nie może mieć monopolu na wieszanie. Ani wczoraj, ani dziś, ani nigdy! I tak zszedł, utknął jakoby w trybach dawno nieoliwionych mechanizmów zapadni, kolejny miesiąc.
Setnego wisielca miał zagrać ulubiony nasz aktor, specjalizujący się w ekskrementach na scenie. Tylko on, jak nikt inny, mógł przekonująco wyrazić istotę zadzierzgnięcia na pętli. Tylko on tak wyraziście wybałuszał gały (nawet za niewielkie honorarium); tak dosadnie wypluwał język włącznie z migdałkami aż na brodę; pozbywał się sztucznej szczęki, która jak dusza ulatywała, no, nie bezszelestnie, ma się rozumieć, z jego fioletowo-czarnych i nabrzmiałych ust; i tylko on potrafił się jednocześnie zsikać, zrzygać oraz zesrać, co absolutnie predysponowało go do odegrania życiowej roli. I życia po życiu. Nam, pomysłodawcom, przyświecała idea pełnego realizmu; ma być bez udawania, w konwencji hardcorowej, więc i bez dublera na sznurze, co wielokrotnie podkreślał reżyser. Wprawdzie wybraniec na „setę” wolałby zagrać jeszcze, przed ostatecznym zejściem, jedną ze scen erotycznych w Nimfomance Larsa von Triera z akcentem na ewentualne popierdywanie podczas stosunku, ale nie miał wyboru; szło o sprawy ważniejsze. Z jednej strony chodziło nam o złożenie hołdu skrzywdzonym w przeszłości, zaś z drugiej – o szerokie upublicznienie czegoś więcej niż intuicji artystów nowej generacji, poprzez wskazanie, jak sprawiedliwa władza – budowana na gruzach starego – powinna traktować popaprańców i inne lemingi, którym się krawat należy. No i bajabongo! Edukacyjne przesłanie nabierało wyrazistości: kara śmierci musi powrócić z prostego powodu – jej brak obraża bowiem elementarne poczucie sprawiedliwości! Cóż, nie da się ukryć, ćwiczono tak długo, również dlatego, żeby dobrze przygotować aktora-nominata do ostatecznego odejścia, o czym on jakby chwilami zapominał i raczył po pijaku wątpić, czy ten sposób przejścia do historii zapewni mu pośmiertną sławę. Gdy trzeźwiał, wszystko wracało do normy, ale interwały w zmienności jego nastrojów, kiedy głównie dla odzyskania równowagi recytował fragmenty z Ballady wisielców jakiegoś zapomnianego poety, spowalniały premierę. A przecież planowana inscenizacja, na którą rozesłano zaproszenia po całym kraju, miała być propagandowo-artystycznym gwoździem; czymś więcej niż lipnym gwałtem na sanitariuszkach Powstania Warszawskiego, odegranym przez rekonstruktorów historii bez polotu w sześćdziesiątą siódmą rocznicę wydarzeń z 44 roku. Nasza artystyczna prowokacja, a nie jakiś tam Egipt Hardkor czy inne badziewie, winna przekonać niedowiarków, że takie inscenizacje (te wojenno-powstaniowe, w zasadzie też), ale głównie taka jak nasza, mają sens głęboko etyczny, patriotyczny i edukacyjny. O wiele ważniejszy niż coroczne naparzanie się z Krzyżakami pod Grunwaldem. Nie zdążyliśmy! So ein Mist! So ein Mist! Gotowy już na wszystko wybraniec na szafot, długo wzniośle szwargotał w języku Goethego: Das ist einen Dreck wert... a delikatnie poproszony przez reżysera do umiarkowania: Halt’s Maul! – rozstanie z naszą trupą i jej szefem skwitował propozycją nie do odrzucenia: Leck mich am Arsch! I tak się rozeszły nasze ścieżki. A szkoda.
Z wstępnej części programu skorzystało nas ledwie kilku z najszybszych, najbardziej zajebistych twórców: performerów epoki, czujących bluesa i oczekiwanie rynku. Stąd na widocznym miejscu mego regału – na półce z najwybitniejszymi dziełami też przemijających już czasów, w tym i słoika buławinki czerwonej – oprawiony w złote ramki, za szkłem, wabiący wzrok, błyszczący utrwalonymi fragmentami zdartego naskórka z 99. szyj krawaciarzy, kawałek stryczka w kolorze ciemnobrązowym, co nieźle konweniuje ze złotym obramowaniem. Emanuje też z niego zapach niczym z drzewa sandałowego. Piękny on, i na szczęście. Szkoda, że tylko tyle zdołałem sięgnąć, chwiejąc się na ramionach najwyższego z nas, autora teatralnego obciachu i genialnego, najprawdziwszego w historii teatrów dramatycznych gwałtu na scenie (wrażliwsze panie omdlewały na widowni), za co (no, nie za tamte omdlenia) o mało kumpel nie trafił był do pudła. Mój patron – guru miejscowej palestry – wybronił go na tydzień przed planowanym przecięciem wstęgi i naszej premiery w celi śmierci, a koleś się zrewanżował uniesieniem mnie aż pod sufit celi, żebym mógł wzbogacić pamięć naszego pokolenia jakimś szczególnym artefaktem. Później, ukierunkowany przez więzienną psycholożkę (tych z oddziału specjalnego, wie pan, powieszonych, chowano na komunalnym cmentarzu w bezimiennych mogiłach, wie pan, ostatniego ponad dwadzieścia lat temu, wie pan...) oraz wiedziony intuicją, trafiłem na miejscową nekropolię. I znów miałem farta. Amulet z celi śmierci okazał się właściwym wytrychem o walorach karty wstępu. Pozwalał otworzyć furtki do wielu przedsionków, najpierw w domu grabarza. To znaczy – gospodarza pochówków, a jednocześnie kierownika zasobów zielonych, w miejskich, wydzielonych krajobrazach powiatowego miasta Z.
– Tam pod murem ich grzebano, o tam, kurde! – Kierownik skrzywiony od powinności, wskazał na pracujących między krzewami więźniów, porządkujących obiekt. – Nakazali, kurde, rekultywację terenu, bo mało co miejsc na pochówki zostało. Nikt nie wie, kto tam, kurde, leżał. Nierozpoznani, kurde. Mój poprzednik, kurde, też nie pamięta, albo się, kurde, boi mówić. O, tam chodzi. Ten, kurde, przygarbiony do ziemi, w czarnym, kurde, garniturze i w tych... no, kurde, białych rękawiczkach. Sypie ptaszkom ziarno i podlewa, kurde, kwiatki. Tylko z wróblami teraz gada. No, tam, kurde, przy tych bezimiennych, ten, kurde, z laską. Krawaciarzy tam, kurde, chowano. Dziura w ziemi, kurde, parę desek i fru, kurde, do rowu. Poklepali łopatą, i już. To i śladu nie ma, kurde.
– A tu? – zapytałem, wskazując na ledwie widoczny fragment jakby ułamanego drewnianego krzyża na zarośniętym kopczyku.
– Że też pan, kurde, zauważył? – zdziwił się kierownik. – No, kurde, fakt, jakby co innego tu pogrzebali... Ale, kurde, w papierach stoi, że cały ten zakamarek, kurde, obsadzili krawaciarze. Toż to nie krzyż, kurde, tylko jakiś patyk, panie tego... kurde!
– A pagórek trochę większy od innych i mniejsza na nim trawa – dodałem.
– Słońca tu mniej, kurde, to trawa niższa.
– Pagórek też urósł od cienia? – nie ustępowałem.
– Mógł i sam, kurde, urosnąć, nie? Nie mógł? No, to my go, kurde, uważniej rozkopiemy. Kazali, kurde, wszystkie kości, co by tu znaleziono, kurde, zapakować w specjalne worki, no, że mają je, kurde, pochować razem gdzie indziej.
– Panie kierowniku, ten tu pagórek może byśmy najpierw spenetrowali, dobrze? On jakoś tak wystaje... Dogadamy się?
– Może, kurde, jutro, co? Nie? No dobra, ale zaraz zacznie padać. Mnie, kurde, też coś tu nie gra, bo w zaprzeszły rok, czy jakoś z rok wcześniej, kurde, jak trąba powietrzna dach z kościoła, kurde, zerwała, to pioruny wpierw, kurde, trzaskały po drzewach, i ze dwa razy, kurde, walnęło gdzieś tutaj. Może i w ten kikut, kurde. Widzi mi się, kurde, że nadpalony, nie? Coś tu, kurde, jest nie tak. Diabła tam zakopali, czy jak, kurde?
Jeszcze tego samego popołudnia wszedłem w posiadanie znaleziska. Metalowego, walcowatego pudła, owiniętego nadpaloną nieco folią; więc grabarz nie kłamał, że w grób mógł uderzyć piorun, który nieco sfajczył opakowanie. Delikatnie zdjęliśmy foliowy, nadtopiony worek. Grabarzowi zaświeciły się oczy na widok cudownego przeistoczenia w miarę odsłaniania tak szczególnego sejfu; jeszcze przez moment błyszczącego w skrawku zachodzącego słońca, na które nasuwały się ciężkie, granatowe chmury. Grabarz wiedział, co w takich pojemnikach zwykle się znajduje. Jakaś dobra okowita, panie, no nie, kurde? – domniemywał.
Drżały mi dłonie. W blaszanym pojemniku z wytłoczoną nazwą Calvados Boulard mógł się przecież zachować zdeponowany dla umarlaka, oryginalny trunek wedle receptury z 1825 roku z Calvados Pays d’Auge. Też przełknąłem ślinę. Zapachniało męską przygodą i Hemingwayem. Komu zabije ten dzwon? Z trudem otworzyłem wieko nieco już przerdzewiałe. Potrząsnąłem. Nic nie zachlupotało. Powąchałem. Zero emanacji; ani śladu trunku. Wypity już wcześniej pod ziemią? Zajrzałem do środka pojemnika. Papierzyska! Z należytą uwagą, by nie uszkodzić zawartości, wydobyłem gruby rulon nieco wilgotnego maszynopisu. Oczy grabarza przygasły, moje, kurde, zalśniły.
Ostrożnie, strona za stroną, z zapartym tchem, zacząłem przeglądać zadrukowane kartki. Już pierwsza, tytułowa, kazała się zastanowić, jaką wagę może mieć to znalezisko. Oto na skraju rozkopanego, bezimiennego grobu, pokropiony z lekka zacinającym deszczem, otwieram testament anonima.DOKTOR OCZKO
Mam trzy głowy. W każdej diabeł. Różniejszy od innych. Trzech ich. To w jednej pętli się nie zmieszczą. Ten po lewej, ze skraja, kazał ją zabrać na strych i rzucić o komin. Drugi, z przeciwka, podał sznurek i zawiązał na szyi. Tylko ściągnąłem lejce, aż jej oczy zrobiły się duże, okrąglejsze. Wybałuszone, jak u ciebie, panie Oczko. Ogromniejsze, aż do zapadnięcia. Trzeci kończył z majchrem i też kazał ciąć, bo była za ciasna; jeszcze nie ruszana. To ją brałem, gdy nic nie czuła, choć jeszcze ciepła. Wtedy krew mi się rzuciła do każdej głowy, a czorty najpierw rechotały i piły do nieprzytomności. Wszystkie trzy spęczniały od tego, panie Oczko. To i głowy teraz napierdalają. Środkowa najbardziej. Im bardziej nią trykam o ścianę, tym mniej huczy. Walę z blachy i franca odpuszcza. Im więcej juchy na murze, tym mniej w niej diabliska. Słabnie, kindybał rogaty!
Patrzysz i słuchasz, czy tylko podglądasz? Niemowa z ciebie. Znów skrobiesz w kajecie o zgredzie z trzema makówkami? Z diabłami w środku. W twoim wariatkowie takiego nie trzymali. To powiedz, w której głowie jestem jeszcze ja? Bo ode mnie kat ma zacząć, tak? A tych trzech, to co z nimi? Zapadnia się zarwie; w pętli się nie zmieszczą, sznur pęknie, kurwa, tak? Nie mrugaj, otwórz gębę! Nigdzie jeszcze nie wieszano trzech naraz. Nawet tutaj, bo takich szubienic nie ma. Będziesz miał... Z nami będzie kłopot. I gówno napiszesz. Bo jak tego nie zobaczysz, to gówno napiszesz, i do dupy twoje starania, panie Oczko.
I jeszcze raz. Z blachy! O kurwa! Jakoś boli... Cóżeś tak się zmienił i jakby rozprzestrzenił, Oczko? Trafiłem? Zielone ślepie na ścianie znów rośnie. Rozdziawia gębę i mruga. Oko. Jedno oko, drugie i trzecie... Błąkają się jak skopane szczury. Do szeregu! Nie rzępolić ogonami! I dawać tu kalifaktora.
Ciągle zagląda. Coraz większe i czerwieńsze. Jakby trzy diabły w jednym. Ktoś ty? Od papugi? Nie? A, od Rączki, to gites. Uważaj, bo ślepie w wizyterce, to ten od wariatów. Po oczach ich poznaję. Doktór książkę o mnie pisze. Śpieszy się, jakby nas jutro mieli wieszać. Nudzi się, albo go stara z chałupy wygnała i dupy nie daje, a tu może czegoś fajnego posłuchać. Więc nawijam, jak leci. Czasem tak, a potem inaczej, po kolei. To zależy, z której głowy diabeł mocniej mnie szturcha. A Rączka, co radzi? Dogadać się, czy któregoś zachlać? Nadaję na środkowego, bo on dla mnie teraz jakby obrzydliwszy. Mogliśmy jej nie rozpruwać. Rozbebeszona, chociaż w podwiniętej sukience, jak nie dziewczyna, tylko kawał krwistego mięsa. Warto by było wziąć ją ładniej, z pojękiwaniem, albo i co... To jego najsampierw trzeba na hak. On mnie wczoraj kurewsko zeźlił. Dlatego jego głową najbardziej tłukę o ścianę, by była znaczniejsza dla kata. Założy jej stryczek, pociągnie wajchą, zapadnia rozdziawi gębę i połknie Lucyferka. Może się zadławi. Wtedy kat zrozumie, że coś tu nawala, bo zostały jeszcze dwie głowy. Wyrok wykona tylko na tym jednym czorcie, a ja z tymi dwoma lebiegami skoczę za mur, damy dyla, i po kłopocie. Dobrze nawijam? Powiedz Rączce, że kombinuję tak, jak było mówione. Spadaj, bo Oczko znów lipuje.
Przesłona w wizyterce opadła z turkotem niczym potrącone scentrowane rowerowe koło. Doktor Marceli Zaporożec, zwany przez niektórych Oczkiem, wyprostował się, poprawił szelki, schował notes i wolnym krokiem poszedł w stronę lekarskiej dyżurki oddziału obserwacyjnego Centralnego Więzienia. Szedł dostojnie, jak przystało na dyrektora szpitala z lekką nadwagą, ale inaczej niż zwykle; mimo swej postury, jakby płynął w powietrzu zatęchłym od smrodu, aż gęstym od strachu czekających nie tyle (jeszcze) na kata, co doktorskiej (już prawie) opinii o poczytalności.
Po drodze, mijając dyżurkę oddziałowego, rzucił kotwicę. Przez uchylone drzwi zauważył, że funkcjonariusz wypełnia raporty.
– Kościelny znów pajacuje. Dziś udaje Gromę i wali głową o ścianę. Może go unieruchomić... – Lekarz nachylił się nad biurkiem starszego przodownika.
– Świruje na pokaz. Każdego w białym kitlu wyczuwa na odległość, spryciarz. Kiedy pan doktor odchodzi, on przestaje udawać – dodał oddziałowy i uśmiechnął się konfidencjonalnie, unosząc nieco zaśliniony kopiowy ołówek.
– Zapisujecie to wszystko?
– Właśnie kończę, panie dyrektorze. Zaraz jego i Gromę znów poobserwuję. Zamelduję panu, jakby co. Kaftan mamy w pogotowiu.
– Uprzedźcie lekarza dyżurnego. Zdaje się, konieczny będzie opatrunek. Chyba krwawi.
– Osłabnie, to się uspokoi. Taki sam drań, jak oni wszyscy.
Doktor Zaporożec, specjalista od wariatów, sądowy ekspert i autorytet na skalę ponadwojewódzką, udał, że nie słyszy ostatniej uwagi, choć podzielał zdanie oddziałowego. Same dranie przecież dookoła, a każdemu się marzą żółte papiery.
Nagle zwolnił kroku, zatrzymał się w połowie drogi do gabinetu; coś go zastanowiło. W półmroku rozświetlanym przez blask księżyca, wpadający przez okratowane okno na końcu korytarza, więzienie wyglądało inaczej, jeszcze bardziej tajemniczo niż zwykle. Niby wszystko takie samo, a inne.
Księżyc to znów sprawia?
Dwanaście judaszów po prawej stronie korytarza i jedenaście po lewej. Kościelny siedzi za czwartym wizjerem, licząc od tej po lewej pakamery kalifaktora, Groma po przeciwnej stronie; asy w talii kart doktora Zaporożca. W ich celach każde lipo zabezpieczone jest metalową, blaszaną przesłoną, najczęściej w kształcie serduszka lub kropli łzy. Serduszko skrywające dojście do kościelnego ktoś scentrował, wykrzywił i trzeba je walnąć młotkiem, by nabrało regulaminowych kształtów. Ale nikt, włącznie z doktorem, nie zwrócił na ten szczegół uwagi i nikt, poza oddziałowym oddziału obserwacyjnego nie wie, dlaczego niektóre przesłony są takie niesymetryczne. Nocą, gdy w pierdlu zalega ciężka od męskiego smrodu cisza, każdy nieostrożny ruch ręki przy wizjerze, byle szelest odchylonej przesłony, kaleczy w celach bezruch stojącego na baczność powietrza i unieruchomionych w nim marzeń psubratów. W świetle księżyca na przykład, który czasem, tak jak teraz, zagląda przez kraty, widać smugi złociste, wrzynające się w zgęstniałą atmosferę również i korytarza, na którym znieruchomiał doktor. Tuż obok, za drzwiami, podłogi cel zaściela gruba warstwa gwiezdnego, iskrzącego się pyłu. Brakuje tylko lampy Aladyna, zakpił w duchu lekarz, a wszystko się stanie cudowną baśnią, jak przystało na uśpiony teraz na zewnątrz świat lepszego jutra, krojonego tak udanie przez twórców jedności narodu. Tam na zewnątrz nieustanna dynamika, przeciąg spodziewanych zmian i sięganie (nawet nocą) po miejsce na podium wśród gospodarek świata, a tu w tym morowym powietrzu, wypełnionym smrodami urków i ich oczekiwaniami na amnestię, senność oraz skondensowanie beznadziei. A niby ten sam kraj... Pomysł naczelnika więzienia, by ową senność i ten wiecie, marazm, złamać kilkoma pięknymi hasłami, że wiecie „naród z Partią”, albo „socjalizm zawsze i wszędzie zwycięża”, niestety nie przeszedł. Zaporożec bardzo tego żałował. W świetle księżyca byłby teraz imponujący widok. Szykowała się istna noc cudów. Doktor postanowił zapamiętać, że to są niecodzienne refleksje, że nie każdej nocy, że noc bezwzględnie musi być nie tylko księżycowa, ale i bezchmurna, bo tylko wtedy wyzwala ona z pierdla, jako z ogółu, taką wszechmocną nadzieję, nawet bez stosownych i zalecanych w „Trybunie Ludu” haseł, taką ogromniastą nadzieję, że patrząc na to z zewnątrz, co raz kiedyś zdarzyło się mu zaobserwować, widzi się nad więzieniem błękitną mgiełkę, niby opary eukaliptusowe, a czasem nawet poszczególne bloki (zwłaszcza specjalny) unoszą się w powietrzu i żeglują w stronę księżyca. Takie przemożne lewitowanie właśnie teraz odczuwał. Jakby go i tutaj dopadła propaganda sukcesu. Żeglujemy w stronę księżyca, pomyślał. No tak, ale pewnie z blokami, oddziałem obserwacyjnym i spacernikami unosi się i więzienny mur. Czterometrowy. Więc owszem, księżyc ma tę swoją moc, ale tego muru w szybowaniu nie uda się nam przeskoczyć mimo sukcesów w eksporcie ciągników z dyszlem na gąsienicach i płodów rolnych.
Ani oddziałowy, zasłużony starszy przodownik L., a tym bardziej osadzeni tu marzyciele i fantaści, tak uparcie i twórczo lecący na świra, pierdlowych wznoszeń nie oglądają. Jednak każdy z nich wewnątrz na wyznaczonym posterunku współtworzy tę siłę napędową, która ożywając i emanując pod wpływem księżyca, pozwalała animować w kryminale noc cudów. Oczywiście, wyłącznie w takim, gdzie eksperymenty swe realizuje lekarz specjalista Zaporożec, prawie już doktor rzeczywisty. Inaczej być nie może, pomyślał psychiatra, słysząc kroki kulejącego oddziałowego, nieporadnie skradającego się w stronę celi Gromy. Ten nieostrożny ruch, nie w porę i tak niezgrabnie wykonany, niebacznie zmącił tajemniczą atmosferę. Zdawało się, że więzienie, będąc u szczytu swego orbitowania, nagle straciło moc unoszenia się. Zrobiło się smutno, szczury zaczęły piszczeć, księżyc odwrócił wykrzywioną ze wstrętem twarz i cały oddział z rumorem spadł na pysk, w przypisane sobie miejsce.
– To tylko Groma zleciał z wyrka i stąd taki rumor, panie dyrektorze – uspokoił oddziałowy z okiem wbitym w wizyterkę.
Doktor nie lubił oddziałowego, człowieka zupełnie bez wyczucia. Należało z kwadrans poczekać. Tyle jeszcze mogło się zdarzyć.
Jeszcze jedna sprawa wymagała odrębnego potraktowania. Nie mieściła się w znanych doktorowi kanonach świrowania, a jej nietypowość nakazywała choćby umiarkowaną ostrożność. Doktor Oczko przystanął przed kolejnymi drzwiami. Ten tam pacjent, dróżnik, wprawdzie nie sprawiał wrażenia starającego się o żółte papiery, przeważało w nim poczucie winy; nie kwestionował zasadniczej przyczyny tragicznego w skutkach wypadku na przejeździe. Tak, to on pełnił tam służbę, ale szlaban żem zamknął, powtarzał, i na chwileńkę pognało mnie na stronę, tylko żem usiadł i wtedy zadudnił przejeżdżający towarowy skład a TO na mnie zleciało, rozbiło wychodek z serduszkiem w drzazgi, a wcześniej musiało i o szlaban zawadzić, ryczało okropnie jakby trąby jerychońskie zawyły i pognało w las. Tylko żem TEGOTAM zadek jeszcze dojrzał, z ogonkiem i kokardką. Z różową kokardką. A zad był... no, ogromniasty, jakby u słonia, dalibóg, właśnie, właśnie, słoniowy on był, panie doktorze.
Latający słoń z kokardką na ogonku... – pacjent tej wersji się trzymał, a przecież w znanych doktorowi annałach nikt jeszcze takiego przypadku nie opisał. Co innego, gdyby takie bredzenie wymyślił alkoholizujący się poeta, albo przebywający właśnie w szpitalu na odwyku ulubiony rzeźbiarz, to co innego, ale dróżnik, facet ledwie piśmienny, bogobojny do przesady, przesiedleniec zza Buga, nieskory do konfabulacji, a jednocześnie przyjmujący na siebie tragiczne skutki nawiedzenia przez słonia z kokardką, a co do słonia, to pacjent uparty i trwały w opisie zdarzenia. Musiało tak być, dowodził, że ten chyba słoń wypadł z towarowego i poleciał na wychodek, na szlaban, no i pognał w las, panie doktorze. Narobił szkód i zwiał, ale dalibóg, za wypadek na przejeździe ja odpowiadam, mogłem żem zostać i nie gonić paskudę.
Nawet sędzia stosujący nakaz wobec dróżnika oskarżonego o niedbalstwo i spowodowanie wypadku na przejeździe, skutkującego śmiercią kierowcy i poważnymi ranami towarzysza sekretarza gromadzkiej rady, miał wątpliwości, co do poczytalności tego obywatela. Dróżnik wydawał się zatem, z wielu powodów szczególnym pacjentem i już po paru dniach stał się właściwie ulubionym podopiecznym doktora, bo nie sprawiał tyle kłopotów, co odpychający kościelny. A po tygodniu zdawał się nawet lokomotywą w naukowym zaczynie historii nieznanej dotąd na świecie choroby. Jako skutek wpływu surrealnych wizji rodem z imperialnego świata fantazji (z latającym słoniem) na zdrowie psychiczne polskich obywateli, którzy nigdy nie słyszeli o pijackich fantasmagoriach takiego, powiedzmy, Dalego i jego płonącej żyrafie. Należało tylko znaleźć istotne związki na oddziaływanie, choćby podświadome, i już dałoby się wejść głębiej w nurt dywagacji: słoń a sprawa polska. Tak więc dróżnik i jego słoń, warci byli dodatkowych obserwacji, rozmów, testowania oraz eksperymentów, których doktor jeszcze nie przemyślał. Musiał znaleźć wsparcie u kogoś z ministerstwa, by nie narazić się na śmieszność towarzyszy, gdyż samo hasło latający słoń z kokardką, na dodatek różową, budziło spontaniczny śmiech u każdego, komu opowiadał przypadek pacjenta-dróżnika. A swoją drogą, może to jakiś nierozpoznany przez psychiatrię archetyp i nic to, że tak odległy od teorii Junga, czy nawet i Freuda, więc należy się mu szczególna uwaga, postanowił, patrząc przez judasza, za którym dróżnik darł w irytacji kartkę za kartką, próbując wpierw najtrafniej narysować latającego słonia. Za każdym razem ukonkretniał ogromny słoniowaty zad i... I tylko zad. Wszakże zawsze z kokardką. Ale zad, czyli po prostu dupa, mogła być śladem prowadzącym w głębsze pokłady dróżniczej wyobraźni i chorobliwych skojarzeń. Jutro niech oddziałowy dostarczy oskarżonemu również kredki, pomyślał. I kolejne arkusze brystolu. Poza tym warto przeanalizować podarte już artefakty, bo być może, na którymś odnajdą się i inne fragmenty największego ze ssaków... Doktor ugryzł się w język, bo przypomniał sobie wale i humbaki, które przecież też mogły wypaść z towarowego składu i rozbić klozet przy wartowni dróżnika. Machnął ręką na kotłujące się naukowe skojarzenia i doszedł do wniosku, że latający słoń, choć ciężki, to jeszcze nie najgorszy przypadek.
Dalej ruszył żywszym krokiem i już bez nadziei, że dmąc w zaczarowany flet, zdoła wyprowadzić z kryminału wszystkie szczury, czym zubożyłby bez wątpienia przeżycia poddanych mu obserwacji kandydatów na wariatów. Łatwiej wówczas ich rozpracować: dojść prawdy, znaleźć niezmącony niczym algorytm, dający stuprocentową pewność, że orzeczenie o poczytalności jest niepodważalne z naukowego punktu widzenia. Niestety kolego, jak stwierdził autorytatywnie promotor pracy doktorskiej Marcelego Zaporożca, psychiatria to bardziej wiedza niż nauka; to nie matematyka, ani fizyka; zwłaszcza ta z Zachodu, rozumie się. Wtedy doktor postanowił, że uczyni stosowaną przez siebie wiedzę psychiatryczną, niekwestionowaną nauką. I temu poświęcił ostatnie dwa lata badań; eksperymentów, które miały zwieńczyć jego doktorską rozprawę, zawierającą rewelacyjną naukową teorię. Nowatorską w skali światowej i wartą Nobla. W zasadzie, praca już złożona do druku, aczkolwiek z otwartym ostatnim rozdziałem, czekającym na ostateczne zamknięcie i kropkę triumfatora.
Wszedł do ulubionego gabinetu. Mówiono o nim nora doktora, i że to jedyne miejsce w kryminale, gdzie jest ciemniej niż u Murzyna w dupie, co było lekką przesadą, bo wystarczyło otworzyć drzwi, wejść, zapaść chwilowo w ciemność, a po dziesięciu sekundach ożywała lampka nad dużym prostokątnym stołem, stojącym po drugiej stronie długiego jak noc, pozbawionego okien gabinetu. Światło włączało się samoczynnie, na patent, który doktor przywiózł z jakiejś naukowej konferencji psychiatrów w Związku Radzieckim. Lampa na stole oświetla część blatu i rzuca refleksy na fragment podłogi, na odległość metra i dwudziestu trzech centymetrów od krawędzi stołu, mierzoną w rzucie pionowym. Tym samym pod stołem panuje większy półmrok niż przed stołem. Od drzwi do stołu biegnie przestrzeń czterometrowa wyłożona drewnianą podłogą z desek sosnowych, nielakierowanych i kiepsko oheblowanych, tak, że stanowią one solidne oparcie dla stóp wchodzącego pacjenta. Przypominają podłogę większości cel (poza twardym łożem), stanowiąc naturalny dla pacjenta wystrój – swego rodzaju udomowienie otoczenia...
Gdy rozbłysło światło, doktor był już przy stole, uświadamiając sobie, że przez moment recytował z pamięci fragment opisu technicznego wyposażenia gabinetu, w którym przeprowadza eksperymentalne badania psychiatryczne. Zwykle wchodzący więźniowie-pacjenci, za którymi zatrzaskiwały się drzwi, martwieli w ciemności po przekroczeniu progu pomieszczenia, zastygając w oczekiwaniu i zdziwieni mroczną, niesamowitą aurą, budowaną rosnącym natężeniem pierwszych taktów III Symfonii Es-dur Dymitra Szostakowicza, zwanej też Pierwszomajową. Monumentalizm i patos płynący z głośnika, z rosnącym natężeniem ekspresji i eksplozją witalności, jak przystało na zaangażowane socjalistyczne dzieło, rosły do ok. 65 decybeli. To wystarczało na wywołanie wstępnego szoku. Nie da się ukryć, doktor najpierw planował wykorzystanie Etiudy rewolucyjnej Chopina, ale inspektor z ministerstwa, poniekąd nadzorujący eksperyment, przekonał, że pierwsze takty etiudy, choć grane szybko, nazbyt długo przechodzą w minorowe, harmoniczne pasaże, i za mało w nich życia. Doktor osobiście wolałby szczególnie posępny nastrój VI Symfonii Mahlera, tak pełnej beznadziei i bólu, zaczynającej się gwałtownym, rytmicznym, a wybijanym na kotłach marszem w tonacji a-moll, ale ten utwór niósł z kolei – zdaniem pułkownika z centrali – tak bezwzględną siłę oraz agresję, że pacjenci mogli eksperymentu nie zdzierżyć. Zwłaszcza osaczeni ciemnością. I tak, większość z przebadanych (85 procent) przechodziła w nurcie Pierwszomajowej ledwie metr i drętwiała w bezruchu na dalszych dziesięć sekund, które zdawały się im wiecznością. A z tej kwalifikowanej większości, jeszcze większa większość (99 procent) rzucała przekleństwami, najczęściej: kurwa, dajcie światło. I światło się stawało. Właśnie, tu cię mam, myślał wówczas doktor Zaporożec, ukryty pod stołem. Czekał, aż delikwent lecący na świra, przyzwyczai wzrok do nagłego olśnienia i widoku stołu z błyszczącą, glansowaną codziennie przez doktora czaszką po prawdziwym kościotrupie oraz zarysu pustego krzesła za stołem. Kolejne sekundy mijały. Kandydat na wariata zwykle czynił bardzo niepewnie kolejne dwa kroki przed siebie. Żaden nie odstępował, co najwyżej niektórzy stali nadal osłupieni. Gdy w dwudziestej piątej sekundzie muzyka akcentowała grozę, niesamowitość, a jednocześnie szczerość otwartej na zmiany duszy radzieckiego kompozytora, Zaporożec wypełzał na czworaka spod stołu i zaczynał warczeć. Całe pięć sekund. W oczach pacjentów zapalało się zdziwienie, walczące z niepewnością. Wtedy Zaporożec, szczekając i warcząc na przemian, tocząc z pyska pianę, rzucał się do gryzienia. I co? Na pięćdziesięciu ośmiu przebadanych, żaden nie ustał w miejscu, większość rzucała się do ucieczki, waląc pięściami w drzwi gabinetu (które od wewnątrz nie miały klamki), a aż 24 wskoczyło na blat stołu, z czego 12 krzyczało: wariat! albo: zabierzcie tego pojebańca – i ci byli najzdrowsi. Eksperyment przebiegał zastanawiająco udanie. Miał wszelkie cechy powtarzalności i osiągania tych samych za każdym razem skutków, spełniając warunki bezwzględnej naukowości. Jest wzór, podstawiamy dane, a wynik za każdym razem potwierdza prawdziwość unikatowego w swej genialności algorytmu. Tak, nawet i profesurę mam już w kieszeni, skonstatował doktor, siadając ostrożnie na niewygodnym krześle. Jeszcze dwa, może i trzy badania, jeśli obejmie nimi również dróżnika, i można kończyć, postawić ostatnią kropkę w rozdziale epokowej pracy naukowej na temat powtarzalności oraz sprawdzalności wyników badań w zakresie poczytalności tymczasowo aresztowanych, wobec których istnieje wątpliwość, co do rozpoznawania czynów zbrodniczych w chwili ich popełnienia. Bez wątpienia wyniki badań przysłużą się krajowi i wzmocnią znaczenie polskiej nauki w świecie. Zachód rozdziawi ze zdziwienia gęby, może posypią się nagrody. Poza tym pozostawała w odwodzie jeszcze nieco odrębna sprawa latającego słonia.
Doktor zatarł z zadowoleniem ręce. Podda zatem eksperymentowi więźnia zwanego kościelnym i takoż Gromę, którego zbrodnię chce tak nieudolnie zawłaszczyć ten obleśny typ, też jak Groma udający wariata. Doktor zastanawiał się, co też za licho podkusiło kościelnego, by wcielać się w Gromę, który zgwałcił i udusił córkę konkubiny, ale przecież jej nie rozpruł i nie poszlachtował. A kościelny i tak ma wystarczająco własnych grzechów na sumieniu. Zabił księdza. Przy ołtarzu, na oczach wiernych. Tuż przed poranną mszą, do której kościelny miał służyć, bo nie przyszli ministranci, proboszczowi doniesiono, że jego cywilno-świecki pomocnik uprawia na plebanii cielesny nierząd z nową, dopiero co obstalowaną gospodynią. Ksiądz był rozdygotany i mszę celebrował wielce roztargniony, a krótkie tym razem kazanie poświęcił wyłącznie piętnowaniu cudzołóstwa i cielesnej nieczystości również tych, którzy przez przypadek znajdują się teraz nieopodal ołtarza. Proboszcz mówił to z ambony, a najbliżej ołtarza stał właśnie kościelny, co wszyscy widzieli i zrozumieli. Nieco później ministrant-kościelny, zamiast wina próbował wlać księdzu do kielicha wyłącznie wodę, za co został zrugany już przy ołtarzu. Następnie proboszcz nie podał mu komunii (pewnie, by uchronić go od grzechu śmiertelnego), a po ostatnim błogosławieństwie dodał, że nie wszyscy tu zgromadzeni zasługują na miłosierdzie. I wtedy, gdy proboszcz odchodził od ołtarza, w zasadzie już po zakończeniu mszy, kościelny zdzielił go pięścią w nos. Ksiądz upadł na schody prowadzące do ołtarza. Gdy próbował się podnieść, dostał raz jeszcze pięścią, a kiedy kolejny raz wstawał, kościelny uderzył go paschałem. Tak nieszczęśliwie, że jeden z krzyżowych gwoździ wbił się w ciemię proboszcza, co spowodowało zgon. Dziwne, że nikt z wiernych, nie pospieszył z pomocą. Przyglądali się, co potwierdził później główny świadek wydarzenia, funkcjonariusz SB, z urzędu opiekujący się parafią. Miał kolejny raz nagrywać homilię proboszcza znanego z tego, że wielce upolityczniał kazania i szczekał przeciwko Partii, ubliżając rządzącym i kpiąc z osiągnięć ludowej i socjalistycznej władzy oraz internacjonalizmu, a takoż odwiecznej przyjaźni polsko-radzieckiej. Chodziło też i o to, domyślał się doktor, by usadzić księdza. Kościelny miał pewną rolę do spełnienia, bo jak wynikało pośrednio z akt sprawy, łobuz donosił na proboszcza i zamierzał ułatwić jego kompromitację. Stąd podstawiona nowa gosposia, która jednak najpierw tak spodobała się kościelnemu, że ten samczą inicjatywą (naruszając gosposię), zepsuł dobrze zaplanowaną intrygę. Ksiądz trafił w zaświaty, kościelny za kratki z niejaką możliwością dołączenia wkrótce do wielebnego, jeśli dalej będzie durnym łbem walił w ścianę. Doktor wie, że funkcjonariusz SB pytany przez prokuratora (co wynika z akt sprawy), dlaczego nie powstrzymał kościelnego, stwierdził, że miał inne zadanie do wypełnienia niż ochronę gościa w sutannie, który, mimo wielokrotnych zachęt płynących z wiadomego urzędu, odmawiał tajnej współpracy. A zarejestrowano go, co nakładało na mnie, specjalną ostrożność, gdyż sądziłem, że wysoki, dobrze zbudowany proboszcz da sobie radę z tym cherlakiem, walnie go lichtarzem, i będzie po kłopocie. Bez podpisywania czegokolwiek, będziemy go mieli, nie? Jednak kościelny mimo rachitycznej budowy i nieskrywanej skoliozy okazał się bitniejszy. Zasłużył wszakże na niełaskę, bo w śledztwie okazało się, że w przeszłości popełnił zbrodnię na ukrywających się podczas okupacji Żydach. Kaes grozi mu bezwzględnie, a tak nieudolnie się broni, udając świra. Doktor, w zasadzie cieszył się, że trafił na prymitywa, nieuka, który choć sprawował posługi kościelne, nie znał historii religii chrześcijańskiej w Polsce, ani też tak wymownych faktów z życia Kościoła, jak mord dokonany przez króla Bolesława Śmiałego na świętym biskupie Stanisławie ze Szczepankowa, u stóp ołtarza wawelskiej kaplicy. Gdyby pacjent o tym wiedział, ani chybi w celi pod czwórką, łbem o ścianę waliłby teraz w pierdlowej pokucie kościelny w koronie, jako emanacja wyklętego przez papieża władcy. I tak jest wystarczająco upierdliwy w nieustannym ględzeniu o swoich trzech głowach i wznoszonych antyfonach do obserwujących go lekarzy. Wyjątkowo ostatnio męczący, durnowato ekspansywny. Tymczasem, tuż po sąsiedzku, po drugiej stronie korytarza, bo naprzeciw, Groma czai się, szykując pewnie jakąś niespodziankę. Ostatnio przycichł, coś więc kombinuje, czymś chce zaskoczyć.
Zatem zamykamy eksperyment, postanowił doktor. Kończymy na Gromie i kościelnym Horoszczuku. Będą pięknym zwieńczeniem moich badań. Dróżnika zostawimy nieco na potem. Wyjął z lewej górnej kieszeni fartucha fajkę, z prawej dolnej – metalowe puzderko z tytoniem. Nabił, zapalił i pyknął najpierw rozpoznawczo, a następnie uruchomił ulubiony parowozik, puszczając rytmicznie w górę ponad głowę, chmurki z aromatycznego dymu. Pogłaskał po glacy wypolerowaną – zdjętą z najprawdziwszego szkieletu – czaszkę, przesuwając ją bliżej krawędzi stołu, tak by była gotowa na przyjęcie jutrzejszych, ostatnich delikwentów. Zintensyfikował pykanie i patrzył jak puszczane kółka, dopracowane w swej symetryczności, płyną w stronę zatrzaśniętych drzwi ku ich górnej krawędzi, gdzie była szpara. Za chwilę aromat rozejdzie się po korytarzu, doleci do oddziałowego, który zacznie kaszleć, bo ma astmę, a to spowoduje, że funkcjonariusz szybko podejdzie do drzwi gabinetu i je otworzy. Piękny wymyśliłem sposób komunikowania się z oddziałowym, skonstatował doktor. Alfabet dymno-aromatyczny, niby metafizyczno-inkaski, ale po naszemu. Możemy go jeszcze udoskonalić, przeszło mu przez myśl, której nie zakończył kiełkującą już hipotezą, bo drzwi się otworzyły, a w nich, w smudze fajkowego zaćmienia, pojawił się cień. Jakby widmo kościelnego. I zaraz drugi, chyba Gromy...nota biograficzna autora
Zbigniew Kosiorowski (ur. w 1944 r. w Monasterzyskach) – prozaik, autor kilkuset reportaży radiowych, prasowych i słuchowisk; dziennikarz. W latach 1990-2006 prezes i redaktor naczelny Polskiego Radia Szczecin. Medioznawca i ekspert prawa autorskiego, profesor Zachodniopomorskiej Szkoły Biznesu, autor monografii naukowych m.in.: Radiofonia publiczna (1999), Dysjunkcje misji (2009) oraz kilkudziesięciu artykułów naukowych z dziedziny zarządzania. Założyciel i dyrektor Szczecińskiej Szkoły pod Żaglami (1987-2003), kapitan jachtowy. Mieszka w Szczecinie. Wydał m.in.: 13° w skali Beauforta (1981), W pętli (1985), cykl powieści młodzieżowych Przez cztery oceany (1986-1990), Gnilec (1986), Archipelag trudnych nadziei (2003), Archipelag odpływów (2010), Desant (2013), Kamień podróżny (FORMA 2016) i Archipelag pod żaglami (2017).