Zapiski wariatki - ebook
Zapiski wariatki - ebook
Zawsze wydawało jej się, że będzie musiała się ukrywać. Bo pochodzi z prowincji, nie modli się, jest rozwódką i żyje w konkubinacie z obcokrajowcem, a zamiast dziecka ma wielkiego czarnego psa. Brakuje jej stałej pracy i oszczędności.
No i najgorsze — ma diagnozę psychiatryczną. To schizofrenia z komponentem afektywnym. Tajemnicze głosy, dziwne widzenia, pobyty w szpitalu, odjechane sny na kwetiapinie wkradają się w jej codzienność.
Książka uchyla drzwi do świata, który stanowi tabu. Przełamuje stereotypy. Stanowi zapis walki o wyzwolenie spod stygmatyzacji klasowej i zdrowotnej. O samoakceptację i artystyczne uznanie.
Brawurowy debiut. Energetyczny język. Bezgraniczna szczerość.
Literackie objawienie. Świadectwo artystycznego talentu i wiary w sztukę, która ocala.
Anna Marchewka, krytyczka literacka
Błyskotliwy, często autoironiczny język, szczerość do bólu i odwaga stawiają Zapiski… blisko książek Małgorzaty Halber i Natalii Fiedorczuk.
Olga Drenda, autorka Duchologii
Nigdy nie wierzyłam w jasny podział na „wariatów” oraz „normalnych ludzi”. Wariatka nie żyje tak, jak trzeba. Żyje tak, jak potrafi. Ta książka przekracza wiele norm – ale kto powiedział, że normy są czymś na pewno dobrym?
Dorota Kotas, autorka Pustostanów
Bezkompromisowa i poruszająca proza, która wywraca do góry nogami mnóstwo utrwalonych społecznie stereotypów.
Tomasz Stawiszyński, filozof i publicysta
Agnieszka Młynarczyk-Gemza – artystka multimedialna, fotografka, performerka; absolwentka Wydziału Malarstwa krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Zdobywczyni licznych stypendiów i wyróżnień artystycznych. Osoba z diagnozą F.20 (schizofrenia z komponentem afektywnym).
Powyższy opis pochodzi od wydawcy
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6598-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rzucenie papierosów lata temu nie przyszło mi łatwo, ale w końcu się udało. Ilekroć nie mogłam rzucić, a było to naprawdę wiele razy, paliłam więcej. Rozwlekałam tę sprawę do egzystencjonalnego problemu. Dawało to pretekst do aktywowania w sobie wszelkich dramatycznych i autodestrukcyjnych tendencji, z których prawie cała się składam. Podczas rzucania palenia osiągnęłam rekord. Dwie i pół paczki – bez problemu. Kiedy ten szczyt zbiegł się z niekontrolowanym odkrztuszaniem kawałków gęstej zielonej flegmy, a ja dopiero co skończyłam dwadzieścia pięć lat, zrozumiałam, że nie mam wyjścia i muszę przestać palić. „Samospalenie” tej kategorii nie może być wpisane na listę ze sposobami popełnienia samobójstwa. Przy okazji, od dziecka wiedziałam, że to jedyny elegancki rodzaj śmierci. Zanim ostatnim razem trafiłam do psychiatryka, gdzie „wyleczono” mnie haloperidolem, nosiłam się z zamiarem napisania awangardowego eseju pod tytułem _Przeciw medytacji. Jak nie popełnić samobójstwa_. Do opisania nadają się stany, które kompromisowo uznałam za myśli samobójcze. W lepszych momentach przeczuwałam, że mają w sobie coś z doznania mistycznej nocy ciemnej. W gorszych zaś pochłaniała mnie totalna stagnacja i zejście w mrok, któremu towarzyszyło niesprecyzowane zapalenie stawów – niezdiagnozowane jako takie ani przez reumatologa, ani przez ortopedę. W końcu szamańska lekarka medycyny chińskiej przepisała mi jedzenie mięsa ze sklepu z produktami bio oraz drogie sproszkowane, dziwnie pachnące korzenie. Miałam zniżkę, bo byłam wówczas członkinią tej samej co i ona sanghi buddyzmu tybetańskiego. W ramach praktyki oraz spłaty długu wobec sanghi dzielnie sprzątałam ośrodek przynajmniej raz w miesiącu. W ten sposób rekompensowałam brak opłat za niedzielną grupową medytację i ciągłe wypraszanie zniżek na warsztaty z kolejnymi duchowymi nauczycielami. Lubiłam zajmować się porządkami w ośrodku. Miło wspominam sprzątanie łazienki, podczas którego w końcu mogłam się odosobnić na serio. Działo się to akurat w roku, kiedy krakowska sangha po długich grupowych debatach zdecydowała się wynająć nowe lokum. Długo rozważano, czy członków stać na piękną, nową przestrzeń. Rozmowy prowadzone były w ramach praktyki uważnej komunikacji. Nowe miejsce było naprawdę imponujące. Wyglądało jak najlepsze z możliwych krakowskich mieszkań. W starej kamienicy, miało chyba sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych i rewelacyjnie zachowane piece kaflowe. Pamiętam szczególnie dobrze jeden, szmaragdowy. No i parkiety, stiuki, żyrandole, wielkie, świetliste okna, a wszystko w sercu Starego Miasta. Akurat nie miałam wtedy za bardzo gdzie mieszkać, bo powoli nie było mnie stać na wynajem pokoju na Podgórzu, a nie zdecydowałam się w końcu na nieoficjalne świadczenie usług tantrycznego seksu, co od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie. Po prostu nie nadawałam się do żadnej pracy, a naczytałam się, że kreatywność i seksualność to to samo, bo idą z drugiej czakry. Wydawało mi się więc, że mogłabym się nadawać. Matka też mnie nie chciała w domu. Moje prośby o możliwość zamieszkania w starym nauczycielskim mieszkaniu, które ciągle wynajmowała, oddaliła argumentem, że w zimie mieszkania nie da się ogrzać bez zrobienia nowego pieca. Wówczas nawet w snach nie przychodziła do mnie wizja, która miała się niebawem ziścić. Kilka miesięcy później zamieszkałam w akademiku jako doktorantka, dzieląc pokój z młodą dziewczyną studiującą italianistykę, dorabiającą sobie na boku jako makijażystka i rozpoczynającą powoli karierę w korpo. Sprzątając uważnie buddyjską łazienkę, czułam się jak dziecko bawiące się z innymi dziećmi w dom. Zamykałam drzwi łazienki, żeby się tam porządnie „wymedytować” i pozbyć syfu z kafelków oraz wanny, w której niebawem miał siedzieć kolejny duchowy nauczyciel. Podobały mi się delikatne brązy kafelków, duży metraż łazienki i figurki smoków wykonane z kamieni szlachetnych, które duchowo zdobiły imponujące lustro. Wracając do palenia papierosów – kiedy już w końcu udało mi się rzucić, zrobiłam sobie spirometrię na NFZ. Było to stresujące, jak każde badanie według mnie. Musiałam dmuchać do dziwacznego sprzętu pod czujnym, kontrolującym i krytycznym okiem raczej słabo opłacanego, czyli mało zaangażowanego, lekarza. Nie pamiętam, czy zadbałam o odebranie wyników. Po rzuceniu palenia dość szybko przestałam odpluwać wilgotną seledynową flegmę. To podniosło mnie na duchu, że jeszcze nie umieram. Śmierć w tak młodym wieku na pewno przyniosłaby mojej matce kolejne okropne poczucie wstydu związane z moją osobą. Dotychczas byłam przypuszczalnie głównym powodem jej wstydu. Musiała się wstydzić, że się nie modlę, nie wierzę w Boga, nie mam dzieci, jestem rozwódką, przy czym ciągle używam nazwiska byłego męża, jestem w konkubinacie z obcokrajowcem, a zamiast dziecka mam wielkiego czarnego psa, no i najgorsze – jestem chora psychicznie. Poza tym nie mam pracy ani oszczędności, a do tego zaczęłam się starzeć. Matka nie zapomniała poinformować mnie, że zauważyła. Głośno skomentowała przy ojcu i chłopaku moją fotografię sprzed dziesięciu lat.
– Ale jest inna buzia teraz. Widać, że to już było kilka lat temu, prawda?
Na szczęście chłopak czarująco, jak tylko on umie, a równocześnie trzeźwo skomentował ten wybryk matczynej miłości.
– Ja bym się nie odważył tak powiedzieć.
Zdjęcie pozostało tam, gdzie było, czyli w oszklonej szafce, zwinięte, żeby się mieściło. Młoda i piękna, szelmowsko puszczałam na nim oko do domowników zamknięta w szklanym terrarium.Stress out
Słyszałam kiedyś anegdotę o kamieniach półszlachetnych. Głosiła, że to nie człowiek je kupuje, znajduje czy dostaje, ale że to one, sobie tylko znanym sposobem, wybierają człowieka i do niego lgną. Trwają przy nim tak długo, jak długo są mu potrzebne. A potem się gubią. Tak u mnie było z psami. Już jako dziecko tłumaczyłam matce na spacerach, żeby się ich nie bała, bo to moi kumple.
Pierwszy pies był wielkim wilczurem. Zjawił się w skórze kota. Przybrał niepozorną postać szaro-białego wiejskiego dachowca z różowym nosem. Znalazłam go w dzień osiemnastych urodzin. U nas nie wolno było trzymać zwierząt, bo mieliśmy za małe mieszkanie. Z kolei ja o niczym bardziej nie marzyłam. U babci chowałam podczas obiadu kawałki kotleta pod policzkiem, a potem uciekałam od stołu i dokarmiałam koty. Mój kot leżał w rowie. Nie chodził, był mały i miauczał okropnie. Pozbierałam go i zabrałam do domu. Rodzicom oznajmiłam, że albo mieszkamy razem ja i kot, albo nikt z nas. Udało się. Nazwałam go Köpenicker, tak jak moja ulubiona ulica w Berlinie w dzielnicy Kreuzberg. Z najlepszą przyjaciółką spędzałyśmy tam wakacje na Köpi skłocie. Kot uparcie nie chodził. Wyzdrowiał, dopiero kiedy wróciłam po trzydniowej wycieczce z Krakowa, gdzie tańczyłam i wąchałam poppersa w Carycy. Czekał na mnie głodny. Köpi był najlepszy. Kiedy byłam chora, zawsze łamał łapy, nic nie jadł albo dawał się potrącać samochodom. Był prawdziwym kumplem. Jego współczucie nie było żadną ściemą. Wyrósł z niego dzielny, zaprawiony w boju kocur. Był zahartowany, bo dzieci przy szkole wiecznie się nad nim znęcały. Został twardzielem. Poszedł sobie dopiero, kiedy poznałam męża. Odszedł. Ustąpił miejsca przy moim boku innemu samcowi.
Mąż zjawił się u boku Jazza. To był mój pierwszy prawdziwy pies. Bardzo temperamentny mieszaniec wielkości wilczura. Niektórzy dopatrywali się w nim genów owczarka kaukaskiego. Był wulkanem energii, choć miał dość słabe nerwy. Mieszkaliśmy ze sobą pięć lat. Lubił przy mnie spać i chętnie dawał się głaskać. Został gwiazdą wideoartów, które kręciłam, by zaliczać intermedia podczas studiów. Wierzyłam wówczas, że sztuka wideo ma przyszłość. Zlizywał keczup z podpasek i zjadał kurze korpusy do kamery. Ze dwa razy mnie ugryzł. Miał problemy z temperamentem. Mimo to był świetnym przyjacielem, zdrowym, silnym i mocnym. Rozstaliśmy się w bólu. W ostatnich tygodniach wspólnego pobytu towarzyszył mi w medytacjach. Kładł się obok mnie, kiedy siedziałam w pozycji, i czuwał. Zanim wyprowadziłam się z mieszkania na dobre, cały czas po nim biegał, jakby szlakiem, który przemierzał, chciał zjednoczyć mieszkańców i przypomnieć im, że ślubowali sobie miłość i wierność. Po rozstaniu czasem jeszcze zabierałam Jazza do siebie, ale ewidentnie go to rozstrajało.
„Masz superpsa” – napisałam do znajomego na fejsie, leżąc w depresji.
„Chcesz, to Ci go przywiozę. Akurat mam coś do załatwienia koło Krakowa, a Ty się nim zaopiekujesz”.
– Rafał, będzie u nas pies na weekend – powiedziałam do współlokatora.
Nie oponował.
Wstałam z łóżka i przeszukałam szafę. Włożyłam zwykłe dżinsy. Ale klapki domowe wyglądały fatalnie. Zmobilizowałam się raz jeszcze i wyłowiłam haftowane pantofle w kwiaty w stylu azjatyckim. Pasowały. Przyniosłam z Żabki psie smaczki. Wpadli wieczorem. Krępowałam się właściciela, ale Wiki zjadał mi już kolejne psie ciasteczka z ręki. Zostaliśmy sami. Zmuszał mnie do biegania, poza tym był jednak zjawiskowo łagodny. Nie chciał się przytulać, ale w nocy wskakiwał do łóżka. Wiki to najszlachetniejsza istota, jaką znam, choć nie jest pozbawiony czarującej łobuzerskości. Na spacerach lubi brać smycz w zęby, jakby dawał znak, że sam chce się prowadzić. Tylko raz zjadł pieczeń ze stołu. Ucieka z kanapy, gdy wie, że się na niego patrzy. Kiedy rano ziewam i się przeciągam, przybiega sprawdzić, czy nic mi nie jest. Liże mnie po twarzy. Jeśli chce jeść lub iść na spacer, przyciska mnie swoją głową. To mieszaniec, jakby idealnie w połowie skrzyżowany labrador z wyżłem. Kiedy chłopak chce wyjechać, to może, pod warunkiem że zaopiekuje się mną Wiki. Potrafi się zdenerwować, gdy wymaga tego sytuacja. Kiedy inny pies przekroczy granicę dobrego wychowania, Wiki wie, co należy zrobić. Jest mistrzem wschodnich sztuk walki. To bardzo subtelna dusza. Lęka się burzy, sylwestrowych wystrzałów i kłótni. Jazz w ogóle nie zauważał takich rzeczy, a Wiki wkręca się w kable w rogu pokoju albo chowa się w prysznicu, drżą mu nogi, cały się trzęsie. Trzeba smarować mu dziąsła specjalną pastą Stress out.Czarne wory
Miasto jest skarbnicą używanej odzieży, którą można przechwycić. Cena to jedynie drobne uczucie wstydu pojawiające się, kiedy zabierasz z ulicy worek leżący pod drzwiami twojej kamienicy. Jest pełen tajemnic i niespodzianek. Wstyd, że zobaczą cię z workiem sąsiedzi, lub jeszcze gorzej: strach, że zobaczą cię wkrótce w swoich byłych ciuchach, które dopiero co spakowali w worek do oddania. Pasja kradzieży worków to chyba u mnie przejaw kleptomanii. Pamiętam, że kiedyś tych przejawów było więcej. Swego czasu obsesyjnie kradłam z Żabki gumy do żucia. Były mi potrzebne, żeby oduczyć się palić. Po pewnym czasie byłam w tym niezła. Worki często są czarne, jakby skrywały trupy. Niektóre zgrabne, zapakowane w ozdobne torby. Wyglądają jak prezenty. Te najczęściej pełne są odprasowanych zasłon i damskich butów w rozmiarze około czterdziestki. Duże stopy dużych kobiet, którym łatwiej przyszło dorobić się w życiu niż tym z małym numerem buta, takim jak ja. Panie z dużymi stopami mają dużo. Mają mieszkania w kamienicach z wysokimi sufitami, żeby było proporcjonalnie do ich długich nóg i łabędzich szyi. Jak im się znudzi garderoba i buty, to oddają w torbach po prezentach, których też dostają dużo. Czarnych worów trochę się boję. Są odrobinę perwersyjne. Lękam się, że między szmatami znajdę brudne dildo, stary kondom, białe wijące się larwy, kawał zepsutego mięsa lub węża dotychczas hodowanego w akwarium, który znudził się właścicielom. Albo ucho z _Blue Velvet_. Czasem myślę, że odwinę odciętą głowę wysokiej pani. Tego boję się najbardziej. Bywa, że zapach jest nieprzyjemny. Z grubsza, raczej szmaty są wyprane i pachną bardzo intensywnie niemiecką chemią. To jest ich kolejna tajemnica, zagadka, której nie potrafię rozwiązać. Zbieram je już od wielu lat. Właściwie w całym centrum Starego Miasta: od Ariańskiej przez Pędzichów, Siemiradzkiego, Retoryka, a swego czasu nawet na Limanowskiego. A one i tak zwykle pachną jednym rodzajem proszku, jakby prała je i pakowała dla całego Krakowa jedna ciocia Wiesia. Jest też inny zapach. To pot spod pachy zachowany w zakamarkach. Tam, gdzie wszyte są rękawy. Najczęściej wyczuwam go na nylonowych, sztucznych materiałach, z których zrobione są bluzki w rozmiarze L. Ten pot także pachnie jak jedna ciocia Gienia, w zasadzie babcia cioteczna. Jakby była wcieleniem uniwersalnej ciociobabki, patronki zapachu spod pachy. Wiele razy obiecywałam sobie, że z tym skończę. Że będę patrzyć na te worki śmieci z wyższością osoby, która ma. Że kopnę je na progu, odsunę z przejścia i że nigdy już, przenigdy nie będę o nich marzyć. Nie będę ich pragnąć ani fantazjować o dobrach, które skrywają. Zapomnę o skórzanych rękawiczkach do łokcia, francuskich beretach w różnych kolorach, płaszczach w pepitkę czy spodniach w stylu _vintage_ z wysoką talią. Takich, jakie świetnie leżą na biodrach i wreszcie sprawiają, że odnajduję swój fason typu ejtis lub najntis. Takich, jakich pełno było w gazetach „Burda” i „Verona”. Fason zachodni, w którym moje nogi w końcu okazują się wystarczająco długie, a uda i pośladki znajdują uzasadnienie dla swego kształtu – _sexy_, ale retro. Dzięki temu będzie można zobaczyć, jakie mam smukłe ramiona, które wcale nie są nieproporcjonalne do bioder. Tylko są trochę _passé_. Ale moda wraca! Dzięki worom w końcu odkryję swój styl – luźny, bardzo kobiecy, przewrotny i z klasą.Dom i buty
W Krakowie knajpy, te przyjemne, z dobrą kawą, w centrum i na Kazimierzu, są trochę moim domem. Bywają konstruktem trwalszym niż mój zwyczajny dom. Ten nie dość, że od lat lokuje się w różnych częściach miasta, czasem na kilka miesięcy, rzadziej na dłużej niż rok, to jeszcze zwykle się martwię, że go stracę. Lękam się, że nie będę miała czym za niego zapłacić. Pamiętam, jak kilka lat temu przeraziłam się taką właśnie sytuacją. Zadzwoniłam znad kawy do matki prosić, żeby sprawdziła, czy gdzieś nie został złoty kolczyk, który dostałam na komunię od którejś z ciotek, chyba chrzestnej. Matka szybko i rzeczowo wyjaśniła mi wtedy, że tych kolczyków już dawno nie ma. Chyba od momentu kiedy je sprzedałyśmy, z najlepszą przyjaciółką, jako nastolatki, w lombardzie, by mieć pieniądze na narkotyki – dodała. Rozmowa była krótka.
Wychodzenie na kawę to ta część społecznego spektaklu, do której jestem przywiązana. Bardzo ją lubię. Może nawet na równi z chodzeniem do kina. Niesamowite, na ile przyjemności pozwala szastanie kasą. Można się malować, stylizować i przebierać, żeby potem przejść ulicą Starego Miasta, obejrzeć ładne, duże, bardzo mocne i błyszczące auta, zjeść lody, wypić kawę, a jeżeli ma się dużo kasy, to znaczy na cztery miesiące do przodu, żeby zapłacić za mieszkanie, wtedy nawet można kupić sobie na mieście dwudaniowy obiad. Próbuję zapomnieć o zakupach, o tym, że można sobie kupować ubrania albo buty. Najpiękniejsze są buty marki Camper. Do tej pory kupiłam już pięć par używanych z internetu. Wszystkie razem kosztowały jakieś dwadzieścia pięć procent nowej pary, i to w cenie promocyjnej. Pierwsze dwie rozleciały się bardzo szybko. Jedna po godzinie od rozpakowania paczki, ale już po tym, jak wystawiłam pięć gwiazdek sprzedającej i napisałam pozytywny komentarz. Kolejna para zepsuła się po dwóch tygodniach w kłopotliwej sytuacji, kiedy pokazywałam widzom moją wystawę. Do tego pokłóciłam się przez to z chłopakiem. Mimo tych traumatycznych sytuacji z używanymi butami ostatnio na rozmowę z wydawcą włożyłam właśnie jedną z tych par, która jeszcze się zachowała. Zanim wyszłam z domu, uważnie przyjrzałam się podeszwom.