- promocja
Zdarzyło się dwa razy - ebook
Zdarzyło się dwa razy - ebook
W roku dwa tysiące ósmym znika siedemnastoletnia Julie. Jej rower zostaje znaleziony pod drzewem. Wydarzeniem żyje całe Sagas – górskie miasteczko, w którym mieszkała zaginiona.Jej ojciec, Gabriel Moscato, porucznik żandarmerii, rzuca się w wir rozpaczliwego, obsesyjnego śledztwa.
Któregoś dnia trafia do hotelu Falaise. Właściciel udostępnia mu spis gości i proponuje zapoznanie się z nim w pokoju numer dwadzieścia dziewięć na drugim piętrze. Wyczerpany miesiącem bezowocnych poszukiwań Gabriel zasypia. W środku nocy ze snu wyrywa go gwałtowne walenie w okno.
Z nieba leci grad martwych ptaków. Okoliczności są tym dziwaczniejsze, że mężczyzna znajduje się teraz na parterze, w pokoju numer siedem. Zdezorientowany idzie do recepcji i dowiaduje się, że tak naprawdę jest rok dwa tysiące dwudziesty – a to oznacza, że od zaginięcia jego córki upłynęło ponad dwanaście lat...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-017-0 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Posępny hotel Falaise leżał w wąskim, skalistym leju doliny Arve, trzy kilometry na wschód od Sagas. Za liczącym czterdzieści sześć pokoi ośrodkiem wznosiła się wapienna ściana o wysokości stu dziesięciu metrów, która nawet latem w trzech czwartych pozostawała w cieniu, porośnięta wątłą roślinnością i zasłonięta od słońca przez białe i szare szczyty Alp Sabaudzkich. Panował tam wieczny chłód, niesiony przez prąd lodowatego powietrza zstępujący z ośnieżonych szczytów – szczególnie dotkliwie dało się to odczuć w kwietniu dwa tysiące ósmego roku, kiedy wiosna spóźniała się z nadejściem.
Zbliżała się dwudziesta trzecia trzydzieści, kiedy porucznik Gabriel Moscato pojawił się w zapyziałej recepcji o ścianach obitych szorstką brązową wykładziną. Kolekcja świątków ustawiona na półkach nadawała temu miejscu wygląd niezbyt godnego polecenia starego zajazdu. Żandarm znał właściciela dwugwiazdkowego przybytku: Romuald Tanchon przez dwa lata z rzędu zatrudniał tu latem jego córkę i przyjął ją na staż.
Mężczyźni uścisnęli sobie ręce. Gospodarz nie widział Gabriela już od jakiegoś czasu. Potężny funkcjonariusz żandarmerii – Moscato miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu – wyglądał, jakby postarzał się o dziesięć lat. Od jak dawna nie spał?
– Przykro mi z powodu pańskiej córki – powiedział Romuald Tanchon. – Mam głęboką nadzieję, że ją pan odnajdzie.
Już od miesiąca Gabriel Moscato cierpliwie wysłuchiwał takich słów w Sagas, trzynastotysięcznym miasteczku wciśniętym między góry przez jakiegoś fundatora, w każdym zaułku, w każdym sklepie, do którego wszedł. Miał tego dość, ale z grzeczności zmusił się, by skinąć głową. Ostatecznie jego rozmówcy chcieli mu tylko okazać współczucie.
– Odwiedzam miejsca noclegowe dla przyjezdnych w okolicy Sagas. Proszę właścicieli o użyczenie mi do wglądu listy klientów, którzy się u nich zatrzymali w okresie zaginięcia mojej córki. Jeżeli odmawiają, co potrafię zrozumieć, zapraszam ich na posterunek, ale wiąże się to z wieloma procedurami i komplikacjami. Jeśli się zgadzają, załatwiamy sprawę po cichu na miejscu i wszyscy na tym zyskują.
Romuald Tanchon wyjął segregator z komody znajdującej się za ladą.
– Zapomnijmy o poufności. Jeśli tylko mogę pomóc…
Położył segregator przed Gabrielem, a sam wystukał coś na klawiaturze komputera.
– Mamy dwa tysiące ósmy rok, a ja wciąż nie zdołałem w pełni przejść na system informatyczny. Nadal zapisuję rezerwacje odręcznie, w starym, dobrym rejestrze. Mam w nim wszystko: nazwisko, imię, datę przyjazdu i wyjazdu, sposób płatności.
Zdjął ze ściany jeden z nielicznych kluczy. Większość przyjezdnych przybywała do Sagas, by odwiedzić więźniów w położonym na peryferiach miasta zakładzie karnym, w którym w koszmarnych warunkach gniły ponad dwa tysiące osób. Turystyka tutaj nie istniała. Zamiast ośrodków narciarskich w Sagas znajdowały się więzienie, szpital, sąd rejonowy i posterunek żandarmerii.
– Będę w recepcji do północy – dodał Tanchon. – Może pan zająć pokój dwadzieścia dziewięć na tak długo, jak będzie potrzeba. Jeżeli mnie nie będzie, proszę przed wyjazdem wrzucić klucz do koszyka i zostawić segregator na ladzie.
– Dziękuję, Romualdzie.
Na ustach właściciela pod gęstym czarnym wąsem z lekko już widoczną siwizną – czterdziestka nikogo nie oszczędza – na chwilę pojawił się grymas niepokoju.
– Przynajmniej tyle mogę zrobić. Bardzo lubię Julie. Coś takiego nigdy nie powinno się zdarzyć. Niech pan złapie tego drania. – Wskazał palcem na drzwi za swoimi plecami. – Gdyby mnie pan potrzebował, proszę dzwonić.
Gabriel wszedł na drugie piętro. Pachniało politurowanym drewnem i wilgocią. Nawet specjalista od psychologii pozytywnej, nocując w takim miejscu, dostałby depresji. Za oknem pokoju numer dwadzieścia dziewięć w odległości zaledwie dwudziestu metrów znajdowała się urwista ściana. Gabriel spojrzał w górę, ale nie zobaczył ani jednej gwiazdy. Tylko nieprzenikniony czarny mur, zza którego słyszał krzyki swojej córki.
Trzydzieści dwa dni piekła i ciągle nic. Tamtego popołudnia Julie nie wróciła do domu. Nazajutrz, dziewiątego marca rano, na skraju modrzewiowego lasu porastającego górski stok znaleziono jej rower MTB. Julie trenowała trzy razy w tygodniu, przygotowywała się do zawodów w Chamonix, które miały się odbyć w lipcu. Według ekspertów dziewczyna miała gwałtownie wyhamować po zjeździe na zboczu między Sagas a Albion, w odległości pięćdziesięciu metrów od żwirowego parkingu. Jej rower stał oparty o drzewo, powyżej było widać ślady hamowania.
Owczarki belgijskie z psiej jednostki straciły trop na wysokości parkingu. Julie, córka żandarma i pielęgniarki domowej. Prosta góralka, miłośniczka szachów, przyrody i kina, zawsze z aparatem fotograficznym lub kamerą cyfrową w ręku. Śmigłowce oraz dziesiątki pieszych funkcjonariuszy zlustrowały las, strome zbocza i płaskowyże. Płetwonurkowie przeszukali dno rzeki, przeszkody, karpy, pniaki, żelastwo – wszystko, na czym mogły się zatrzymać unoszone z prądem zwłoki.
Poza poszukiwaniami w terenie powołano grupę żandarmów – należał do niej Gabriel – która przesłuchiwała przyjaciół Julie i kolegów z klasy. Odtwarzali jej rozkład zajęć z tamtego dnia, gromadzili nagrania z monitoringu, linijka po linijce analizowali wykaz połączeń z jej telefonu. Wieczorami w wolnym czasie Gabriel na własną rękę odwiedzał pensjonaty, zajazdy i hotele. Przepytywał gospodarzy albo prosił ich o listy gości, które przepisywał do swojego notesu. Porywacz – o ile to było porwanie – mógł pochodzić stąd, mieszkać gdzieś w lesie albo na hali, ale mógł też być podróżnym szukającym okazji. Nie można było pomijać żadnego tropu.
W pokoju numer dwadzieścia dziewięć panowały spartańskie warunki. Jedno krzesło, brak stołu, telefon połączony z centralą, ciemne zasłony, żenująca łazienka z muszlą klozetową przy samym prysznicu. Nie widział telewizora, ale maleńka lodówka była sowicie zaopatrzona w alkohol. Julie w tym ośrodku przygotowywała śniadania, odkurzała tę starą wykładzinę. Gabriel wyobraził ją sobie, jak składała bieliznę pościelową i ręczniki. Nie była to najlepsza robota na świecie, ale pozwalała zarobić na kieszonkowe i zakup kamery. Którą skądinąd zarekwirowano przed dwoma tygodniami jako dowód w sprawie. W urządzeniu nie było karty pamięci, ale to nie Gabriel ją wyjął. To pewnie mało istotne, Julie mogła zgubić kartę albo ją wyrzucić, bo była uszkodzona. Tak czy inaczej, brakowało jej, i ten fakt należało przynajmniej odnotować. W sprawach o zaginięcie każde odchylenie od normy może się stać polem do interpretacji. Każda hipoteza skłania do stawiania kolejnej, pochłania czas, środki i zasoby ludzkie.
Gabriel Moscato zaciągnął zasłony, usiadł na łóżku i z ulgą zdjął buty. Mały palec u jego prawej stopy krwawił – to skutek pieszego przemierzania Sagas. Wysłał do żony esemesa, żeby ją poinformować, że wróci późno. Wiedział, że – otumaniona antydepresantami – i tak go nie przeczyta. Pożądliwie spojrzał na barek, ale uznał, że tego wieczoru lepiej będzie nie pić. Wyczerpany, pomasował gałki oczne, a następnie otworzył spis gości na piątym marca, trzy dni przed tragedią. Skrupulatnie przepisywał wszystkie dane dotyczące następnych siedemdziesięciu dwóch godzin: sprawdzi w kartotekach i jeśli okaże się to konieczne, skontaktuje się z wybranymi osobami. Mrówcza, niewdzięczna praca – ale trzeba było przez to przejść.
– Znajdę cię, Julie. Przysięgam, że cię znajdę.
Gdzie jest jego córka? Skąd to gwałtowne hamowanie na zboczu, pięćdziesiąt metrów przed parkingiem? Czyżby spotkała jakiegoś znajomego? Czy ktoś przywiązał do jej zwłok balast i wrzucił je do jeziora? A może przetrzymuje ją w ciemnej piwnicy setki kilometrów stąd? Gabriel znał mrożące krew w żyłach statystyki zaginięć. Upływający czas działa zabójczo, łamie wolę i pozbawia nadziei nawet najtwardszych. Możliwe, że po upływie kilku miesięcy czy lat jego córka będzie już tylko imieniem wykrzyczanym w sercu gór.
Gdy zapisał czarnym maczkiem trzy strony, zmogło go zmęczenie. Na próżno się opierał, wreszcie wyciągnął się na narzucie łóżka. A potem płakał, tak jak robił to prawie każdego wieczoru – czasem przytulony do żony, innym razem skulony w jakimś kącie.
Czy tyle samo czasu poświęcamy na myślenie o naszych dzieciach, kiedy są one z nami? Czy kochamy je tak samo jak wtedy, gdy ich zabraknie? Gabriel nie wiedział, jego wcześniejsze życie już nie istniało. A przyszłe miało być jedną wielką gehenną. Niezależnie od wyniku poszukiwań ich życie na zawsze pozostanie zmienione, złamane, wysuszone od nadmiaru wylanych łez. Rozmyślając o smutnych minionych dniach, zamknął oczy. Otworzył je, obudzony głuchym dźwiękiem. Coś uderzyło o szybę.
Wstał niepewnie, kręciło mu się w głowie. Powlókł się do uchylonych przeszklonych drzwi. Co się z nim dzieje? Nic nie rozumiejąc, przeszedł przez nie – zgodnie z wszelką logiką na drugim piętrze nie powinno być drzwi wychodzących na zewnątrz – i znalazł się za hotelem, na poziomie parkingu.
Nagle poczuł przeszywający ból w lewym ramieniu. Ptak, który w niego uderzył, leżał roztrzaskany na asfalcie z półotwartym żółtym dziobem. Gabriel nie pojmował tego, co widzi. Kawałek dalej zobaczył innego ptaka, który wyglądał jak nędzny worek z piór.
Wtem rozległy się kolejne uderzenia o blachę samochodów i dachówki. Opatuleni w szlafroki ludzie wyskakiwali z pokoi i podnosili ku niebu zaspane oblicza. Z ciemności dziesiątkami wylatywały czarne zwarte pociski i rozbijały się pośród odgłosów miażdżonego ciała. Oszołomiony Gabriel wycofał się do pokoju, a w jego uszach rozbrzmiewał głos sąsiada: „Widział pan? Widział pan? To apokalipsa!”. Tak, Gabriel widział. Oczywiście, że widział. Deszcz martwych ptaków.2
Intensywny sen minionej nocy sprawił, że Gabriel długo nie mógł się dobudzić. Uniósł powieki. W ustach czuł nieprzyjemny smak jak po przepiciu. Jego patykowate ciało leżało w poprzek łóżka w rozgrzebanej pościeli, na brzuchu, z rozkrzyżowanymi ramionami. Oblizał usta i z trudem odwrócił głowę. Radiobudzik po jego lewej ręce wskazywał jedenastą jedenaście.
Jęknął w poduszkę wciąż przesiąkniętą oparami koszmaru. Te martwe ptaki spadające z nieba, rozbijające się na betonie i maskach samochodów… Zadrżał na tę myśl. Od czasu zaginięcia Julie miał szalenie mocne, realistyczne sny. Wstał i poczuł, że ma ciężką głowę, jakby spłynęła do niej krew z całego ciała.
Musiało upłynąć jakieś dwadzieścia sekund, zanim sobie przypomniał, gdzie jest. Hotel. Pokój dwadzieścia dziewięć, spis gości. O szyby stukał drobny deszcz zapowiadający kiepski dzień. Rozejrzał się dookoła. Nie znalazł ani swojego telefonu, ani segregatora, ani notesu. Na podłodze leżała torba z męskimi rzeczami, które do niego nie należały. Przez oparcie krzesła przewieszona była skórzana kurtka, a na szafce nocnej zauważył okulary w czarnej oprawie. Gdzie położył ciemnogranatową parkę? Dlaczego miejsce solidnych skórzanych kowbojek zajęły wojskowe glany?
Na zewnątrz rozległ się warkot silnika. Gabriel podszedł do okna i z przerażeniem stwierdził, że jego koszmarny sen był jawą. Asfalt usiany był dziesiątkami, a może nawet setkami martwych ptaków. Podobnie jak w nocy pchnął balkonowe drzwi – które, swoją drogą, wciąż były uchylone – i schylił się, by czubkiem palca dotknąć ptaka leżącego najbliżej. Maleńkie ciało było lodowate, oczy zaszły szarawą błoną. Pełen niedowierzania wstał.
I w tej samej chwili uświadomił sobie, że znajduje się na parterze, dwa piętra niżej niż poprzedniego dnia. Przez drzwi, które właśnie przekroczył, do pokoju można było się dostać bezpośrednio, z pominięciem recepcji, jak w motelach. Rzucił się do szafki nocnej, na której leżał klucz z dużym brelokiem. Na wierzchu białej kuli widniał numer siedem.
Okej, okej, bez pośpiechu, pomyśl. Najwyraźniej był w cudzym pokoju. Zasnął u siebie, pod numerem dwadzieścia dziewięć, a obudził się w pokoju obcego człowieka. Może lunatykował? W stanie zamroczenia był świadkiem niezrozumiałej hekatomby – widowiska rodem z filmów Hitchcocka – a potem znowu zasnął.
Sprawdził zawartość barku: nietknięta. Czyli nie pił. A może dał w palnik w swoim pokoju, a potem błądził korytarzami i otworzył pierwsze lepsze drzwi? Nigdy niczego podobnego nie przeżył, ale od wielu dni koledzy mówili mu, żeby zwolnił. Zaginięcie córki, przepracowanie, brak snu mogły spowodować zwarcie w jego mózgu – ale jedno było pewne: musiało istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie tej sytuacji.
Zamyślony, boso wszedł na drugie piętro. Jeśli on spędził część nocy pod siódemką, to gdzie się podziewa osobnik, który powinien tam być? Dlaczego kowboj porzucił swoje rzeczy? Znajdujące się na końcu korytarza drzwi z numerem dwadzieścia dziewięć były zamknięte na klucz. Zapukał. Nic. Zapowiadał się kolejny trudny dzień.
Wrócił do pokoju na dole i wybrał numer partnera, z którym pracował od zawsze. Włączyła się poczta głosowa. Nagrał wiadomość: „Tak, Paul, to ja. Nie uwierzysz. Przysnąłem w hotelu Falaise, a w nocy spadł deszcz martwych ptaków. Sypały się z nieba setkami jak grad! W każdym razie za jakieś pół godziny powinienem być na posterunku. Jeśli uda mi się odzyskać rzeczy. Wszystko ci wyjaśnię. _Tschüss, tschüss_”.
Zaraz potem zadzwonił do żony. Automat odpowiedział mu, że numer nie istnieje. Spróbował jeszcze raz, uważnie wciskając właściwe klawisze. Skutek był taki sam.
– Co jest, kurwa?
Ruszył korytarzem w stronę recepcji, gdzie kobieta, na oko czterdziestoletnia, rozmawiała przez telefon. Rozłączyła się i nie omieszkała zerknąć na jego bose stopy.
– Nie tylko u nas był deszcz ptaków – powiedziała, ciągle jeszcze spanikowana. – Spadały wszędzie dookoła hotelu aż do wiaduktu przy wjeździe do Sagas. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Musiały przylecieć z kolonii.
– Jakiej kolonii?
– Na pewno ją pan zauważył, jadąc tu wczoraj. Nie? Kolonia szpaków stacjonująca nad brzegami Arve. – Na widok wytrzeszczonych oczu Gabriela pośpieszyła z wyjaśnieniami: – Specjaliści twierdzą, że około siedmiuset osobników przyleciało tu z Europy Północnej w drodze do Hiszpanii. Trzy dni temu zrobiły sobie przerwę w Sagas. Lecące stado układa się na niebie w niesamowite kształty, a jego śpiew słychać w promieniu kilkuset metrów. Jeśli pan wyjdzie i dobrze się wsłucha, sam pan usłyszy. – Zauważyła, że Gabriel nie rozumie, ale nie nalegała. – W czym mogę panu pomóc? Zatrzasnął pan pokój, a klucz został w środku?
– Nie, nie o to chodzi. Wczoraj wieczorem, około godziny… nie wiem już, w każdym razie późno, pan Tanchon dał mi klucz do pokoju dwadzieścia dziewięć. A obudziłem się w siódemce z nieswoimi rzeczami. Pomyślałem, że może lunatykowałem czy coś w tym stylu.
Kobieta odwróciła się w stronę tablicy z kluczami i zdjęła jeden z nich.
– To znaczy, że nieświadomie zszedł pan z drugiego piętra na parter z rękami wyciągniętymi przed siebie jak zombie? I wszedł pan do innego pokoju?
– Nie widzę innego wyjaśnienia.
– A gdzie w takim razie jest klient spod siódemki? W dwudziestcedziewiątce?
– Możliwe.
– Niemożliwe, ponieważ klucz jest tutaj. Chyba że go oddał, a ja nie zwróciłam uwagi. Przepraszam, ale ta historia z ptakami mną wstrząsnęła.
Gabriel był coraz bardziej zagubiony. Nie zapamiętał na przykład, że świątki na półce są takie brzydkie i że jest ich tak dużo. Miał pewność, że nigdy nie widział tego tandetnego zegara z obrazu Salvadora Dalego _Trwałość pamięci_, który spływał z narożnika lady jak roztopiony ser. Monitor komputera był jakby większy i nie tak masywny jak poprzedniego dnia.
Te szczegóły sprawiły, że poczuł się nieswojo. Wszystko wydawało mu się znajome, a zarazem inne, jakby stąpał po granicy między dwoma światami. Kobieta położyła przed nim klucz od pokoju dwadzieścia dziewięć i wystukała coś na klawiaturze. Zerknęła na ekran, a potem popatrzyła pytająco na Gabriela.
– Nie, nie, zdecydowanie coś tu nie gra, jak mówią. Pokój, w którym się pan obudził, został zarezerwowany na jedną noc przez niejakiego Waltera Guffina, który jeszcze się nie wymeldował. To znaczy, że albo jeszcze jest w hotelu, albo wyszedł zobaczyć, co się dzieje z ptakami, ale wróci. Nie mam za to rezerwacji pokoju, za który pan, jak twierdzi, zapłacił.
Gabriel przebierał palcami stóp na zimnej posadzce. Chciał już tylko jednego: jak najszybciej opuścić to piekielne miejsce i wrócić na posterunek. Za nim czekała w kolejce jakaś klientka. Młoda, ciemnowłosa, cała w tatuażach. Na pewno przyjechała odwiedzić któregoś z więźniów.
– Bo pan Tanchon nie wpisał mnie do rejestru ani do komputera. Po prostu wypożyczył mi pokój dwadzieścia dziewięć na kilka godzin. Miałem odłożyć klucz do koszyka, ale zasnąłem.
– Wypożyczyć pokój? Romuald? Łatwiej namówiłby pan weganina do zjedzenia antrykotu.
– Proszę pani, nie będziemy przecież dyskutować o tym przez cały dzień. Niech mi pani da ten klucz, zabiorę swoje rzeczy. Za pięć minut go pani oddam.
Czterdziestolatka niechętnie podała mu klucz i zwróciła się do kobiety, która zaczynała się już niecierpliwić. Gabriel cały w nerwach wszedł na górę. Co ona opowiada? „Weganina”? Ten hotel zaraz przyprawi go o szaleństwo.
Otworzył drzwi i wszedł do pokoju dwadzieścia dziewięć. Pusto, zaścielone łóżko, zaciągnięte zasłony. Pachniało detergentami i odświeżaczem powietrza. Podszedł do okna. Urwisko. W dole czarne i czerwone plamy po martwych ptakach. Wczoraj, zanim położył się spać, znajdował się dokładnie w tym miejscu, był tego pewien. Usiadł na materacu ze spisem gości i skrupulatnie przepisywał ich dane do notesu.
Rzucił okiem na łóżko, zajrzał do szuflady w szafce nocnej, na wypadek gdyby sprzątaczka włożyła tam jego rzeczy. Gdzie ten cholerny notatnik? Gdzie jego mundur? Co zrobili z jego kowbojkami? Gdy wszedł do łazienki, ujrzał w lustrze swoje odbicie i zdębiał. To nie był on.3
Stał bez ruchu przed lustrem, wpatrując się w swojego dublera. Nie, to był on – ale inny on. Głowa ogolona na zero, szpakowata bródka, kurze łapki w kącikach oczu i trzy poprzeczne zmarszczki przecinające czoło. Przyłożył dłonie do policzków, jego palce zsunęły się na podbródek, gdzie skóra lekko zwisała aż do szyi pokrytej rzadkim srebrnoszarym zarostem. To był on, ale o wiele starszy.
Poczuł, że uginają się pod nim nogi, i przytrzymał się umywalki, by nie upaść. Nigdy nie widział granatowego wełnianego swetra, który miał na sobie. Jego dżinsy miały inny krój. Ciało było szczuplejsze, smuklejsze, miał wystające obojczyki i widoczne ścięgna na szyi. Oszołomiony, zrobił kilka kroków w tył i w absurdalnym odruchu zaczął szukać swoich włosów w koszu na śmieci i odpływie prysznica. Gdzie ogolił głowę? Dlaczego? Co się stało z jego ciałem?
Nie mógł się powstrzymać i znowu podszedł do lustra. Zaczął naciągać skórę, by pozbyć się zmarszczek. Oczy w kształcie migdałów, bladoróżowe usta należały do niego. Nie śnił. To było zbyt realistyczne, miał pełną świadomość wszystkiego. Był w pełni obudzony, a mężczyzna, któremu patrzył w oczy, to był on.
Przerażające. Uniósł dolną krawędź swetra, spojrzał na swój brzuch z lekko naciągniętą skórą i na wystające kości biodrowe. Własna anatomia budziła w nim przestrach. Zauważył, że na szyi ma sznurek, na którym wisiał klucz o skomplikowanym ząbkowaniu. Dotknął go, usiłował sobie przypomnieć, z jakich powodów nosi ten przedmiot na piersi. Na próżno. W panice wrócił na korytarz i zaczepił mężczyznę pchającego wózek obładowany praniem.
– Czy sprzątał pan pokój numer dwadzieścia dziewięć? Był tam notes, telefon komórkowy, służbowa kurtka w barwach żandarmerii z moimi papierami w środku.
Mężczyzna wyglądał na zbitego z tropu. Około czterdziestki, łysy, z czołem płaskim jak dno garnka. Jego ręce rugbysty były wyjątkowo owłosione. Miał na sobie biały T-shirt z rysunkiem czerwono-białej gitary elektrycznej. Spojrzał na swojego rozmówcę, odsłaniając siekacze.
– Co pan tu odstawia?
– A czy my się znamy?
Facet, wzrostem równy Gabrielowi, ale potężniejszy, spojrzał na jego bose stopy, a potem znowu na twarz. Jego oczy były jak czarne chmury na burzowym niebie. W końcu odwrócił głowę i popatrzył na swój grafik dyżurów.
– Tak, znaliśmy się. Zadziwiasz mnie. I nie, nie byłem w pokoju numer dwadzieścia dziewięć, tej nocy nie był zajęty.
Pochylił się i odszedł ze swoim wózkiem, po czym zniknął za jakimiś drzwiami. Nie spojrzał więcej na Gabriela i nie powiedział już ani jednego słowa. Skąd to chmurne spojrzenie i pełen pretensji ton? Powiedział: „Znaliśmy się”. W czasie przeszłym.
Gabriel zszedł do pokoju, w którym się obudził, żeby przeszukać sportową torbę. Majtki, skarpetki, jednolity niebieski T-shirt, kosmetyczka i więcej nic. W jednej z kieszeni skórzanej kurtki znajdowała się zapalniczka z wygrawerowaną głową wilka, w innej – brelok z guzikiem i przyczepionymi trzema kluczami, w tym jednym od samochodu. Niemiecka marka. Schylił się do butów. Czterdzieści cztery, prawie jego rozmiar: nosił czterdzieści trzy. Drżącą ręką sięgnął po okulary. Pasowały doskonale, ale nie miały żadnego wpływu na jego wzrok. Widział czysto zarówno w nich, jak i bez nich.
To wszystko nie miało żadnego sensu. Musiał usiąść. Zaraz się obudzi i ucieknie z tego długiego, obłędnego tunelu. Krążył po nim jak w najgorszych horrorach. W rzeczywistości nie było żadnego deszczu ptaków. Może nawet jego córka nie zaginęła. Czeka na niego w domu. Zagrają razem w szachy albo pójdą pojeździć na rowerze po górskich ścieżkach i lasach.
Spróbował jeszcze raz zadzwonić do Paula, a potem do żony – na próżno. „Nie ma takiego numeru”. Jasne. To było w pakiecie z obłędem. Dalsze przemierzanie tych korytarzy na bosaka nie wchodziło w grę. Włożył wyciągniętą z torby parę skarpet i ohydne, ale wygodne buty. Ciężka skórzana kurtka z barankowym kołnierzem była odrobinę za duża, ale uznał, że jest okej. Odda te ciuchy właścicielowi, kiedy lepiej rozezna się w sytuacji.
Minutę później podreptał do recepcji ze ściśniętym gardłem i dwoma kluczami w dłoni.
– Znalazł pan w końcu swoje rzeczy? – zapytała kobieta.
– Czy Walter Guffin nadal się nie pojawił?
– Nie.
– Muszę porozmawiać z Romualdem Tanchonem.
– Przykro mi, wyjechał na cały dzień do Lyonu na spotkanie w sprawie platformy do rezerwacji online. Musimy się otworzyć na inną klientelę oprócz rodzin osadzonych. Wiem, Sagas to paskudne miasto, ale okolice są ładne. Poza tym ośrodki nar…
– Proszę pani – przerwał jej – nazywam się Gabriel Moscato i jestem porucznikiem żandarmerii w Sagas. Znam pana Tanchona, moja córka pracowała w tym ośrodku w czasie wakacji w ubiegłym roku i dwa lata temu. Przyjechałem tu wczoraj wieczorem, wziąłem spis gości i…
– Gabriel Moscato? To pan jest ojcem tej dziewczyny, której nigdy nie odnaleziono?
– Zmobilizowaliśmy wszystkie siły, poszukiwania trwają. Minął dopiero miesiąc, znajdziemy ją.
Kobieta pokręciła głową i popatrzyła na niego zdziwiona.
– Miesiąc? Ale… Jaki dzień dziś mamy pana zdaniem?
Zastanowił się.
– Dziewiąty, może dziesiąty. Tak, dziesiąty kwietnia. Jest czwartek, dziesiąty kwietnia.
– Dziesiąty kwietnia. A którego roku?
– Dwa tysiące ósmego.
Przyglądała mu się przez dłuższy czas bez mrugnięcia. Wreszcie odpowiedziała – głosem, który zazgrzytał mu w uszach twardo jak diament.
– Ale dziś jest szósty listopada dwa tysiące dwudziestego roku. Od zaginięcia pańskiej córki minęło dwanaście lat.4
Aby nie rozjeżdżać martwych ptaków, jechał wolno slalomem, ale i tak nie był w stanie ich ominąć. Pod wiszącym nisko niebem w kolorze cementu zaparkował samochód żandarmerii przed międzygminną oczyszczalnią ścieków, na rozległym ziemnym placu, z którego w dole widać było zabudowania zakładu utylizacji odpadów. Hałdy w kolorze brązu, ochry i szarości, przypominające gigantyczne sutki, zasłaniały rzędy sosen i olch na brzegu Arve. Ze szczytów na ostatnim planie zstępowały chmury, wpełzając grubymi lśniącymi wstęgami między górskie ściany. Wydawało się, że niebo jest w zasięgu ręki, co burzyło nadzieję na ładną pogodę. W Sagas słońce potrafiło nie świecić przez kilka tygodni. Mieszkańcy nazywali ten przedłużający się brak światła „czarną śmiercią”. Czarna śmierć podkopywała morale i drastycznie podnosiła wskaźnik samobójstw w dolinie, zwłaszcza jesienią. Potwierdzały to oficjalne statystyki.
Kapitan Paul Lacroix wysiadł z samochodu w towarzystwie Louise, o ćwierć wieku młodszej od niego żandarmki. Rozejrzeli się po okolicy i zobaczyli zatrzęsienie martwych ptaków.
– Ornitolodzy twierdzą, że kolonia wystraszyła się czegoś w środku nocy – wyjaśnił Paul. – Jeśli im wierzyć, te ptaki w ciemności prawie wcale nie widzą. Podobno setki tysięcy spanikowanych osobników zrywały się z gałęzi i zderzały ze sobą w powietrzu na powierzchni wielu hektarów. Zeznania różnych świadków wskazują, że stało się to między drugą dziesięć a drugą dwadzieścia.
Podeszli do chorążego Martiniego, zastępcy szefa grupy. Mężczyzna czekał na nich z rękami zaplecionymi na piersi i dygotał. Z czubka nosa kapała mu woda. Listopadowy wiatr i deszcz chłostały twarze i przenikały przez warstwy ubrań. Uścisnęli sobie dłonie, po czym Benjamin Martini – przypominający Toma Hanksa czterdziestodwulatek o potarganych kręconych włosach – wskazał na zarośla.
– Tam znaleźli ciało. Chodźcie za mną.
Miał bezbarwny głos i woskowatą cerę, jak większość mieszkańców doliny. Trójka żandarmów ominęła hałdy i powolnym tempem kapitana, który utykał na prawą nogę, ruszyła między drzewa. Mężczyzna rozłożył chusteczkę higieniczną i podał Louise.
– Szpacze gówno na lewym łokciu.
– No nie… A to świnia!
Patrzył, jak kobieta z obrzydzeniem wyciera biały kleks.
– Jesteś pewna, że dasz radę? Wiesz, że mogę ci oszczędzić dalszego ciągu?
Louise zwinęła chusteczkę w kulkę i wsunęła ją do kieszeni kurtki.
– Podobno jak przez to przejdę, będę ochrzczona.
Młoda kobieta wyprzedziła go marszowym krokiem. Sposobem poruszania się, wyprostowaną postawą i uniesionym dumnie podbródkiem chciała pokazać, jak bardzo jest zdeterminowana. Korzystając z chwili samotności, Paul rozmasował sobie kolano. Kiedy w powietrzu była wilgoć – czyli prawie zawsze – cholernie bolały go stawy.
Martini podał im lateksowe rękawiczki.
– Zwłoki zauważyła około dziewiątej dziesięć niejaka Isabelle Davigny, kajakarka. Pochodzi z Albion. Spływała Arve i fotografowała martwe ptaki na brzegach. Kiedy zobaczyła ciało, od razu zadzwoniła na posterunek. Brunet, Tardieu i ja przyjechaliśmy około dziesiątej dwadzieścia i od razu zadzwoniliśmy do ciebie.
Paul zauważył kajak leżący na brzegu kawałek dalej.
– Gdzie jest Isabelle Davigny?
– Zaczęła wymiotować do wody, naprawdę była w kiepskim stanie. Tardieu zabrał ją na posterunek.
Z wyściełanej sosnowymi igłami ziemi weszli na kamienisty lewy brzeg Arve. Tu i ówdzie leżały martwe szpaki i Paul miał wrażenie, jakby znalazł się w scenerii z filmu postapo. Podniósł wzrok. Trzysta metrów nad nimi, tuż pod warstwą chmur, niebo pokrywały straszliwe figury geometryczne. Jakby jakaś niewidzialna paszcza wydmuchiwała gigantyczne obłoki czarnego piasku, które następnie wpadały w wir. Mimo nocnej masakry szpaki znowu tańczyły swój niesamowity balet.
Paul uważnie rozejrzał się dookoła. Rzeka była w tym miejscu szeroka i rwąca, a woda miała zimny, niebieski odcień. Bystry nurt przyciągał wielu kajakarzy. Nad Arve bez trudu można było się dostać pieszo – albo od strony zakładu, albo drogą gminną, która przez kilka kilometrów wiodła wzdłuż brzegu. Ruszyli w kierunku Bruneta. Żandarm fotografował zwłoki telefonem komórkowym i czuwał nad tym, by nikt się do nich nie zbliżał.
Jedenasta dziewiętnaście. Zadzwonił telefon Paula. Nieznany numer. Odrzucił połączenie, szybko wyłączając niestosowną melodię _I Will Survive_, i stanął w odległości przepisowego kroku od ofiary. Louise trzymała się na dystans.
Kapitan przykucnął. Oto jeden z tych dni, o których długo będzie się mówić w Sagas. Grad szpaków. I brutalne morderstwo, którego ofiarę porzucono na wpół nagą na brzegu rzeki. Wspaniały kąsek dla Chamarlaine’a, lokalnego dziennikarza, który zaraz się tu pojawi ze swoim notesem. W małych miastach informacje szybko się rozchodzą.
Przyglądał się zwłokom, usiłując zachować zimną krew. Prowadził z Martinim wiele postępowań w sprawie samobójstw i tajemniczych zgonów – ale nigdy nie były to sprawy kryminalne. Uspokoił oddech, uruchomił w smartfonie funkcję nagrywania i przystąpił do wstępnych ustaleń. Oględziny miejsca zbrodni miał przeprowadzić jeszcze raz w obecności techników, ale uznał, że ważne są wrażenia, jakie odniósł na gorąco, w pierwszym zetknięciu z ofiarą.
– Godzina oględzin: jedenasta dwadzieścia dwie, szósty listopada dwa tysiące dwudziestego roku. Ciało kobiety rasy białej, wiek niemożliwy do określenia, ale powiedziałbym, że między trzydziestym a czterdziestym rokiem życia, zostało znalezione przez Isabelle Davigny z Albion podczas wycieczki kajakiem. W powietrzu wilgoć, rano mżyło. Ofiara leży na plecach na lewym brzegu rzeki Arve, w osi północ–południe, na wysokości stacji uzdatniania wody i bystrzyn, dwa kilometry na południe od miasta. – Pochylił się niżej nad zwłokami. – Prawe ramię wykręcone na wysokości barku pod kątem ponad dziewięćdziesięciu stopni w stosunku do tułowia. Na części prawego uda leży szpak, widać krwawy ślad powstały wskutek uderzenia. Prawdopodobnie zgon nastąpił więc przed deszczem ptaków, który miał miejsce tej nocy. – Odsunął się o krok. – Trochę krwi na lewej dłoni, na wysokości paznokci. Włosy ciemny blond, jakieś trzydzieści centymetrów długości. Rysy nie do rozpoznania z powodu wybroczyn. Na pierwszy rzut oka widać, że prawy łuk brwiowy jest rozbity, kości policzkowe prawdopodobnie są połamane i stąd pochodzi opuchlizna. Nos również złamany. Zważywszy na obrażenia, możliwe, że uderzano ją w twarz dużym otoczakiem lub innym kamieniem, których dookoła jest pełno. W ustach czarna tkanina użyta jako knebel. Prawdopodobnie są to skarpetki, tym bardziej że ofiara ma bose stopy.
Zerknął na Louise. Dziewczyna mrugnęła na znak, że wszystko w porządku. Stała obok i zapisywała w notesie każde jego słowo. Mówił dalej:
– W bezpośrednim pobliżu ciała nie ma śladów jej butów. Liczne skaleczenia na stopach. Prawa stopa ustawiona pod nienaturalnym kątem do nogi, być może kobieta złamała sobie kostkę. Dżinsy i majtki opuszczone poniżej kolan. Siniaki w górnej części ud po wewnętrznej stronie i… ekhm, możliwe krwawienie z waginy.
Wcisnął guzik i zrobił przerwę. Dziewczyna na pewno została zgwałcona, a następnie zmasakrowana. Spróbował nie dopuszczać do siebie tych czarnych myśli, zrobił wdech i mówił dalej:
– Ubrana w kurtkę zapiętą pod szyję na suwak. Materiał kurtki przedziurawiony w co najmniej dwóch miejscach, uszkodzenia typowe dla broni palnej. Czekamy na techników i zakład pogrzebowy, by rozebrać ciało na miejscu i dokonać oględzin przed odjazdem do kostnicy.
Wyłączył nagrywanie i przez chwilę trwał bez ruchu nad biedną dziewczyną, porzuconą na brzegu rzeki jak zwykły śmieć. Jaka bestia mogła ją tak sponiewierać, zamordować z takim okrucieństwem? Wstał z grymasem na ustach, ciężko opierając dłonie na udach. Miał pięćdziesiąt dwa lata, a czuł się, jakby go zamurowano w ciele starca. Odwrócił się w stronę Martiniego, który rozmawiał przez telefon, a potem Louise.
– A jeśli to strzały przestraszyły w nocy kolonię ptaków? Przerażone hukiem szpaki zrywają się z drzew. Zderzają się ze sobą, a jeden z nich spada na świeże zwłoki.
Louise nie odpowiedziała. Oczami wielkimi jak bilardowe kule wpatrywała się w szybko poruszający się długopis, którym robiła notatki.
– Nagrywałem – westchnął Paul. – Nie musiałaś zapisywać.
Dziewczyna schowała sprzęt do kieszeni i znowu zainteresowała się trupem.
– Tak, to bardzo możliwe – odparła. – W takiej sytuacji znalibyśmy dokładną godzinę zabójstwa.
– Druga w nocy, z dokładnością do kilku minut. Zobaczymy, co powie patolog, ale wydaje mi się, że to sensowna hipoteza. A ty co powiesz?
– Sprawca wepchnął jej skarpetki do ust, żeby nie mogła krzyczeć. Na pewno została zgwałcona i zamordowana tutaj, na miejscu.
– Dlaczego tak uważasz?
– Ma opuszczone spodnie. Poza tym to jest świetnie osłonięte miejsce. Jasne, górą biegnie droga, ale po zachodzie słońca nie da się tu nikogo zobaczyć. Nie ma oświetlenia ani żadnych budynków dookoła. Szum wody zagłusza głos tłumiony przez knebel. Zresztą o drugiej w nocy mogła sobie krzyczeć do woli, w okolicy i tak nie ma żadnych ludzi.
– A bose stopy? Jak to wyjaśnisz?
– Nie mam pojęcia. Stan jej stóp wskazuje na to, że szła, a może nawet biegła bez butów. Może ktoś ją przetrzymywał w bagażniku samochodu albo w kamperze i udało jej się uciec. Skaleczyła się, ale szła dalej. Czy chciała wskoczyć do Arve, żeby uciec przed napastnikiem? Bo nie bardzo widzę, dokąd mogłaby pójść. Zwichnęła kostkę: zważywszy na kąt ustawienia stopy, uraz jest poważny. I od razu upadła, w tym miejscu. A potem nastąpił dalszy ciąg. Ta dzika bestia ją dopadła.
Taki scenariusz był prawdopodobny. W jaki sposób ofiara znalazła się w okolicy? Skąd się tu wzięła? Przywieziono ją samochodem, jak sugerowała Louise?
– Abstrahując od ptaków, dziwna sprawa z tymi skarpetkami w ustach – dodała młoda kobieta.
– Hm?
– Skoro biegła boso, to znaczy, że napastnik miał jej skarpetki przy sobie. Kto spaceruje ze skarpetkami ofiary? Nie brzmi to zbyt logicznie. Tak mi się przynajmniej zdaje.
– Wiesz, sprawy kryminalne są logiczne tylko w telewizji. Poza tym może jednak uciekała w skarpetkach? Skarpetki jakoś szczególnie nie chronią. Podobnie z twoim wnioskiem, jakoby do napaści seksualnej doszło tutaj: możliwe, że została zgwałcona gdzie indziej, a sprawca przeniósł zwłoki w to miejsce i dopiero wtedy zsunął z niej spodnie. Albo jeszcze inaczej: zgwałcił ją już martwą.
– Okropny jesteś.
– Tak, jestem okropny. Nigdy nie należy wyciągać pochopnych wniosków. Dlatego w moim sprawozdaniu poprzestałem na faktach.
– Dziękuję za nauki, kapitanie – odparła oschle.
Paul odwrócił się w stronę grupy.
– Zawiadomię zastępcę prokuratora. W ciągu najbliższych godzin i dni będziemy mieli kupę roboty. To oznacza, że jesteście dyspozycyjni w weekendy i nikt się nie urywa w ciągu dnia, żeby odebrać dzieciaki ze szkoły. Nie chcę, żeby ludzie znowu uznali żandarmów z Sagas za niepoważnych. Benjamin, przekażesz reszcie?
Mężczyzna w milczeniu skinął głową. W oczach Bruneta, który robił zdjęcia, Paul zauważył błysk podniecenia. Młody żandarm nawet się uśmiechnął.
– Uważasz, że to miła odskocznia od codzienności, co? – warknął Paul. – To jest martwa dziewczyna, a nie jakaś pieprzona rozrywka. Zakonotuj to sobie we łbie i przestań się śmiać.
Brunet się zaczerwienił i spuścił głowę. Był jednym z początkujących żandarmów w samodzielnej brygadzie terytorialnej w Sagas, złożonej z trzydziestu czterech osób – w tym trzech techników – i obejmującej zasięgiem obszar ponad dwudziestu tysięcy hektarów, podzielony na osiem gmin. Ze względu na liczne szczyty o wysokości powyżej tysiąca ośmiuset metrów jednostka nosiła nazwę brygady górskiej i była upoważniona między innymi do prowadzenia spraw kryminalnych. I oto pod kierownictwem Paula miało ruszyć drobiazgowe śledztwo. A on bynajmniej się z tego nie cieszył.
– Zanim pojawią się technicy, sprawdzimy okolice. Byłoby dobrze, gdybyśmy znaleźli łuski i kamień, którym napastnik zmasakrował twarz ofiary.
Zadzwonił do prokuratora, a następnie odsłuchał wiadomość głosową, która kilka minut wcześniej przyszła na jego pocztę głosową.
„Tak, Paul, to ja. Nie uwierzysz. Przysnąłem w hotelu Falaise, a w nocy spadł deszcz martwych ptaków. Sypały się z nieba setkami jak grad! W każdym razie za jakieś pół godziny powinienem być na posterunku. Jeśli uda mi się odzyskać rzeczy. Wszystko ci wyjaśnię. _Tschüss, tschüss_”.
Paul myślał, że to jakaś pomyłka, do chwili gdy usłyszał ostatnie słowa. Odsłuchał jeszcze raz. Ten głos, ta intonacja. I to „_tschüss, tschüss_”. Tylko jedna osoba używała takiego pozdrowienia: Gabriel Moscato. Ale to było ponad dwanaście lat temu.
Blady, wyłączył nagranie. Ten telefon w jednej chwili przywołał najgorsze wspomnienia z jego życia. Utykając jak inwalida wojenny, wrócił nad rzekę.
– Miałeś dziwną minę, jak rozmawiałeś przez telefon – zauważyła Louise. – Co się dzieje?
Nagle Paul innym wzrokiem popatrzył na pokiereszowaną twarz, blond włosy rozsypane na kamieniach i udręczone ciało. A jeśli… Czy to mogła być ona? Julie Moscato? Pokręcił głową i spojrzał na Louise.
– To był duch. Rozmawiałem z duchem.5
Rozpaczliwie przetrząsał zakamarki swojej pamięci, ale nic się nie pojawiało. Nic po dziesiątym kwietnia dwa tysiące ósmego roku. A przecież gdyby przeżył choć jedne urodziny, jedną gwiazdkę bez córki, jak mógłby o tym zapomnieć? Dlaczego jeszcze nie znalazł Julie? Co przyniosło śledztwo? I co robił przez te wszystkie lata?
Kartkował gazetę w hotelowym lobby, pochłaniał artykuł za artykułem. Był oszołomiony. Obcy na własnej planecie. W jego głowie na topie był Obama, wciąż słyszał jego przemówienie transmitowane przez wszystkie telewizje świata, jego: _Yes we can_. Kim więc jest ten pyzaty olbrzym w jaskrawoczerwonym krawacie, o włosach w kolorze siana? Dlaczego ogłaszają piątą rocznicę zamachów, do których doszło w Paryżu w dwa tysiące piętnastym roku? Czym są Uber i Deliveroo? Opisywany świat nie był jego światem. Ta enigmatyczna technologia, niezrozumiałe słowa, fotografie nieznajomych osób…
Gabriel raz po raz powtarzał datę publikacji gazety. Szósty listopada dwa tysiące dwadzieścia. Niemożliwe. „To pan jest ojcem tej dziewczyny, której nigdy nie odnaleziono?” Kłamstwa! Julie zaginęła dopiero przed miesiącem. Siły żandarmerii prowadzą wytężone poszukiwania. Przywiozą ją z powrotem do Sagas i wszystko wróci na swoje miejsce.
Dziesiąty kwietnia dwa tysiące osiem, dziesiąty kwietnia dwa tysiące osiem, dziesiąty kwietnia dwa tysiące osiem… Może zwariował. Może cała ta maskarada była wytworem jego umysłu, koszmarem tak dopracowanym, że choć zdawał sobie z niego sprawę, nie potrafił uciec. Przepalił mu się mózg.
Wyszedł z hotelu z oczami utkwionymi w rozpłaszczonych na betonie pierzastych kulkach. Ruszył przed siebie – bez papierów, bez wspomnień, w ciuchach Waltera Guffina. Przychodziły mu do głowy różne dziadostwa: amnezja albo, co gorsza, alzheimer. Wyobraził sobie, że z tą spapraną pamięcią zbiegł ze szpitala, schronił się w tym mizernym hotelu, a wszyscy go szukają. Zdecydowanie musi wrócić do domu. Porozmawiać z żoną. Zrozumieć, co się z nim stało.
Pogrzebał w kieszeni bluzy i wcisnął guzik na pudełeczku dołączonym do kluczy. Zamrugały światła i rozległ się pojedynczy dźwięk. Znał ten model mercedesa z początku pierwszej dekady dwudziestego wieku – był to jeden z najczęściej kradzionych wozów – ale większość marek dookoła nic mu nie mówiła. Nie było już saxo, peugeotów 206, golfów. Same dziwne modele o kształtach jak z klocków Lego, w żywych kolorach, z dziwacznymi tablicami rejestracyjnymi.
Mimo obrzydzenia chwycił za ogon dwa ptaki, które upadły na maskę mercedesa, i położył je na ziemi. W miejscach uderzeń blacha była wgnieciona. Zajrzał do bagażnika: pusto. Usiadł za kierownicą i spojrzał na swoje odbicie w lusterku. Wciąż był w ciężkim szoku. Zmarszczki, srebrzysty zarost na policzkach. W jednej chwili się postarzał. O dwanaście lat. Jakby odbył brutalną podróż w czasie, jak Marty McFly w _Powrocie do przyszłości_.
Siedząc w samochodzie, usiłował chwycić się jakiegoś wspomnienia: z nadzieją na déjà vu popatrzył na fotele. Na próżno. Odwiązał sznurek, który miał na szyi, przyjrzał się kluczowi. Co to za klucz? Od drzwi wejściowych? Od jakiejś skrzynki?
W schowku znalazł latarkę, żarówki i paczkę papierosów. Wyjął jednego, powąchał i w zamyśleniu wetknął sobie w usta. Wypluł go z obrzydzeniem, ale tytoń pozostawił na jego języku znajomy smak. To znaczy, że palił. Od kiedy?
Włączył silnik i skierował się do wyjazdu z parkingu – nie był w stanie omijać chrupiących pod kołami samochodu ptasich trucheł – a znalazłszy się na drodze prowadzącej wąską doliną, ruszył prosto na południe. Spojrzał na tonące w chmurach czarne szczyty i strome zbocza. Nic się nie zmieniło, urwiska i lasy odpowiadały obrazom zgromadzonym w jego pamięci. Rozpoznał zapachy sosen i wilgotnej gleby: to go uspokoiło.
Gdy ujechał kilometr, jego oczom ukazał się niesamowity widok ptaków tańczących na niebie. A więc to jest ta słynna kolonia szpaków! No, teraz już trochę pomniejszona. Przyglądał się figurom, w jakie układały się zwierzęta – czasem zwartym, czasem rozciągniętym – w pewnym momencie miał wrażenie, że widzi pulsujące serce.
I wtedy trafił na posuwający się wolno trzydziestometrowy sznur samochodów. Zrozumiał, co się dzieje: poniżej, na brzegu Arve, dostrzegł grupkę gestykulujących ludzi w mundurach. Żandarmi. Z miejsca, w którym się znajdował, nie był w stanie ich rozpoznać. Chłopcy rozłożyli biały namiot, by ukryć coś przed wzrokiem ciekawskich. Zważywszy na zastosowane środki, musiało chodzić o zwłoki. Trup w Sagas.
Gabriel mocno zacisnął dłonie na kierownicy. Od razu wyobraził sobie Julie leżącą na antracytowych otoczakach, z obrzmiałą białą twarzą jak u topielca. Wreszcie ją znaleźli. Martwą. Jego córkę. Wcisnął klakson, niebezpiecznie wyprzedził kilka samochodów, po czym gwałtownie skręcił, ocierając się o barierki. Ale musiał wiedzieć.
Droga wiła się stromym zboczem. Dalej majaczył cień Sagas, jakby osadzonego w skalnym gnieździe. Betonowe gminne miasto, niecka zanieczyszczona przez nieprzerwany ruch ciężarówek na autostradzie A40. Mieszkańcy sąsiednich miejscowości – oraz eskortowani przez żandarmów więźniowie – przyjeżdżali tam jedynie do lekarza lub do pracy. Szpital, ostatnia oznaka cywilizacji przed Lyonem, był obok zakładu karnego największym pracodawcą w dolinie.
Skręcił w pierwszy zjazd z ronda, na którym stał drewniany posąg niedźwiedzia – mimo że żadnego niedźwiedzia nigdy w okolicy nie było, o czym Gabriel doskonale wiedział – wjechał na kamienny wiadukt i ruszył w kierunku, z którego przyjechał, jednak drugim brzegiem Arve, drogą gminną prowadzącą do zakładu utylizacji odpadów. Również tutaj leżało mnóstwo martwych ptaków, a setki tysięcy żywych wirowały nad jego głową, wydając z siebie ostre piski przypominające odgłos, jaki powstaje przy pocieraniu o siebie dwóch kawałków szkła. Głośno, ze wszystkich sił pomodlił się, by ciało wyrzucone przez rzekę nie należało do jego córki.