Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ze wspomnień. Some Reminiscences (A Personal Record) - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ze wspomnień. Some Reminiscences (A Personal Record) - ebook

Joseph Conrad – „Ze wspomnień. Some Reminiscences (A Personal Record)” Przekład: Aniela Zagórska. Edycja dwujęzyczna: polsko-angielska. Gdy brytyjski dziennikarz Robert Lind skrytykował Josepha Conrada za porzucenie ojczyzny i tworzenie literatury w języku angielskim, pisarz postanowił odpowiedzieć w najbardziej osobisty sposób – przez spisanie własnych wspomnień. „Ze wspomnień” to intymna, autobiograficzna opowieść, w której Conrad przedstawia historię swojego życia, próbując ukazać czytelnikom prawdziwe motywy swojej twórczości oraz głębokie związki z własnym dziedzictwem. Początkowo pisane w odpowiedzi na zarzut zdrady ojczystego języka, wspomnienia te szybko przekształciły się w głęboką refleksję nad życiem, sztuką i tożsamością. Conrad, wspierany w pracy przez Forda Madoxa Forda, tworzy dzieło, które łączy elementy osobiste z uniwersalnymi pytaniami o rolę pisarza i sens jego twórczości. „Ze wspomnień” to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą lepiej zrozumieć wewnętrzne rozterki Conrada oraz konteksty, w jakich powstawały jego największe dzieła. To nie tylko autobiografia, ale także głęboka analiza relacji między życiem a sztuką, które kształtowały jednego z największych pisarzy XX wieku.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-663-7
Rozmiar pliku: 357 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZE WSPOMNIEŃ

Wprowadzenie

Książka ta została napisana w ciągu lat 1908 i 1909 w Someries, Aldington (Kent); drukowano ją pod tytułem Some Reminiscences w „English Revue” od grudnia 1908 do czerwca 1909 włącznie. W 1911 autor napisał Przedmowę bez ceremonii. W 1912 Some Reminiscences pojawiły się w książce u londyńskiego wydawcy Eveleigh Nash; w tym samym roku wydała je w New Yorku firma Harpers & Bros, pod zmienionym tytułem A Personal Record. Ten ostatni tytuł został przyjęty przez autora dla wszystkich następnych wydań.

Kilka słów od autora Conrad napisał w roku 1919, gdy firma J. M. Dent & Sons przygotowała nowe wydanie.

Wiadomości te podaje G. Jean-Aubry, biograf Conrada.Kilka słów od autora

Ukazanie się tej książki w nowej szacie nie wymaga właściwie drugiej przedmowy. Ale ponieważ wynurzenia autora są tu bardzo na miejscu, korzystam ze sposobności aby wspomnieć o dwóch kwestjach, wynikłych z pewnych dotyczących mnie oświadczeń, które niedawno pojawiły się w druku.

Jedno z nich dotyczy języka. Czułem zawsze, że ludzie patrzą na mnie jak na pewnego rodzaju fenomen; jest to opinja, którą tylko cyrkowcy mogą uznać za pożądaną. Trzeba specjalnego usposobienia aby lubować się w fakcie, że się umie dokonywać dziwacznych rzeczy z rozmysłem i jak gdyby z czystej próżności.

Fakt, że nie piszę w rodowitym języku, był naturalnie często omawiany w recenzjach i notatkach o różnych mych książkach oraz w obszerniejszych artykułach krytycznych. Sądzę że to było nieuniknione, a komentarze brzmiały naprawdę wyjątkowo pochlebnie. Ale nie mam i nie mogę mieć pod tym względem próżności, którąby można połechtać.

W notatce tej chcę przedewszystkiem odrzucić wszelką zasługę, mogącą wypływać z aktu świadomej woli. Rozpowszechniło się jakoś wrażenie, że dokonałem wyboru między dwoma obcemi dla mnie językami, francuskim i angielskim. To wrażenie jest mylne. Zdaje mi się że wywołał je artykuł Sir Hugh Clifforda ogłoszony, o ile pamiętam, w roku 1898. Na jakiś czas przedtem Sir Hugh Clifford przyjechał mnie odwiedzić. Wprawdzie nie jest to pierwszy przyjaciel, którego pozyskały mi moje książki, ale jest jednym z dwóch pierwszych, obok p. Cunninghame Grahama; ostatni — rzecz charakterystyczna — zachwycił się moją nowelą p. t. „Placówka postępu”. Te związki przyjaźni przetrwały po dziś dzień i zaliczam je do swych cennych skarbów.

P. Hugh Clifford (nie miał jeszcze wówczas tytułu) ogłosił był właśnie pierwszy tom szkiców malajskich. Oczywiście wizyta jego ucieszyła mię niezmiernie, zarówno jak i wszystkie miłe słowa o pierwszych mych książkach oraz o pewnych nowelach, mających za tło archipelag malajski. Pamiętam że powiedział wiele rzeczy, od których powinienem był w swej skromności zaczerwienić się aż po uszy, i w końcu rzekł z bezwzględną lecz dobrotliwą stanowczością człowieka, zwykłego mówić gorzką prawdę nawet potentatom Wschodu (oczywiście dla ich własnego dobra), że właściwie nie mam pojęcia o Malajach. Wiedziałem o tem dobrze. Nie uważałem się nigdy za wyrocznię w tych kwestjach i odpaliłem (dziwię się po dziś dzień swej zuchwałości): „Naturalnie że nie mam pojęcia o Malajach. Gdybym wiedział choćby setną część tego, co pan i Frank Swettenham wiecie o nich, to wszyscyby otwarli usta z podziwu”. Sir Hugh Clifford w dalszym ciągu patrzył na mnie dobrotliwie (lecz stanowczo) i wreszcie obaj wybuchnęliśmy śmiechem. Podczas tej przemiłej wizyty z przed lat dwudziestu, którą tak dobrze pamiętam, mówiliśmy o wielu rzeczach — między innemi o charakterystycznych cechach różnych języków — i tego dnia właśnie mój przyjaciel odniósł wrażenie, że zrobiłem świadomy wybór między francuskim i angielskim. Później, gdy przyjaźń (która dla Sir Hugh Clifforda nie jest pustem słowem) pobudziła go do napisania studjum o Josephie Conradzie w „North American Review”, podzielił się swem wrażeniem z publicznością.

Odpowiedzialność za owo nieporozumienie, gdyż nie było to nic innego, spada z pewnością na mnie. Widać się źle wyraziłem w ciągu przyjaznej i poufnej rozmowy, kiedy się słów nie dobiera. Pamiętam że chciałem rzec co następuje: gdybym był musiał zrobić wybór między temi dwoma językami, to — pomimo że znam nieźle francuski i władam nim od dzieciństwa — lękałbym się wypowiadać w języku tak bardzo „skrystalizowanym”. Zdaje mi się, że użyłem właśnie tego słowa. Potem przeszliśmy na inne tematy. Musiałem mówić trochę o sobie, a to, co Sir Hugh Clifford opowiadał o swej pracy na Wschodzie, na swym odcinku Wschodu, który poznałem tylko przelotnie i powierzchownie, było niezmiernie zajmujące. Może obecny gubernator Nigerji nie pamięta tej rozmowy równie dobrze jak ja, lecz jestem pewien, że nie weźmie mi za złe tego, co w języku dyplomatów nazywa się „sprostowaniem”; a sprostowanie to dotyczy słów nieznanego autora, którego Sir Hugh Clifford wyszukał i z którym nawiązał przyjaźń, powodowany szlachetną sympatją.

Prawda polega na tem, że moja umiejętność pisania po angielsku przyszła mi tak łatwo jak pierwszy lepszy wrodzony talent. Mam szczególne a niezachwiane poczucie, iż ta umiejętność była zawsze nieodłączną częścią mojej istoty. Angielski język nie był dla mnie nigdy kwestją wyboru lub adoptacji. Pomysł wyboru nie przyszedł mi nawet do głowy. A co do adoptacji — no tak, ta miała istotnie miejsce; ale to ja zostałem zaadoptowany przez ducha języka, który owładnął mną z chwilą, gdym przezwyciężył pierwsze trudności angielskiej mowy; owładnął mną tak zupełnie, że, według mego przekonania, jego właściwości wpłynęły bezpośrednio na moje usposobienie i kształtowały mój charakter, wówczas jeszcze podatny wpływom.

Oddziaływanie to sięgało bardzo głęboko i dlatego zbyt jest tajemnicze aby można je było wyjaśnić. To jest równie niemożliwe jak wyjaśnić miłość od pierwszego wejrzenia. Była w tym związku ta sama prawie fizyczna radość z zetknięcia się, ta sama wzruszona uległość i duma z posiadania, a zarazem zdumienie towarzyszące wielkiemu odkryciu; lecz nie było tam ani śladu strasznego zwątpienia, które pada cieniem na płomień naszych znikomych namiętności. Wiedziałem bardzo dobrze, że to już nie przeminie.

Zdolność pisania po angielsku przypadła mi jak odkrycie, nie otrzymałem jej w spadku, i właśnie niższość mych praw do niej czyni mi ją tembardziej cenną i obowiązuje do tego, aby okazać się godnym wielkiego szczęścia. Ale zdaje się że to wszystko brzmi, jakbym usiłował wyjaśnić tę sprawę — co przed chwilą uznałem za niemożliwe. Można przyznać z najwyższem uznaniem, że w zakresie czynu Niepodobieństwo nie istnieje dla nieugiętego ludzkiego ducha, natomiast w zakresie analizy stajemy wcześniej czy później wobec Niepodobieństwa. Wszystko do czego mam prawo po upływie tylu lat pracy pełnej żarliwego oddania, a także i niepokoju płynącego ze zwątpień, wahań i niedoskonałości, wszystko do czego mam prawo — to aby mi wierzono, gdy mówię, że gdybym nie był pisał po angielsku, nie byłbym pisał wcale.

Druga uwaga, która mi się nasuwa, jest także sprostowaniem, ale mniej bezpośredniem. Nie ma żadnego związku ze sposobem wypowiadania się; wprawdzie dotyczy mnie jako autora lecz w inny sposób. Nie moją jest rzeczą krytykowanie swych sędziów, tembardziej że czułem zawsze, iż oceniają mię wyżej niż na to zasługuję. Ale wydaje mi się, że ich niezmienna dla mnie życzliwość przypisywała rasowym i historycznym wpływom to, co mojem zdaniem zależy poprostu od indywidualnych cech jednostki. Tak zwany w literackim świecie „słowiański duch” jest absolutnie obcy polskiemu temperamentowi z jego tradycją wolności, jego rycerskim poglądem na moralne wędzidła i przesadnym szacunkiem dla praw jednostki; pominąwszy już ten ważny fakt, że polska umysłowość, zachodnia z natury, kształtowała się na wzorach włoskich oraz francuskich, sympatyzując zawsze, jak świadczy historja, nawet w sprawach religijnych, z najbardziej liberalnemi prądami myśli europejskiej. Bezstronny pogląd na ludzkość, we wszystkich jej fazach wspaniałości i nędzy, a przytem szczególny szacunek dla praw tych, co na tej ziemi pozbawieni są przywilejów, szacunek nie wypływający z pobudek mistycznych, lecz oparty na gruncie prostego koleżeństwa i uczciwej wzajemnej pomocy — oto zasadnicze rysy duchowej atmosfery w domach, pod których dachem spędziłem niespokojne dzieciństwo; a rysy te wypływają z wewnętrznych głębokich przekonań, niewzruszonych i konsekwentnych, bardzo dalekich od tego humanitaryzmu, co wydaje mi się tylko kwestją niepoczytalnych nerwów lub chorobliwego sumienia.

Jeden z najsympatyczniejszych mych krytyków usiłował przypisać pewne charakterystyczne cechy mego dzieła temu, że jestem synem „rewolucjonisty”. Jest to najmniej trafne ze wszystkich określeń w stosunku do człowieka, którym był mój ojciec, mający tak silne poczucie odpowiedzialności w zakresie idei i czynu, i tak nieczuły na poduszczenia osobistej ambicji. Nie mogę doprawdy pojąć, dlaczego w całej Europie określano jako „rewolucje” polskie powstania z lat 1831 i 1863. Te powstania były poprostu buntami przeciw obcej przemocy. Nawet sami Rosjanie nazywali je rokoszami, co z ich punktu widzenia było ścisłą prawdą. Ojciec mój nie był bardziej rewolucyjny od innych Polaków zajętych przygotowaniem ruchu z 1863, to jest nie pracował nad zniszczeniem żadnego społecznego czy politycznego systemu. Był poprostu patrjotą, jak człowiek który wierzy w ducha narodu i nie może znieść, aby ten duch cierpiał niewolę.

Wywołałem z przeszłości postać ojca, aby zechciał w swej łasce usprawiedliwić moje własne dzieło, i zanim się ta postać rozwieje, pragnę jeszcze kilka słów o niej powiedzieć. Jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy z działalności ojca, bo umarł, zanim jeszcze skończyłem lat dwanaście. Widziałem na własne oczy uroczysty pogrzeb, pustą jezdnię, milczące tłumy; lecz było dla mnie jasne, że duch narodu chwycił dogodną sposobność aby się wypowiedzieć. Tłum robotników i młodzieży akademickiej z obnażonemi głowami, kobiety u okien, uczniowie na chodnikach, wszyscy ci ludzie nie mogli wiedzieć o moim ojcu nic poza znaną jego wiernością dla uczucia, które panowało wszechwładnie we własnych ich sercach. I ja sam wówczas nie wiedziałem nic więcej; ta wielka, milcząca manifestacja wydała mi się najprostszym z hołdów nie dla człowieka lecz dla Idei.

Osobiście wzruszyło mię daleko silniej spalenie rękopisów ojca na jakie dwa tygodnie przed jego śmiercią. Odbyło się to pod własnym jego kierunkiem. Tego wieczoru wszedłem do pokoju ojca trochę wcześniej niż zwykle i, nie zauważony przez nikogo, przypatrywałem się szarytce wrzucającej rękopisy do ognia rozpalonego na kominku. Mój ojciec siedział w głębokim fotelu, oparty na poduszkach. Wstał wówczas z łóżka poraz ostatni. Wyglądał w moich oczach jak człowiek nietyle beznadziejnie chory co śmiertelnie znużony — jak człowiek pokonany. Ów akt zniszczenia papierów dotknął mię głęboko, bo wyglądał na poddanie się. Ale nie śmierci. Dla człowieka tak silnej wiary śmierć wrogiem być nie mogła.

Przez wiele lat byłem pewien, że rękopisy ojca zostały spalone aż do ostatniego skrawka, lecz w lipcu 1914 roku bibljotekarz uniwersytetu Krakowskiego odwiedził mię w czasie mego krótkiego pobytu w Polsce i wspomniał, że istnieje kilka rękopisów mego ojca, a także i serja listów, pisanych przed wygnaniem i podczas wygnania do najbliższego przyjaciela, który przesłał je do uniwersytetu na przechowanie. Poszedłem odrazu do bibljoteki, ale miałem wtedy czas tylko okiem na nie rzucić. Chciałem przyjść znowu nazajutrz i polecić aby sporządzono kopję całej korespondencji. Lecz nazajutrz wybuchła wojna. Więc może już się nigdy nie dowiem, co ojciec mój pisał do najbliższego przyjaciela w czasach domowego szczęścia, w pełni żywych nadziei, w początkach swego ojcostwa — i później, w godzinach rozczarowania, sieroctwa i żałoby.

Myślałem także, że zapomniano o nim zupełnie w czterdzieści pięć lat po jego śmierci. Ale nie. Kilku młodych literatów wydobyło go z zapomnienia, głównie jako wybitnego tłumacza Szekspira, Wiktora Hugo i Alfreda de Vigny; ojciec mój przełożył dramat tego ostatniego p. t. „Chatterton” i zaopatrzył go wymownym wstępem, broniąc głęboko ludzkich uczuć poety i jego ideału, polegającego na szlachetnym stoicyzmie. Przypomniano także polityczną działalność mego ojca; kilku współczesnych mu ludzi — jego kolegów w pracy, dążącej do utrzymania w narodzie niezłomnej nadziei na przyszłą niepodległość — ogłosiło po dojściu do starości wspomnienia, w których rola odegrana przez mego ojca została ujawniona po raz pierwszy. Dowiedziałem się wówczas o faktach z jego życia zupełnie mi nieznanych, faktach, które poza grupą wtajemniczonych mogły być wiadome tylko jednej osobie — mej matce. I tak, z tomu pośmiertnych wspomnień odnoszących się do tych gorzkich lat, dowiedziałem się, że pierwotnym zamiarem tajnego Narodowego Komitetu było zorganizować opór moralny przeciwko wzmożonemu rosyjskiemu uciskowi i że projekt ten wyszedł od mego ojca, a pierwsze zebrania Komitetu odbywały się w naszem mieszkaniu w Warszawie; pamiętam z tego mieszkania wyraźnie tylko jeden pokój, biały i czerwony, prawdopodobnie salon. Były tam sklepione drzwi — najwyższe jakie sobie można wyobrazić. Dokąd prowadziły, pozostaje dla mnie tajemnicą; lecz po dziś dzień nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wszystko to było olbrzymich rozmiarów, i że postacie, ukazujące się i znikające w tej niezmiernej przestrzeni, przerastały wzrostem ludzi, których spotykałem w późniejszem życiu. Pamiętam wśród nich moją matkę, bliższą mi od innych postaci, ubraną w czerń narodowej żałoby, noszonej wbrew okrutnym nakazom policji. Zachowałem też głównie z tych czasów wspomnienie lęku wobec tajemniczej matczynej powagi, która nie była jednak pozbawiona uśmiechu. Bo pamiętam i uśmiechy mej matki. Pewno dla mnie umiała zawsze zdobyć się na uśmiech. Była wówczas młoda, nie miała jeszcze trzydziestu lat. Umarła w cztery lata później na wygnaniu.

Na kartach tej książki wspominam o odwiedzinach mej matki w domu brata, mniej więcej rok przed jej śmiercią. Opowiadam też trochę o moim ojcu, tak jak go pamiętam w latach następujących po śmiertelnym ciosie, którym była dla niego utrata żony. Wywołałem ponownie te cienie, odpowiadając na słowa życzliwej krytyki, a teraz niechże im będzie wolno powrócić na miejsce swego spoczynku, gdzie ich ziemskie postacie trwają wciąż, zasnute mgłą lecz żywe, czekając chwili, kiedy ich dojmująca rzeczywistość, ostatni ślad ich życia na ziemi, zniknie wraz ze mną nazawsze z tego świata.

1919.

J. C.A Familiar Preface.

As a general rule we do not want much encouragement to talk about ourselves; yet this little book is the result of a friendly suggestion, and even of a little friendly pressure. I defended myself with some spirit; but, with characteristic tenacity, the friendly voice insisted: ”You know, you really must.”

It was not an argument, but I submitted at once. If one must! . . .

You perceive the force of a word. He who wants to persuade should put his trust, not in the right argument, but in the right word. The power of sound has always been greater than the power of sense. I don't say this by way of disparagement. It is better for mankind to be impressionable than reflective. Nothing humanely great—great, I mean, as affecting a whole mass of lives—has come from reflection. On the other hand, you cannot fail to see the power of mere words; such words as Glory, for instance, or Pity. I won't mention any more. They are not far to seek. Shouted with perseverance, with ardour, with conviction, these two by their sound alone have set whole nations in motion and upheaved the dry, hard ground on which rests our whole social fabric. There's ”virtue” for you if you like! . . . Of course the accent must be attended to. The right accent. That's very important. The capacious lung, the thundering or the tender vocal chords. Don't talk to me of your Archimedes' lever. He was an absent-minded person with a mathematical imagination. Mathematics command all my respect, but I have no use for engines. Give me the right word and the right accent and I will move the world.

What a dream—for a writer! Because written words have their accent too. Yes! Let me only find the right word! Surely it must be lying somewhere amongst the wreckage of all the plaints and all the exultations poured out aloud since the first day when hope, the undying, came down on earth. It may be there, close by, disregarded, invisible, quite at hand. But it's no good. I believe there are men who can lay hold of a needle in a pottle of hay at the first try. For myself, I have never had such luck.

And then there is that accent. Another difficulty. For who is going to tell whether the accent is right or wrong till the word is shouted, and fails to be heard, perhaps, and goes downwind leaving the world unmoved. Once upon a time there lived an Emperor who was a sage and something of a literary man. He jotted down on ivory tablets thoughts, maxims, reflections which chance has preserved for the edification of posterity. Amongst other sayings—I am quoting from memory—I remember this solemn admonition: ”Let all thy words have the accent of heroic truth.” The accent of heroic truth! This is very fine, but I am thinking that it is an easy matter for an austere Emperor to jot down grandiose advice. Most of the working truths on this earth are humble, not heroic: and there have been times in the history of mankind when the accents of heroic truth have moved it to nothing but derision.

Nobody will expect to find between the covers of this little book words of extraordinary potency or accents of irresistible heroism. However humiliating for my self-esteem, I must confess that the counsels of Marcus Aurelius are not for me. They are more fit for a moralist than for an artist. Truth of a modest sort I can promise you, and also sincerity. That complete, praiseworthy sincerity which, while it delivers one into the hands of one's enemies, is as likely as not to embroil one with one's friends.

”Embroil” is perhaps too strong an expression. I can't imagine either amongst my enemies or my friends a being so hard up for something to do as to quarrel with me. ”To disappoint one's friends” would be nearer the mark. Most, almost all, friendships of the writing period of my life have come to me through my books; and I know that a novelist lives in his work. He stands there, the only reality in an invented world, amongst imaginary things, happenings, and people. Writing about them, he is only writing about himself. But the disclosure is not complete. He remains to a certain extent a figure behind the veil; a suspected rather than a seen presence—a movement and a voice behind the draperies of fiction. In these personal notes there is no such veil. And I cannot help thinking of a passage in the ”Imitation of Christ” where the ascetic author, who knew life so profoundly, says that ”there are persons esteemed on their reputation who by showing themselves destroy the opinion one had of them.” This is the danger incurred by an author of fiction who sets out to talk about himself without disguise.

While these reminiscent pages were appearing serially I was remonstrated with for bad economy; as if such writing were a form of self-indulgence wasting the substance of future volumes. It seems that I am not sufficiently literary. Indeed a man who never wrote a line for print till he was thirty-six cannot bring himself to look upon his existence and his experience, upon the sum of his thoughts, sensations and emotions, upon his memories and his regrets, and the whole possession of his past, as only so much material for his hands. Once before, some three years ago, when I published ”The Mirror of the Sea,” a volume of impressions and memories, the same remarks were made to me. Practical remarks. But, truth to say, I have never understood the kind of thrift they recommended. I wanted to pay my tribute to the sea, its ships and its men, to whom I remain indebted for so much which has gone to make me what I am. That seemed to me the only shape in which I could offer it to their shades. There could not be a question in my mind of anything else. It is quite possible that I am a bad economist; but it is certain that I am incorrigible.

Having matured in the surroundings and under the special conditions of sea-life, I have a special piety towards that form of my past; for its impressions were vivid, its appeal direct, its demands such as could be responded to with the natural elation of youth and strength equal to the call. There was nothing in them to perplex a young conscience. Having broken away from my origins under a storm of blame from every quarter which had the merest shadow of right to voice an opinion, removed by great distances from such natural affections as were still left to me, and even estranged, in a measure, from them by the totally unintelligible character of the life which had seduced me so mysteriously from my allegiance, I may safely say that through the blind force of circumstances the sea was to be all my world and the merchant service my only home for a long succession of years. No wonder then that in my two exclusively sea books, ”The Nigger of the 'Narcissus'” and ”The Mirror of the Sea” (and in the few short sea stories like ”Youth” and ”Typhoon”), I have tried with an almost filial regard to render the vibration of life in the great world of waters, in the hearts of the simple men who have for ages traversed its solitudes, and also that something sentient which seems to dwell in ships—the creatures of their hands and the objects of their care.

One's literary life must turn frequently for sustenance to memories and seek discourse with the shades; unless one has made up one's mind to write only in order to reprove mankind for what it is, or praise it for what it is not, or—generally—to teach it how to behave. Being neither quarrelsome, nor a flatterer, nor a sage, I have done none of these things; and I am prepared to put up serenely with the insignificance which attaches to persons who are not meddlesome in some way or other. But resignation is not indifference. I would not like to be left standing as a mere spectator on the bank of the great stream carrying onwards so many lives. I would fain claim for myself the faculty of so much insight as can be expressed in a voice of sympathy and compassion.

It seems to me that in one, at least, authoritative quarter of criticism I am suspected of a certain unemotional, grim acceptance of facts; of what the French would call secheresse du coeur. Fifteen years of unbroken silence before praise or blame testify sufficiently to my respect for criticism, that fine flower of personal expression in the garden of letters. But this is more of a personal matter, reaching the man behind the work, and therefore it may be alluded to in a volume which is a personal note in the margin of the public page. Not that I feel hurt in the least. The charge—if it amounted to a charge at all—was made in the most considerate terms; in a tone of regret.

My answer is that if it be true that every novel contains an element of autobiography—and this can hardly be denied, since the creator can only express himself in his creation—then there are some of us to whom an open display of sentiment is repugnant. I would not unduly praise the virtue of restraint. It is often merely temperamental. But it is not always a sign of coldness. It may be pride. There can be nothing more humiliating than to see the shaft of one's emotion miss the mark either of laughter or tears. Nothing more humiliating! And this for the reason that should the mark be missed, should the open display of emotion fail to move, then it must perish unavoidably in disgust or contempt. No artist can be reproached for shrinking from a risk which only fools run to meet and only genius dare confront with impunity. In a task which mainly consists in laying one's soul more or less bare to the world, a regard for decency, even at the cost of success, is but the regard for one's own dignity which is inseparably united with the dignity of one's work.

And then—it is very difficult to be wholly joyous or wholly sad on this earth. The comic, when it is human, soon takes upon itself a face of pain; and some of our griefs (some only, not all, for it is the capacity for suffering which makes man august in the eyes of men) have their source in weaknesses which must be recognised with smiling compassion as the common inheritance of us all. Joy and sorrow in this world pass into each other, mingling their forms and their murmurs in the twilight of life as mysterious as an overshadowed ocean, while the dazzling brightness of supreme hopes lies far off, fascinating and still, on the distant edge of the horizon.

Yes! I too would like to hold the magic wand giving that command over laughter and tears which is declared to be the highest achievement of imaginative literature. Only, to be a great magician one must surrender oneself to occult and irresponsible powers, either outside or within one's own breast. We have all heard of simple men selling their souls for love or power to some grotesque devil. The most ordinary intelligence can perceive without much reflection that anything of the sort is bound to be a fool's bargain. I don't lay claim to particular wisdom because of my dislike and distrust of such transactions. It may be my sea-training acting upon a natural disposition to keep good hold on the one thing really mine, but the fact is that I have a positive horror of losing even for one moving moment that full possession of myself which is the first condition of good service. And I have carried my notion of good service from my earlier into my later existence. I, who have never sought in the written word anything else but a form of the Beautiful, I have carried over that article of creed from the decks of ships to the more circumscribed space of my desk; and by that act, I suppose, I have become permanently imperfect in the eyes of the ineffable company of pure esthetes.

As in political so in literary action a man wins friends for himself mostly by the passion of his prejudices and by the consistent narrowness of his outlook. But I have never been able to love what was not lovable or hate what was not hateful, out of deference for some general principle. Whether there be any courage in making this admission I know not. After the middle turn of life's way we consider dangers and joys with a tranquil mind. So I proceed in peace to declare that I have always suspected in the effort to bring into play the extremities of emotions the debasing touch of insincerity. In order to move others deeply we must deliberately allow ourselves to be carried away beyond the bounds of our normal sensibility—innocently enough perhaps and of necessity, like an actor who raises his voice on the stage above the pitch of natural conversation—but still we have to do that. And surely this is no great sin. But the danger lies in the writer becoming the victim of his own exaggeration, losing the exact notion of sincerity, and in the end coming to despise truth itself as something too cold, too blunt for his purpose—as, in fact, not good enough for his insistent emotion. From laughter and tears the descent is easy to snivelling and giggles.

These may seem selfish considerations; but you can't, in sound morals, condemn a man for taking care of his own integrity. It is his clear duty. And least of all you can condemn an artist pursuing, however humbly and imperfectly, a creative aim. In that interior world where his thought and his emotions go seeking for the experience of imagined adventures, there are no policemen, no law, no pressure of circumstance or dread of opinion to keep him within bounds. Who then is going to say Nay to his temptations if not his conscience?

And besides—this, remember, is the place and the moment of perfectly open talk—I think that all ambitions are lawful except those which climb upwards on the miseries or credulities of mankind. All intellectual and artistic ambitions are permissible, up to and even beyond the limit of prudent sanity. They can hurt no one. If they are mad, then so much the worse for the artist. Indeed, as virtue is said to be, such ambitions are their own reward. Is it such a very mad presumption to believe in the sovereign power of one's art, to try for other means, for other ways of affirming this belief in the deeper appeal of one's work? To try to go deeper is not to be insensible. An historian of hearts is not an historian of emotions, yet he penetrates further, restrained as he may be, since his aim is to reach the very fount of laughter and tears. The sight of human affairs deserves admiration and pity. They are worthy of respect too. And he is not insensible who pays them the undemonstrative tribute of a sigh which is not a sob, and of a smile which is not a grin. Resignation, not mystic, not detached, but resignation open-eyed, conscious and informed by love, is the only one of our feelings for which it is impossible to become a sham.

Not that I think resignation the last word of wisdom. I am too much the creature of my time for that. But I think that the proper wisdom is to will what the gods will without perhaps being certain what their will is—or even if they have a will of their own. And in this matter of life and art it is not the Why that matters so much to our happiness as the How. As the Frenchman said, ”Il y a toujours la maniere.” Very true. Yes. There is the manner. The manner in laughter, in tears, in irony, in indignations and enthusiasms, in judgments—and even in love. The manner in which, as in the features and character of a human face, the inner truth is foreshadowed for those who know how to look at their kind.

Those who read me know my conviction that the world, the temporal world, rests on a few very simple ideas; so simple that they must be as old as the hills. It rests notably, amongst others, on the idea of Fidelity. At a time when nothing which is not revolutionary in some way or other can expect to attract much attention I have not been revolutionary in my writings. The revolutionary spirit is mighty convenient in this, that it frees one from all scruples as regards ideas. Its hard, absolute optimism is repulsive to my mind by the menace of fanaticism and intolerance it contains. No doubt one should smile at these things; but, imperfect Esthete, I am no better Philosopher. All claim to special righteousness awakens in me that scorn and anger from which a philosophical mind should be free. . .

I fear that trying to be conversational I have only managed to be unduly discursive. I have never been very well acquainted with the art of conversation—that art which, I understand, is supposed to be lost now. My young days, the days when one's habits and character are formed, have been rather familiar with long silences. Such voices as broke into them were anything but conversational. No. I haven't got the habit. Yet this discursiveness is not so irrelevant to the handful of pages which follow. They, too, have been charged with discursiveness, with disregard of chronological order (which is in itself a crime), with unconventionality of form (which is an impropriety). I was told severely that the public would view with displeasure the informal character of my recollections. ”Alas!” I protested mildly. ”Could I begin with the sacramental words, 'I was born on such a date in such a place'? The remoteness of the locality would have robbed the statement of all interest. I haven't lived through wonderful adventures to be related seriatim. I haven't known distinguished men on whom I could pass fatuous remarks. I haven't been mixed up with great or scandalous affairs. This is but a bit of psychological document, and even so, I haven't written it with a view to put forward any conclusion of my own.”

But my objector was not placated. These were good reasons for not writing at all—not a defence of what stood written already, he said.

I admit that almost anything, anything in the world, would serve as a good reason for not writing at all. But since I have written them, all I want to say in their defence is that these memories put down without any regard for established conventions have not been thrown off without system and purpose. They have their hope and their aim. The hope that from the reading of these pages there may emerge at last the vision of a personality; the man behind the books so fundamentally dissimilar as, for instance, ”Almayer's Folly” and ”The Secret Agent”—and yet a coherent, justifiable personality both in its origin and in its action. This is the hope. The immediate aim, closely associated with the hope, is to give the record of personal memories by presenting faithfully the feelings and sensations connected with the writing of my first book and with my first contact with the sea.

In the purposely mingled resonance of this double strain a friend here and there will perhaps detect a subtle accord.

J.C.K.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: