Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ze złości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ze złości - ebook

To opowieść o Maksie, rocznik 1920, żydowskim chłopcu, który bardzo chciał być Polakiem, a także o Franku z młyna, jego polskim przyjacielu, który postanowił zostać Żydem. To historia Polski i Krakowa. Historia poplątana – jak to historia.

Niemal 17 lat po premierze Irek Grin postanowił przeczytać powtórnie swoją powieść „Ze złości”. Od pierwszego wydania tej książki w Polsce ukazało się wiele niezwykle istotnych publikacji o tematyce żydowskiej, o antysemityzmie, o tragicznej historii sąsiedzkiej narodów polskiego i żydowskiego. Książki te – naukowe, reporterskie, pamiętnikarskie, popularnonaukowe – zmieniły wiele w świadomości polskiego czytelnika i uczyniły dużo dobrego. Co ciekawe, pośród niemałej liczby publikacji było stosunkowo mało powieści, tak jakby ciężar „tematu żydowskiego” nie pozwalał na tworzenie fikcji, jakby zmuszał do ciągłego uzupełniania informacji „prawdziwych”, jakby każdy najdrobniejszy nawet, ukryty do tej pory fakt musiał być opowiedziany i opatrzony przypisem. To oczywiście zrozumiałe, kiedy chce się przypomnieć każdego spośród wielu milionów zamordowanych, ale fikcja literacka, w wypadku „Ze złości” poprzedzona pięcioletnią kwerendą, ma również sporo do zaoferowania. Może inspirować, nie ogranicza swoich intuicji, bywa niejednoznaczna i wielowątkowa, twórczo korzysta z niedomówień. Innymi słowy – jest odpowiednią formą do opowiadania o sytuacjach niemożliwych. Może zatem „Ze złości”, poznawana już z perspektywy zaawansowanych badań naukowych i opracowań szczegółowych, pozwoli się po wielu latach przeczytać nieco inaczej niż na początku tego wieku.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63464-38-7
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

LATA 6–8

Mam wielkie uszy i piwno-zielone oczy. Jestem szatynem, a nos mam spłaszczony jak bokser. Złamał mi go kiedyś wiejski parobek, z którym wbrew woli dziadka, cadyka chasydów z Sz., bawiłem się nad rzeką. Nie-Żyd, aryjczyk, chociaż wtedy nie znałem jeszcze tego słowa. Wiedziałem tylko, że jest gojem, chrześcijaninem, czyli nie jest taki jak ja. Wołali na niego „Franek z młyna”, mimo że nie było młyna w naszym sztetł. A nawet jeśli był, to go nie pamiętam. Może był zbyt wielki i dostojny, żebym wówczas zwrócił na niego uwagę? Wówczas – to znaczy, kiedy miałem sześć lat. Później nie byłem już w naszym miasteczku Sz.; chodzi mi o to, że kiedy jako dojrzały mężczyzna pojechałem tam, gdzie kiedyś było, to już go nie zastałem. Pytałem potem Franka, bo Franek także opuścił sztetł i został Żydem, o co chodzi z tym młynem, ale nie wiedział, zresztą był już wtedy wyczerpany i niewiele mówił, a zaraz potem chciał umrzeć żydowską śmiercią, co mu się nie udało, na nieszczęście jego i całego świata, i wszystkich ludzi, z którymi się potem zetknął.

Często bawiłem się z Frankiem, chociaż system, w jakim byłem wychowywany, nie pozostawiał wiele wolnego czasu. Nie myślcie sobie, że musiałem jako dziecko pracować, żeby pomóc rodzicom. Nie musiałem, bo nie miałem rodziców. Wiem, że to brzmi dziwnie dla czytelników dwóch tomów moich pamiętników. Chciałbym jednak podkreślić, że dopiero teraz piszę z własnej i nieprzymuszonej woli. Dziwicie się, że można pisać nieprawdziwe pamiętniki? Na pewno wielokrotnie docierały do was głosy krytyczne wobec wspomnień różnych ważnych osobistości, głosy zarzucające autorom wybielanie swoich postaw, usprawiedliwianie się poprzez zrzucanie odpowiedzialności na innych. Bo i najczęściej tak jest. Ze mną wszakże było jeszcze ciekawiej. Ja pisałem na zamówienie.

Tak więc miałem tylko dziadka, który, otoczony czcią swojego dworu, mógł zapewnić mi utrzymanie. W tamtym świecie nie brakowało mi niczego, a nawet mogłem zanieść jakieś jedzenie Frankowi i jego siostrze Halince, bo byli biedni i głodni. Często później śmiałem się z Franka, kiedy został już Żydem, że jego wybór rozumie się sam przez się. „Jesteś tym, co jesz, Franeczku, a ty od dziecka wsuwałeś koszer”.

Chciałbym jeszcze, zanim ta opowieść zacznie mnie wyprzedzać i żyć nie tylko moim życiem, wytłumaczyć obecność w poprzednich pamiętnikach osób nazywanych tam rodzicami. Troszkę was okłamałem. Nie znałem swoich rodziców. Matka zmarła przy porodzie mojej osoby, a postać Matki, figura, dałoby się powiedzieć, została mi podarowana przez kilka tęsknot. Najwięcej marzyłem o takiej matce, jaką miał Słowacki, i tej pani właśnie zawdzięczam szczęśliwe dzieciństwo opisane w „Rodzinie”. Ojciec zginął, kiedy miałem dwa lata, i coś tam pamiętam, ale nie potrafiłbym tego opisać. Izaak, Ajzyk, mój ojciec ze wspomnień, jest wzorowany na mnie samym. To znaczy jego charakter. Jego życie bowiem zostało mi podyktowane. Napisałem tam, że Ajzyk to po żydowsku, a po polsku: Icek, i miało być dowcipne, ale mi cenzura zdjęła.

O Franku jeszcze nieraz przyjdzie opowiedzieć. Bystry czytelnik drugiego tomu pamiętników: „Prawdy o moich czasach” domyślił się zapewne, że człowiek ów posłużył mi za pierwowzór Janusza Drozda. Zresztą nie dbałem o staranny kamuflaż, a gdybym nawet próbował, to i tak by mi nie pozwolił. Franek, bohater antyczny niemal, miał być łatwo rozpoznawalny na stronach fałszywych pamiętników. O to przecież im szło. Poprzednie moje książki pisane były w zgodzie z obowiązującą wtenczas metodą, a teraz, pod koniec życia, na początku nowego wieku, nie boję się już niczego i tu właśnie, na tych kartkach, znajdziecie jedyną prawdę o Franku i spisku, czyli o moich czasach. A moje czasy to wiek niemalże. Jak długo się opisuje wiek? Nie wiem. Jeśli wytrwam, zobaczę. Wiem za to, ile się żyje wiek. I jak to się robi, żeby przeżyć.

Potraficie uwierzyć, że ja do tej pory nie rozumiem, dlaczego nigdy nie pozwolono mi się przyznać, że mój dziadek był cadykiem? Gdzieś na początku, czyli zaraz po wojnie, ktoś zaprzyjaźniony... Ktoś zaprzyjaźniony! Przecież ja teraz już mogę i chcę podawać nazwiska. Więc gdzieś na początku Rafael, potem Feliks, Grossman powiedział mi, żeby o tym nie mówić nikomu. Odrzekłem wtedy naiwnie, że przecież jest wielu Żydów, którzy pamiętają mojego dziadka i wiedzą o mnie prawdę, choć nie chcą mnie znać, bo się tak niecnie odszczepiłem. Feliks uśmiechnął się smutno i w jego oczach zobaczyłem, że przeżycie okupacji było dla Żyda prawie że niebiańską łaską. Oczywiście nie tylko dla Żyda. Jestem zwolennikiem teorii, że po zagładzie masowej Żydów naziści z podobną konsekwencją wymordowaliby Polaków i wszystkich innych. Niemniej wtedy – wbrew sobie – byłem Żydem. W każdym razie tak traktowano mnie z powodu braku napletka. To był dowód. W tamtych czasach tym się legitymowałem. Choć przecie od dawna była to już jedyna poszlaka, która w dodatku uwierała mnie jak wyrzut sumienia. Aby wszystko było jasne: nie byłem w owym czasie tak naiwny, żeby nie wiedzieć, iż Niemcy wybili Żydów niemal doszczętnie. Pamiętam nieskrywaną radość w oddziale partyzantów na wieść o pacyfikacji getta w Warszawie. Dochodziły też do nas głosy o komorach gazowych i ciężarówkach, w których hitlerowcy duszą tysiące starozakonnych. „Zdrowie mścicieli Chrystusa” – wołał pijany Bicz, zmuszając nas do spełnienia toastu. A ja starałem się myć na uboczu, żeby nikt, przede wszystkim leśni, nie zobaczył, czego nie mam. Więc wiedziałem, że nie jest dobrze, i było mi żal, ale wówczas bałem się tylko o siebie. Nie przypuszczałem, że można się bać o cały naród. Zresztą nie chciałem być z tym narodem identyfikowany i raz nawet pomyślałem, że jeśli zabiją wszystkich, to nikt mnie nie pozna. Ale w tym czasie przez „wszystkich” nie potrafiłbym rozumieć aż sześciu milionów rozpoznawanych i podejrzanych przez sam fakt ciemnych oczu, włosów i dziwnego akcentu, których nieprzydatność dowodzona była jednakowoż przez brak czegoś, co ludzie przecież mają, a Żydzi nie.

Wracając do Grossmana... To on właśnie był jednym z tych, którzy w sześćdziesiątym ósmym skorzystali z wiedzy na temat mojego pochodzenia, aby historią o pewnym chasydzkim książątku, dźwigającym w duszy idee syjonistyczne jak testament wyryty w kamieniu, zapewnić sobie łaskę ciemniaków. Łudził się, głupi, że to go ochroni. Jedyne, co mu się udało, to odwleczenie egzekucji, bo czerwony wyekspediował go jako jednego z ostatnich. A ja zostałem!

Napisałem, że nie wiem, dlaczego kazano mi ukrywać książęce pochodzenie. Pewnie, że wiem. Jeno kłamałem osiemdziesiąt lat i odzwyczaić się ciężko. A teraz już szkoda energii na tę opowieść, teraz już wszyscy wiedzą.

Słyszałem niedawno, jak ktoś młodszy ode mnie o dziesięciolecia powiedział o kimś niewiele od siebie starszym, że się „na śmierć zapił”. Podoba mi się surowość tej oceny, a jednocześnie zdaje się ona wyczerpywać to, co miałbym do powiedzenia na temat śmierci mojego dziadka. Dziadek nie był pijakiem. Pamiętam, jak jego chasydzi często powtarzali, że szybuje, unosi się, rozmawia z Panem, a nawet go poucza, ale jakkolwiek dziwacznie by to dzisiaj zabrzmiało, nie szło im o inny rodzaj upojenia niż to prawdziwe, głębokie i religijne. Bez dopalaczy, jak mówią młodzi. Ale przyczyną śmierci był alkohol. Dziadek narzekał na duszności i różne takie dolegliwości, które wówczas wiązałem z jego starością, a teraz zdają mi się po prostu objawami zaawansowanej choroby wieńcowej. Kiedy więc nieszczęsnego dla mnie roku 1926 w święto Purim, a właściwie w jego cudowne szczytowanie zwane ad-lo-jada (niezorientowanych informuję, że sformułowanie to oznacza radosne sponiewieranie się za pomocą alkoholu, a gdyby chcieć dosłownie przetłumaczyć nazwę z języka aramejskiego, można by powiedzieć: „aż nie będziesz wiedział”), dziadek wraz ze swoim dworem świętował i wlewając w siebie puchar wina, znieruchomiał nagle, zakrztusił się, ocknął jakby, wstał szybko, stężał w oczach, zmarł i upadł. Miałem tę scenę przed oczami całe życie i mam teraz. Stałem koło niego, jak sześciolatek przed pomnikiem. Aż wystrzelił do góry, potężniał, oczy, które wychodziły na wierzch i pękały jak balony, utkwił we mnie i byłem przekonany, że uniesie się pod sufit, ale spadł na ziemię, więc uciekłem, bo przygniótłby mnie i zabił. Odnaleziono mnie dopiero rano, nad rzeką, w miejscu, do którego dziadek co dzień o świcie chodził się myć. Czekałem na niego, ale nie przyszedł. Nie pamiętam, co robiłem całą noc. Wskutek zimna nabawiłem się zapalenia płuc i ponoć długo walczyli o moje życie.

Zanim wyznawcy dziadka, którzy przyjechali aż z Krakowa na Purim do dworu, skłonili miejscowych do wezwania polskiego lekarza, co łatwe być nie mogło, śniłem dziwactwa, majaczyłem półprzytomnie, a oni pewnie nachylali się nade mną i podsłuchiwali, bo moimi ustami mógł przemawiać święty zmarły mąż. Oczywiście żaden z nich nie odważyłby się powiedzieć o dziadku: zmarły. Nieraz jeszcze spotkam jego chasydów i zawsze będą rozprawiać o nim, jakby żył.

Nie wiem, czy mówił co do nich, ale pamiętam dobrze, że rozmawiał ze mną. Pojawiał się, wpatrywał tak jak chwilę przed śmiercią i pokazywał mi wszystko, co dopiero miało się stać. Nie przywiązywałem do tego wagi, bo cuda, jakie miałem w życiu ujrzeć, same śniły mi się wcześniej wiele razy. Na nic jednak zdawały się próby zatrzymania ich, skrępowania i wyświetlenia innym ku przestrodze, bo wraz z moim powolnym dochodzeniem do siebie rozmywały się i znikały. Wtedy jednakowoż, gdy mary przyszły za dziadka przyczyną, po raz pierwszy zobaczyłem wojnę w kolorze. Bo później, mimo własnych wspomnień, kiedy obrazy śmierci wracały, zawsze były czarno-białe, jak fotografie i filmy, a wcześniej, gdy wszystko to działo się wokół, nie myślałem o tym, jak widzę, gdyż było zwyczajnie. Mogę nawet zaryzykować tezę, że umierający malec widział mające nadejść okropności w – jak to się dziś mówi – estetyce teledysku. Ale czy reżyserował to dla mnie dziadek, czy może wszystko mi się plącze, tego nie wiem.

Dziadek miał pogrzeb jak się patrzy. Czarną trumnę niosło na ramionach kilku chasydów, a wokół szło wielu innych. Wiatr rozwiewał siwe brody i rzeźbił na twarzach wyraz przerażenia, co najmniej jakby przeczuli nadchodzącą rzeź. Mnie nieśli za trumną w ścisku, opatulonego w dziesiątki szmat i gorączkującego, ale gdy po latach zobaczyłem obraz Hirszenberga, to mimo że mnie na nim nie widać, byłem tam i wiedziałem, że w tej czarnej trumnie to właśnie dziadka niosą. To było tak samo.

Potem zabrali mnie do Krakowa. Nie wiem, co powodowało chasydami dziadka, że postanowili, abym dojrzewał w dużym świeckim mieście, zamiast w miasteczku pełnym Boga i radości. Może święty mąż nie zostawił testamentu, nie uświęcił następcy? Może, przez pamięć na mojego ojca, hulakę, woleli, aby tron po dziadku odziedziczył ktoś godniejszy? Bez względu na to jednak, co decydowało, zabierając mnie od mojej rzeki, młyna, którego nie pamiętam, łąki, gdzie ganiałem z Frankiem i Halinką, i tych wszystkich pięknych rzeczy, których byłem częścią, wyrządzili mi okropną krzywdę. Bałem się ich i nie lubiłem.

Mieszkali na Bernardyńskiej ulicy, pamiętam, że miałem spory kłopot z wymówieniem tej nazwy. Modlili się we własnym sztiblu, a w wielkie święta, jeśli akurat nie odwiedzali nas we dworze, chadzali gromadą do synagogi na Kupa. Tam też zabrali mnie zaraz po przyjeździe do miasta, które było wielkie i głośne jak mój dziadek, albo i bardziej. We wnętrzu tej bożnicy zmieściłby się cały tartak hrabiego Kulczyńskiego. Pamiętam jakieś krzyki, kiedy wchodziliśmy do środka, i wszechobecny zapach ryb i nie wiem, czy te zawołania to była radość z mojego przybycia, czy też kłótnie sprzedawców na rybnym targu nieopodal. Nie przypominam sobie także tego, o czym opowiadali później wielokrotnie członkowie mojej nowej rodziny. Ponoć natychmiast stworzył się minjan, żeby odmówić modlitwę żałobną za wielkiego cadyka, mojego dziadka. I podobno w chór różnorakich głosów wdarło się nagle piskliwe pochrapywanie. Święty mąż dyktował mi słowa mojej własnej modlitwy we śnie, póki się nie obudziłem w domu jednej z chasydzkich rodzin i nie zobaczyłem nad sobą uśmiechniętej twarzy pucułowatej kobieciny, która stanie się tak ważna w następnych latach. A i później też, co wiem teraz. Bolało mnie ramię, pokłute paznokciami przez wiernych, gdy próbowali mnie z przyganą obudzić.

Krótkie życie z krakowskimi chasydami pamiętam z zapachami tłustej kuchni, wyrazistymi kolorami oczu, pejsami, za które nie wiedzieć czemu nie pozwalano mi ciągnąć, chociaż bardzo to lubiłem, bo wtedy, jak za dotknięciem różdżki, twarze się zmieniały, krzywiły, złościły i w ogóle nabierały ludzkiego charakteru. Traktowano mnie wyjątkowo. Kiedy dużo później poznam któreś tam wcielenie świętego lamy, mające nie więcej niż dziesięć lat, opowiem mu o tym. Nie odpowie, tylko będzie się długo przyglądać mojej niewielkiej bródce, a w oczach zapalą się ogniki, znamionujące chęć niewybrednego żartu.

Nie wiem, jak to zrobili, do dziś nie wiem, ale zainfekowali mnie okropnym paradoksem swojego żydostwa. Tym samym, który później posłuży Frankowi za usprawiedliwienie wszystkiego, co nabroi. Tym, co uczyni z niego w niedługim czasie potwora. Nie byle jakiego. Otóż jako Żyd do końca życia był najdumniejszym ze znanych mi oprawców, nawet wtedy, gdy przestał katować ludzi i tylko instruował, jak najskuteczniej to robić. Zabili mu wybrany naród, a ci Żydzi, którzy przeżyli, w świadomości innego narodu zostali smokami. Bez metafor. Prawdziwymi smokami, co dręczą wioskę, pożerają dziewice i co tam dostaną, ale bez których życie mentalnie okupowanych nie miałoby tego wyjątkowego charakteru wiecznego strachu wymieszanego z pogardą. Jedno nam się udało – i to następny paradoks – nawet starzy wieśniacy nie mogli powiedzieć: za naszych czasów to były smoki. Bo za ich czasów nie było. W każdym razie nie takie. Były smoczki jakieś, którym zawsze można urządzić pogrom, ale smoków, takich z legitymacją do prześladowań, nie mieli.

Jeśli wyrażam się niejasno, czytajcie dalej. Zamierzam rozprawić się ze wszystkimi paradoksami, które warunkowały życie moje i Franka. Odór z ciała prawdy, którą chcę tu odsłonić, będzie przypominał ten, który musi wydawać topielec w czasie sekcji zwłok. Albo starzec Zosima, co to śmierdział Aloszy Karamazowowi. Wydawać odór: wrzask z gęby śmierdzącej jak oddech przebudzonego pijaka.

W telewizorze znowu o Jedwabnem. Polacy czy Niemcy? Jeśli Polacy, to głośno zapłaczą. Inteligentni i wrażliwi nie mogą tego zaabsorbować. Problem najpowszechniej ujawniony, kłopot medialny, domaga się rozstrzygnięcia. Sama świadomość faktów, a przecież większość je znała, nie wystarczyła, żeby bolało. Polacy czy Niemcy? Byłoby lepiej, żeby Niemcy, do tego wszyscy już się przyzwyczaili. Nawet Niemcy. Polacy czy Niemcy? Co za różnica? Na pewno ofiarami byli Żydzi. To na pewno. Miriam Akavia powiedziała komuś, kto mi przekazał, że niezdrowa fascynacja polskich mediów okropnymi wydarzeniami w Jedwabnem, albo w ogóle tym, co się stało, Żydów nie dotyczy. Podobno powiedziała: „Mamy takich Jedwabnych tysiące na świecie”. Racja, dlaczego to miałoby być ważniejsze od innych? Myślę, że ona też uważa, że ci nieżywi to na pewno byli Żydzi.

Czytam „Idiotę” w wydaniu z 1928 roku. Fajnie się czyta. Tłumaczenie Grotowskiej kapitalne, język zapomniany przyśpiesza bicie serca. Patrzę zpodełba na strony, nawet nie żółte, i tyle o tem. Miałem to wydanie przed wojną, ale wtenczas czytałem Dostojewskiego jak Balzaca, idiota!

Czas porządkować te i następne strony, poddać je chronologii, opatrzyć komentarzami niezbędnymi do zrozumienia przez młodych. Czas na protokołowanie zeznań i spowiedzi.

Urodziłem się w 1920 roku (jako wcielenie zasad eugeniki, po katastrofie pierwszej wojny i pandemii hiszpanki) z matki nieboszczki i ojca, uczonego w piśmie następcy cadyka. Męża świątobliwego, którego ponoć nawet Chrystus nie przegadałby w świątyni ani nigdzie indziej. Tyle że pijaka, który szybko zniknął z mojego życia, porwany, jak mówili ludzie, przez jedną z tych leśnych kobiet, wałęsających się watahami wokół naszego sztetł i czyhających na... O! Przypomniałem sobie, jak się streścić. Moja druga żona wykrzyczała kiedyś: „Jesteś człowiekiem bez właściwości” – skąd u tej z gruntu nierozumnej kobiety zapożyczenia literackie, i to takiej próby? – „jak słup plakatowy, wciąż i wciąż straszący jakąś nową kolorową szmirą, którą nakłada na ciebie durny plakaciarz niewiedzący nawet, co prezentujesz. Tyjesz od papieru wieloletnich bredni propagandy...”. I różne jeszcze rzeczy wygadywała bidula, pakując tekturową walizkę. Jeśliby przyjąć tę metaforę, teraz właśnie będę zdzierał kolorowe plakaty, które definiowały mnie w oczach ludzi na zewnątrz, ale którymi – nie wiem, czemu trzymam się wariackiej przenośni – wcale się nie szczyciłem. Najwyżej cieszyłem się, że zasłaniają mnie i nie każą tłumaczyć się ciągle i wciąż z żydowskiego pochodzenia i czemu, do cholery, nie wyjechałem! Więc będę zdzierał plakaty, odsłaniał poprzednie, porwane i zniszczone od zaschniętego kleju, a co znajdę, nie wiem. Szaleństwo, powiedziałby Szekspir, gdyby żył.

Ponownie umyka mi szlachetny zamysł nadania tym wspomnieniom jakiejś spójnej formy. Myślę, że dlatego iż znowu miałem ten sen i teraz, patrząc na samoloty przerzynające z łatwością wieżowce WTC, znowu mi się przypomniał. W moim wieku, jeśli jakiś sen powtarza się często, to żyjesz z nim jak z żoną. Albo z kimś bliższym. Panem Hydem, doppelgängerem lub – żeby młodzi też zrozumieli – z Robertem Englundem, mieszkańcem naszych snów i ich kreatorem. Taki sen potrafi wkurzyć, uwierzcie mi. Nie opiszę go teraz, bo wyobrażam sobie, jak kiwając ze zrozumieniem głowami, zaczniecie analizować moją psychikę i wyrobicie sobie, posługując się podręcznikową psychoanalizą, sąd na mój temat, i przestaniecie czytać, wiedząc więcej ode mnie. A ja chcę się jeszcze męczyć i opowiadać.

Kiedy obudziłem się po niesławnym chrapaniu w bożnicy, Sura nachylała się nade mną, a jej łysa czaszka lśniła w świetle świeczki, którą postawiła na piecu w kuchni, gdzie mnie położono na starej sofie. Przyglądała się pięknymi zielonymi oczami, a kiedy zrozumiała, na co patrzę i że się boję, jej twarz spoważniała, ale w oczach zamigotała psota. Przeciągnęła szarą dłonią po czaszce i odezwała się po żydowsku:

– Łysej kobiety nie widziałeś?

Podglądałem kiedyś z Frankiem żydowskie kobiety w dworze dziadka i widziałem, a kiedy później, za kilka lat, zacznę reagować na różne erotyczne sny i będę budził się mokry i niemal zaspokojony, obraz tych łysych głów i ciał, a później tylko wygolonych czaszek, będzie mnie cudownie prześladował. Wówczas nie odezwałem się do Sury; bałem się okropnie, jej łysa głowa nie przypominała wcale tych, które świetnie pamiętałem, a i ja sam niedokładnie wiedziałem, gdzie jestem i co się stało. Gapiłem się w zielone oczy i na błyszczącą skórę, po której spacerowały odblaski, i całość, cienie wyżłobione na twarzy, noc nieżydowska zupełnie, łysa czaszka, wszystko wyglądało strasznie.

– Czy Żyd umie mówić?

Mój dziadek również zagajał do obcych w trzeciej osobie. „Czego Żyd potrzebuje?” – i w jego oczach, które tak samo jak te patrzące na mnie były podkrążone i zmęczone, Żyd odnajdował siłę. Wracając powoli do siebie, palcami przytrzymując bolące powieki, zacząłem rozglądać się po pomieszczeniu, spoglądając od czasu do czasu z większą ufnością na kobietę księżyc nad sobą. Nie mówiłem jednak nic. Wracały migawki z kilkudniowej podróży, duże miasto, wielkie domy nie z drewna, nawiedzone twarze chasydów, odrapana bożnica.

– Jak Żyda imię?

Imię. Jeszcze wielokrotnie różni ludzie i w różnych językach będą mnie pytać o imię. Jak różne będą te odpowiedzi! I zawsze prawdziwe. Wtedy jednak, kiedy ta kobieta o księżycowej twarzy i wiosennym spojrzeniu pytała, nie odpowiedziałem. Trochę się jeszcze bałem. Ale już tylko troszeczkę.

– Jestem głodny.

Parsknęła.

– Głodny? Jesteś Głodny? A ja jestem Sura.

Wyciągnęła rękę w stronę mojej twarzy, żeby, jak sądzę, poczochrać mnie po czuprynie, bo bardzo ją najwidoczniej moja odpowiedź rozbawiła. Odsunąłem się prędko i odwróciłem twarz. Dłoń kobiety zawisła nade mną – zapewne, bo nie widziałem – i cofnęła się.

– Nie bój się. Jesteś u swoich.

W tym momencie podobno – Sura opowiadała mi tę scenę wielokrotnie, chociaż mówiłem, że doskonale pamiętam – poryczałem się jak sześcioletnie dziecko, którym byłem. Wcisnąłem głowę pod derkę i szlochałem histerycznie. Teraz nie pomnę już dlaczego. I nic nie zjadłem ani w ogóle nic się nie stało, bo kiedy Sura odkryła moją głowę, spałem w najlepsze. Być może wyglądałem, jakbym w najlepsze spał, prawda jednak jest taka, że wtedy po raz pierwszy przyśniło mi się to zwierzę, chyba zwierzę, potwór jakiś, na którym mam polecieć do Ameryki, boję się go, ale wiem, że powinienem lecieć i on czeka na moją decyzję, i słyszę, jak mrucząc, gwałtownie mnie pogania.

Spałem i śniłem. Obudził mnie gwar, stuki, krzyki i śmiechy. W kuchni odbywała się jakaś poranna ceremonia, której, znowu porządkując rzeczywistość, przyglądałem się spod wpółprzymkniętych powiek. Mężczyźni śpieszyli na modlitwę, ale odniosłem wrażenie, że nie mają nic do roboty, może czekali, aż się obudzę, bo rzucali spojrzenia w moją stronę, odpowiadając gardłowo i niecierpliwie kobietom krzątającym się wokół, które raz po raz próbowały nakłonić ich do zejścia z drogi. Zobaczę jeszcze w życiu niejedną burleskę w kinie i sceny, w których mrowie ludzi będzie się gonić po malutkim pomieszczeniu w przyśpieszonym tempie, zawsze będą mi przypominać tamten ranek. Gdybym pisał powieść, w tej odsłonie zabrakłoby tylko stopniowego uśmiechu, powoli rozjaśniającego – oczywiście pisząc powieść, nie użyłbym tak prostackiej metafory – twarz dziecka podglądającego stado dziwaków. Widziałem Surę groźnie odpychającą nadmiar Żydów. Ona nie rzucała okiem w moim kierunku, ale strofowała głośno towarzystwo, bo mały śpi. Spod zawiązanej na głowie chustki nie wystawał nawet kosmyk włosów. Tak ganiali jak Żydzi z biegunką, a ja uśmiechałem się coraz szerzej, aż nagle, na pierwszym planie, tuż przed moimi oczami, zasłaniając kuriozalne widowisko, stanęła dziewczynka – czarnowłosa, z warkoczami, trochę starsza ode mnie i poważna. Miała oczy zajmujące pół twarzy i ciemne jak studnia, w której wiele lat później wraz z ludźmi Bicza utopię jakiegoś zbiega Żyda. Wpatrywała się uważnie.

– Nie śpisz – powiedziała. – Nie udawaj. Jesteś święty?

Co jej miałem powiedzieć? Nie dzieliłem jeszcze wtedy świata na prawdziwy i magiczny. To stało się dopiero wtedy, gdy żyłem już tylko w prawdziwym. Dalej natrętnie gapiła się na mnie, poruszając sukienką coraz szybciej, a ta falowała w lewo i w prawo, w lewo i w prawo, aż zatańczyły warkocze.

– Też będziesz łysa – odrzekłem i zaśmiałem się.

Jak byłem bardzo mały i dopiero uczyłem się czytać, myślałem, że wszystkie kobiety nie mają włosów. Franek pukał się w głowę i ciągnęliśmy obaj za czuprynę jego siostry, a Halinka darła się wniebogłosy – na naszej polanie do nieba było blisko – ale peruka nie schodziła.

Powiedziałem, co powiedziałem, a za plecami małej gwar ucichł i wszyscy stanęli nieruchomo, patrząc na mnie. Wtedy po raz pierwszy odkryłem w sobie moc czarowania. Unieruchomiłem ich na dobrą chwilę. Nawet gdy dziewczynka uciekła, stali jak obróceni w kamień i sól. Ożyli dopiero, kiedy znowu nakryłem głowę derką i przestraszony mocno trzymałem, kiedy próbowali ją ze mnie ściągnąć.

Przypominam szczegółowo te dwa spotkania, albowiem obydwie kobiety, łysa i duża Sura oraz mała Rachela, jeszcze nieraz powrócą w tej opowieści. Oczywiście nie dlatego się w tym babram – muszę przyznać, że boję się o swoją pamięć. Z dnia na dzień czuję się gorzej.

Był u mnie w zeszłym tygodniu Mozes Warszawski, neurolog i psychiatra, a także człowiek, który lubi nazywać się moim przyjacielem, chociaż, Bóg mi świadkiem, nie wiem, z jakiej przyczyny. Znamy się ze czterdzieści lat, albo i dłużej. Kiedy żydowscy lekarze wykończyli Stalina, Mozes – wówczas Marian – miał nie lada kłopoty, w pokonaniu których trochę mu z Frankiem pomogliśmy. Przyjdzie i o tym opowiedzieć, na razie on przyszedł do mnie. Leczy mnie na depresję od dziesięcioleci i zastanawiam się: czy to ma sens? Moim zdaniem sam Warszawski potrzebuje, jak to się mówi, specjalistycznej pomocy lekarskiej. W zeszłym tygodniu jak zwykle zrobiłem mu herbatę i odczekawszy, aż się przebudzi – Mozes zawsze lubił uciąć sobie drzemkę, kiedy siadał w cieple – zapytałem, co słychać.

– Z wiekiem robisz się coraz bardziej żydowski, mój chłopcze. – Mozes, dawniej Marian, a jeszcze wcześniej Mozes, jest młodszy ode mnie, ale zwraca się do wszystkich per „mój chłopcze”.

Prozac powoduje u mnie dziwne stany świadomości, więc nadstawiam ucha ciekawie, niezbyt pewny, czy dobrze rozumiem.

– Co masz na myśli?

– Twarz ci się judaizuje, robisz się coraz mniejszy, uszy przypominają już skrzydła, a w oczach masz strach, jak wysiedlani do getta – odparł nazbyt swobodnie jak na wagę odkrycia i siorbnął głośno z filiżanki.

Potem pochylił głowę, a oczy, których starał się ze mnie nie spuszczać, zamykały mu się same, chociaż – oddajmy mu sprawiedliwość – próbował zachować przytomność umysłu, a nawet uśmiechał się od mnie, kiedy tak zasypiał. Zagajałem kilka razy, żeby przebudził się i napił herbaty, nim wystygnie. Po każdym łyku z błogim uśmiechem i mamrotaniem zapadał ponownie w drzemkę.

– Lepiej się czujesz, coś mi tak wygląda – rzekł, gdy podawałem mu palto przy drzwiach. – Chociaż... naprawdę przypominasz Żyda... to chyba ze starości, kiedyś tak nie było.

Postawiwszy nową diagnozę, wyszedł, lekko uchylając kapelusza. Zamknąłem drzwi, sprawdzając kilka razy, czy się nie otworzą, gdyby ktoś niepowołany próbował dostać się do środka, i poszedłem oglądać telewizję, rzucając podejrzliwe spojrzenia na odbicie w lustrze obok wieszaka. Oszalał stary.

W telewizji na sześćdziesięciu kanałach samoloty uderzają w WTC. Jak w teledysku albo w powtórce ujęcia z meczu piłkarskiego. Raz za razem i znowu, i jeszcze raz, i wolniej, i szybciej... i walą w te budynki, dziesiątki samolotów w setki wieżowców. Apokalipsa. Cztery samoloty jak czterech jeźdźców. Podobno pilotowali Arabowie. Gdyby czytali normalnie, jak my, a nie odwrotnie, od prawej do lewej, to może instrukcja obsługi samolotu nie byłaby dla nich wrażą, znienawidzoną tajemnicą. Może wiedzieliby, że politycznie poprawnie jest lądować na lotnisku, jak biali ludzie, i nie roztłukliby maszyn o szklane domy. Kto wie? Mówią, że Ameryka za bardzo pomaga Izraelowi. Wszystko przez Żydów. Ciekawe, kiedy ogłoszą, że to nasza wina. Nasza...

Co to znaczy, że twarz się judaizuje?

Znowu ranek przed lustrem. Tym razem w towarzystwie Żyda Wiecznego Tułacza z ryciny Gustawa Dorégo. Rzeczywiście, można dostrzec pewne podobieństwo. Może nie od razu, ale jeśli się wpatrzeć... Ciekawe, jak to z nim było naprawdę. Okropny facet. Kij tęgi, krok zdecydowany, rozwiana grzywa, jak u lwa szukającego, kogo by pożarł. „Będziesz się tułał, aż wrócę”. Nie trzeba było, Żydzie, naśmiewać się z Jeszui, kiedy niósł krzyż. Nikt nie lubi, jak z niego szydzą, szczególnie gdy niesie na grzbiecie coś tak niewygodnego i wielkiego jak krzyż, i jeszcze go biją po nagich plecach. Żydzie Wieczny Tułaczu, gdzież twoja intuicja? Przecież cała ziemia huczała od plotek, że ten prorok z Nazaretu to czarownik! Mógł cię zmienić w żabę albo w coś jeszcze gorszego. Ale to, co się stało, to, że tylko kazał się tułać, jest przecież straszną karą. Ja jednak z dwojga złego wolałbym przypominać żabę niż tego złego, dynamicznie złego Żyda o wydatnym nosie i wielkich wargach skrywających zęby rozrywające chrześcijańskie dzieci z łatwością równą tej, z jaką izraelscy żołnierze zabijają teraz pięcioletnich Palestyńczyków. Z rysunku Dorégo nie wynika – co ponoć zdarzyło się, jak donoszą któreś z wielu wariacji mitu – aby ŻWT przeszedł na katolicyzm i znalazł odkupienie albo coś w tym stylu. W świadomości antysemitów, czy raczej w antysemickiej świadomości, która, by tak rzec, trwa zbiorowo od czasu pojawienia się Tułacza, lepiej, żeby się włóczył, truł, kalał, straszył, smrodził, spiskował, no i w ogóle robił to wszystko, co Żydzi robią, a nie nawracał się na wiarę w zmodyfikowanego własnego Boga. A mają co robić, odszczepieńcy. Są wszak komunistami, imperialistami, kolonistami, czarownikami, ofiarami, oprawcami. To wymaga niespożytych sił i niewiarygodnej aktywności. I ten tu, starszy facet, skupia w sobie całą złość obywateli na Żyda. Wodząc wzrokiem pomiędzy ryciną i swoim odbiciem, zająłem się rozważaniem: podobny, niepodobny, ja, nie ja?

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: