- promocja
- W empik go
Zemsta i przebaczenie. Tom 2: Otchłań nienawiści - ebook
Zemsta i przebaczenie. Tom 2: Otchłań nienawiści - ebook
Drugi tom monumentalnej sagi o sile miłości i przyjaźni, nienawiści i żądzy zemsty, wplecionej w wielką historię Europy XX wieku. Apogeum II wojny światowej. Ludzie próbują odnaleźć się w świecie, w którym rządzi nazistowski terror, a życie ludzkie wydaje się kruche i niepewne. Czy w czasach zagłady uda się ocalić miłość i przyjaźń? Jak wiele można poświęcić i jak daleko trzeba przesunąć granice moralności, by walczyć z wrogiem? Akcje sabotażu, operacje wywiadowcze, brutalna działalność gestapo, zdrajcy i szmalcownicy, brawurowe ucieczki, a w tym wszystkim pojedynczy człowiek ze swoimi namiętnościami, wątpliwościami i słabościami, gdzie nic nie jest czarno-białe i oczywiste.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-585-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zimowy wieczór był mglisty i ponury. Nawet księżyc i gwiazdy jakby zapomniały zabłysnąć, żeby nieco rozświetlić niebo swoim blaskiem. W takiej aurze Warszawa wydawała się jeszcze bardziej nieprzyjazna i mroczna. Ruiny roztrzaskanych przez wrześniowe naloty budynków sprawiały wrażenie potworów, straszących mijających je ludzi, że oto wszystko w ich życiu się zmieniło, a oni mieli więcej szczęścia niż ci, którzy w tych domach zginęli. Dla kogoś, kto zetknął się z tymi widokami po raz pierwszy, było to dramatyczne przeżycie. Jakby niegdyś kolorowe, tętniące życiem miasto nagle zamieniło się w cmentarzysko.
Zbliżała się godzina policyjna, dało się zauważyć pośpiech mieszkańców zmierzających do swoich domów, byle zdążyć i nie narazić się na problemy. Na ich twarzach jednak nie było widać tragizmu wojny, jakby już przywykli do otaczającej ich rzeczywistości i próbowali się w niej odnaleźć. Nie wzruszał ich już widok zrujnowanych kamienic czy kościołów, oni chcieli przeżyć i na tym się skupiali, idąc niemal marszowym krokiem, wskakując w biegu do riksz albo znikając w bramach budynków. A pośród tych śpieszących się ludzi słychać było głośne rozmowy niemieckich żołnierzy patrolujących ulice, warkot samochodów poruszających się po brukowanych ulicach i zwiastujących, że oto może nadchodzić niebezpieczeństwo. Dlatego co niektórzy chowali się wówczas w cichych bramach i czekali, aż owe dźwięki umilkną, a oni bez przeszkód powrócą do swoich domów.
Julian Chełmicki, będąc za granicą i słuchając wiadomości, wielokrotnie próbował sobie wyobrażać, jak Warszawa wygląda po wrześniowych nalotach i wejściu okupanta, ale nie sądził, że będzie to tak przygnębiający widok. Jakby wkroczył do zupełnie innego świata. Nie poczuł takiego frywolnego zgiełku, jak przed wojną, ale lęk. Nie wiedział, czego może się spodziewać za kolejnym zakrętem czy na następnej ulicy. Był tutaj kimś obcym.
Dotarcie z miejsca zrzutu do Warszawy zajęło mu trzy dni. Nie miał pojęcia, jak to się stało, że zamiast w okolicach stolicy, wylądowali pod Cieszynem. Stamtąd czekała ich żmudna przeprawa przez granicę Rzeszy i wiele kilometrów, by dojechać tam, gdzie powinni. Rozdzielili się niemal natychmiast i każdy z nich, niczym pielgrzym idący do sanktuarium, musiał dotrzeć do Warszawy na własną rękę.
Chełmicki zapukał do drzwi mieszkania w eleganckiej kamienicy przy Hożej. Po chwili usłyszał chrobot przekręcanego klucza i w wąskiej szparze ukazała się twarz kobiety o ciemnych oczach.
– Pan do kogo? – zapytała niezbyt uprzejmie.
– Przywiozłem list ze Skierniewic, od wuja Bolesława – powiedział Julian.
Kobieta otworzyła szerzej drzwi i uśmiechnęła się czarująco.
– Mam nadzieję, że ciotka Ludwika już czuje się lepiej. Proszę wejść.
– Robert Jaworski – powiedział Chełmicki.
Kobieta, zamiast zwyczajowego podania ręki, uścisnęła przybysza. Julian roześmiał się i od razu poczuł się niemal jak u siebie w domu.
– Martwiłam się o ciebie. Czekam od pięciu dni, codziennie chodziłam w umówione miejsce… Ale cieszę się, że już jesteś. Rozbierz się, zaraz przygotuję herbatę i coś do zjedzenia, a potem pokażę ci pokój. Mam na imię Weronika.
Chełmicki zdjął ciężką skórzaną kurtkę, szalik i powiesił na fikuśnym wieszaku. Był zziębnięty, głodny i zmęczony. Miał nadzieję, że zaraz po posiłku gospodyni pozwoli mu się umyć i przespać.
Weszli do jasnej, dużej kuchni, w której pachniało rosołem i świeżym chlebem. Julian stanął w progu i mimo głodu postanowił najpierw się umyć, aby nie odstraszyć pani Weroniki, która sprawiała wrażenie dobrze wychowanej damy. Na pewno była już grubo po trzydziestce, ale miała nieskazitelną wręcz figurę i piękną twarz o ciemnych skośnych oczach i idealnie wykrojonych ustach. Włosy upięła w ciasny kok, co podkreślało jej nietuzinkową urodę. Należała do tych kobiet, które samym wyglądem potrafią onieśmielać mężczyzn.
Kiedy Julian powrócił z łazienki, na stole stał już parujący talerz rosołu, a Weronika krzątała się, sprawiając wrażenie nieco zmieszanej obecnością młodego i nad wyraz przystojnego oficera. Po kilku minutach usiadła w końcu naprzeciwko niego i uśmiechnęła się.
– Już myślałam, że nie dotrzesz.
– Było trochę problemów, ale na szczęście już jestem. Cały i zdrowy. A twój rosół jest wyśmienity. Słyszałem, że w Polsce jest bardzo źle z żywnością, a tu proszę… – powiedział, również uśmiechając się do kobiety.
– Tak, my, Polacy, niezbyt sobie chwalimy angielską kuchnię, dlatego chciałam cię ugościć takim prawdziwym rosołem z tłustej kury, tylko ten „kartkowiec” jest paskudny – stwierdziła ze śmiechem, po czym dodała, poważniejąc: – Jest bardzo źle. Ja mam więcej szczęścia niż inni, bo wdzięczni pacjenci ofiarowują mi to, co w dzisiejszych czasach jest na wagę złota. Jedzenie.
– Jesteś lekarzem? – zapytał Julian.
– Tak, jestem chirurgiem w Dzieciątku Jezus. Tam byłam praktykantką, stażystką, a wreszcie pełnoprawnym pracownikiem. Mam blisko do pracy, co jest wielką zaletą. A ty co robiłeś przed wojną? Wiem, że nie możesz zdradzać szczegółów, ale opowiedz chociaż tak w dużym uogólnieniu…
– Od zawsze w wojsku, chociaż ojciec koniecznie chciał, żebym kiedyś przejął jego interesy. Teraz to już bez znaczenia, bo chyba każdy mężczyzna w moim wieku jest dzisiaj żołnierzem. – Uśmiechnął się smutno.
– Nie każdy, Robercie, nie każdy – westchnęła. – Są tacy, którzy tylko patrzą jak przetrwać tę wojnę. Najchętniej w ogóle nie wychodziliby z domu, żeby się nie narażać. Mój mąż, Tadeusz, był wojskowym lekarzem. Zginął we wrześniu, ale ja wciąż uważam, że należy próbować. Takie życie, to nie życie. – Uciekła wzrokiem gdzieś w przestrzeń.
– Masz dzieci? – zapytał Julian.
– Tak, mam syna, ale jak tylko Niemcy weszli do Warszawy, wywiozłam go do swoich rodziców. Mieszkają w Bełchatowie, a tam spokojniej niż tutaj. Wiem, mogłam wyjechać razem z nim i pozostać w swoim rodzinnym mieście, w końcu wszędzie potrzebują lekarzy, ale nie mogłam tak po prostu tego wszystkiego zostawić. Po wrześniu mieliśmy wielu rannych… Teraz też mamy ręce pełne roboty. Jestem im potrzebna. – Weronika jakby próbowała się tłumaczyć.
– Dobrze, że są takie osoby jak ty. Inaczej wszystko straciłoby sens. – Julian próbował dodać jej otuchy.
– Dziękuję. – Spuściła wzrok i wstała od stołu.
– Mam dzisiaj dyżur, muszę już iść. Pokażę ci pokój i uciekam – powiedziała cicho.
Zaprowadziła go do niewielkiego pokoju, który najpewniej należał niegdyś do jej syna, bo wszędzie poustawiane były zabawki, dziecięce książki i niskie, jasne meble. Na szczęście łóżko było pełnowymiarowe, a duża szafa mogła pomieścić także jego skromną garderobę, którą ułożył obok męskich swetrów i koszul, należących zapewne do nieżyjącego męża Weroniki.
Chełmicki zasnął niemal natychmiast, zastanawiając się przez chwilę nad tym, co go czeka. Za kilka dni miał spotkać się z dowództwem i otrzymać dalsze instrukcje. Starał się nie myśleć ani o Alicji, ani Adriannie, ale wciąż, mimo zakazu, rozważał wyjazd do Chełmic i wizytę u rodziców.
***
Przez kolejne dni jednak nie doszło do żadnego spotkania z dowództwem. Weronika przyniosła informację, że musi jeszcze poczekać, a wolny czas wykorzystać, by nauczyć się na nowo życia w okupowanej Warszawie, która w niczym już nie przypominała frywolnego, tętniącego życiem miasta, jakim była przed wojną. Przechadzał się więc ulicami stolicy, jeździł tramwajami i chłonął wszystko, co opowiadała mu Weronika. Teoretyczną wiedzę zdobył w Wielkiej Brytanii, ale praktyka okazała się dużo bardziej zawiła.
– Teraz nic nie jest pewne i stałe. Wychodząc z domu, nigdy nie wiesz, czy do niego wrócisz. Łapanki, wywózki, egzekucje i aresztowania. To może spotkać każdego. Wystarczy, że ktoś na ciebie doniesie albo znajdziesz się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. I po tobie. Dlatego nie waham się, nie poddaję, bo nie można żyć, siedząc w szafie. Nade mną mieszka rodzina folksdojczów. Donieśli chyba już na wszystkich sąsiadów. Mnie oszczędzili, bo ich dzieciak zadławił się kiedyś landrynką i w panice przybiegli do mnie. Oczywiście, pomogłam dzieciakowi, co on winien, i dzięki temu zostawili mnie w spokoju. Powiedziałam, że jesteś moim kuzynem, ale Grabkowa i tak podejrzewa nas o romans. Nawet mi to schlebia, że mogłabym mieć tak młodego kochanka. – Uśmiechnęła się smutno.
– I niech tak myśli. Ale ja bym ich zastrzelił na miejscu za donosy. Czy oni mają świadomość, że to nie żarty? – zdegustował się Julian.
– O tak, pewnie. A potem za takich pół ulicy pójdzie pod mur. Nie bądź taki chojrak, Robercie, tutaj za wszystko ponosi się konsekwencje, dlatego trzeba agresję dawkować z rozsądkiem. Dzisiaj wieczorem napijemy się wina. Prawdziwego, porządnego wina. Dostałam od wdzięcznego oficera gestapo za udaną operację, chociaż, Bóg mi świadkiem, miałam ochotę zaszyć mu w bebechach nożyczki chirurgiczne – powiedziała z goryczą.
– I trzeba było – mruknął Julian.
– Oj, ty mój narwańcu… Gdyby umarł, ja i połowa szpitala znaleźlibyśmy się na Szucha – powiedziała, głośno wzdychając. Jej podopieczny musiał się jeszcze wiele nauczyć o życiu w okupowanej Warszawie.
Wieczorem siedzieli w przestronnym salonie i pili wino, a gdy butelka została opróżniona, Weronika wyciągnęła z kredensu karafkę z malinową nalewką. Nie wiedzieć czemu Julianowi rozwiązał się język i zaczął opowiadać Weronice o swoich miłosnych perypetiach. Chciał usłyszeć coś pokrzepiającego od osoby postronnej, jakiś swoisty wyrok w sprawie, która wciąż tkwiła w jego sercu niczym zadra.
– Nie jestem Adrianną i nie jestem Alicją. Nie czuję się na siłach, żeby kogokolwiek osądzać – powiedziała spokojnie. – Wiem tylko, że najlepszym lekarstwem na jedną miłość jest inna. Wtedy człowiek przestaje myśleć o tym, co złe. Bardzo przeżyłam śmierć Tadzia i wciąż za nim tęsknię, ale myślę, że gdy ponownie się zakocham, pogodzę się z jego utratą.
– Mogłabyś mieć każdego – wybełkotał nieco pijany Julian.
– Może i mogłabym, ale nie każdy mógłby mieć mnie. – Roześmiała się i pogłaskała go po dłoni, po czym zmieszana swoim gestem, wstała z kanapy i zaczęła zbierać ze stolika puste kieliszki.
Julian patrzył na Weronikę zamroczonym wzrokiem i zaczął zastanawiać się, czy piękna pani doktor mogłaby stać się antidotum na jego rozterki. Była już dojrzałą kobietą, pełną spokoju i mądrości. Miała to wszystko, czego brakowało jej poprzedniczkom. A jednak to Alicja, zwariowana, nieprzewidywalna, pełna sprzeczności dziewczyna, wciąż tkwiła w jego sercu. Kochała go, a jednak zraniła tak okrutnie, że nie potrafił poukładać sobie tego w sercu. Tak bardzo zabolał go jej czyn, że w obawie przed kolejnym rozczarowaniem nawet nie był w stanie wyciągnąć ręki po tak ponętną kobietę, jaką niewątpliwie była Weronika.
Wracał też myślami do Adrianny. Była mu kiedyś bardzo bliska, ale nie budziła w nim takiej namiętności jak bezczelna Alicja. Obie jednak okazały się kobietami o wątłej moralności. Julian był zdania, że jemu, jako mężczyźnie, wolno było więcej, ale kobieta powinna emanować niemal świętością, tymczasem i Adrianna, i Alicja zamiast aureoli miały diabła za skórą. Zastanawiał się, czy kiedyś uda mu się spojrzeć na każdą z nich jak na zwykłego człowieka, pełnego ułomności i wad.
***
Niecierpliwił się coraz bardziej siedzeniem w domu i spacerami po Warszawie, bo to zmuszało go do myślenia o sprawach, o których myśleć nie chciał. Wiedział, że najlepszym lekarstwem będzie zajęcie się czymś innym. Prawdziwą walką, która pozwoli mu skupić się na czymś ważniejszym niż rozterki miłosne. Rozkazy jednak wciąż nie nadchodziły, dlatego wpadł na pomysł, że pojedzie do Chełmic. I tak to planował, więc uznał, że lepiej to uczynić w okresie stagnacji i względnego spokoju. Później mogło być różnie, a los mógł rzucić go do zadań, które wykluczą jakiekolwiek podróżowanie w rodzinne strony.
Do Chełmic przyjechał o zmierzchu. Przeszedł kawałek torami i dotarł do zagajnika znajdującego się na krańcu miasteczka. Ruszył przed siebie, przyświecając latarką, i w końcu znalazł się na dobrze znanej mu Wierzbowej Drodze, która prowadziła wprost do domu rodziców. Minęło wiele miesięcy od czasu, gdy ostatni raz tędy przechodził, ale doskonale pamiętał, jaka towarzyszyła mu wówczas myśl, że mimo wszystko uda się wygrać z wrogiem, dzięki pomocy aliantów. Tymczasem nikt nie przyszedł z odsieczą, przegrali w nierównej walce, a on musiał tułać się za granicą. Z taką dumą nosił mundur, w którym przybywało dystynkcji, a teraz nawet nie mógł się pochwalić przed rodzicami, bo zmuszony był zamienić go na normalne ubranie.
Dotarł do dworku i zapukał kołatką do drzwi. Poczekał przez chwilę, gdy w końcu otworzyły się i stanęła w nich Ludmiła. Spojrzała na Juliana i jej twarz zmieniła oblicze ze znudzonego na zdziwione. Kobieta przeżegnała się, po czym powiedziała cicho:
– Wszelki duch… Pan Julianek…
– Dobry wieczór, Ludmiło.
Uśmiechnął się i wszedł do środka. Uściskał gospodynię, zdjął kurtkę i zaczął chodzić po pokojach. W jednym z nich zastał matkę, siedzącą w fotelu, niczym posąg, i wpatrzoną w płomień kominka. Podszedł do niej i pochylił się, bo ta zdawała się nawet nie zauważyć wejścia swojego jedynaka.
– Mamusiu, jestem – powiedział z czułością.
Izabela odwróciła głowę w jego kierunku, popatrzyła na niego i przycisnęła swoją dłoń do ust. Zaczęła drżeć, a w jej oczach pojawiły się łzy.
– Synek? Julianek? Przecież ty nie żyjesz – wyłkała.
– Żyję, mamo. Cały i zdrowy jestem. Dlaczego myślałaś, że nie żyję? – Roześmiał się.
– Zniknij, maro, idź sobie precz! – wysyczała Izabela.
Julian wyprostował się, nieco skonsternowany reakcją matki, i zaczął rozglądać się po pokoju, szukając kogoś, kto wyjaśni mu jej zachowanie. Jego pytający wzrok spoczął na stojącej w drzwiach Ludmile.
– Niech pan Julian przyjdzie do kuchni… – powiedziała z westchnieniem. – Miałam nadzieję, że jak pana zobaczy, to jej rozum wróci…
– Nie rozumiem, co też Ludmiła wygaduje? – Chełmicki zmarszczył czoło.
– No co mam wygadywać? Pani Izabela całkiem zmysły potraciła. Gada do siebie, znajomych nie poznaje, a jak widzi mundur, to klęka i błaga o litość. Ostatnio nawet do naszego listonosza, starego Kołodzieja, krzyczała, żeby jej nie mordował – powiedziała Ludmiła.
– Coś złego się wydarzyło w domu? – zapytał z trwogą Julian.
Kucharka machnęła ręką.
– A co się miało wydarzyć? To się wydarzyło, co i wszędzie. Wojna, panie Julianie. Pan Julian wyjechał i się państwu świat zawalił, ot co.
– A ojciec? – zapytał.
– Jest w sypialni. On nie zwariował, ale podupadł na zdrowiu, odkąd pana nie ma. Nawet gorzelnią i polami się nie interesuje, tylko pyta o pana i o swoje konie. A z koni to się tylko jeden został, stara szkapa Siwka, co to ją Majkowski nawet do bryczki boi się zaprzęgać, żeby nie padła w drodze. Idzie pan do pana Antoniego, może sił nabierze, jak syna zobaczy – westchnęła Ludmiła.
Julian wszedł powoli po schodach, obawiając się tego, co może zastać. Czuł, jakby nie był w domu całe lata. Otworzył cicho sypialnię i ujrzał swojego ojca, czytającego Mickiewicza. W istocie wyglądał źle. Bardzo schudł, a twarz miał kredowobiałą. Antoni rozpoznał jednak syna od razu i na jego twarzy odmalował się uśmiech.
– Wróciłeś, synu. Wróciłeś nareszcie – niemal wykrzyknął.
– Witaj, tato. – Julian podszedł do ojca i uściskał go.
– Opowiadaj, co się z tobą działo. Nie jesteś ranny, głodny, chory? – wypytywał Antoni.
– Nie, wszystko ze mną w porządku. Trochę mnie drasnęli skubańcy we wrześniu, ale zagoiło się jak na psie. Lepiej powiedz, co u was. Mama zachowuje się trochę dziwnie… – powiedział Julian, marszcząc czoło.
– No cóż, mój synu… Ja już odliczam dni do śmierci, w końcu trochę po tym świecie chodziłem, więc tym bardziej cieszę się z twojego powrotu. Trzeba interesami się zająć, bo wiesz jak jest, gdy obcy pilnują. Nie ich, to nie bardzo się przejmują. A matka jak to matka. Przejdzie jej, jak trochę w domu pobędziesz. Gdy cię urodziła, też miałem z nią krzyż pański, ale minęło jej po pewnym czasie. Izabela jest bardzo wrażliwa, gdy coś ją niepokoi, zamyka się w swoim świecie, gdzie królują koszmary, nieszczęścia i całe zło świata. Tak to jest, kiedy się jest chowanym pod kloszem, z dala od kłopotów i życiowych wstrząsów. Bo człowiek się wtedy nie hartuje i potem wszystko urasta do rozmiarów katastrofy. Dlatego pozwoliłem ci na tę wojskową szkołę, żebyś posmakował nieco twardego życia, chociaż wymarzyłem sobie coś innego dla ciebie. Teraz jednak myślę, że dobrze się stało, bo jakby cię takiego surowego na wojaczkę wzięli, to kto wie, czy nie skończyłbyś jak matka.
– Tato, ja nie zostanę w Chełmicach. Muszę wracać jutro do Warszawy – powiedział cicho Julian.
– Po co? – zapytał chłodno ojciec. – Tutaj jest spokojnie, z Niemcami mamy dogadane dostawy z gorzelni, więc pracujemy normalnie. Tylko gospodarza brakuje, żeby tych obiboków pilnował.
– Mam swoje sprawy… – wydukał.
Antoni popatrzył na syna i jego twarz spochmurniała.
– Wszystko na zmarnowanie pójdzie… Komu to przekażę, jak oczy zamknę?
– I tak nie robiłbym interesów ze Szwabami – zirytował się Julian.
– Oj, Julianie, ty jak zwykle żyjesz z głową w chmurach. A co by było z gorzelnią? Z naszymi uprawami? I z ludźmi w Chełmicach? Pomyślałeś o tym? Ideałami głodnych nie nakarmisz! – warknął Antoni, ale Julian jedynie wzruszył ramionami. – Skoro nie jesteś zainteresowany losami naszego majątku, będę musiał sprzedać gorzelnię. Nawet kręci się tu taki bogaty folksdojcz z Katowic… Na opiekę dla Izabeli wystarczy, zresztą mam oszczędności. W Londynie i w Bernie.
Antoni nie chciał wszczynać kłótni. Obawiał się jednak, że jego syn chciał robić coś niebezpiecznego i postanowił go skusić pieniędzmi ulokowanymi za granicą. Po chwili dodał:
– W porządku. Nie rozumiem, ale akceptuję twoją decyzję. Proszę cię jednak o jedno: wyjedź stąd. Jak najszybciej. Najlepiej do Szwajcarii. Dam ci pełnomocnictwa do kont, pieniędzy ci wystarczy na kilka lat, a wtedy może wojna już się skończy.
Julian Chełmicki zamyślił się. Nie miał najmniejszego zamiaru wyjeżdżać z Polski, do której niedawno powrócił, bo chciał walczyć. Ale zastanawiał się nad czymś innym… Gdyby okłamał ojca i matkę, że wyjeżdża do neutralnego kraju, gdzie będzie żył niczym pączek w maśle, może byliby spokojniejsi o niego. A jeśliby coś się wydarzyło i gestapo węszyło za nim, byliby przekonani, że ich syn jest bezpieczny.
– Dobrze, tato, może i wyjadę do Szwajcarii – powiedział, siląc się na stanowczość, aby jego deklaracja zabrzmiała wiarygodnie, po czym zmienił temat, żeby ojciec nie drążył już tej kwestii. – Tato, muszę cię o coś zapytać…
– Pytaj, synu, pytaj. I nie kombinuj, tylko wyjeżdżaj. Nie mamy szans w starciu z wielką Rzeszą i Związkiem Radziec- kim. Jesteśmy dla nich jedynie pyłkiem, który mogą zdmuchnąć jednym rozkazem. Czasami musimy spojrzeć prawdzie w oczy, po prostu. Trzeba wiedzieć, kiedy należy się poddać i jedyne, o co zawalczyć, to o siebie, swoją rodzinę i dobre życie. Nie wszyscy mają tyle szczęścia, co ty. Więc, na Boga, synu, doceń to.
– Tak, tato, doceniam to. Wszystko, co dla mnie zrobiłeś, odkąd przyszedłem na świat. Tak… Mój brat nie miał tyle szczęścia… – mruknął.
Antoni zmieszał się i uciekł wzrokiem. Wiedział, że musi powiedzieć prawdę i jakoś wytłumaczyć się przed Julianem. Sprawy zabrnęły zbyt daleko. Wielokrotnie zastanawiał się, w jaki sposób przekazać swoje uczucia, rozważania i dylematy. A miał ich wiele, odkąd Emil pojawił się u niego pewnego dnia, po śmierci Anki. Co mógł zrobić, oprócz finansowej rekompensaty, jeśli nie żywił żadnych uczuć do Emila, a i jemu zależało tylko na pieniądzach? Czy jego drugi syn przyszedł- by do niego, gdyby był biedny, czy z dumą nosiłby nazwisko Lewin? Gdyby tego dnia w inny sposób z nim rozmawiał, być może teraz sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej. Emil miał żal, że nie pomógł Ance, gdy była chora. Ale ona nigdy się o taką pomoc nie zwróciła. Miał pójść do chałupy Lewinów, sypnąć złotem i powiedzieć, że chce tym faktem pozbyć się wyrzutów sumienia? Lewinowa rozumiała, że oboje popełnili grzech, i próbowała egzystować, jakby cała sprawa nigdy nie miała miejsca. Dopiero u schyłku życia opowiedziała wszystko Emilowi. Może dlatego, że miał zadatki na złodzieja, i obawiała się, że jego chciwość zaprowadzi go do więzienia.
– To nie jest takie proste, Julianie. Tak, miałem romans z Anką Lewinową, ale oboje mieliśmy rodziny i nie chcieliśmy przysparzać im cierpień. Plotkować mogli, w końcu dla Chełmickich to nic nowego, ale ustaliliśmy, że tak będzie lepiej dla wszystkich i nic nikomu nie powiemy. Zresztą mężczyzna nigdy nie wie do końca, czy jest ojcem… – zaczął tłumaczyć się Antoni.
– Ale dlaczego Emil Lewin nienawidzi mnie? Niczego złego mu nie zrobiłem – rozpaczliwie stwierdził Julian.
– Kto wie, co siedzi w głowie tego człowieka… Gdy zmarła jego matka, przyszedł do mnie po pieniądze. Nie po to, by porozmawiać, wyżalić się, on chciał jedynie majątku. A gdy odmówiłem, zaczął mnie straszyć, że zepchnie naszą rodzinę na dno. Nawet gdybym wtedy chciał się zbliżyć do niego, zapewne i tak chowałby urazę. Co do ciebie zaś… po prostu kochał się w Adriannie i myślał, że stoisz mu na przeszkodzie, by mógł ją zdobyć. Wystrzegaj się go, Julianie, to nie jest dobry człowiek. Może i płynie w nim moja krew, ale co z tego, gdy charakter ma wypaczony.
– Ciekawe, jaki byłby Emil, gdybyś uznał go za syna. Może byłby zupełnie innym człowiekiem… – Julian wzruszył ramionami.
– Tego pewnie nigdy się nie dowiemy – westchnął stary Chełmicki i szybko dodał: – Mam nadzieję, że mi to wybaczysz, mój synu. Czasami trzeba dokonywać trudnych wyborów, płacić za grzechy młodości, świat nie jest taki czarno-biały, jak ci się wydaje.
– O tak, tato, nie jest. Miałem okazję boleśnie się o tym przekonać – pod nosem powiedział Julian.
Tego wieczoru już nie wrócili do tematu. Siedzieli we troje w salonie, gdzie Julian próbował nawiązać jakąś nić porozumienia ze swoją matką. Izabela jednak wciąż tkwiła we własnym świecie, znacznie gorszym niż ten, który ją otaczał. Syn poił ją ziołami, trzymał za rękę i mówił cichym, spokojnym głosem. Chwilami Izabela jakby wracała ze swoich koszmarnych myśli, uśmiechając się delikatnie i przymykając powieki, ale nie mówiła prawie nic i trudno było odczytać, co wywoływało ów krótki, melancholijny uśmiech.
Opuścił rodzinny dom następnego dnia wieczorem, z pełnomocnictwami do bankowych kont za granicą, zostawiając rodziców w przeświadczeniu, że za kilka dni najpewniej wyruszy do Szwajcarii. Nie chciał pozostawiać ich z myślami pełnymi trwogi i lęku o ukochanego syna. Nie wiedział, co będzie robił i na ile to będzie niebezpieczne, ale nasłuchał się dość ponurych historii od Weroniki, aby zrozumieć, że terror w okupowanej Polsce jest niewyobrażalny. A brat Emil? Nie był jeszcze gotowy na przyjęcie go do swojego serca i potraktowanie jak członka rodziny. To, co uczynił ojciec, nie było godne pochwały, ale Lewin nie okazał się lepszy. Kto wie, może gdyby oddał mu pełnomocnictwa i pozwolił korzystać z posiadanych dóbr, Emil nie czułby już takiej nienawiści, w tym momencie jednak nie to było najważniejsze. Był ciekawy, a jednocześnie nieco przestraszony, jakimi zadaniami obarczy go dowództwo, jakich ludzi dostanie i jak to będzie poczuć namacalny lęk przed zdekonspirowaniem.
***
– Cholera jasna! – burknęła ze złością Alicja, miotając się niczym zwierzyna, która wpadła we wnyki.
Nikt jednak nie słyszał jej słów, wokół panowała niemal grobowa cisza. Było też kompletnie ciemno, co z jednej strony dawało szansę, że nikt jej nie zobaczy, z drugiej nie potrafiła ocenić odległości, jaka dzieliła ją od ziemi. Stało się to, czego najbardziej się obawiała. Zamiast na gołej polanie wylądowała w lesie, zaczepiając czaszą spadochronu o konary drzew. Podczas ćwiczeń zdarzało jej się to kilka razy, ale wówczas mogła liczyć na kompanów. Tymczasem Wiktor, który skakał wraz z nią, przepadł bez śladu. Straciła go z oczu niemal od razu i nie miała pojęcia, gdzie wylądował. Zaczęła się szamotać, gotowa nawet na złamanie nogi, byle w końcu znaleźć się na twardym podłożu i uwolnić się od uciążliwej uprzęży spadochronu. Kiedy wygięła rękę i zaczęła grzebać w kieszeni plecaka, by znaleźć nóż i odciąć krępujące więzy, wśród gęstwiny dostrzegła błysk latarki. Zamarła w bezruchu, aby sprawdzić, czy ma do czynienia z jednym człowiekiem, czy też większą ich liczbą.
– Daisy… Aldona… – Ktoś próbował jednocześnie wołać i szeptać.
Odetchnęła z ulgą. To był na pewno jej kompan.
– Tutaj jestem – powiedziała głośno.
– Gdzie, Chryste Panie? Nie widzę cię. Poświeć latarką – przemówił zdezorientowany Wiktor.
– Ty poświeć wyżej, to mnie zobaczysz, ja nie mogę dosięgnąć do swojej latarki – warknęła.
Wiedziała, że nie obędzie się bez komentarza. Wiktor był tak samo przystojny, jak nieprzychylnie nastawiony do kobiet biorących udział w walce. Według niego miejsce niewiasty było w łóżku i kuchni, ewentualnie, gdy była zamożna, mogła zamienić kuchnię na salon fryzjerski.
Chwilę potem Wiktor wzniósł latarkę ku górze i oślepił Alicję.
– A co tam robisz, księżniczko? – zapytał z sarkazmem.
– Oglądam Wielką Niedźwiedzicę – burknęła i dodała, niemal błagalnie: – Pomóż mi zejść.
– A co ja jestem małpa, żebym wspinał się po drzewach? Odetnij się. Złapię cię.
– Musimy zdjąć spadochron, nie możemy go tak zostawić. Dobrze, to lecę. – Alicja przecięła nożem troki od spadochronu. Wrzasnęła i po chwili runęła na ziemię.
– Nie drzyj się, bo się zaraz cała wieś zleci – warknął Wiktor.
– Chyba skręciłam kostkę – jęknęła. – Miałeś mnie łapać.
– Próbowałem, ale jakoś tak poleciałaś… Nie w tę stronę, co potrzeba. Tak to jest z babami, same kłopoty. Powinnaś za mąż wyjść i dzieci rodzić, zamiast spadać z drzew – mruknął.
– Proszę, nie gadaj tyle, tylko pomóż mi wstać, a potem zrób coś z tą białą szmatą – powiedziała lekko zdenerwowana Alicja.
– Księżniczka zaczęła wydawać rozkazy giermkowi? – Podał jej rękę.
Wstała z ziemi. W istocie nie mogła stanąć na nodze i obawiała się, że będzie miała problem z marszem. Wiktor jednak nie przejął się zbytnio jej stanem, tylko usiłował wdrapać się na drzewo i zdjąć spadochron. Chciała powiedzieć mu coś uszczypliwego, ale dała sobie z tym spokój. Wyjęła z plecaka cywilne ubranie, dokumenty i saperkę. Wykopała niewielki dołek i ułożyła w nim plecak. Po kilkunastu minutach jej kompan ściągnął spadochron i oboje zaczęli gorączkowo kopać nieco większą jamę, aby ukryć czaszę. Potem rozpalili niewielkie ognisko i dotrwali do świtu, rozmawiając, na zmianę patrolując okolicę albo drzemiąc, oparci o zimne pnie drzew.
Gdy zrobiło się jasno, ruszyli drogą w kierunku wsi. Nie mieli pojęcia, jak daleko od Warszawy wylądowali. Alicja z trudem pokonywała kolejne metry i z utęsknieniem wypatrywała jakiegoś drogowskazu. Miała także nadzieję, że nie natkną się na żaden niemiecki patrol, bo co prawda dokumenty mieli doskonałe, ale fakt, że nie wiedzą, w jakim miejscu się znajdują, mógłby się wydać nieco podejrzany.
– Zagórze… – wybełkotał Wiktor. – A gdzie to jest, u licha?
– Nie mam pojęcia. Tam jest jakieś gospodarstwo, zapytajmy – powiedziała nieco zrezygnowanym tonem Alicja.
Podeszli do niewielkiej zagrody. Wokół panowała cisza, nie licząc psa, który nawet nie szczekał, a jedynie warczał i rzucał się w ich kierunku, niemal wyrywając łańcuch przytwierdzony do budy. Zaczęli się rozglądać i nagle ujrzeli starszego mężczyznę z wycelowaną w ich stronę dubeltówką. Odruchowo oboje podnieśli ręce.
– Czego tu węszycie? – zapytał ostro mężczyzna.
– Samochód nam się zepsuł kilka kilometrów stąd i jeszcze pobłądziliśmy. Daleko to, gospodarzu, do Warszawy?
Mężczyzna opuścił broń i odetchnął z ulgą, że ma do czynienia z przypadkowymi osobami.
– A ze dwadzieścia kilometrów będzie.
– Moja narzeczona skręciła kostkę, nie wie pan, gdzie tu można jakiś transport do stolicy załatwić? – ochoczo zapytał Wiktor, widząc, że mężczyzna już nie był tak wrogo do nich nastawiony, jak jeszcze kilka chwil wcześniej.
– A co? Z samolotu skakała? – zapytał podejrzliwie mężczyzna.
Wiktor zmieszał się.
– Z jakiego znowu samolotu? Nie widzi pan, jakie pantofelki włożyła? Na skoki i piesze wędrówki to nie za bardzo się nadają. Co też panu do głowy przyszło?
– A to mi przyszło, że w nocy słyszałem samolot. Myślałem, że nas Szwaby znowu łomotać będą. Ale wy chyba nie żadne folksdojcze? – Gospodarz znowu zrobił się czujny.
– Jakie folksdojcze, panie kochany. Narzeczoną do rodziców wiozłem przedstawić, żeby po Bożemu było. Od kumpla samochód pożyczyłem, starego gruchota, którego nawet Szwaby wziąć nie chciały, a teraz będę chyba musiał z mechanikiem z Warszawy przyjechać. Jestem stolarzem, a narzeczona nauczycielką miała zostać. Tylko teraz to za bardzo gdzie uczyć nie będzie miała. – Wiktor nie tracił zimnej krwi.
– Kochanie… – zwróciła się do Wiktora Alicja – pan gospodarz chyba nas bierze za szpicli, chodźmy stąd.
– E, zaraz za szpicli. Sprawdzam, bo to dzisiaj nie wiadomo. Albo Szwaby się panoszą, albo folksdojcze donoszą, albo szabrowniki z Warszawy przyjeżdżają. – Gospodarz machnął ręką.
– Albo partyzanci – mruknął Wiktor.
Mężczyzna najwyraźniej miał coś na sumieniu, bo ponownie podniósł broń.
– Wynocha, ale już! – krzyknął.
– Mój narzeczony to zawsze coś musi chlapnąć – próbowała rozluźnić atmosferę Alicja. – Proszę nam powiedzieć, czy jeżdżą stąd jakieś furgonetki albo wozy do Warszawy.
– Idźcie zapytać we wsi o młodego Karasia. On jeździ z drewnem do stolicy, bo ludzie na węgiel nie mają, to od klientów opędzić się nie może. Jak zapłacicie, to was zawiezie.
– Dziękujemy i schowa pan tę dubeltówkę, bo jeszcze niechcący wystrzeli – złośliwie powiedział Wiktor i podtrzymując Alicję, ruszył w stronę wsi.
Młody Karaś w istocie wybierał się do Warszawy i za czterdzieści złotych zgodził się zabrać przybyszy do stolicy. Była to kwota dość wygórowana jak na podróż furmanką.
– Gdyby nie noga mojej narzeczonej, to w życiu bym tyle panu nie zapłacił. – Wiktor był nieco zdegustowany pazernością przewoźnika.
– Panie ładny, a ja tam wiem, kto wy jesteśta? Ja tu z władzą dobrze żyję, a jak wy trefni, to mi mogą się do dupy dobrać. A ja szóstkę dzieci i żonę mam na garnuszku. – Karaś wzruszył ramionami i dodał: – Nie chceta, to nie jedźta, ja tam was zabierać nie muszę.
Alicja szturchnęła swojego towarzysza.
– Zapłacimy. Musimy dostać się do Warszawy.
Usiedli na koźle przykrytym starą derką i ruszyli. Kilka kilometrów dalej minęli gazik wojskowy, który zatrzymał się z piskiem opon. Dwóch niemieckich żołnierzy doskoczyło do furmanki.
– Kto to jest, Karaś? Dokumenty proszę – powiedział jeden z żandarmów, zwracając się do Alicji i Wiktora.
– Ich samochód kaput, to podwożę ludzi.
– A gdzie ten samochód się zepsuł? A pozwolenie mieli? – zapytał podejrzliwie żołnierz.
Alicja już chciała otworzyć buzię, ale Karaś ją uprzedził.
– Kilka kilometrów za wsią. – Karaś machnął ręką w bliżej niesprecyzowanym kierunku, po czym odwrócił się na koźle i sięgnął między poukładane polana drewna. Wyciągnął kankę i podał żołnierzowi.
– Pierwsza klasa, panie Horst.
Żołnierz przestał studiować dokumenty Alicji i Wiktora, rozpromienił się i pokiwał głową.
– Gut, Karaś, mi nie musisz tego mówić. Jechać. I uważajcie na wjeździe do Warszawy, patrole stoją. Kogoś szukają.
– Kogo? – wyrwało się Alicji.
– Podobno Anglików – roześmiał się Horst i poszedł w stronę gazika.
Alicja wymieniła spojrzenia z Wiktorem. Nie uszło to uwagi Karasia.
– Co, te czterdzieści złotych już się nie wydaje taką straszną kwotą? – Puścił oko w kierunku siedzącej pary, po czym dodał: – Przed rogatkami was wysadzę. Pójdziecie kawałek takim sosnowym zagajnikiem i potem znowu wsiądziecie. Jak drogi pilnują, to tam może się nie będą wypuszczać. Ja tam nie chcę mieć żadnych kłopotów, lepiej, żeby mnie z nikim obcym nie widzieli.
– Jest pan pewien, że nie będą plątać się po lesie? – zapytał nieco zatrwożony Wiktor.
– A kto ich tam wie, ale jakby jeszcze po każdym lesie mieli się pałętać, to by musieli cały Wehrmacht ściągnąć – mruknął Karaś.
Gdy byli już blisko miejsca, gdzie miał stać patrol, zsiedli z wozu i udali się do lasu po lewej stronie drogi. Oddalili się nieco, ale cały czas mogli obserwować, co dzieje się na drodze. Kilkaset metrów dalej, gdy dostrzegli stojących żołnierzy, weszli głębiej w zagajnik.
– Ciekawe, skąd wiedzieli, że będziemy skakać? – zapytała jakby siebie Alicja.
– A co, mało to życzliwych? Pewnie zobaczyli kilku naszych, jak skaczą, to donieśli.
– Przecież wylądowaliśmy jakieś piętnaście kilometrów od właściwego miejsca… – Alicja ponownie się zamyśliła.
– Dlatego czekają na nas tutaj, a nie w tym lesie, co zwisałaś z drzewa – powiedział ze śmiechem.
– Ciszej! – syknęła Alicja. – Chcesz, żeby nas usłyszeli?
Wiktor już się nie odzywał, tylko podążył zagajnikiem, delikatnie odsuwając gałęzie i starając się bezszelestnie stawiać kroki. Gdy minęli patrol, przesunęli się bliżej drogi i kawałek dalej dostrzegli furmankę Karasia.
***
Dotarli do mostu Poniatowskiego i tam pożegnali się z furmanem. Potem rozdzielili się i każde z nich udało się do wyznaczonej kwatery. Alicja nie wiedziała, gdzie zamieszka Wiktor, jej lokum mieściło się na Krakowskim Przedmieściu, w mieszkaniu wykładowcy matematyki z Uniwersytetu Warszawskiego. Szła Nowym Światem do mieszkania profesora Litwina i patrzyła na ulicę, która niegdyś była jej bardzo bliska. Przed wojną codziennie przyjeżdżała tu tramwajem na próby do Czarodziejskiego Fletu, a na początku wojny mieszkały w pobliżu z Hanką. Myślała o niej równie często, co o dziadkach i matce. Odkąd przyjechały do Warszawy w poszukiwaniu szczęścia, Hanka stała się dla niej niczym siostra. A potem zniknęła. Miała nadzieję, że przyjaciółka znajduje się w bezpiecznym miejscu i gdy tylko będzie taka możliwość, zobaczą się.
Tęskniła za tamtym życiem, zanim brutalna wojna nie odebrała jej domu, pracy, przyjaźni i radości z tych wszystkich rzeczy, których na co dzień nie doceniała. Gdy los wydziera coś po kawałku, można przywyknąć, ale nagle cały świat, w którym żyła, obrócił się w perzynę. A jednak czuła ulgę na myśl, że nie straciła nikogo z bliskich. Dom można odbudować, pracę znaleźć, inną albo taką samą, a nawet przywrócić na usta uśmiech, jednak życia już wrócić się nie da. Najcenniejszy skarb, największa wartość, tak bardzo teraz zdewaluowana.
Tęskniła także za Julianem, za jego czułością, spojrzeniem i obecnością. Nie była jednak przygnębiona jak niegdyś, gdy jego serce należało do innej kobiety. Miłość jest prosta. Jeśli czujesz, że ktoś cię kocha, zawsze jest nadzieja na pojednanie. Przypomniała sobie słowa pewnego szlagieru przedwojennej gwiazdy estrady – „Miłość ci wszystko wybaczy” – i nuciła sobie pod nosem tę piosenkę, niczym mantrę. Była przekonana, że pewnego dnia ta cudowna miłość wybaczy także i jej.
***
Profesor Litwin przypominał z wyglądu dobrodusznego dziadka, który opowiada dzieciom bajki przy kominku. Wrażenie było tym silniejsze, im częściej zwracał się do Alicji „moje drogie dziecko” i klepał czule po dłoni. Gdy jednak zaczynali rozmawiać, powracał uniwersytecki wykładowca.
– Jest wysokie prawdopodobieństwo, że Hitler zaatakuje Stalina. Dla niego Polska to jedynie korytarz, żeby dobrać się do wielkiego imperium radzieckiego.
– Może to i lepiej, jak się za łby chwycą. Wtedy będzie nadzieja, że nas zostawią w spokoju. – Alicja napychała buzię chlebem z marmoladą i popijała łapczywie herbatą. Jedno i drugie smakowało paskudnie, ale tak dawno nie miała nic w ustach, że posiłek wydawał się niebiański.
– Ten chleb to coraz gorszy robią, Bóg raczy wiedzieć, co tam jeszcze upychają, oprócz trocin i kory. Niedługo będą gwoździami nabijać, żeby tylko był cięższy – westchnął profesor.
– Trzeba się i z takiego cieszyć, słyszałam, że są coraz większe problemy z aprowizacją – powiedziała Alicja z pełną buzią.
Znała smak „dźwiękowca” i paskudnej marmolady, ale odkąd nawiązała romans z Grossem, jadała dużo wytworniejsze posiłki i braki w zaopatrzeniu dotknęły ją na bardzo krótko.
– W Warszawie można kupić wszystko. Mięso, słodycze, nawet prawdziwego szampana. Ale co z tego, jeśli ceny są monstrualne. Kercelak po bombardowaniach znowu tętni życiem i nielegalnym handlem, tylko że ja, odkąd nie pracuję na uniwersytecie, żyję bardzo skromnie i stać mnie tylko na kartkowe frykasy – ze smutkiem powiedział profesor.
– Jak tylko rozeznam się na nowo w Warszawie, to nie będę pana objadać. Zresztą pewnie nie zagrzeję u pana miejsca. – Alicja uśmiechnęła się do profesora.
– Zazdroszczę ci tego młodzieńczego optymizmu. Ja widzę ten świat w dużo ciemniejszych barwach. Nie mam złudzeń, że kiedyś będziemy wolni, ale niech chociaż Niemcy poczują, jak to jest żyć w ciągłym strachu. – Zacisnął zęby i dodał, nieco cieplejszym tonem: – Idź spać, pewnie zmęczona jesteś. Jutro pójdziemy na spacer.
Nie musiał długo namawiać Alicji, po męczącej i nerwowej podróży ledwo patrzyła na oczy, a posiłek i ciepła herbata sprawiły, że zasnęła niemal natychmiast, nie zastanawiając się ani przez moment nad tym, co ją czeka.