- W empik go
Złodziejka opowieści - ebook
Złodziejka opowieści - ebook
Jaki układ wiąże Tamar – żywiołową autorkę bestsellerów ze spokojną, obowiązkową Martą? Dlaczego Marta podporządkowuje się ustalonym przez Tamar zasadom, które komplikują jej relacje z ludźmi, rujnują związek z Filipem, a wreszcie zmuszają do zmierzenia się odpowiedzialnością za ludzkie życie? Co się stanie, gdy Marta zakwestionuje przyjęte wiele lat temu reguły?
Złodziejka opowieści to książka o zaborczej pasji, ukrytej sile tajemnicy, mocy opowieści i poszukiwaniu własnej tożsamości.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-458-6 |
Rozmiar pliku: | 828 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Złodziejka! – krzyknął, ledwie uchylając drzwi. – Nie chcę cię więcej widzieć!
Słowa potoczyły się po schodach, głośno akcentując każdy stopień. Trzaśnięcie drzwi zabrzmiało jak ostatni akord.
Marta stała przed zamkniętymi drzwiami, nie rozumiejąc, co się dzieje. Tak jakby niespodziewanie została wrzucona w środek jakiejś fabuły, której początku nie znała. Przecież nie pokłócili się ani nie wydarzyło się między nimi nic, co mogłoby tłumaczyć zachowanie Filipa. Wręcz przeciwnie.
To ostatnie spotkanie… Na samo wspomnienie poczuła drobne igiełki w brzuchu. Nigdy wcześniej nie było aż tak… Filip już za drzwiami dopinał guziki koszuli i omal nie spóźnił się na pociąg, a ona wsunęła się pod kołdrę pamiętającą jeszcze zapach jego ciała. Z zamkniętymi oczami, wtulona w poduszkę, na okrągło słuchała jednej piosenki. Niech mówią, że to nie jest miłość, że tak się tylko zdaje nam, byle się nigdy nie skończyło to wszystko, co od ciebie mam…^(*)
Muzyka wypełniała pokój i wylewała się przez otwarte okna, unosząc w niebo nadzieję Marty. „Byle się tylko nie skończyło to wszystko, co od ciebie mam” – powtarzała w myślach, nie mogąc uwierzyć, że właśnie tego pragnie, że jest gotowa porzucić swoją niezależność, nie bacząc na umowę z Tamar i ostrzeżenia matki.
„Faceci to świnie. Zobacz, do czego potrafią doprowadzić kobietę” – powtarzała matka za każdym razem, gdy tylko w butelce pokazywało się dno.
„Ojciec ci kieliszka do ręki nie wpychał, to twój wybór” – odpowiadała twardo kilkunastoletnia Marta i uciekała od płaczliwego bełkotu, pijackich wynurzeń i przepowiedni, co może spotkać niewdzięczną córkę głuchą na matczyne przestrogi. Z pozoru nie przejmowała się jej słowami, ale gdzieś w głębi duszy kryła obawę, że matka może mieć rację. I chociaż miała już prawie trzydzieści cztery lata, a matka od trzech lat nie żyła, ilekroć Martę zainteresował jakiś facet, zaraz pojawiał się podskórny lęk.
Zdarzyło się jej kilka przelotnych związków, które rozpadały się wcześniej lub później, zazwyczaj kiedy jemu zaczynały przeszkadzać postawione przez Martę warunki.
Gdy Tamar tego od niej wymagała, Marta, usprawiedliwiając się pilną pracą, uprzedzała partnera, że przez kilka tygodni, a może nawet dłużej nie ma mowy o randkach, mejlach, telefonach czy choćby esemesach. W tym wypadku nie godziła się na żadne kompromisy. Przewidując, że nie każdemu może odpowiadać taka sytuacja, zbytnio się nie angażowała i nie rozpaczała, kiedy znajomość dobiegała końca.
Tak było, zanim poznała Filipa.
Właściwie najpierw poznała go Tamar, a potem podsunęła Marcie. Nie wycofała się jednak całkiem. Bacznie obserwowała rozwój sytuacji, wtrącała swoje trzy grosze w najmniej odpowiednich momentach i zarzucała Marcie, że nie przestrzega reguł gry.
To prawda, nie przestrzegała ich w pełni, ale, tak jak chciała Tamar, nie podała Filipowi swojego numeru telefonu ani adresu; jego numeru ani adresu też nie znała. To miał być eksperyment.
Filip wielokrotnie wciskał jej swoją wizytówkę.
– Dlaczego nie chcesz nawet na nią spojrzeć? Zresztą nie musisz patrzeć, przecież możesz ją schować bez czytania. Nie proszę o nic w zamian. Jeśli nie chcesz dać mi swojego numeru telefonu, to go nie dawaj. Chciałbym tylko, żebyś na wszelki wypadek miała mój. Nie musisz z niego korzystać, ale żebyś miała. W życiu zdarzają się różne sytuacje. Może kiedyś okaże ci się potrzebny.
Nie zgodziła się nawet na to.
Umawiali się po prostu na następne spotkanie w jakiejś kawiarni, restauracji czy kinie, za każdym razem gdzie indziej, a potem szli do hotelu. W międzyczasie nie mieli kontaktu. Gdyby któreś z nich nie przyszło w umówione miejsce, oznaczałoby to koniec znajomości.
Dlatego Filip przywlókł się kiedyś do parku z gorączką blisko czterdzieści stopni i cały dygocząc, czekał na Martę na ławce. Innym razem to ona straciła zawodową okazję, spóźniając się na rozmowę z potencjalnym zleceniodawcą, której nie dało się przełożyć, bo przecież musiała choć na chwilę zobaczyć się z Filipem, żeby zmienić termin spotkania. Cóż z tego, że miała spory zapas czasu – korki okazały się dużo większe niż zwykle. Spóźniła się tylko piętnaście minut, ale zleceniodawca nawet nie chciał słuchać jej tłumaczeń. „Punktualność i dyspozycyjność to podstawowe cechy, których wymagam. Nie mamy o czym rozmawiać”.
Marta ukończyła anglistykę i żyła z tłumaczeń. Była wolnym strzelcem. Czasami dostawała tyle ofert, że z żalem musiała z niektórych rezygnować, kiedy indziej przychodził czas posuchy, wtedy nie trafiała się żadna oferta. Dochody miała nieregularne. A tamtego dnia przeszło jej koło nosa kilkanaście tysięcy złotych i perspektywa dłuższej współpracy, lecz uświadomiła sobie, że nawet gdyby przewidziała, jak to się skończy, nie zrezygnowałaby ze spotkania z Filipem.
Myśl ta tak zaskoczyła Martę, gdy zatrzymała samochód przed przejściem dla pieszych, i tak wytrąciła ją z równowagi, że dopiero kiedy kierowca stojącego za nią auta zatrąbił, zdała sobie sprawę, że nie zauważyła zmiany świateł. Ruszyła, ale chwilę potem zapomniała o włączeniu kierunkowskazu i omal nie spowodowała wypadku. Zjechała na najbliższy parking, żeby się uspokoić.
Otworzyła okno. Oparła głowę na dłoniach i próbowała skoncentrować się na oddechu. Miała wrażenie, że niespodziewanie znalazła się na lodowej krze, która unosi ją nie wiadomo dokąd.
Cóż z tego, że nadal mogła kontrolować zewnętrzne okoliczności, skoro uczucia wymknęły się jej spod kontroli?
Czuła, że Tamar nie spuszcza z niej oczu. Że też jest zaskoczona. Ale przecież eksperyment zawsze niesie w sobie jakieś ryzyko. Z jednej strony Tamar nie podobał się obrót spraw, z drugiej, skoro już tak się stało, jak zawsze chciała wycisnąć z sytuacji, co się tylko da. Żądała od Marty dogłębnej analizy przeżyć, obserwowała ją jak obiekt badawczy i skrzętnie notowała każde słowo. A Marta zdała sobie sprawę, że tym razem wcale nie chce zdradzać wszystkiego. Chce mieć Filipa wyłącznie dla siebie. I tę zaskakującą tęsknotę za zwyczajnością, którą Tamar pogardza. Wyśmiałaby ją tylko.
Od tego wszystko się zaczęło – od cichego buntu Marty przeciw ustanowionym przez Tamar zasadom i od stopniowego przesuwania granic.
Ale gdyby nie ulewa, Marta nie znalazłaby się w domu Filipa.
Burza zastała ich w parku. Mieli parasol, lecz deszcz tak zacinał, że zanim dobiegli do najbliższej kawiarni, przemokli do suchej nitki. A Filip mieszkał zaledwie dwie przecznice dalej. Tym razem nie musiał jej długo przekonywać.
Miękka, ciemnozielona bluza, którą jej dał, przyjemnie pachniała płynem do płukania. No i oczywiście była za duża. Sięgała jej do połowy ud. Rękawy też trzeba było podwinąć. Tak cudownie było się w niej zanurzyć.
Kiedy Marta wyszła z łazienki, na stole czekał już na nią kubek parującego kakao. A na fotelu koc. Otuliła się nim i grzejąc ręce kubkiem, bezskutecznie próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio piła kakao. I kiedy ktoś zrobił je specjalnie dla niej.
A Filip powiedział, że ładnie jej w zielonym.
Wcześniej planowali, że pójdą do kina, ale jakoś im się nie spieszyło. I było tak… zwyczajnie.
Tak niezwyczajnie zwyczajnie. Jak nigdy.
Nie poszli do kina. Ani do restauracji. Na kolację Filip zrobił jajecznicę i zaparzył herbatę, Marta pokroiła chleb i pomidory. Zjedli przy kuchennym atole, a potem kochali się długo, niespiesznie, odurzeni nieoczekiwaną bliskością.
– Nie odchodź – poprosił, kiedy dosuszała żelazkiem wilgotną bluzkę. – Zostań do jutra.
Czekał na jej odpowiedź. Tamar też czekała.
Marta zagryzła wargi i pochyliła się nad deską do prasowania. Jeszcze tylko ten rękaw na szwie dosuszyć. No tak! Znowu zrobiło się zagniecenie. Jak zwykle. Nie lubiła prasować rękawów. Choćby nie wiem jak się starała, zawsze robiły się zagięcia, które potem trudno było rozprasować.
– Dlaczego uciekasz?
Żelazko zsunęło się z bluzki.
– Cholera! – Marta cofnęła oparzoną rękę. Wyszarpnęła kabel z gniazdka i chwyciła bluzkę.
– Szybko pod zimną wodę – usłyszała jeszcze, zanim zatrzasnęła za sobą drzwi łazienki.
Zaczerwienienie na palcu piekło, ale strumień zimnej wody łagodził ból.
Kto mu dał prawo pytać? Kto mu dał prawo przekraczać ustalone granice? Tamar miała rację. „Będzie chciał coraz więcej – mówiła – i ty też. Co wtedy?” No właśnie. Co teraz? Nic. Trzeba się ubrać i wyjść. Jak najszybciej. Żeby nie dopuścić myśli, że mogłaby zostać. Zrzuciła bluzę Filipa, założyła swoją bluzkę i spodnie. Zerknęła w lustro, poprawiając sięgające ramion kasztanowe włosy.
Jeszcze tylko buty, kurtka i torebka.
Filip czekał w korytarzu.
– Bardzo boli? – spytał.
– To nic takiego.
Sięgnęła po buty.
– Naprawdę nie chcesz zostać?
– Wiesz, że nie zostanę.
– Dasz mi chociaż swój numer telefonu?
Miał minę zbitego psa.
– Filip, ustaliliśmy przecież zasady.
– Dla ciebie od tej pory nic się nie zmieniło? – Patrzył jej w oczy, szukając odpowiedzi. Spuściła wzrok, udając, że nie może zapiąć zamka kurtki.
– Zmieniło się czy nie zmieniło, nieważne. Muszę już iść.
– A kiedy się zobaczymy?
– Za dwa tygodnie w sobotę może być?
– Wcześniej nie możesz?
– Nie mogę – skłamała, już tęskniąc za jego dotykiem. Ale chciała mieć czas, żeby ochłonąć, nabrać dystansu, pomyśleć, co dalej. Zapomnieć o dzisiejszym dniu i tej dziwnej tęsknocie za zwyczajnością.
Nie potrafiła zapomnieć. Tęsknota wracała w najprzeróżniejszych momentach.
Kiedy Marta budziła się z lękiem, bo przyśniły się jej jakieś okropności, gdy patrzyła na samotną filiżankę kawy na kuchennym stole, gdy pusty dom witał ją przejmującą ciszą, gdy zobaczyła chłopaka, który brał od dziewczyny torbę z zakupami, albo gdy w oknie biura podróży wypatrzyła ofertę romantycznego weekendu nad morzem. I chociaż bardzo się starała zająć myśli czymś innym, tęsknota czekała na każdą chwilę nieuwagi. Podsuwała Marcie wspomnienia i kalendarz, żeby mogła sprawdzić, ile dni zostało do umówionego spotkania, w jednym sklepie wepchnęła jej w ręce kakao, w drugim zieloną bluzkę, bo przecież on powiedział, że ładnie jej w zielonym.
Marta próbowała ukryć swoje uczucia przed Tamar. Nie chciała, żeby stały się przedmiotem wiwisekcji, analizy, pytań i pouczeń. Lecz to się oczywiście nie udało.
– Nie mam pojęcia, co z tego wyniknie – odpowiedziała przyparta do muru Marta – ale nie chcę tego kończyć. I wolę, żebyś się nie wtrącała.
– Hmm… nie będę się wtrącać… na razie. Ale pamiętaj, co mi jesteś winna.
– Odpuść. Daj nam spokój.
– Chyba żartujesz? Nie po to ci go podsunęłam. I nie zapominaj, że jedziemy na tym samym wózku!
Próbowała nie pamiętać o Tamar, kiedy się kochali, przekonywała samą siebie, że to zwyczajne randki bez żadnego podtekstu, cieszyła się tym, co miała. Czasami spotykali się w mieście, czasami w jego mieszkaniu, ale nadal nie wymienili się numerami telefonów, a Filip nie znał jej adresu.
– Próbuję zrozumieć, jaki jest w tym sens. Co przede mną ukrywasz? Męża?
– Przecież mówiłam, że nie jestem mężatką. To ci powinno wystarczyć.
– Nie wystarcza. Wciąż się zastanawiam, jakiego trupa trzymasz w szafie.
– Zamiast bawić się w detektywa, lepiej mnie kochaj – szepnęła, siadając mu na kolanach. – Stęskniłam się za tobą. – Niecierpliwie rozpinała guziki jego koszuli, spieszyła się, jakby świat miał się za chwilę skończyć albo jakby Tamar miała zająć jej miejsce, chciała czuć go mocno, głęboko, żeby wypełnił ją całą i nie zostało już miejsca na Tamar i na żadne myśli, żeby rozpłynęli się oboje i nic już nie mogło im zagrozić. Chciała go chronić przed Tamar i przed samą sobą, chciała… Niczego już więcej nie chciała, tylko trwać tak razem z nim w tym nierealnym teraz…
Namiętność przeradzała się w czułość, czułość w namiętność, jak fale na przemian gwałtowne i delikatne, które unosiły ich nie wiadomo dokąd…
Tamar powiedziałaby, że to ckliwe. Wyświechtane. Że mogłaby znaleźć jakąś wyszukaną metaforę na określenie tego stanu. Ale Marta ostatnio mniej przejmowała się zdaniem Tamar, a w każdym razie chciałaby, żeby tak było. Ostatnio, to znaczy od kiedy?
Od kiedy dała się oswoić.
Czy to określenie spodobałoby się Tamar? Nawiązywało do jej ulubionej książki. Ale może uznałaby, że Marta powinna wymyślić coś własnego, odkrywczego, świeżego, a nie posługiwać się cudzymi słowami. Tymczasem ona nie chciała wymyślać, żonglować słowami, analizować. I nie chciała zastanawiać się, co będzie dalej. Bo przecież jeśli Filip miałby zostać w jej życiu na dłużej, musiałaby powiedzieć mu o Tamar. I co wtedy?
Tamar uważała, że ich wspólna tajemnica jest źródłem mocy. Nie jedynym co prawda, lecz istotnym. A gdyby Tamar straciła moc, co stałoby się z Martą? Kim byłaby bez niej?
Kiedy spotykała się z Filipem, próbowała zapomnieć o Tamar i żyć tak, jakby tamtej nie było. Choćby przez te kilka godzin. Albo nawet przez cały wykradziony weekend nad morzem czy w górach w jakimś przytulnym pensjonacie.
Zdarzało im się wyjechać na weekend poza miasto. Zaszyć się w miejscu, które na ten czas należało tylko do nich. Przez te kilkadziesiąt godzin mieli wspólny adres, wspólny świat i nie musieli się wymieniać numerami telefonów, bo przecież byli razem.
Filipowi nie odpowiadały ustalone przez nią reguły, nie rozumiał ich sensu, ale mimo wszystko zaufał jej. Dlatego, chociaż wiedział o Marcie tak niewiele, godził się na ten nierówny układ.
Natomiast ona wiedziała o nim coraz więcej. Że jest informatykiem i choć świetnie zarabia, ma już dość pracy w korporacji i podkładających sobie nawzajem świnie współpracowników. Wiedziała, że na pierwszy komputer zarobił jako dzieciak, sprzedając butelki, myjąc szyby samochodów i zbierając truskawki. To był stary komputer, ale jemu wydawał się ósmym cudem świata.
I wiedziała, jakie koszmary dręczą go w nocy. Opowiedział jej o swoim ojcu.
Może nie mówiłby o nim, gdyby nie tamta noc w górach, kiedy obudził się z krzykiem cały drżący i mokry od potu.
– Cicho… już dobrze, to tylko sen – uspokajała Marta, głaszcząc go po plecach. Leżał w pozycji embrionalnej, odwrócony do niej tyłem, nie reagując na słowa i dotyk, jakby nagle wyrósł między nimi niewidzialny mur. Nie umiała się przez niego przebić głosem ani pieszczotą. Zamilkła, lecz nie przestawała głaskać Filipa. Powoli się uspokajał. Wreszcie zaczął mówić.
Słuchając go, Marta widziała płaczącego chłopca, któremu pijany ojciec próbuje zabrać najukochańszy skarb. Wódka się skończyła. Pieniędzy nie ma. Coś trzeba sprzedać. Filip zasłania komputer własnym ciałem. Ojciec odpycha dziecko i rusza z komputerem do wyjścia. Filip płacze. Próbuje zatrzymać ojca, szarpiąc go za koszulę. Komputer spada na podłogę. Ojciec jest wściekły. Krzyczy, klnie, kopie komputer i pochylonego nad nim chłopca. Matka próbuje odciągnąć ojca. Ten odpycha ją z całej siły. Matka uderza głową w szafkę. Leży na podłodze z zakrwawioną twarzą i wcale się nie rusza, a Filip boi się, że umarła. „Wszystko przez ciebie, gnojku, bo mnie wkurwiłeś!” – krzyczy ojciec, trzaskając drzwiami. Mama zaczyna jęczeć. Filip papierem toaletowym próbuje zatamować lejącą się z rany na czole krew. Chociaż mama mówi, że nic jej nie będzie, Filip biegnie po sąsiadkę. Jadą do szpitala. Lekarze zszywają ranę i stwierdzają wstrząs mózgu. Mama musi zostać w szpitalu. Ojciec wraca w nocy. Pijany. Wpada w szał, gdy dowiaduje się, że matki nie ma. „To wszystko przez ciebie, popierdolony zasrańcu! Ty parszywa gnido! Ojca i matki nie szanujesz! Diabelskie nasienie!” – wrzeszczy, ganiając Filipa z kablem po mieszkaniu. Bije go po nogach, po plecach, po głowie, gdzie tylko uda się trafić. Filip wybiega z mieszkania. Ojciec ciągnie go za ubranie. Filip spada za schodów. Nie może ruszyć ręką. Sąsiedzi wzywają policję. Filip także trafia do szpitala. Do innego niż mama. Wraca z gipsem, bo ręka jest złamana. Tej nocy śpi u sąsiadki. Ale następnej już w domu. Mama jeszcze nie wróciła. Ojciec wyjątkowo jest trzeźwy. I wściekły. Nie bije. Nie krzyczy. Ale jego słowa są jak kamienie, jak igły, jak zatrute strzały. „Czemu cię nie wyskrobała, parszywcu? Jesteś tylko gównem! Psim gównem!”
Słowa przylepiają się do Filipa i przenikają w głąb, zakorzeniają się błyskawicznie i wypuszczają zatrute odnogi, żywiąc się lękiem i niepewnością. Ilekroć Filip próbuje je wyplenić, odrastają na nowo.
Wreszcie matka z synem uciekła od ojca. Ale słowa zostały. I przyczajony gdzieś głęboko lęk, który budził się, gdy Filip zasypiał.
Tego wyznania Filipa Marta broniła jak lwica, gdy Tamar wreszcie upomniała się o daninę. Próbowała się wywinąć, rzucić jej jakieś ochłapy, strzępki bez większego znaczenia, chroniła przed nią to, co istotne, lecz Tamar nie dała wywieść się w pole.
– Zwariowałaś? Co ty mi tu rzucasz jakieś banały? Co ja mam z tym zrobić? Potrzebuję mięsa, rozumiesz? Konkretów, nie ogólników. Smakowitych kąsków, nie gładkich słówek. I nie odczepię się, dopóki mi tego nie dasz. Muszę wreszcie uporać się z tym projektem. Dawno temu ustaliłyśmy, co jest ważne. Ja się tego trzymam, a ty?
Z Tamar nie dało się wygrać. Kompromis, jaki wreszcie zawarły, trudno nawet nazwać kompromisem. Tamar dostała większość tego, na czym jej zależało, Marta – zapewnienie, że nie ma się czego obawiać.
Tamar skończyła projekt ponad pół roku temu i teraz pławiła się w błogim lenistwie (zawsze po skończonym projekcie dawała sobie kilka miesięcy luzu), a Marta miała nadzieję, że wreszcie przestanie się jej czepiać. Ale kiedy krzątała się po kuchni, bezwiednie nucąc: …byle się nigdy nie skończyło to wszystko, co od ciebie mam, czuła na sobie jej karcące spojrzenie.
– Jak ty to sobie właściwie wyobrażasz?
– Nie wiem – odpowiadała zgodnie z prawdą Marta. Przed Tamar udawała beztroskę, ale sama często zadawała sobie to pytanie i gryzła się, nie umiejąc znaleźć odpowiedzi. A Filip co jakiś czas niby to w żartach wracał do tematu adresu i telefonu.
– A może jesteś tajnym agentem i twoje dane kontaktowe są tajemnicą wagi państwowej? Nie zdradzę ich nikomu, obiecuję. No, chyba że by mnie wzięli na tortury.
Właściwie, skoro Tamar zakończyła projekt, Marta nie musiała już trzymać w tajemnicy numeru telefonu i adresu. Przyjemnie byłoby dostać od czasu do czasu jakiegoś esemesa. Albo porozmawiać z Filipem przez telefon. Mieć możliwość kontaktu. A nawet…
Wyobraźnia podsunęła jej kurtkę Filipa rzuconą niedbale na ulubionym fotelu Marty, jego śmiech rozpraszający ciszę domu (lubiła, kiedy się śmiał), dwa nakrycia na stole, niecierpliwość dłoni zsuwających ramiączka stanika, łóżko, które nareszcie nie wydaje się wielkie i puste, zamiast budzika szum ekspresu i aromat kawy… Stop! Za dużo. Za dużo naraz.
Tak łatwo było sobie wyobrazić codzienność z Filipem. Zbyt łatwo. Bo przecież Marta potrzebowała przestrzeni dla siebie. I dla Tamar.
Przede wszystkim dla Tamar.
Pomyślę o tym jutro albo pojutrze – postanowiła. Przeminęło z wiatrem nie było jej ulubioną książką, ale nieco sparafrazowana dewiza życiowa bohaterki niejednokrotnie sprawdzała się w życiu. Czas przynosił rozwiązanie albo pozwolił inaczej spojrzeć na problem. Niestety nie tym razem. Mijały dni i tygodnie, a Marta wciąż nie umiała znaleźć wyjścia z sytuacji.
Ale po tym ostatnim spotkaniu, kiedy to Filip spieszył się na pociąg, żeby zdążyć na imieniny matki, a Marta, nie chcąc wracać do pustego domu, została jeszcze jeden dzień nad morzem, stwierdziła, że nie ma się nad czym zastanawiać. Przecież nie zamierza brać z nim ślubu ani z nim zamieszkać. Ludzie wymieniają się telefonami i adresami i nie uważają tego za jakiś milowy krok. A co będzie dalej, czas pokaże.
Z mieszaniną ekscytacji i niepokoju, próbując ukryć przed Tamar swoje uczucia, włożyła do portfela wizytówkę, która zdawała się jej biletem w nieznane. Tego właśnie dnia zamierzała dać ją Filipowi. Umówili się u niego w domu.
Przyszła parę minut przed czasem, dzwoniła dwa razy, ale nie otwierał. Pomyślała, że jest w łazience, albo może wyskoczył do sklepu, bo czegoś mu zabrakło, zaprosił ją przecież na włoską kolację z winem, które kolega przywiózł mu z winnicy we Włoszech, odczekała więc dobrą chwilę i zadzwoniła raz jeszcze. Długo czekała. Drzwi uchyliły się wreszcie na moment i nawet nie zdążyła się odezwać, zanim się zatrzasnęły, zostawiając ją ze słowami odbijającymi się szyderczym echem od ścian klatki schodowej:
– Złodziejka! Nie chcę cię więcej widzieć!
– Filip, o co chodzi? Otwórz, proszę! – Nacisnęła dzwonek raz i drugi. Za trzecim razem nie zdjęła palca z przycisku. Dźwięk był ostry, drażniący. Wtem dzwonek ucichł. Marta nacisnęła mocniej. Cisza. Wyłączył go – pomyślała, waląc pięścią w drzwi.
Niespodziewanie drzwi się otworzyły. Filip, nieogolony, z podkrążonymi oczami, wyglądał, jakby trzy dni nie spał. Ręka, w której trzymał książkę, drżała.
– Wynoś się razem z tym! – krzyknął.
Książka zatrzymała się na przedostatnim schodku. Drzwi znowu się zatrzasnęły. Marta oparła się o ścianę. Nogi jej drżały i z trudnością łapała oddech.
A więc stało się.
Stało się to, czego się obawiała, zanim ta książka wyszła i przez jakiś czas po premierze. Potem się uspokoiła, bo Tamar mówiła, że to niemożliwe. Że nie ma podstaw do obaw. Że przecież nic szczególnego tam nie ma. A poza tym większość facetów nie czyta babskiej literatury.
O ile Marta się orientowała, Filip należał do tej większości. Lubił kryminały i literaturę faktu. Czasami zdarzało mu się też sięgnąć po powieść historyczną.
Jak trafił na Kolekcjonerkę? Może miał to być prezent dla matki? Ostatnim razem Filip spieszył się do niej na imieniny. Wspomniał, że mama lubi kwiaty i książki, zastanawiał się, czy zdąży do księgarni, a Marta nie poczuła nawet cienia obawy, nie przyszło jej na myśl, że może trafić akurat na tę książkę. Od premiery minęło już przecież dobrych parę miesięcy, powieść dawno zniknęła z promocyjnych półek, ustępując miejsca innym, które walczyły o zainteresowanie czytelników. Marta znała prawa rynku i choć nie mogła tego pojąć, wiedziała, że książka po kilku miesiącach jest już stara, a rynek ciągle pragnie nowości. Co prawda ciągle dobrze się sprzedawała, wydawca szykował dodruk, ale nie było już o niej tak głośno.
Schyliła się po książkę. Dziewczyna z okładki miała szramę na twarzy po upadku ze schodów, obwoluta była naddarta, nazwisko autorki od razu rzucało się w oczy. Tamar Wichrzyńska – krzyczały oskarżycielsko wielkie czerwone litery.
Skrzypnęły drzwi. Marta odwróciła się z nadzieją. Sąsiadka Filipa mierzyła ją wzrokiem. W ręku trzymała worek ze śmieciami.
– Dzień dobry – bąknęła Marta, chowając książkę pod kurtkę.
Kobieta mruknęła coś pod nosem. Stała przed drzwiami, dopóki Marta nie zaczęła schodzić po schodach. Potem ruszyła za nią. Marta czuła na sobie jej wzrok do czasu, aż wyszła z bramy. Książka pod kurtką paliła, a uliczny kosz na śmieci był prawie pusty. Zatrzymała się przy nim i wyjęła powieść. Wahała się przez chwilę, wreszcie z gorzkim uśmiechem wrzuciła ją do torebki.
Zajęła się nią dopiero w domu.
Zaczęła od okładki. Każda litera nazwiska i tytułu osobno. Twarz dziewczyny w strzępkach. Rekomendacja znanej aktorki z tyłu również. Nikt się już nie dowie, dlaczego gwiazda zachwyciła się twórczością Tamar. Nikt nie złoży poszarpanych skrawków w sensowną całość. Metodycznie, bez pośpiechu rozdzierała zdania, odbierając im znaczenie, wyrywała kartkę po kartce i każdą z nich darła na paski. Grubsze, cieńsze, dłuższe, krótsze, tworzyły na podłodze coraz wyższy stos.
Złamała paznokieć, palce bolały, lecz nie przestawała. Dźwięk dartego papieru sprawiał Marcie dziwną satysfakcję. Momentami, zanim zdążyła zmienić słowa w bezsensowne zbitki liter, jakiś fragment tekstu uderzał ją boleśnie. Może to właśnie ten zwrócił uwagę Filipa? Trafił na niego przypadkiem i zaskoczony tym, co znalazł, zaczął wczytywać się w książkę?
Marta usiłowała przekonać samą siebie, że jego reakcja to przejaw nadwrażliwości. Bo przecież Kolekcjonerka to opowieść fikcyjna, a elementy zaczerpnięte z rzeczywistości zostały przetworzone. Tamar koniecznie chciała wykorzystać historię z komputerem, lecz w końcu zastąpiła komputer rowerem, przekleństwa ojca zmieniła na inne, złamaną rękę na nogę, a alkoholizm i przemoc w rodzinie zdarzają się tak często, że naprawdę nie ma podstaw, żeby się tego czepiać.
Według Tamar w książce nie było nic takiego, co mogłoby skompromitować Filipa, ba, nawet nic takiego, co mogłoby naprowadzić na ślad pierwowzoru kochanka głównej bohaterki. Ani imię, ani wygląd, ani profesja. Zresztą Filip nie był nawet pierwowzorem. Był inspiracją. Podobnie jak relacja Marty i Filipa.
Tamar potrzebowała impulsu dla wyobraźni. Pełnej podskórnych napięć dynamiki rozwijającej się relacji. Kilku rysów dających życie papierowym postaciom. Duszy, którą tchnie w stworzone przez siebie ciała. Przekonując, że to subtelności, których źródła nikt się nie domyśli, kradła, co najcenniejsze.
Marta to czuła, lecz gdy próbowała przeciwstawić się Tamar, tamta śmiała się, że jest jak uciekająca przed aparatem fotograficznym Indianka, która boi się, że zdjęcie zabierze jej duszę. A przecież pisarz musi szukać inspiracji, czerpać z różnych źródeł, żeby pociągnąć za sobą czytelnika, pozwolić mu przejrzeć się w książce jak w lustrze, przeżyć coś wyjątkowego, doświadczyć czegoś więcej, spojrzeć na świat z innej perspektywy, zresztą nie zamierza tu wygłaszać wykładu o roli literatury, chyba Marta sama rozumie, jakie znaczenie może mieć książka. A jeśli właśnie ta okaże się dla kogoś szczególnie ważna, stanie się impulsem do zmiany? Ale żeby tak się mogło stać, opowieść musi mieć moc. I dlatego świętym prawem autora jest czerpać garściami ze wszystkiego, co może opowieści tę moc dać.
Mówiła to z błyskiem w oku i misjonarską pasją, której Marta nie potrafiła się przeciwstawić. Nigdy jeszcze nie udało się jej przekonać ani przegadać Tamar…
Koniec.
Dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć stron w strzępach.
Jeden złamany paznokieć.
Wypchany papierami worek do śmieci. Trzask opadającej klapy śmietnika. Krople deszczu na włosach. Słone krople na twarzy.
Zabłąkany skrawek papieru pod kuchennym krzesłem. Drugi pod stołem. I jeszcze jeden pod szafką.
Jak trudno naraz pozbyć się wszystkiego…
* Niech mówią, że to nie jest miłość, słowa: Zbigniew Książek, muzyka: Piotr Rubik.Rozdział II
Drzwi uchyliły się dopiero, kiedy Tamar zapukała po raz trzeci, już bez przekonania, że ktoś jej otworzy.
– Nareszcie! – mruknęła na jej widok Antonia. – Nie dałaś mi spokoju trzy noce z rzędu. Wczoraj powiedziałam ci, że jak czegoś chcesz, to bierz dupę w troki i przyjeżdżaj, a nie w snach będziesz mnie męczyć.
– Wybierałam się do ciebie od kilku dni, tylko że… ciągle mi coś wypadało.
Głupie kłamstwo. Czy przez tyle lat nie nauczyła się jeszcze, że Antonia wyczuwa nieszczerość i doskonale wie, że nie zatrzymały jej żadne niespodziewane przeszkody? Wie, że chciała przyjechać i nie chciała jednocześnie. Nadzieja walczyła ze wstydem i lękiem. Bo jeśli Wiedźma nie pomoże, to kto? Ale właściwie na jaką pomoc liczyła? Co mogła zrobić ta staruszka? Przecież czasu nie cofnie! Nie sprawi, że Filip zapomni o książce i będzie jak dawniej! Nie sporządzi magicznego specyfiku, który wszystko naprawi.
Tamar nie mogła znieść badawczego wzroku Antonii. Zawsze tak na nią patrzyła po dłuższym czasie niewidzenia. Jakby chciała zajrzeć do samego środka. A z jej wzroku nie dało się wyczytać, co myśli o tym, co tam znalazła.
Tamar schyliła się, udając, że poprawia sznurówkę w bucie. Przez szparę pod drzwiami zawiało chłodem. Ostatnio Tamar ciągle było zimno. Ubierała się cieplej niż zwykle, wieczorem brała gorącą kąpiel, spała w grubych skarpetach i w swetrze założonym na piżamę, ale to niewiele pomagało.
– Ogrzej się. – Antonia rzuciła jej kolorowy pled, który leżał pod wieszakiem w przedpokoju.
Tamar szczelnie się otuliła. Lodowaty chłód, który czuła gdzieś od środka, odrobinę zelżał.
Weszła za Antonią do kuchni.
Na belce pod sufitem suszyły się zioła, na stole stały dwa kubki, w czajniku na kuchence gotowała się woda. A na ścianach wisiały obrazy. Niektóre z nich pamiętały jeszcze tamtą małą dziewczynkę, która oniemiała z zachwytu na ich widok, inne pojawiły się później. Wszystkie były autorstwa Antonii. Nie lubiła się z nimi rozstawać. Rzadko sprzedawała swoje dzieła i tylko wtedy, gdy wiedziała, w czyje ręce pójdą. I gdy te ręce jej odpowiadały. Zdarzało się, że nie przyjmowała intratnej propozycji, bo nie spodobał się jej potencjalny nabywca.
Czas płynął, a tutaj niewiele się zmieniało. Tylko Antonia trochę się przygarbiła. I ręce jej drżały, kiedy nalewała wrzątek do kubków.
Tamar sięgnęła do torby.
– Proszę. – Podała książkę Antonii.
Wiedźma chwilę ważyła ją w dłoniach.
– Ta nie przyniosła ci szczęścia. – To nie było pytanie, tylko stwierdzenie.
– Przez kilka tygodni była w pierwszej piątce na liście bestsellerów, prawie cały nakład się sprzedał, wydawca planuje dodruk.
– Ale szczęścia ci nie przyniosła.
Tamar spuściła głowę.
– Pij, póki gorące. – Antonia podsunęła jej kubek.
Tamar spróbowała odrobinę i skrzywiła się.
– Co to jest?
– Pij. To cię rozgrzeje.
– A posłodzić można?
– Można. Chcesz cukier czy miód?
– Poproszę miód.
Antonia wyciągnęła z szafki ledwie napoczęty słoik miodu rzepakowego.
Odstawiając go, Tamar łokciem strąciła ze stołu koszyk z orzechami. Zastukotały o podłogę i potoczyły się w różne strony. Bezradnie patrzyła, jak znikają pod szafkami. Czuła się jak mała, niezdarna dziewczynka, która narozrabiała na przyjęciu u cioci.
– Rozsypało się. Ja nie chciałam…
– Jak się rozsypało, to trzeba pozbierać – stwierdziła trzeźwo Antonia, podając jej koszyk.
Tamar wstała. Dźwięk wpadających do koszyka orzechów uspokajał. Zebrała już wszystkie ze środka kuchni, spod stołu i krzeseł i usiłowała wygarnąć miotłą te, które pochowały się pod szafkami.
– Nie wszystko da się pozbierać – westchnęła.
– Nie wszystko – zgodziła się Antonia. – Ale próbować trzeba. Przynajmniej człowiek nie będzie wyrzucał sobie, że nic nie zrobił.
Te słowa dźwięczały Tamar w uszach, kiedy już odstawiła koszyk i znowu usiadła przy stole naprzeciw Antonii. Między nimi leżała książka. Tamar nie wiedziała, czy Wiedźma ją przeczyta. Nie miała pojęcia, czy przeczytała którąkolwiek z podarowanych jej powieści.
W pokoju miała wielki regał z książkami. Było ich mnóstwo. Jedne stały, inne leżały, powpychane bez żadnego ładu i składu; tylko na tej jednej półce, tej z powieściami Tamar, panował idealny porządek. Książki stały w równym rządku według kolejności wydania i chociaż miejsca było jeszcze sporo, oprócz nich nie leżały tam żadne inne. Ale czy Wiedźma je czytała? Nigdy nie powiedziała nic, co by na to wskazywało, a Tamar głupio było pytać.
Antonia w milczeniu łupała orzechy. Wyłuskane wrzucała do słoika, łupiny do papierowej torebki. Tamar sączyła ziołowy napar. Nie spieszyła się. Póki miała zajęte ręce i usta i mogła wpatrywać się w zawartość kubka, nie musiała nic mówić.
Jednak z każdą chwilą milczenie ciążyło jej coraz bardziej. Niechby Antonia o coś zapytała, niechby powiedziała cokolwiek, przecież chyba widzi, co się z nią dzieje? Dlaczego nie chce pomóc? Nawet książki nie schowała. Leży tutaj jak wyrzut sumienia. Pieprzony bestseller! Wydawca był zachwycony. „Warto było czekać” – powiedział. No tak, naczekał się trochę, cztery razy przecież przekładała termin oddania tekstu. Były momenty, nie, nie momenty, to były przeraźliwie długie, jałowe tygodnie, kiedy wydawało się jej, że nigdy tej książki nie napisze. Że żadnej już nigdy nie napisze. Rzuci to wszystko w cholerę, zwróci zaliczkę i zajmie się czymś innym.
Ale kiedy pojawił się Filip, wszystko nagle się odwróciło. Podsunęła go Marcie. Opowieść potoczyła się błyskawicznie. A Tamar miała władzę. Nareszcie miała władzę nie tylko w świecie fikcji, ale i w rzeczywistości. Nie mogła przecież stracić takiej okazji.
A Filip? Przecież nikt się nad nim nie znęcał, Marta starała się, żeby było miło, dawała mu tyle, ile mogła. To był taki twórczy eksperyment. Kto mógł przypuszczać, że zacznie jej na Filipie zależeć? Że się zbuntuje i będzie chciała go chronić.
W końcu Tamar wydarła Marcie tyle, ile się dało. Mniej, niżby chciała. Więcej, niż Marta zamierzała jej dać. Nie sądziła, że będą jakieś kłopoty. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że Filip przeczyta książkę. I że rozpozna samego siebie. Wszystko się pokomplikowało…
– Zrobiłaś kiedyś coś strasznego? – Pytanie wyrwało się Tamar, zanim zdążyła pomyśleć.
Antonia skuliła się nagle, jakby dostała niespodziewany cios w brzuch. Ukryła twarz w dłoniach, ale i tak widać było krwawy rumieniec, który rozlał się po policzkach. Tamar nie rozumiała, co się dzieje. Nigdy nie widziała Wiedźmy w takim stanie.
– Przepraszam, nie chciałam…
Nie wiedziała, co zrobić. Antonia zawsze była ostoją – silna, otwarta na to, czego nie widzą inni, pewna siebie pewnością zanurzoną w innej rzeczywistości, fascynująca tajemnicą. Wydawało się, że nic nie jest w stanie nią zachwiać. Lecz teraz Tamar miała przed sobą bezbronną, kruchą staruszkę. Przygarbione plecy, cienkie, zmatowiałe włosy, trzęsące się, usiane brązowymi cętkami ręce. Tak jakby w jednej chwili postarzała się o kilkanaście lat. Co robić? Przytulić ją? Jakoś głupio. Nigdy się nie przytulały, nawet przy powitaniu ani przy pożegnaniu. Zapytać, co się dzieje, zagadać o cokolwiek, udając, że nic się nie stało? A jeśli Antonia ma kłopoty z sercem – starszym ludziom często to się zdarza – i te rumieńce to z nagłego skoku ciśnienia? Może powinna zażyć leki?
– Coś ci podać? Chcesz wody?
Antonia pokręciła głową. Oparła głowę na dłoniach i palcami masowała skronie.
– Może to już czas… Dość milczenia… już dość – szeptała do siebie, nie zwracając uwagi na Tamar.
Wstała, nalała wody do czajnika, postawiła na kuchence, wymyła kubki, wsypała do nich herbatę, stanęła przy oknie, odwrócona tyłem do Tamar.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej