- W empik go
Złota maska - ebook
Złota maska - ebook
Osiemnastoletnia Magda, córka właściciela sklepu rzeźnickiego z warszawskiego. Powiśla, marzy o „lepszym życiu” artystki. W tajemnicy przed ojcem, wspierana przez siostrę i narzeczonego uczęszcza na kursy tańca. Pewnego dnia korzysta z okazji i rozpoczyna pracę w warszawskim teatrze rewiowym „Złota Maska”.
Rozpoczyna karierę artystki, co jednak wiąże się z ciężką pracą, upokarzającą biedą, umiejętnością odnalezienia się wśród zakulisowych intryg oraz rozczarowujących romansów. W wyniku rywalizacji między teatrami Magda zostaje wylansowana na nową „gwiazdę”, co przynosi jej popularność. Jednak akurat wtedy „Złota Maska” z powodu kryzysu staje na skraju bankructwa. I wówczas z pomocą przychodzą księgowe umiejętności Magdy, których nauczyła się w sklepie ojca…
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8241-042-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W jatce pana Antoniego Nieczaja ruch zawsze zaczynał się wcześniej niż w innych. Jeszcze w całej dzielnicy, na Ordynackiej, na Solcu i Kopernika, sklepy bywały głucho zamknięte i nawet gruby szron, osiadły nocą na żelaznych żaluzjach siedział nienaruszony, a u pana Antoniego na Tamce już wrzała robota. Trzy jaskrawe lampy gazowe, zwieszające się od sufitu, buzowały pełnym płomieniem i stojący w świetle przed jatką furgon z rzeźni, zaprzężony w parę ogromnych koni, zdawał się dymić na mrozie.
Woźnica z czeladnikami, sapiąc i prychając, wnosili wielkie ćwierci mięsa, całe tusze wołowe, porosłe łojem, jeszcze nie całkiem zesztywniałe, a już tu i ówdzie iskrzące się mrozem, bladoróżowe zadki cielęce i ciemnoczerwone, zgrabne, baranie. Wszystko to szło na wielką wagę, przy której czuwał z notesem w ręku sam pan Antoni. W rozpiętej na piersiach bekieszy i w wysokiej karakułowej czapie na głowie wydawał się jeszcze większy i jeszcze bardziej tęgi, niż był w rzeczywistości. Na jego sinoczerwonej kwadratowej twarzy sterczały krótkie gęste wąsy, wilgotne od topniejącej śniedzi. Spod krzaczastych brwi małe, czarne oczy spoglądały uważnie i spokojnie to na wagę, to na notes, to w bok na córkę Adelę, szybko zmywającą kaflowe ściany i marmurową ladę.
Raz po raz śmigała ku górze, osadzona na długim kiju szczotka owinięta płótnem, później wprawnym ruchem zanurzała się w parującym kuble i znowu wślizgiwała aż pod sufit, zręcznie wymijając niklowane sztaby i przymocowane do nich potężne haki, na których właśnie zaczęto rozwieszać sztuki. Zanim się z tym uporano, już zaturkotał drugi furgon, a później trzeci od pana Biesiadowskiego z wieprzowiną, a ledwie wszystko zostało rozwieszone i uporządkowane, zjawiła się Wikta z nowym kubłem gorącej wody i z drugim pełnym świeżych, pachnących żywicą trocin. Posadzka też musiała być czysta niczym lustro, równo i gęsto wysypana trocinami.
Tymczasem pan Antoni naciągał biały kitel, który opinając go aż pod brodę ponad puszystym, oposowym kołnierzem bekieszy, zdawał się jeszcze rozszerzać jego imponujące bary, opasywał się szeroką płachtą fartucha i na tasiemce zapinał mosiężny łańcuch, gdzie zwisała przypominająca sztylet osełka do ostrzenia noży. Podczas gdy czeladnik Kamionka wydobywał spod lady gwichty, noże, toporki i ogromne siekiery, a Adela zabierała się do ćwiartowania schabu i słoniny, pan Antoni stanął w progu i wyjrzał na ulicę.
Codziennie od czterdziestu lat tak patrzył na stromy skręt Tamki, na przymglone płomyki latarni, zbiegające ku Wiśle długim szeregiem, na szarzejący świt i dwa wielkie prostokąty światła, kładące się w poprzek jezdni z okien jego sklepu. Później odwracał się i w milczeniu lustrował wnętrze swojej pięknej, obszernej jatki. Gdy odziedziczył ją po ojcu, była o połowę mniejsza, nie miała kaflowanych ścian, a lada była kryta cynkową blachą. Wprawdzie i wtedy była to jatka pierwszorzędna, z doskonałą renomą i z dużą klientelą, ale pan Antoni mógł być dumny, że nie tylko ojcowizny nie zaprzepaścił, że nie tylko dawną markę utrzymał, ale ją jeszcze ugruntował, a jeżeli teraz do tej samej jatki schodziła się klientela nie tylko z najbliższej ulicy, ale i Oboźnej, i z Nowego Światu, z Wareckiej czy Chmielnej, to on w tym miał swoją zasługę. Niby mięso nie było tu ani droższe ani tańsze, ani lepsze ani gorsze, niby klientów po rogach ulic nie łapał, niby przed kupującymi nie skakał, a nawet przeciwnie, czasem i zburczał. Toteż mógł być dumny i był dumny.
Patrzył na córkę układającą móżdżki, polędwicę i nóżki cielęce na wystawie, patrzył na jej okrągłą zdrową twarz, na czerwone silne ręce i wciąż mu powracała myśl, że właśnie Adeli po najdłuższym swoim żywocie zostawi jatkę. Kiedyś inaczej sobie układał, inaczej planował. Warsztat powinien przechodzić z ojca na syna, a miał przecież syna. Zawsze tak go wspominał, jakby go już w życiu nie było. A przecież Józef żył, i to pięknie, uczciwie żył i nie tylko wstydu ojcu nie przynosił, przeciwnie, wszyscy znajomi i krewni zazdrościli panu Antoniemu losu Józefa. Księdzem został, uniwersytet skończył i seminarium duchowne, zajmuje różne poważne stanowiska, jest wikariuszem przy farze łomżyńskiej i prefektem szkół, a niedługo zostanie proboszczem. I owszem, ojca ni rodziny nie zapominał, listy pisze, w odwiedziny przyjeżdża i serdeczny, jak dawniej bywało i życzliwy, ale... ale pan Antoni, bez obrazy boskiej, nie mógł jednak synowi darować tego odstępstwa. Jużci kapłaństwo, stan święty, ale i rzemiosło nikomu wstydu nie przynosi, a uczciwością i sumiennością, modlitwą i pracą też się wobec Boga można dostatecznie zasłużyć.
Pan Antoni nigdy tego głośno nie powiedział, bo w ogóle mówić za dużo nie lubił, a swoją goryczą tym bardziej się popisywać przed ludźmi, zwłaszcza że i zrozumienie nie u każdego łatwo znaleźć. Nie mówił więc, ale w sobie sumował, a im bardziej sumował, tym częściej rozmyślał o Adeli i o wybraniu dla niej odpowiedniego męża, któremu bez obawy mógłby zostawić jatkę.
Bo o trzecim dziecku, o Magdzie, nie warto tu było nawet wspominać. Buntownicza była i niechętna, w głowie miała wszystko, tylko nie robotę i nie ojcowski sklep. Ot, teraz już siódma dochodzi, już pierwsza klientela zagląda, a Magda znowu się spóźnia. Aż pięści zaciskały się panu Antoniemu, gdy zerkał na puste krzesełko przy kasie. U niego wszystko musiało być jak w zegarku, a tu taka smarkata cały porządek psuje.
Już wczoraj nie chciała nałożyć białego kitla i siedzieć. Musiał aż krzyknąć na nią. Tak się rozpuściła.
– Tatko – powiedziała – powinien sobie inną kasjerkę znaleźć. Ja w zimie nie mogę, ręce marzną i później są takie czerwone jak u praczki.
Nic jej na to nie odpowiedział, bo go aż zatknęło, lecz ułożył sobie, że po powrocie do domu rozprawi się z nią jak należy. Nie doszło jednak do tego, gdyż Magdy nie było.
– Gdzie mała? – zapytał Adeli, siadając do kolacji.
– Niby tatko nie wie. Na kursach.
Te właśnie kursy przewracały Magdzie w głowie. Pan Antoni był tego pewien. Oczywiście niejakie przygotowanie buchalteryjne może się dziewczynie przydać. Zgodził się na kursy, gdy mu wyliczyła, że niepotrzebnie wydaje się pieniądze na buchaltera, który dwa razy w tygodniu przychodzi do jatki prowadzić księgi. Ale z drugiej strony z tych kursów wszystkie fanaberie.
Pan Antoni winił tylko siebie. Nie na to przecież po śmierci nieboszczki żony zabrał Magdę z gimnazjum i posadził w sklepie, żeby mu się z powrotem do nauki wymykała. Samej nauce nie był bynajmniej przeciwny. Ale mając już doświadczenie z synem, wiedział, że szkoły i wykształcenie odciągają od rodziny. Już lepiej się skalkuluje płacić buchalterowi pensję, niż ryzykować, że Magdzie do reszty w głowie się przewróci. Dlatego postanowił jeszcze dziś, nie zwlekając, pójść do właściciela kursów, pana Bratka, i wypisać córkę.
Właśnie doszedł do tej konkluzji, gdy przyszła Magda. Zarumieniona od chłodu, zdyszana, z niespokojnie latającymi oczyma. W długim czarnym palcie ze skunksowym kołnierzem wydawała się smukła, gibka i wysoka, nieomal wyższa od starszej siostry, chociaż w rzeczywistości była drobniejsza.
Czeladnik Kamionka błysnął ku niej białymi zębami.
– Uszanowanie pannie Magdalenie. Przez godzinę darmo sprzedawaliśmy. Z powodu braku kasjerki. Wielkie święto dla klienteli.
Parsknął śmiechem, z fantazją podrzucił toporek i jednym uderzeniem oddzielił ćwiartkę w samym stawie, aż kloc jęknął.
Magda spojrzała z pogardą na jego roześmianą oliwkową twarz, na pływające w niej duże jak śliwki oczy, nieznośnie nachalne. Nic nie odpowiedziała. Nie przez zarozumiałość, ale nie lubiła go. Wiedziała, że się do niej mizdrzy, wiedziała, że na całym Powiślu słynie jako uwodziciel i że wystarczyłoby jej, Magdzie, palcem kiwnąć, a Kamionka wyrzeknie się dla niej całego swego powodzenia, przestanie wystrajać głupie miny do klientek, a już przede wszystkim nieszczerze wzdychać do Adeli. Przyznawała w duchu, że jest ładny, że nie brak mu zgrabności, że nawet było w jego spojrzeniu coś niepokojącego i drażniącego, ale nigdy, ani przez chwilę nie podobał się jej przez tę swoją pospolitość, przez te trywialne dowcipy, przez akcent z Powiśla i przez zapach mięsa, który szedł od niego nawet w niedzielę, gdy był wymyty i w świątecznym garniturze.
Magda nie cierpiała mięsa. Jeszcze jako malutka dziewczynka była raz z ojcem w rzeźni. Widok mordowanych zwierząt, czarna dymiąca krew, która z bulgotem wylewała się z szerokich ran na podgardlu, i rozpłatane cielska, prześwidrujące bielą kości spośród ociekającej czerwieni – napełniły ją wstrętem i przerażeniem. Wprawdzie z biegiem lat wspomnienie to zatarło się nieomal doszczętnie, pozostał jednak wstręt. Przed bytnością w rzeźni nieraz przesiadywała w jatce, lecz wówczas jej wyobraźnia nie łączyła mięsa, które było towarem, z żywymi zwierzętami, które widywała latem na letnisku, a jeszcze częściej z okien mieszkania rodziców przy ulicy Dobrej, którędy przepędzano całe stada krów, cieląt, owiec i trzody właśnie do rzeźni.
Brzydziła się mięsa. Czasami, gdy przy większym natłoku w jatce musiała pomóc przy obsłudze klientów, umiała zmusić się do krajania polędwicy czy szpondru, ale wątróbki czy flaków nie wzięłaby do ręki za żadne skarby. Z podziwem przyglądała się Adeli, a dawniej matce, gdy te ze spokojem i obojętnością zanurzały palce w tym obrzydlistwie. Mężczyźni to inna rzecz. Ojciec, kiedy brał coś, zdawało się, że to znikało w jego ogromnych rękach. Pan Edmund umiał to robić z jakąś lubością. I Magdy była przekonana, że z takim samym uśmiechem potrafiłby wypatroszyć człowieka. Nawet gdy brał nóż do ręki, a spode łba spojrzał na nią, odczuwała na grzbiecie lekki dreszcz.
Zwykle siadywała w jatce tylko w godzinach rannych, w godzinach największego ruchu. Do jedenastej, najdalej do południa. Odkąd matka umarła i ojciec odebrał ją z gimnazjum, było tak dzień w dzień, rok po roku. Musiała siedzieć w kasie i odbierać pieniądze od kucharek i gospodyń. Ojciec, Adela czy pan Edmund wykrzykiwali należną sumę, a rzeczą Magdy było rozróżnić w tłoku, która z kupujących ma tyle właśnie zapłacić. Należało przy tym uważać, bo nieraz zdarzały się i takie, co chciały oszukać albo wyjść z jatki, nie płacąc. Poniektórym zapisywało się wybrany towar w książce i tych Magda najbardziej lubiła. Liczenie pieniędzy, zwłaszcza w zimie, gdy monety namarzają niczym lód, nie należało do przyjemności. Ręce grabiały, chociaż naciągała grube wełniane rękawiczki z obciętymi końcami palców. Gdy chuchała na nie lub rozcierała je w przerwach, pan Kamionka rzucał zjadliwie:
– Widzi panna Adela, a nie mówiłem, że ta manicura nie grzeje.
Adela zaś jak głupia wybuchała śmiechem. Nie dlatego, by Magdzie sprawić przykrość, lecz by przypodobać się Edmundowi. Magda rozumiała to doskonale, a jednak mściła się później na siostrze. Nie było to nawet trudne. Wystarczyło zakaszleć głośniej podczas układania się do snu i powiedzieć, że to pewnie suchoty, że to i dobrze, bo wszystkiego jej na świecie żałują, że od śmierci matki nikogo bliskiego nie ma. Wystarczyło znowu zakaszleć i zrobić bolesną minę, a już Adela zrywała się z łóżka i stawała w swojej sztywnej białej koszuli nad Magdą i bezradnie rozkładając grube ręce, powtarzała:
– Magduś, serce moje, co też ty opowiadasz! Boga się bój!
A potem zaparzała maliny, przynosiła konfitury, błagała siostrę, by zmierzyła temperaturę. Magda postękiwała, ukrywając uśmiech w poduszce, i zasypiała otulona pieczołowicie ze wszystkich stron. Nazajutrz zaś niechybnie otrzymywała od Adeli jakiś podarek: koronkową chusteczkę, paciorki na szyję albo i materiał na sukienkę.
Między siostrami było czternaście lat różnicy i Adela wciąż po trosze traktowała Magdę jak dziecko. Że zaś własnych marzeń nie miała, że wszystko, co o sobie myślała i dla siebie układała, dałoby się zamknąć w jej zwykłym powiedzeniu: – „Będzie, jak Bóg da” – wszystkie swoje nadzieje i ambicje snuła dokoła przyszłości siostry. I jeżeli niechętnym okiem patrzyła na umizgi pana Edmunda do Magdy, to raczej z obawy o nią niż o utratę jego względów. Cóżby to był za los dla tej pięknej dziewczyny wychuchanej jak kwiatek z inspektów, delikatnej i obytej, czytającej książki i wykształconej wyjść za mąż za takiego Kamionkę?!... Dla siebie Adela też w tym nie widziała wielkiego losu, ale chłopak był pracowity, porządny, nie pił zbyt często, a przy tym aż rwało się do niego serce, taki był ładny. Jeden w tym wszystkim tkwił feler, że liczył sobie dopiero lat dwadzieścia pięć, czyli o równych siedem lat od Adeli był młodszy.
Zresztą nie należało dzielić skóry na żywym niedźwiedziu, gdyż pan Edmund, wprawdzie owszem, przychodził, to i owo podgadywał, ale o oświadczynach nie myślał, może i bojąc się, że mu ojciec da do zrozumienia, że za wysokie progi na jego nogi. Miała Adela już nieraz starających się, ale wszystko jakoś kończyło się niczym, bo pan Nieczaj w ludziach przebierał i mówił:
– Masz za byle kogo wyjść, to lepiej w domu siedź.
Zwłaszcza zaś zwracał uwagę, żeby konkurent był z tego samego fachu.
– Rzemiosło to nie zwykły handelek – powiadał, że to nie każdy może się doń wziąć. Tu trzeba znajomości z dziada na syna, z syna na wnuka. Dlatego czasy ciężkie się stały i tenże sam kryzys, że do wszystkiego ludzie bez pojęcia się biorą. Jak ma ostać się rzemiosło, kiedy wciąż nowi przychodzą?
Ojciec był mądry i Adeli ani by w myśli nie postało wątpić o słuszności jego poglądów. Tym bardziej że już dość długo żyła, aby zdążyć sprawdzić trafność opinii ojca. Niejeden z tych, o których pan Nieczaj nie miał dobrego zdania, z torbami poszedł albo i trafił na złą drogę.
W jednym tylko nie zgadzała się z ojcem: co do Magdy. Za surowy był dla niej, za wiele od niej wymagał. Jakby gwałtem chciał ją przytrzymać w tej jatce i w tym domu, kiedy dla każdego, kto na Magdę bodaj spojrzał, jasnym się stawało, że taka dziewczyna stworzona do innego życia. I Adela odczuwała to na każdym kroku. Czy to w sklepie, czy w domu przy gościach, czy zwłaszcza na wieczorkach, w Resursie Rzemieślniczej, gdzie bywali w karnawale, a już szczególnie po prostu na ulicy. Niczym panienka z najlepszej rodziny. I szyk taki miała, i wzięcie. Doprawdy też nie żałowała Adela tych zaoszczędzonych na gospodarstwie i na własnych pończochach pieniędzy, które wydawała na stroje siostry. Na stroje, na perfumy, na fryzjera i manikiurzystkę. Nawet taki wybryk Magdusi, jak wymalowanie sobie paznokci na nogach, nie wydawał się Adeli zbyt karygodny. Skoro się ma takie piękne, takie równe i gładziutkie stopy, to pasują do nich podobne wymysły. Adela długo przyglądała się nogom siostry o jasnoróżowych piętach, smukłych palcach i ciemnoróżowych błyszczących paznokciach. Przesunęła ręką po jej stopach i nie mogła wyjść ze zdumienia. Nigdy nie przypuszczała, że nogi mogą być takie ładne i nie wiedziała, po co mają być takie.
Wtedy to właśnie Magda zwierzyła się siostrze ze swojej wielkiej tajemnicy. Adela musiała przysięgnąć na obrazek po nieboszczce matce, że nikomu słóweczka nie piśnie i z przerażeniem wysłuchała wyznania: Magda bynajmniej nie chodzi na kursy buchalteryjne pana Bratka, lecz do takiej szkoły, gdzie uczą tańca i rytmiki. I nie tańca salonowego, nie walca, tanga czy fokstrota, ale takiego tańca, jak w balecie, co to na scenach są popisy.
Magda długo i obszernie opowiadała o tej szkole, o dyrektorce, pani Iwonie Karnickiej, która kiedyś była primabaleriną carskiej opery w Rosji, o koleżankach, między którymi są córki adwokatów, inżynierów, pułkowników, a nawet jest jedna prawdziwa hrabianka. Opowiadała, jak odbywają się lekcje gimnastyki i tańca, tłumaczyła, że po skończeniu takiej szkoły nie każda musi zostać tancerką czy tam „girlsą”, chociaż zdolniejsze mogą zrobić wielką karierę, a dwanaście najzdolniejszych już występuje w teatrze rewiowym, w samej „Złotej Masce”, ale i tak każdej kobiecie nauka taka przyda się o tyle, że robi się zgrabniejsza, zwinniejsza, ma więcej gracji i wdzięku. Nawet w szkole jest specjalny kurs dla starszych pań, mężatek, i same bogate damy chodzą na ten kurs.
– No a tobie po co? – nie mogła przyjść do siebie Adela.
– Mnie? – Magda zamyśliła się i tak, jak siedziała na łóżku w różowej kombinezce, podciągnęła kolana aż pod brodę, zaplotła ręce dookoła nóg i westchnęła: – Może zostanę artystką, ale nie takim byle czym, tylko wielką artystką...
– Ty?... – Adela szeroko otworzyła swe małe oczka.
– A dlaczego by nie?... Pani Iwona mówi, że mam talent. Warunki zewnętrzne też nienajgorsze.
– Niby jakie warunki? – zaniepokoiła się Adela, gdyż przyszło jej na myśl, że rzecz dotyczy pieniędzy, że zatem ona mogłaby w czymś pomóc, o ile owe warunki nie są zbyt wysokie.
– Warunki zewnętrzne – wyjaśniła Magda – to w teatrze tak się nazywa uroda, budowa, rozumiesz?
Tej nocy Adela nie mogła zmrużyć oka, a gdy usłyszała o czwartej nad ranem, że Wikta krząta się w kuchni, przygotowując śniadanie dla ojca i dla niej, jeszcze zanim się zaczęła ubierać, podeszła cichutko do łóżka siostry i długo wpatrywała się w jej długie czarne jak smoła rzęsy, w rozrzucone na poduszki brązowe, prawie rude włosy, w delikatny owal twarzyczki i wypukłe, jakby nożem wykrojone usta.
– Dlaczego by nie? – szeptała do siebie – dlaczego?... Albo to dla niej takie życie?... Magdusia moja kochana, siostrunia moja jedyna...
W niepokoju, w zdumieniu i w czułości Adela otarła łzy rękawem nakrochmalonej koszuli. Niełatwo jej było pogodzić się z tą myślą, niełatwo uznać rzecz za przesądzoną. Przypuszczała nawet, że to grzech z jej strony, grzech, że starsza siostra nie próbuje odwieść młodszej ze złej drogi. Adeli nieraz obijało się o uszy, jakie to zepsucie jest w teatrze i że takie artystki to przeważnie lafiryndy albo nawet na utrzymaniu u różnych bogaczy. Jednakże wiedziała z góry, że żadne namowy nie pomogą, a gdyby przysięgi nie dotrzymała i wygadała się przed ojcem ze wszystkim, doszłoby do jakiegoś nieszczęścia. Zresztą gdzieś w głębi pragnęła, gorąco pragnęła, by Magda dostała się do innego, piękniejszego życia, by została wielką damą z tych, co jeżdżą własnymi samochodami i rozmawiają w cudzoziemskich językach. Modliła się też, by Bóg ochraniał siostrę przed wszystkim złem, a zwłaszcza przed teatrem. Jednakże pragnęła dla niej bodaj wszystkiego, co byłoby w życiu ich rodziny jakimś zdarzeniem, czymś daleko odbiegającym od codzienności. Pragnęła tak, jakby mogła pragnąć dla siebie samej, gdyby nie najgłębsze przeświadczenie, że do niczego poza ową szarą codziennością nadać się nie potrafi.
Tak było w pierwszych dniach, w pierwszych tygodniach po zwierzeniach siostry. Z biegiem czasu przyzwyczaiła się jednak do tej myśli – zżyła się z nią. Codziennie po obiedzie Magda wychodziła niby na kursy buchalteryjne, a wracała o ósmej, kiedy ojciec już spał. Czasami zjawiała się nawet znacznie później, a siostrze, z którą sypiały w jednym pokoju, tłumaczyła, że był jakiś popis czy egzamin. W każdym razie tajemnica Magdy spowszedniała, nie groziła już awanturą, skandalem, burzą.
Tak przynajmniej zdawało się Adeli do tego właśnie popołudnia.
Około dwunastej, jak zwykle, prawie cały towar był już rozprzedany i jatka opustoszała. O tej porze pan Nieczaj zwykle zabierał się do rachunków, a Magda obliczała kasę i szła do domu. Dziś jednak, jak tylko Magda wyszła, ojciec zaczął zdejmować kitel i swoim niskim chrapliwym głosem zapytał:
– Adelku! Kursy tego Bratka to na Żurawiej?
W ręku Adeli znieruchomiał nóż. Zdołała tylko wyjąkać:
– A... a... a... co?
– Pytam: na Żurawiej? – powtórzył już gniewnie.
Adela bezradnym spojrzeniem obrzuciła ściany, spotkała przymrużone oko pana Edmunda, zauważyła, że mostek cielęcy przygotowany do domu nie został zabrany przez Magdę i że ktoś wywrócił kubeł od trocin stojący w kącie.
– Na Żurawiej – odpowiedziała cicho.
Ojciec, pochrząkując, zdjął fartuch, kitel, starannie obtarł papierem ręce i już zabierał się do wyjścia, gdy Adela zrozumiała, że trzeba za wszelką cenę nie dopuścić, by ojciec wyszedł.
– Niech tatko nie idzie – wydobyła z siebie.
– Co mówisz? – zdziwił się pan Nieczaj.
– Niech tatko najpierw pogada z Magdą.
Stary zmarszczył brwi.
– Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy. Oporządź wszystko. Za godzinę wpadnie tu Biesiadowski. O, tu masz dla niego pieniądze. I tego... hm... A dlaczego to mam nie iść? – zastanowił się.
Adela już była zdecydowana przyznać się do wszystkiego, lecz obecność czeladnika uniemożliwiła wyznanie. Kto zabroni takiemu panu Edmundowi roznosić później po całym mieście, że panna Nieczajówna po kryjomu chodzi na jakieś tańce?...
– Niech tatko nie idzie – powtórzyła tylko, a jej głos zabrzmiał jakoś dziwnie, bo ojciec obejrzał się i zatrzymał w drzwiach.
Spojrzał na Adelę i zrozumiał, że musiało w tym być coś ważnego. Odkaszlnął i w jego oczach wyraziło się zdumienie: nie był przyzwyczajony, by ktoś, a zwłaszcza rodzone dziecko stawało mu na drodze w jego postanowieniach.
– Edmund – odezwał się po chwili – skocz no do Pichcińskiego po te weksle, co miał wczoraj przynieść.
Pan Kamionka bez słowa odłożył toporek i wyszedł.
– Co to jest? – groźnie zapytał pan Nieczaj.
– O Jezu, czego się tatko tak patrzy – próbowała ratować się odwleczeniem Adela.
– Gadaj zaraz.
– Co mam gadać, nic nie mam do gadania. Tylko to, że do pana Bratka nie ma po co iść... Nie ma po co, bo Magda i tak na te jego kursy już nie chodzi.
Wyrzuciła to z siebie jednych tchem i przeraziła się. Po pierwsze złamała przysięgę, a po drugie niepotrzebnie wmieszała siebie w tę straszną awanturę, która teraz wybuchnie. Ojciec rzadko się gniewał, ale teraz jak amen w pacierzu wybuchnie. Adela raz tylko widziała ojca w gniewie, a chociaż było to przed piętnastu laty, dotychczas drżała na samo wspomnienie. Wówczas schowała się pod łóżko i aż jakichś konwulsji dostała ze strachu. Było to wtedy, gdy brat nieboszczki matki świeżo wyszedł z więzienia i przychodził do nich na Dobrą ulicę z pretensjami. Wówczas ojciec dowiedział się, że wujek za niego coś tam podpisał. Wtedy niepotrzebnie wygadała się matka, a teraz ona.
Ojciec wyjął ręce z kieszeni, zrobił się jeszcze bardziej czerwony i zapytał nadspodziewanie spokojnie:
– Jak to nie chodzi?
– Nie chodzi, no, nie chodzi i już. Ja więcej nic nie wiem. Jak Boga kocham, nic nie wiem – broniła się piskliwym głosem.
– Mów, pókim dobry!
Twarz ojca wykrzywiła się w jakimś skurczu, Adela zaś, chociaż drżała ze strachu, obiecywała sobie na wszystkie świętości, że więcej pary z gęby nie puści.
– Ja nic nie wiem, nic nie wiem, nic nie wiem.
– Przecież chodzi, co dzień chodzi – nacierał ojciec.
Adela spuściła oczy i milczała.
– Jeżeli nie na kursy do Bratka, to gdzie?... Mów, psiajucho! – wybuchnął nagle – bo cię na drobny mak rozsypię.
– O Jezu, Jezu! – zajęczała Adela.
Widziała pochylającą się nad sobą zsiniałą twarz ojca, na ramionach uczuła bolesny zacisk jego rąk.
– Dokąd, do kogo chodzi! Mów, bo cię rozerwę! Jak on się nazywa?
Pomimo dojmującego bólu i przerażenia Adela zrozumiała nagle, o co ojciec Magdę podejrzewa.
– Boże broń, niech tatko puści – niemal krzyknęła. – Co też tatko sobie wyobraża, Magda, uchowaj Boże, nie taka.
Pan Nieczaj potrząsnął córkę z całej siły.
– Nie łżesz?!
– Co mam łżeć! Niech tatko puści.
– Więc gdzie chodzi?
– Do szkoły.
– Do jakiej szkoły?
– Tańców się uczy.
Pan Nieczaj puścił ramiona Adeli, wyprostował się, sapał przez chwilę.
– Jak tatko mógł o rodzonej córce tak nawet pomyśleć? – ośmielała się Adela.
– Więc gadaj. Tylko wszystko, jak jest! – spokojnie już odezwał się ojciec.
I Adela opowiedziała wszystko, o tej pani, co za carskich czasów była baletnicą, o córkach doktorów i inżynierów, o „Złotej Masce”, gdzie zdolniejsze uczennice tańczą, o gimnastyce, którą uprawiają nawet wielkie damy. Pan Nieczaj słuchał w milczeniu, bębnił palcami po ladzie i patrzył przez okno.
Adela skończyła i zaryzykowała dodać:
– W tym nic takiego złego nie ma.
– Milcz, gadzino! To po to ja ciebie wychowałem, żebyś ty za moimi plecami rodzoną siostrę na dziwkę kierowała?
– Co ja? Dlaczego niby ja? – przeraziła się odpowiedzialności Adela.
– Ty, bo już nie wymawiając, dość stara i powinnaś była pilnować młodszej! Tfu! Głupie baby! Tfu!
Splunął z rozmachem, wierzchem dłoni otarł włosy i wyszedł. Zawrócił w stronę domu i szedł swoim ciężkim, równym krokiem, nikomu nie ustępując drogi, jak zwykle kiedy był zamyślony, niczym tramwaj sunący po szynach. Długo jeszcze nie mógł zebrać myśli i wciąż powtarzał:
– Głupie baby, psiejuchy, głupie baby!...
Nigdy zbyt wysoko nie cenił kobiecego rozumu, lecz ilekroć zdarzyło się coś, co potwierdzało jego krytyczną opinię, dziwił się jakby jakiejś niespodziance. Bo co go tu najbardziej uderzyło, to głupota córek, zwłaszcza Adeli. Przy Madzinych osiemnastu latach nie należało wymagać zbyt wiele rozsądku. Ale żeby ta stara krowa!...
W pierwszej chwili pan Nieczaj wyobraził sobie rzecz najgorszą, toteż gdy okazało się, że Magda chodzi tylko do szkoły tańca, nieco odsapnął. Rzecz jest brudna, paskudna, ale do odrobienia. Najbardziej go zabolała ta zmowa córek. Tak się mu wywdzięczały, że oszukiwały go najbezczelniej w świecie. Te pieniądze, które dawał na kształcenie dziecka, szły za jego plecami na to, by z tego dziecka zrobić lafiryndę. By jego czyste, uczciwe nazwisko utytłać w rynsztoku, by go przed ludźmi upokorzyć. Jakże śmiałby wówczas spojrzeć w oczy choćby takiego Chruścińskiego, z którym przestał się witać, odkąd jego córka zamieszkała „na wiarę” z człowiekiem rozwiedzionym, niejakim Lempkiem.
– Pan, panie Chruściński – powiedział mu wtedy przy świadkach – pan nie jesteś dla mnie kompania.
Nie nadawał się pan Nieczaj do kompromisu. Nie umiał na złe sprawy patrzeć przez palce ani nawet zmilczeć, gdy widział, że ktokolwiek postępuje nie tak, jak należy, nie tak, jak sumienie, prawo i obowiązek nakazują. Przeciwnie: głośno i przy każdej sposobności walił prosto z mostu, co o czym myśli, krótko, zwięźle i bezapelacyjnie. Nigdy o nikim nie wypowiadał ujemnego sądu, dopóki w rzeczy się nie upewnił: gdy już jednak wiedział, jak się należy, nie znał ani współczucia, ani litości. Pierwszym i głównym podziałem, jaki do ludzi stosował, był podział na uczciwych i nieuczciwych, a rodziców, którzy nie umieli wychowywać dzieci w moralności i obyczaju, potępiał jako głównych winowajców, o ile naturalnie jabłko nie padło zbyt daleko od jabłoni, a rodzice wyrodka się nie wyparli. Znano też w mieście i w branży pana Nieczaja z tej strony i jeżeli mógł się szczycić szacunkiem ludzkim, to właśnie dlatego.
Kalkulował to wszystko sobie pan Nieczaj i rozważał, a jeżeli czegoś w tej chwili żałował, to jedynie tego, że Magdy zaraz wypędzić z domu nie mógł. Nie mógł zaś dlatego, że sama myśl o tym, teraz gdy już ochłonął, krajała mu serce aż do fizycznego bólu. I nie tylko z tej przyczyny, że chodziło tu o jego dziecko, lecz i z tej, że była nim właśnie Magda. Bodaj po raz pierwszy w życiu poczuł stary Nieczaj, że ją, właśnie ją najbardziej ze wszystkich kocha, że choć nigdy jej tego nie okazał, ale nosił ją zawsze w swej myśli, jak coś może najmniej użytecznego, może najbardziej obcego, nieswojskiego, ale właśnie pięknego, upiększającego, cennego.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------