Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Złota maska - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złota maska - ebook

Osiemnastoletnia Magda, córka właściciela sklepu rzeźnickiego z warszawskiego. Powiśla, marzy o „lepszym życiu” artystki. W tajemnicy przed ojcem, wspierana przez siostrę i narzeczonego uczęszcza na kursy tańca. Pewnego dnia korzysta z okazji i rozpoczyna pracę w warszawskim teatrze rewiowym „Złota Maska”.

Rozpoczyna karierę artystki, co jednak wiąże się z ciężką pracą, upokarzającą biedą, umiejętnością odnalezienia się wśród zakulisowych intryg oraz rozczarowujących romansów. W wyniku rywalizacji między teatrami Magda zostaje wylansowana na nową „gwiazdę”, co przynosi jej popularność. Jednak akurat wtedy „Złota Maska” z powodu kryzysu staje na skraju bankructwa. I wówczas z pomocą przychodzą księgowe umiejętności Magdy, których nauczyła się w sklepie ojca…

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8241-042-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

W jatce pana An­to­niego Nie­czaja ruch za­wsze za­czy­nał się wcze­śniej niż w in­nych. Jesz­cze w ca­łej dziel­nicy, na Or­dy­nac­kiej, na Solcu i Ko­per­nika, sklepy by­wały głu­cho za­mknięte i na­wet gruby szron, osia­dły nocą na że­la­znych ża­lu­zjach sie­dział nie­na­ru­szony, a u pana An­to­niego na Tamce już wrzała ro­bota. Trzy ja­skrawe lampy ga­zowe, zwie­sza­jące się od su­fitu, bu­zo­wały peł­nym pło­mie­niem i sto­jący w świe­tle przed jatką fur­gon z rzeźni, za­przę­żony w parę ogrom­nych koni, zda­wał się dy­mić na mro­zie.

Woź­nica z cze­lad­ni­kami, sa­piąc i pry­cha­jąc, wno­sili wiel­kie ćwierci mięsa, całe tu­sze wo­łowe, po­ro­słe ło­jem, jesz­cze nie cał­kiem ze­sztyw­niałe, a już tu i ów­dzie iskrzące się mro­zem, bla­do­ró­żowe za­dki cie­lęce i ciem­no­czer­wone, zgrabne, ba­ra­nie. Wszystko to szło na wielką wagę, przy któ­rej czu­wał z no­te­sem w ręku sam pan An­toni. W roz­pię­tej na pier­siach be­kie­szy i w wy­so­kiej ka­ra­ku­ło­wej cza­pie na gło­wie wy­da­wał się jesz­cze więk­szy i jesz­cze bar­dziej tęgi, niż był w rze­czy­wi­sto­ści. Na jego si­no­czer­wo­nej kwa­dra­to­wej twa­rzy ster­czały krót­kie gę­ste wąsy, wil­gotne od top­nie­ją­cej śnie­dzi. Spod krza­cza­stych brwi małe, czarne oczy spo­glą­dały uważ­nie i spo­koj­nie to na wagę, to na no­tes, to w bok na córkę Adelę, szybko zmy­wa­jącą ka­flowe ściany i mar­mu­rową ladę.

Raz po raz śmi­gała ku gó­rze, osa­dzona na dłu­gim kiju szczotka owi­nięta płót­nem, póź­niej wpraw­nym ru­chem za­nu­rzała się w pa­ru­ją­cym ku­ble i znowu wśli­zgi­wała aż pod su­fit, zręcz­nie wy­mi­ja­jąc ni­klo­wane sztaby i przy­mo­co­wane do nich po­tężne haki, na któ­rych wła­śnie za­częto roz­wie­szać sztuki. Za­nim się z tym upo­rano, już za­tur­ko­tał drugi fur­gon, a póź­niej trzeci od pana Bie­sia­dow­skiego z wie­przo­winą, a le­d­wie wszystko zo­stało roz­wie­szone i upo­rząd­ko­wane, zja­wiła się Wikta z no­wym ku­błem go­rą­cej wody i z dru­gim peł­nym świe­żych, pach­ną­cych ży­wicą tro­cin. Po­sadzka też mu­siała być czy­sta ni­czym lu­stro, równo i gę­sto wy­sy­pana tro­ci­nami.

Tym­cza­sem pan An­toni na­cią­gał biały ki­tel, który opi­na­jąc go aż pod brodę po­nad pu­szy­stym, opo­so­wym koł­nie­rzem be­kie­szy, zda­wał się jesz­cze roz­sze­rzać jego im­po­nu­jące bary, opa­sy­wał się sze­roką płachtą far­tu­cha i na ta­siemce za­pi­nał mo­siężny łań­cuch, gdzie zwi­sała przy­po­mi­na­jąca szty­let osełka do ostrze­nia noży. Pod­czas gdy cze­lad­nik Ka­mionka wy­do­by­wał spod lady gwichty, noże, to­porki i ogromne sie­kiery, a Adela za­bie­rała się do ćwiar­to­wa­nia schabu i sło­niny, pan An­toni sta­nął w progu i wyj­rzał na ulicę.

Co­dzien­nie od czter­dzie­stu lat tak pa­trzył na stromy skręt Tamki, na przy­mglone pło­myki la­tarni, zbie­ga­jące ku Wi­śle dłu­gim sze­re­giem, na sza­rze­jący świt i dwa wiel­kie pro­sto­kąty świa­tła, kła­dące się w po­przek jezdni z okien jego sklepu. Póź­niej od­wra­cał się i w mil­cze­niu lu­stro­wał wnę­trze swo­jej pięk­nej, ob­szer­nej jatki. Gdy odzie­dzi­czył ją po ojcu, była o po­łowę mniej­sza, nie miała ka­flo­wa­nych ścian, a lada była kryta cyn­kową bla­chą. Wpraw­dzie i wtedy była to jatka pierw­szo­rzędna, z do­sko­nałą re­nomą i z dużą klien­telą, ale pan An­toni mógł być dumny, że nie tylko oj­co­wi­zny nie za­prze­pa­ścił, że nie tylko dawną markę utrzy­mał, ale ją jesz­cze ugrun­to­wał, a je­żeli te­raz do tej sa­mej jatki scho­dziła się klien­tela nie tylko z naj­bliż­szej ulicy, ale i Oboź­nej, i z No­wego Światu, z Wa­rec­kiej czy Chmiel­nej, to on w tym miał swoją za­sługę. Niby mięso nie było tu ani droż­sze ani tań­sze, ani lep­sze ani gor­sze, niby klien­tów po ro­gach ulic nie ła­pał, niby przed ku­pu­ją­cymi nie ska­kał, a na­wet prze­ciw­nie, cza­sem i zbur­czał. To­też mógł być dumny i był dumny.

Pa­trzył na córkę ukła­da­jącą móżdżki, po­lę­dwicę i nóżki cie­lęce na wy­sta­wie, pa­trzył na jej okrą­głą zdrową twarz, na czer­wone silne ręce i wciąż mu po­wra­cała myśl, że wła­śnie Adeli po naj­dłuż­szym swoim ży­wo­cie zo­stawi jatkę. Kie­dyś ina­czej so­bie ukła­dał, ina­czej pla­no­wał. Warsz­tat po­wi­nien prze­cho­dzić z ojca na syna, a miał prze­cież syna. Za­wsze tak go wspo­mi­nał, jakby go już w ży­ciu nie było. A prze­cież Jó­zef żył, i to pięk­nie, uczci­wie żył i nie tylko wstydu ojcu nie przy­no­sił, prze­ciw­nie, wszy­scy zna­jomi i krewni za­zdro­ścili panu An­to­niemu losu Jó­zefa. Księ­dzem zo­stał, uni­wer­sy­tet skoń­czył i se­mi­na­rium du­chowne, zaj­muje różne po­ważne sta­no­wi­ska, jest wi­ka­riu­szem przy fa­rze łom­żyń­skiej i pre­fek­tem szkół, a nie­długo zo­sta­nie pro­bosz­czem. I ow­szem, ojca ni ro­dziny nie za­po­mi­nał, li­sty pi­sze, w od­wie­dziny przy­jeż­dża i ser­deczny, jak daw­niej by­wało i życz­liwy, ale... ale pan An­toni, bez ob­razy bo­skiej, nie mógł jed­nak sy­nowi da­ro­wać tego od­stęp­stwa. Jużci ka­płań­stwo, stan święty, ale i rze­mio­sło ni­komu wstydu nie przy­nosi, a uczci­wo­ścią i su­mien­no­ścią, mo­dli­twą i pracą też się wo­bec Boga można do­sta­tecz­nie za­słu­żyć.

Pan An­toni ni­gdy tego gło­śno nie po­wie­dział, bo w ogóle mó­wić za dużo nie lu­bił, a swoją go­ry­czą tym bar­dziej się po­pi­sy­wać przed ludźmi, zwłasz­cza że i zro­zu­mie­nie nie u każ­dego ła­two zna­leźć. Nie mó­wił więc, ale w so­bie su­mo­wał, a im bar­dziej su­mo­wał, tym czę­ściej roz­my­ślał o Adeli i o wy­bra­niu dla niej od­po­wied­niego męża, któ­remu bez obawy mógłby zo­sta­wić jatkę.

Bo o trze­cim dziecku, o Mag­dzie, nie warto tu było na­wet wspo­mi­nać. Bun­tow­ni­cza była i nie­chętna, w gło­wie miała wszystko, tylko nie ro­botę i nie oj­cow­ski sklep. Ot, te­raz już siódma do­cho­dzi, już pierw­sza klien­tela za­gląda, a Magda znowu się spóź­nia. Aż pię­ści za­ci­skały się panu An­to­niemu, gdy zer­kał na pu­ste krze­sełko przy ka­sie. U niego wszystko mu­siało być jak w ze­garku, a tu taka smar­kata cały po­rzą­dek psuje.

Już wczo­raj nie chciała na­ło­żyć bia­łego ki­tla i sie­dzieć. Mu­siał aż krzyk­nąć na nią. Tak się roz­pu­ściła.

– Tatko – po­wie­działa – po­wi­nien so­bie inną ka­sjerkę zna­leźć. Ja w zi­mie nie mogę, ręce mar­zną i póź­niej są ta­kie czer­wone jak u praczki.

Nic jej na to nie od­po­wie­dział, bo go aż za­tknęło, lecz uło­żył so­bie, że po po­wro­cie do domu roz­prawi się z nią jak na­leży. Nie do­szło jed­nak do tego, gdyż Magdy nie było.

– Gdzie mała? – za­py­tał Adeli, sia­da­jąc do ko­la­cji.

– Niby tatko nie wie. Na kur­sach.

Te wła­śnie kursy prze­wra­cały Mag­dzie w gło­wie. Pan An­toni był tego pe­wien. Oczy­wi­ście nie­ja­kie przy­go­to­wa­nie bu­chal­te­ryjne może się dziew­czy­nie przy­dać. Zgo­dził się na kursy, gdy mu wy­li­czyła, że nie­po­trzeb­nie wy­daje się pie­nią­dze na bu­chal­tera, który dwa razy w ty­go­dniu przy­cho­dzi do jatki pro­wa­dzić księgi. Ale z dru­giej strony z tych kur­sów wszyst­kie fa­na­be­rie.

Pan An­toni wi­nił tylko sie­bie. Nie na to prze­cież po śmierci nie­boszczki żony za­brał Magdę z gim­na­zjum i po­sa­dził w skle­pie, żeby mu się z po­wro­tem do na­uki wy­my­kała. Sa­mej na­uce nie był by­naj­mniej prze­ciwny. Ale ma­jąc już do­świad­cze­nie z sy­nem, wie­dział, że szkoły i wy­kształ­ce­nie od­cią­gają od ro­dziny. Już le­piej się skal­ku­luje pła­cić bu­chal­te­rowi pen­sję, niż ry­zy­ko­wać, że Mag­dzie do reszty w gło­wie się prze­wróci. Dla­tego po­sta­no­wił jesz­cze dziś, nie zwle­ka­jąc, pójść do wła­ści­ciela kur­sów, pana Bratka, i wy­pi­sać córkę.

Wła­śnie do­szedł do tej kon­klu­zji, gdy przy­szła Magda. Za­ru­mie­niona od chłodu, zdy­szana, z nie­spo­koj­nie la­ta­ją­cymi oczyma. W dłu­gim czar­nym pal­cie ze skunk­so­wym koł­nie­rzem wy­da­wała się smu­kła, gibka i wy­soka, nie­omal wyż­sza od star­szej sio­stry, cho­ciaż w rze­czy­wi­sto­ści była drob­niej­sza.

Cze­lad­nik Ka­mionka bły­snął ku niej bia­łymi zę­bami.

– Usza­no­wa­nie pan­nie Mag­da­le­nie. Przez go­dzinę darmo sprze­da­wa­li­śmy. Z po­wodu braku ka­sjerki. Wiel­kie święto dla klien­teli.

Par­sk­nął śmie­chem, z fan­ta­zją pod­rzu­cił to­po­rek i jed­nym ude­rze­niem od­dzie­lił ćwiartkę w sa­mym sta­wie, aż kloc jęk­nął.

Magda spoj­rzała z po­gardą na jego ro­ze­śmianą oliw­kową twarz, na pły­wa­jące w niej duże jak śliwki oczy, nie­zno­śnie na­chalne. Nic nie od­po­wie­działa. Nie przez za­ro­zu­mia­łość, ale nie lu­biła go. Wie­działa, że się do niej miz­drzy, wie­działa, że na ca­łym Po­wi­ślu sły­nie jako uwo­dzi­ciel i że wy­star­czy­łoby jej, Mag­dzie, pal­cem kiw­nąć, a Ka­mionka wy­rzek­nie się dla niej ca­łego swego po­wo­dze­nia, prze­sta­nie wy­stra­jać głu­pie miny do klien­tek, a już przede wszyst­kim nie­szcze­rze wzdy­chać do Adeli. Przy­zna­wała w du­chu, że jest ładny, że nie brak mu zgrab­no­ści, że na­wet było w jego spoj­rze­niu coś nie­po­ko­ją­cego i draż­nią­cego, ale ni­gdy, ani przez chwilę nie po­do­bał się jej przez tę swoją po­spo­li­tość, przez te try­wialne dow­cipy, przez ak­cent z Po­wi­śla i przez za­pach mięsa, który szedł od niego na­wet w nie­dzielę, gdy był wy­myty i w świą­tecz­nym gar­ni­tu­rze.

Magda nie cier­piała mięsa. Jesz­cze jako ma­lutka dziew­czynka była raz z oj­cem w rzeźni. Wi­dok mor­do­wa­nych zwie­rząt, czarna dy­miąca krew, która z bul­go­tem wy­le­wała się z sze­ro­kich ran na pod­gar­dlu, i roz­pła­tane ciel­ska, prze­świ­dru­jące bielą ko­ści spo­śród ocie­ka­ją­cej czer­wieni – na­peł­niły ją wstrę­tem i prze­ra­że­niem. Wpraw­dzie z bie­giem lat wspo­mnie­nie to za­tarło się nie­omal do­szczęt­nie, po­zo­stał jed­nak wstręt. Przed byt­no­ścią w rzeźni nie­raz prze­sia­dy­wała w jatce, lecz wów­czas jej wy­obraź­nia nie łą­czyła mięsa, które było to­wa­rem, z ży­wymi zwie­rzę­tami, które wi­dy­wała la­tem na let­ni­sku, a jesz­cze czę­ściej z okien miesz­ka­nia ro­dzi­ców przy ulicy Do­brej, któ­rędy prze­pę­dzano całe stada krów, cie­ląt, owiec i trzody wła­śnie do rzeźni.

Brzy­dziła się mięsa. Cza­sami, gdy przy więk­szym na­tłoku w jatce mu­siała po­móc przy ob­słu­dze klien­tów, umiała zmu­sić się do kra­ja­nia po­lę­dwicy czy szpon­dru, ale wą­tróbki czy fla­ków nie wzię­łaby do ręki za żadne skarby. Z po­dzi­wem przy­glą­dała się Adeli, a daw­niej matce, gdy te ze spo­ko­jem i obo­jęt­no­ścią za­nu­rzały palce w tym obrzy­dli­stwie. Męż­czyźni to inna rzecz. Oj­ciec, kiedy brał coś, zda­wało się, że to zni­kało w jego ogrom­nych rę­kach. Pan Ed­mund umiał to ro­bić z ja­kąś lu­bo­ścią. I Magdy była prze­ko­nana, że z ta­kim sa­mym uśmie­chem po­tra­fiłby wy­pa­tro­szyć czło­wieka. Na­wet gdy brał nóż do ręki, a spode łba spoj­rzał na nią, od­czu­wała na grzbie­cie lekki dreszcz.

Zwy­kle sia­dy­wała w jatce tylko w go­dzi­nach ran­nych, w go­dzi­nach naj­więk­szego ru­chu. Do je­de­na­stej, naj­da­lej do po­łu­dnia. Od­kąd matka umarła i oj­ciec ode­brał ją z gim­na­zjum, było tak dzień w dzień, rok po roku. Mu­siała sie­dzieć w ka­sie i od­bie­rać pie­nią­dze od ku­cha­rek i go­spo­dyń. Oj­ciec, Adela czy pan Ed­mund wy­krzy­ki­wali na­leżną sumę, a rze­czą Magdy było roz­róż­nić w tłoku, która z ku­pu­ją­cych ma tyle wła­śnie za­pła­cić. Na­le­żało przy tym uwa­żać, bo nie­raz zda­rzały się i ta­kie, co chciały oszu­kać albo wyjść z jatki, nie pła­cąc. Po­nie­któ­rym za­pi­sy­wało się wy­brany to­war w książce i tych Magda naj­bar­dziej lu­biła. Li­cze­nie pie­nię­dzy, zwłasz­cza w zi­mie, gdy mo­nety na­ma­rzają ni­czym lód, nie na­le­żało do przy­jem­no­ści. Ręce gra­biały, cho­ciaż na­cią­gała grube weł­niane rę­ka­wiczki z ob­cię­tymi koń­cami pal­ców. Gdy chu­chała na nie lub roz­cie­rała je w prze­rwach, pan Ka­mionka rzu­cał zja­dli­wie:

– Wi­dzi panna Adela, a nie mó­wi­łem, że ta ma­ni­cura nie grzeje.

Adela zaś jak głu­pia wy­bu­chała śmie­chem. Nie dla­tego, by Mag­dzie spra­wić przy­krość, lecz by przy­po­do­bać się Ed­mun­dowi. Magda ro­zu­miała to do­sko­nale, a jed­nak mściła się póź­niej na sio­strze. Nie było to na­wet trudne. Wy­star­czyło za­kasz­leć gło­śniej pod­czas ukła­da­nia się do snu i po­wie­dzieć, że to pew­nie su­choty, że to i do­brze, bo wszyst­kiego jej na świe­cie ża­łują, że od śmierci matki ni­kogo bli­skiego nie ma. Wy­star­czyło znowu za­kasz­leć i zro­bić bo­le­sną minę, a już Adela zry­wała się z łóżka i sta­wała w swo­jej sztyw­nej bia­łej ko­szuli nad Magdą i bez­rad­nie roz­kła­da­jąc grube ręce, po­wta­rzała:

– Mag­duś, serce moje, co też ty opo­wia­dasz! Boga się bój!

A po­tem za­pa­rzała ma­liny, przy­no­siła kon­fi­tury, bła­gała sio­strę, by zmie­rzyła tem­pe­ra­turę. Magda po­stę­ki­wała, ukry­wa­jąc uśmiech w po­duszce, i za­sy­piała otu­lona pie­czo­ło­wi­cie ze wszyst­kich stron. Na­za­jutrz zaś nie­chyb­nie otrzy­my­wała od Adeli ja­kiś po­da­rek: ko­ron­kową chu­s­teczkę, pa­ciorki na szyję albo i ma­te­riał na su­kienkę.

Mię­dzy sio­strami było czter­na­ście lat róż­nicy i Adela wciąż po tro­sze trak­to­wała Magdę jak dziecko. Że zaś wła­snych ma­rzeń nie miała, że wszystko, co o so­bie my­ślała i dla sie­bie ukła­dała, da­łoby się za­mknąć w jej zwy­kłym po­wie­dze­niu: – „Bę­dzie, jak Bóg da” – wszyst­kie swoje na­dzieje i am­bi­cje snuła do­koła przy­szło­ści sio­stry. I je­żeli nie­chęt­nym okiem pa­trzyła na umi­zgi pana Ed­munda do Magdy, to ra­czej z obawy o nią niż o utratę jego wzglę­dów. Cóżby to był za los dla tej pięk­nej dziew­czyny wy­chu­cha­nej jak kwia­tek z in­spek­tów, de­li­kat­nej i oby­tej, czy­ta­ją­cej książki i wy­kształ­co­nej wyjść za mąż za ta­kiego Ka­mionkę?!... Dla sie­bie Adela też w tym nie wi­działa wiel­kiego losu, ale chło­pak był pra­co­wity, po­rządny, nie pił zbyt czę­sto, a przy tym aż rwało się do niego serce, taki był ładny. Je­den w tym wszyst­kim tkwił fe­ler, że li­czył so­bie do­piero lat dwa­dzie­ścia pięć, czyli o rów­nych sie­dem lat od Adeli był młod­szy.

Zresztą nie na­le­żało dzie­lić skóry na ży­wym niedź­wie­dziu, gdyż pan Ed­mund, wpraw­dzie ow­szem, przy­cho­dził, to i owo pod­ga­dy­wał, ale o oświad­czy­nach nie my­ślał, może i bo­jąc się, że mu oj­ciec da do zro­zu­mie­nia, że za wy­so­kie progi na jego nogi. Miała Adela już nie­raz sta­ra­ją­cych się, ale wszystko ja­koś koń­czyło się ni­czym, bo pan Nie­czaj w lu­dziach prze­bie­rał i mó­wił:

– Masz za byle kogo wyjść, to le­piej w domu siedź.

Zwłasz­cza zaś zwra­cał uwagę, żeby kon­ku­rent był z tego sa­mego fa­chu.

– Rze­mio­sło to nie zwy­kły han­de­lek – po­wia­dał, że to nie każdy może się doń wziąć. Tu trzeba zna­jo­mo­ści z dziada na syna, z syna na wnuka. Dla­tego czasy cięż­kie się stały i tenże sam kry­zys, że do wszyst­kiego lu­dzie bez po­ję­cia się biorą. Jak ma ostać się rze­mio­sło, kiedy wciąż nowi przy­cho­dzą?

Oj­ciec był mą­dry i Adeli ani by w my­śli nie po­stało wąt­pić o słusz­no­ści jego po­glą­dów. Tym bar­dziej że już dość długo żyła, aby zdą­żyć spraw­dzić traf­ność opi­nii ojca. Nie­je­den z tych, o któ­rych pan Nie­czaj nie miał do­brego zda­nia, z tor­bami po­szedł albo i tra­fił na złą drogę.

W jed­nym tylko nie zga­dzała się z oj­cem: co do Magdy. Za su­rowy był dla niej, za wiele od niej wy­ma­gał. Jakby gwał­tem chciał ją przy­trzy­mać w tej jatce i w tym domu, kiedy dla każ­dego, kto na Magdę bo­daj spoj­rzał, ja­snym się sta­wało, że taka dziew­czyna stwo­rzona do in­nego ży­cia. I Adela od­czu­wała to na każ­dym kroku. Czy to w skle­pie, czy w domu przy go­ściach, czy zwłasz­cza na wie­czor­kach, w Re­sur­sie Rze­mieśl­ni­czej, gdzie by­wali w kar­na­wale, a już szcze­gól­nie po pro­stu na ulicy. Ni­czym pa­nienka z naj­lep­szej ro­dziny. I szyk taki miała, i wzię­cie. Do­prawdy też nie ża­ło­wała Adela tych za­osz­czę­dzo­nych na go­spo­dar­stwie i na wła­snych poń­czo­chach pie­nię­dzy, które wy­da­wała na stroje sio­stry. Na stroje, na per­fumy, na fry­zjera i ma­ni­kiu­rzystkę. Na­wet taki wy­bryk Mag­dusi, jak wy­ma­lo­wa­nie so­bie pa­znokci na no­gach, nie wy­da­wał się Adeli zbyt ka­ry­godny. Skoro się ma ta­kie piękne, ta­kie równe i gła­dziut­kie stopy, to pa­sują do nich po­dobne wy­my­sły. Adela długo przy­glą­dała się no­gom sio­stry o ja­sno­ró­żo­wych pię­tach, smu­kłych pal­cach i ciem­no­ró­żo­wych błysz­czą­cych pa­znok­ciach. Prze­su­nęła ręką po jej sto­pach i nie mo­gła wyjść ze zdu­mie­nia. Ni­gdy nie przy­pusz­czała, że nogi mogą być ta­kie ładne i nie wie­działa, po co mają być ta­kie.

Wtedy to wła­śnie Magda zwie­rzyła się sio­strze ze swo­jej wiel­kiej ta­jem­nicy. Adela mu­siała przy­się­gnąć na ob­ra­zek po nie­boszczce matce, że ni­komu słó­weczka nie pi­śnie i z prze­ra­że­niem wy­słu­chała wy­zna­nia: Magda by­naj­mniej nie cho­dzi na kursy bu­chal­te­ryjne pana Bratka, lecz do ta­kiej szkoły, gdzie uczą tańca i ryt­miki. I nie tańca sa­lo­no­wego, nie walca, tanga czy foks­trota, ale ta­kiego tańca, jak w ba­le­cie, co to na sce­nach są po­pisy.

Magda długo i ob­szer­nie opo­wia­dała o tej szkole, o dy­rek­torce, pani Iwo­nie Kar­nic­kiej, która kie­dyś była pri­ma­ba­le­riną car­skiej opery w Ro­sji, o ko­le­żan­kach, mię­dzy któ­rymi są córki ad­wo­ka­tów, in­ży­nie­rów, puł­kow­ni­ków, a na­wet jest jedna praw­dziwa hra­bianka. Opo­wia­dała, jak od­by­wają się lek­cje gim­na­styki i tańca, tłu­ma­czyła, że po skoń­cze­niu ta­kiej szkoły nie każda musi zo­stać tan­cerką czy tam „girlsą”, cho­ciaż zdol­niej­sze mogą zro­bić wielką ka­rierę, a dwa­na­ście naj­zdol­niej­szych już wy­stę­puje w te­atrze re­wio­wym, w sa­mej „Zło­tej Ma­sce”, ale i tak każ­dej ko­bie­cie na­uka taka przyda się o tyle, że robi się zgrab­niej­sza, zwin­niej­sza, ma wię­cej gra­cji i wdzięku. Na­wet w szkole jest spe­cjalny kurs dla star­szych pań, mę­ża­tek, i same bo­gate damy cho­dzą na ten kurs.

– No a to­bie po co? – nie mo­gła przyjść do sie­bie Adela.

– Mnie? – Magda za­my­śliła się i tak, jak sie­działa na łóżku w ró­żo­wej kom­bi­nezce, pod­cią­gnęła ko­lana aż pod brodę, za­plo­tła ręce do­okoła nóg i wes­tchnęła: – Może zo­stanę ar­tystką, ale nie ta­kim byle czym, tylko wielką ar­tystką...

– Ty?... – Adela sze­roko otwo­rzyła swe małe oczka.

– A dla­czego by nie?... Pani Iwona mówi, że mam ta­lent. Wa­runki ze­wnętrzne też nie­naj­gor­sze.

– Niby ja­kie wa­runki? – za­nie­po­ko­iła się Adela, gdyż przy­szło jej na myśl, że rzecz do­ty­czy pie­nię­dzy, że za­tem ona mo­głaby w czymś po­móc, o ile owe wa­runki nie są zbyt wy­so­kie.

– Wa­runki ze­wnętrzne – wy­ja­śniła Magda – to w te­atrze tak się na­zywa uroda, bu­dowa, ro­zu­miesz?

Tej nocy Adela nie mo­gła zmru­żyć oka, a gdy usły­szała o czwar­tej nad ra­nem, że Wikta krząta się w kuchni, przy­go­to­wu­jąc śnia­da­nie dla ojca i dla niej, jesz­cze za­nim się za­częła ubie­rać, po­de­szła ci­chutko do łóżka sio­stry i długo wpa­try­wała się w jej dłu­gie czarne jak smoła rzęsy, w roz­rzu­cone na po­duszki brą­zowe, pra­wie rude włosy, w de­li­katny owal twa­rzyczki i wy­pu­kłe, jakby no­żem wy­kro­jone usta.

– Dla­czego by nie? – szep­tała do sie­bie – dla­czego?... Albo to dla niej ta­kie ży­cie?... Mag­du­sia moja ko­chana, sio­stru­nia moja je­dyna...

W nie­po­koju, w zdu­mie­niu i w czu­ło­ści Adela otarła łzy rę­ka­wem na­kroch­ma­lo­nej ko­szuli. Nie­ła­two jej było po­go­dzić się z tą my­ślą, nie­ła­two uznać rzecz za prze­są­dzoną. Przy­pusz­czała na­wet, że to grzech z jej strony, grzech, że star­sza sio­stra nie pró­buje od­wieść młod­szej ze złej drogi. Adeli nie­raz obi­jało się o uszy, ja­kie to ze­psu­cie jest w te­atrze i że ta­kie ar­tystki to prze­waż­nie la­fi­ryndy albo na­wet na utrzy­ma­niu u róż­nych bo­ga­czy. Jed­nakże wie­działa z góry, że żadne na­mowy nie po­mogą, a gdyby przy­sięgi nie do­trzy­mała i wy­ga­dała się przed oj­cem ze wszyst­kim, do­szłoby do ja­kie­goś nie­szczę­ścia. Zresztą gdzieś w głębi pra­gnęła, go­rąco pra­gnęła, by Magda do­stała się do in­nego, pięk­niej­szego ży­cia, by zo­stała wielką damą z tych, co jeż­dżą wła­snymi sa­mo­cho­dami i roz­ma­wiają w cu­dzo­ziem­skich ję­zy­kach. Mo­dliła się też, by Bóg ochra­niał sio­strę przed wszyst­kim złem, a zwłasz­cza przed te­atrem. Jed­nakże pra­gnęła dla niej bo­daj wszyst­kiego, co by­łoby w ży­ciu ich ro­dziny ja­kimś zda­rze­niem, czymś da­leko od­bie­ga­ją­cym od co­dzien­no­ści. Pra­gnęła tak, jakby mo­gła pra­gnąć dla sie­bie sa­mej, gdyby nie naj­głęb­sze prze­świad­cze­nie, że do ni­czego poza ową szarą co­dzien­no­ścią nadać się nie po­trafi.

Tak było w pierw­szych dniach, w pierw­szych ty­go­dniach po zwie­rze­niach sio­stry. Z bie­giem czasu przy­zwy­cza­iła się jed­nak do tej my­śli – zżyła się z nią. Co­dzien­nie po obie­dzie Magda wy­cho­dziła niby na kursy bu­chal­te­ryjne, a wra­cała o ósmej, kiedy oj­ciec już spał. Cza­sami zja­wiała się na­wet znacz­nie póź­niej, a sio­strze, z którą sy­piały w jed­nym po­koju, tłu­ma­czyła, że był ja­kiś po­pis czy eg­za­min. W każ­dym ra­zie ta­jem­nica Magdy spo­wsze­dniała, nie gro­ziła już awan­turą, skan­da­lem, bu­rzą.

Tak przy­naj­mniej zda­wało się Adeli do tego wła­śnie po­po­łu­dnia.

Około dwu­na­stej, jak zwy­kle, pra­wie cały to­war był już roz­prze­dany i jatka opu­sto­szała. O tej po­rze pan Nie­czaj zwy­kle za­bie­rał się do ra­chun­ków, a Magda ob­li­czała kasę i szła do domu. Dziś jed­nak, jak tylko Magda wy­szła, oj­ciec za­czął zdej­mo­wać ki­tel i swoim ni­skim chra­pli­wym gło­sem za­py­tał:

– Adelku! Kursy tego Bratka to na Żu­ra­wiej?

W ręku Adeli znie­ru­cho­miał nóż. Zdo­łała tylko wy­ją­kać:

– A... a... a... co?

– Py­tam: na Żu­ra­wiej? – po­wtó­rzył już gniew­nie.

Adela bez­rad­nym spoj­rze­niem ob­rzu­ciła ściany, spo­tkała przy­mru­żone oko pana Ed­munda, za­uwa­żyła, że mo­stek cie­lęcy przy­go­to­wany do domu nie zo­stał za­brany przez Magdę i że ktoś wy­wró­cił ku­beł od tro­cin sto­jący w ką­cie.

– Na Żu­ra­wiej – od­po­wie­działa ci­cho.

Oj­ciec, po­chrzą­ku­jąc, zdjął far­tuch, ki­tel, sta­ran­nie ob­tarł pa­pie­rem ręce i już za­bie­rał się do wyj­ścia, gdy Adela zro­zu­miała, że trzeba za wszelką cenę nie do­pu­ścić, by oj­ciec wy­szedł.

– Niech tatko nie idzie – wy­do­była z sie­bie.

– Co mó­wisz? – zdzi­wił się pan Nie­czaj.

– Niech tatko naj­pierw po­gada z Magdą.

Stary zmarsz­czył brwi.

– Nie wtrą­caj się w nie swoje sprawy. Opo­rządź wszystko. Za go­dzinę wpad­nie tu Bie­sia­dow­ski. O, tu masz dla niego pie­nią­dze. I tego... hm... A dla­czego to mam nie iść? – za­sta­no­wił się.

Adela już była zde­cy­do­wana przy­znać się do wszyst­kiego, lecz obec­ność cze­lad­nika unie­moż­li­wiła wy­zna­nie. Kto za­broni ta­kiemu panu Ed­mun­dowi roz­no­sić póź­niej po ca­łym mie­ście, że panna Nie­cza­jówna po kry­jomu cho­dzi na ja­kieś tańce?...

– Niech tatko nie idzie – po­wtó­rzyła tylko, a jej głos za­brzmiał ja­koś dziw­nie, bo oj­ciec obej­rzał się i za­trzy­mał w drzwiach.

Spoj­rzał na Adelę i zro­zu­miał, że mu­siało w tym być coś waż­nego. Od­kaszl­nął i w jego oczach wy­ra­ziło się zdu­mie­nie: nie był przy­zwy­cza­jony, by ktoś, a zwłasz­cza ro­dzone dziecko sta­wało mu na dro­dze w jego po­sta­no­wie­niach.

– Ed­mund – ode­zwał się po chwili – skocz no do Pich­ciń­skiego po te we­ksle, co miał wczo­raj przy­nieść.

Pan Ka­mionka bez słowa odło­żył to­po­rek i wy­szedł.

– Co to jest? – groź­nie za­py­tał pan Nie­czaj.

– O Jezu, czego się tatko tak pa­trzy – pró­bo­wała ra­to­wać się od­wle­cze­niem Adela.

– Ga­daj za­raz.

– Co mam ga­dać, nic nie mam do ga­da­nia. Tylko to, że do pana Bratka nie ma po co iść... Nie ma po co, bo Magda i tak na te jego kursy już nie cho­dzi.

Wy­rzu­ciła to z sie­bie jed­nych tchem i prze­ra­ziła się. Po pierw­sze zła­mała przy­sięgę, a po dru­gie nie­po­trzeb­nie wmie­szała sie­bie w tę straszną awan­turę, która te­raz wy­buch­nie. Oj­ciec rzadko się gnie­wał, ale te­raz jak amen w pa­cie­rzu wy­buch­nie. Adela raz tylko wi­działa ojca w gnie­wie, a cho­ciaż było to przed pięt­na­stu laty, do­tych­czas drżała na samo wspo­mnie­nie. Wów­czas scho­wała się pod łóżko i aż ja­kichś kon­wul­sji do­stała ze stra­chu. Było to wtedy, gdy brat nie­boszczki matki świeżo wy­szedł z wię­zie­nia i przy­cho­dził do nich na Do­brą ulicę z pre­ten­sjami. Wów­czas oj­ciec do­wie­dział się, że wu­jek za niego coś tam pod­pi­sał. Wtedy nie­po­trzeb­nie wy­ga­dała się matka, a te­raz ona.

Oj­ciec wy­jął ręce z kie­szeni, zro­bił się jesz­cze bar­dziej czer­wony i za­py­tał nad­spo­dzie­wa­nie spo­koj­nie:

– Jak to nie cho­dzi?

– Nie cho­dzi, no, nie cho­dzi i już. Ja wię­cej nic nie wiem. Jak Boga ko­cham, nic nie wiem – bro­niła się pi­skli­wym gło­sem.

– Mów, pó­kim do­bry!

Twarz ojca wy­krzy­wiła się w ja­kimś skur­czu, Adela zaś, cho­ciaż drżała ze stra­chu, obie­cy­wała so­bie na wszyst­kie świę­to­ści, że wię­cej pary z gęby nie pu­ści.

– Ja nic nie wiem, nic nie wiem, nic nie wiem.

– Prze­cież cho­dzi, co dzień cho­dzi – na­cie­rał oj­ciec.

Adela spu­ściła oczy i mil­czała.

– Je­żeli nie na kursy do Bratka, to gdzie?... Mów, psia­ju­cho! – wy­buch­nął na­gle – bo cię na drobny mak roz­sy­pię.

– O Jezu, Jezu! – za­ję­czała Adela.

Wi­działa po­chy­la­jącą się nad sobą zsi­niałą twarz ojca, na ra­mio­nach uczuła bo­le­sny za­cisk jego rąk.

– Do­kąd, do kogo cho­dzi! Mów, bo cię ro­ze­rwę! Jak on się na­zywa?

Po­mimo doj­mu­ją­cego bólu i prze­ra­że­nia Adela zro­zu­miała na­gle, o co oj­ciec Magdę po­dej­rzewa.

– Boże broń, niech tatko pu­ści – nie­mal krzyk­nęła. – Co też tatko so­bie wy­obraża, Magda, ucho­waj Boże, nie taka.

Pan Nie­czaj po­trzą­snął córkę z ca­łej siły.

– Nie łżesz?!

– Co mam łżeć! Niech tatko pu­ści.

– Więc gdzie cho­dzi?

– Do szkoły.

– Do ja­kiej szkoły?

– Tań­ców się uczy.

Pan Nie­czaj pu­ścił ra­miona Adeli, wy­pro­sto­wał się, sa­pał przez chwilę.

– Jak tatko mógł o ro­dzo­nej córce tak na­wet po­my­śleć? – ośmie­lała się Adela.

– Więc ga­daj. Tylko wszystko, jak jest! – spo­koj­nie już ode­zwał się oj­ciec.

I Adela opo­wie­działa wszystko, o tej pani, co za car­skich cza­sów była ba­let­nicą, o cór­kach dok­to­rów i in­ży­nie­rów, o „Zło­tej Ma­sce”, gdzie zdol­niej­sze uczen­nice tań­czą, o gim­na­styce, którą upra­wiają na­wet wiel­kie damy. Pan Nie­czaj słu­chał w mil­cze­niu, bęb­nił pal­cami po la­dzie i pa­trzył przez okno.

Adela skoń­czyła i za­ry­zy­ko­wała do­dać:

– W tym nic ta­kiego złego nie ma.

– Milcz, ga­dzino! To po to ja cie­bie wy­cho­wa­łem, że­byś ty za mo­imi ple­cami ro­dzoną sio­strę na dziwkę kie­ro­wała?

– Co ja? Dla­czego niby ja? – prze­ra­ziła się od­po­wie­dzial­no­ści Adela.

– Ty, bo już nie wy­ma­wia­jąc, dość stara i po­win­naś była pil­no­wać młod­szej! Tfu! Głu­pie baby! Tfu!

Splu­nął z roz­ma­chem, wierz­chem dłoni otarł włosy i wy­szedł. Za­wró­cił w stronę domu i szedł swoim cięż­kim, rów­nym kro­kiem, ni­komu nie ustę­pu­jąc drogi, jak zwy­kle kiedy był za­my­ślony, ni­czym tram­waj su­nący po szy­nach. Długo jesz­cze nie mógł ze­brać my­śli i wciąż po­wta­rzał:

– Głu­pie baby, psie­ju­chy, głu­pie baby!...

Ni­gdy zbyt wy­soko nie ce­nił ko­bie­cego ro­zumu, lecz ile­kroć zda­rzyło się coś, co po­twier­dzało jego kry­tyczną opi­nię, dzi­wił się jakby ja­kiejś nie­spo­dziance. Bo co go tu naj­bar­dziej ude­rzyło, to głu­pota có­rek, zwłasz­cza Adeli. Przy Ma­dzi­nych osiem­na­stu la­tach nie na­le­żało wy­ma­gać zbyt wiele roz­sądku. Ale żeby ta stara krowa!...

W pierw­szej chwili pan Nie­czaj wy­obra­ził so­bie rzecz naj­gor­szą, to­też gdy oka­zało się, że Magda cho­dzi tylko do szkoły tańca, nieco od­sap­nął. Rzecz jest brudna, pa­skudna, ale do od­ro­bie­nia. Naj­bar­dziej go za­bo­lała ta zmowa có­rek. Tak się mu wy­wdzię­czały, że oszu­ki­wały go naj­bez­czel­niej w świe­cie. Te pie­nią­dze, które da­wał na kształ­ce­nie dziecka, szły za jego ple­cami na to, by z tego dziecka zro­bić la­fi­ryndę. By jego czy­ste, uczciwe na­zwi­sko uty­tłać w rynsz­toku, by go przed ludźmi upo­ko­rzyć. Jakże śmiałby wów­czas spoj­rzeć w oczy choćby ta­kiego Chru­ściń­skiego, z któ­rym prze­stał się wi­tać, od­kąd jego córka za­miesz­kała „na wiarę” z czło­wie­kiem roz­wie­dzio­nym, nie­ja­kim Lemp­kiem.

– Pan, pa­nie Chru­ściń­ski – po­wie­dział mu wtedy przy świad­kach – pan nie je­steś dla mnie kom­pa­nia.

Nie nada­wał się pan Nie­czaj do kom­pro­misu. Nie umiał na złe sprawy pa­trzeć przez palce ani na­wet zmil­czeć, gdy wi­dział, że kto­kol­wiek po­stę­puje nie tak, jak na­leży, nie tak, jak su­mie­nie, prawo i obo­wią­zek na­ka­zują. Prze­ciw­nie: gło­śno i przy każ­dej spo­sob­no­ści wa­lił pro­sto z mo­stu, co o czym my­śli, krótko, zwięźle i bez­a­pe­la­cyj­nie. Ni­gdy o ni­kim nie wy­po­wia­dał ujem­nego sądu, do­póki w rze­czy się nie upew­nił: gdy już jed­nak wie­dział, jak się na­leży, nie znał ani współ­czu­cia, ani li­to­ści. Pierw­szym i głów­nym po­dzia­łem, jaki do lu­dzi sto­so­wał, był po­dział na uczci­wych i nie­uczci­wych, a ro­dzi­ców, któ­rzy nie umieli wy­cho­wy­wać dzieci w mo­ral­no­ści i oby­czaju, po­tę­piał jako głów­nych wi­no­waj­ców, o ile na­tu­ral­nie jabłko nie pa­dło zbyt da­leko od ja­błoni, a ro­dzice wy­rodka się nie wy­parli. Znano też w mie­ście i w branży pana Nie­czaja z tej strony i je­żeli mógł się szczy­cić sza­cun­kiem ludz­kim, to wła­śnie dla­tego.

Kal­ku­lo­wał to wszystko so­bie pan Nie­czaj i roz­wa­żał, a je­żeli cze­goś w tej chwili ża­ło­wał, to je­dy­nie tego, że Magdy za­raz wy­pę­dzić z domu nie mógł. Nie mógł zaś dla­tego, że sama myśl o tym, te­raz gdy już ochło­nął, kra­jała mu serce aż do fi­zycz­nego bólu. I nie tylko z tej przy­czyny, że cho­dziło tu o jego dziecko, lecz i z tej, że była nim wła­śnie Magda. Bo­daj po raz pierw­szy w ży­ciu po­czuł stary Nie­czaj, że ją, wła­śnie ją naj­bar­dziej ze wszyst­kich ko­cha, że choć ni­gdy jej tego nie oka­zał, ale no­sił ją za­wsze w swej my­śli, jak coś może naj­mniej uży­tecz­nego, może naj­bar­dziej ob­cego, nie­swoj­skiego, ale wła­śnie pięk­nego, upięk­sza­ją­cego, cen­nego.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: