Złoty latawiec - ebook
Złoty latawiec - ebook
Dezső István Izabella Kosztolányi (1885, Szabadka, dzisiaj Subotica w Serbii – 1936, Budapeszt) to jeden z najwybitniejszych twórców literatury węgierskiej, znany zarówno w ojczyźnie, jak i za granicą, nie w takim jednak stopniu, na jaki by zasługiwał. Dorobek Kosztolányiego obejmuje wszak mistrzowską poezję liryczną, znakomitą prozę powieściową, doskonałą nowelistykę, ogrom publicystyki, a także rozprawy z zakresu językoznawstwa. Kosztolányi był też uznanym tłumaczem: przełożył między innymi Romea i Julię, Opowieść zimową Szekspira, Alicję w krainie czarów Carrolla, Portret Doriana Graya Wilde’a, tłumaczył poezję Kiplinga, Rilkego i Paula Valéry, prozę Balzaca i Maupassanta, utwory dramatyczne Calderona i Moliera, wydał również kilka dużych antologii współczesnych sobie poetów zagranicznych. Proza i poezja Kosztolányiego doczekały się przekładów na wiele języków, w tym również na język polski, ale tak się składa, że z czterech wielkich powieści, które napisał w latach dwudziestych XX wieku, w tzw. okresie epickim, wydano u nas tylko trzy: Nero, krwawego poetę (pierwsze węgierskie wydanie: 1922 rok; pierwsze polskie wydanie: 1928), Ptaszynę (1924;1962) oraz Grzech słodkiej Anny (1926;1931), nie ukazała się natomiast ta, którą wielu węgierskich krytyków uznaje za najlepszą powieść w dorobku pisarza: Złoty latawiec (1925), a zatem pozycja wręcz niezbędna dla pełnej oceny dokonań prozatorskich Kosztolányiego.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66511-21-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pistolet wystrzelił.
Uczeń zajmujący miejsce z tyłu za biegaczem, przy linii nakreślonej wapnem, nadal trzymał lufę w kierunku nieba i wpatrywał się w obłoczek dymu, który nie od razu, ale z wolna rozpraszał się w powietrzu wczesnego poranka.
Drugi, jak tylko dostrzegł płomień, uruchomił czasomierz. Nie mógł jednak się powstrzymać, żeby nie zawołać:
– Start!
Vili już biegł.
Start był idealny. Vili podniósł się i wyskoczył niczym pantera, harmonijnie, bez jakiegokolwiek zawahania, a po kilku chwilach całym pędem gnał do celu.
Przed oczami migały mu łąki. Buty z kolcami ryły ziemię. Głowę, w którą uderzały włosy jak u Cygana, odrzucił w tył, twarz wykrzywił w grymasie, zaciskając zęby, aż mu zgrzytały z wysiłku. Ziemia dudniła.
Kiedy był mniej więcej w połowie bieżni, ten, który obserwował chronometr, jeszcze raz zawołał:
– Dawaj!
Teraz już z przymkniętymi powiekami bezwiednie pędził naprzód. Zdawało się, że pozostały odcinek przebył w ciągu sekundy. Z rozpostartymi ramionami, kiwając się na boki jak szybowiec, dotarł do celu i klatką piersiową zerwał różową papierową taśmę, rozciągniętą tam przez dwóch kolegów z klasy.
Sędzia na mecie zatrzymał wówczas większą wskazówkę czasomierza, która wygodnie spacerowała sobie po cyferblacie. Na całe gardło wykrzyczał wynik, tak żeby mogli go usłyszeć również zainteresowani widzowie stojący na murawie, członkowie klubu sportowego.
– Jedenaście i osiem!
Vili tego nie słyszał. On biegł dalej, uderzając nogami, podskakując, jak widział to u zwycięskich biegaczy w Budapeszcie, i nie obchodził go osiągnięty czas, tak jakby w ogóle nie dotyczył jego osoby. Dopiero po dłuższej chwili się odwrócił.
Zapytał z oddali:
– Ile?
Uczniowie dyskutowali o tym, że Vili, który w ubiegłym roku w Budapeszcie zdobył dla gimnazjum puchar przechodni oraz proporzec, znów poprawił rekord, i tak to jeszcze nigdy nie pobiegł.
Jednocześnie pięciu, sześciu odpowiedziało mu:
– Jedenaście i osiem, jedenaście i osiem.
Vili skierował się w ich stronę. Na łydkach pęczniały mu wyrobione mięśnie, przypominały wielkie, brzydkie guzy. Vili wcisnął sobie do ust chusteczkę.
– Na dwóch oddechach – wydyszał.
Na dwóch oddechach przebiegł setkę.
– Dobrze ci poszło, stary – odezwali się eksperci – dobrze – i tylko ich oczy mówiły, na ile dobrze mu poszło.
– Ale nie ciskaj tak nogami.
– Jasne – przytaknął Vili, bo wiedział, że popełnia ten błąd.
Vili Liszner biegał nieładnie. Jeśli chciał położyć nacisk na styl, to zawsze psuł bieg. Dobre wyniki osiągał jedynie dzięki temu, że był silny jak wół.
Jeden z jego kolegów zdjął z krzewu głogu kurtkę i narzucił mu ją na ramiona.
– Włóż ją – powiedział – zaziębisz się. Chłodno jeszcze. Na dzisiaj i tak zresztą wystarczy.
Mimo wszystko Vili zrobił jeszcze kilka przysiadów, ruszył sprintem, przebiegł całą bieżnię. Potem zwolnił miejsce dwójce przyjaciół, Pacce oraz Bandiemu Huszárowi, którzy ten dystans pokonują poniżej trzynastu, i w zasadzie mogą być uważani za sympatycznych amatorów. Przyglądał im się przez jakiś czas.
Była to zwyczajowa wiosenna robota, trening przed zawodami, w którym uczestniczyło wielu uczniów ósmej klasy. Ubrani byli w biało-niebieskie koszulki do gimnastyki oraz sportowe spodenki odsłaniające kolana, natomiast buty z kolcami miał tylko on, Vili, ponadto ci pozostali startowali na komendę, na klaskanie rąk, a nie na wystrzał z pistoletu. Ten też należał się tylko jemu.
Odebrał pistolet, wziął przyjaciół za ramiona i odciągnął ich na bok, żeby porozmawiać. Rzucało się teraz w oczy, że Vili, który zimą skończył dwadzieścia lat, przewyższał ich o głowę.
Wokoło oddychał lasek miejski wybujałymi zielonymi płucami. Gdzie Vili stąpał, tam jego buty z kolcami deptały konwalie, dziko rosnące niezapominajki, które swym bladym błękitem wybijały się z jasnobrązowych grud ziemi. Z każdego drzewa, każdego krzaka puściły się już młode pędy. Bzy tworzyły masywną ścianę i owiewały swym cierpkim tchnieniem całą okolicę.
Do tego położonego na południu miasteczka wiosna przybyła wcześniej niż gdzie indziej. W kwietniu spadł ciepły ulewny deszcz, obmył wysmukłe drzewa, spulchnił grudy, a w powstałej mgle zagotowało się płodne życie. Wyrosły młode gałązki, wykiełkowały zasiewy, z pączków w jedną noc rozwinęło się listowie, tak jak rozprostowują się zwinięte zielone jedwabne chustki, które rozpościera się gwałtownym ruchem i, chcąc nie chcąc, poddaje wiatrowi, że aż łopoczą.
Vili podążał wraz z dwoma innymi zawodnikami po murawie ku leżącej nieco niżej polanie. Tam w nieprzyjaznym półmroku szczyty topolowych pni prężyły się ku górze niczym przypory katedry, a wieńczące je liściaste korony grały w słabym wietrze zupełnie jak kościelne organy. Gałęziami podobnymi do mioteł topole szukały nieba. Dęby kłoniły się z powagą, naśladując nieprzerwany huk wodospadu. Na tej polanie starsi uczniowie zdawali się niemal dziećmi.
– Która może być godzina? – spytał Vili.
Packa, wcześniej sędziujący na mecie, zawiesił wzrok na stoperze, na którym zazwyczaj sprawdzał jedynie sekundy, ocknął się i wrócił do rzeczywistości:
– Szósta.
Vili spuścił głowę. Przypomniał sobie, co się znajduje o tam, w oddali, gimnazjum, i to, że po godzinie szóstej nastąpi siódma, a potem ósma. Odebrał czasomierz używany podczas zawodów sportowych.
To nie był zwyczajny zegarek.
Oprócz trzech wskazówek, jakie można znaleźć na każdym zegarku na rękę, na tym poruszały się jeszcze dwie: duża wskazówka, którą uruchamiano w momencie startu, i druga, rodzaj sekundnika, która przy dłuższych dystansach osobno odmierzała minuty. Dostał ten stoper od swojego ojca, starego Kálmána Lisznera, kiedy przebrnął przez egzamin w szóstej klasie.
Ale bez względu na to, jak tym chronometrem obracał i sprawdzał czas, wciąż była na nim godzina szósta.
Raptem odezwała się muzyka. Podnieśli głowy i zwrócili je tam, skąd dochodziły dźwięki. Z polany, poprzez rzadki las, rozciągał się widok na letnią restaurację. Przez drzewa przedzierały się pojedyncze promienie światła, prążkując niebo złotem.
Przed restauracją cygańska kapela grała jakiegoś walca, a ten słodko kołysał dusze, tak jak kołyszą je fale na wodzie. Zawodnicy, którzy każdego poranka od piątej do wpół do ósmej ćwiczyli w lesie, a pracowali jak w jakimś warsztacie, nie wiedzieli z początku, co to za muzyka.
W końcu wpadł na to Bandi Huszár:
– Dziś pierwszy maja.
Muzykowali Cyganie, w rozmarzeniu pochylając odkryte głowy ku skrzypcom. Te ich szczupłe postaci przeniknięte kawiarnianym dymem, przeważnie kojarzone z nocą, tu o tak wczesnej porze i w czystym powietrzu, w towarzystwie drozdów i dzięciołów sprawiały dziwne wrażenie. A oni właśnie witali wiosnę. Podobnie ogrodnik wystawił doniczki ze szklarni i sadził rośliny na grządkach, choć zwykle czekał z tym do imienin Urbana z powodu majowych przymrozków. Tego roku wiosna była jednak ciepła jak lato.
Wszędzie wokół rozciągało się na piaskach miasteczko Sárszeg, płaskie niczym naleśnik.
Po godzinie szóstej na przylegającej do lasku miejskiego opuszczonej uliczce pojawił się wysoki, blady chłopak, Tibor Csajkás.
Nie przyłączył się do pozostałych, tylko chodził w tę i we w tę pomiędzy chłopskimi chałupami, których okna zdobiły rozkwitające pelargonie.
Miał na sobie ubranie w gołębim kolorze, jakiego nie wypada nosić uczniowi ósmej klasy, a jedynie kawalerowi. Cienkie jedwabiste blond włosy czesał sobie z przedziałkiem na środku. W ręce niósł filcowy kapelusz. Podręczniki zostawił w domu, wyrwał z nich tylko odpowiednie strony i wcisnął je głęboko do kieszeni. Wyglądał na człowieka, któremu brak pewności siebie. Czekał na kogoś.
Wkrótce pojawiła się ta osoba.
Z końca ulicy nadchodziła Hilda Novák, tak jak miała w zwyczaju: bez pośpiechu, ze spuszczoną głową, ze skrywaną świadomością winy.
Niedawno wstała z łóżka, uciekła od ojca, który dopiero później obudzi się w swoim gabinecie.
Kiedy dotarła do chłopaka, szybko doń przyskoczyła i szła obok niego tak, jakby wcale obok niego nie szła, na odległość dwóch kroków, w każdej chwili gotowa – gdyby zbliżał się ktoś znajomy – błyskawicznie skierować się w przeciwną stronę albo też zwrócić twarz ku chłopakowi, jakby spotkali się właśnie w tym momencie. Ściskała w rękach zeszyt z nutami do Schumanna.
Hilda bez przerwy rozglądała się na wszystkie strony, do przodu, do tyłu, na boki. Tibor zapytał ją:
– O co chodzi?
– Dużo tu ludzi.
Rzeczywiście, pierwszy maja zakłócił ich spotkanie.
Pośpieszyli w inną, krętą uliczkę. Tutaj Tibor przysunął się do Hildy, dotknął jej ręki. Dziewczyna nie oponowała.
Ozdobiony wstążką i kwiatami słomkowy kapelusz z szerokim rondem rzucał cień na jej twarz, która i bez kapelusza zdawała się ciemniejsza, a to z powodu kasztanowych włosów oraz głębokich oczu. Hilda miała na sobie dziewczęcą batystową sukienkę oraz czarne buty z wysokimi cholewkami i nieco już zdartymi obcasami. Nie uśmiechała się. Była poważna, bardzo poważna.
Tibor patrzył na jej wielkie usta, na łuki warg. Wpatrywał się w nie tak usilnie, jakby dziewczyna coś mówiła, a przecież milczała. Tylko on bąkał od czasu do czasu: „Kochana”.
Hilda pozwalała, by na jej twarz padało to jedno jedyne słowo, które chłopak był w stanie wymówić.
O niczym innym nie rozmawiali. Od dawna już nie mieli sobie nic do powiedzenia. Kto by ich zobaczył, tak razem, w milczeniu idących obok siebie, z naturalną, życzliwą obojętnością dawnych kochanków, ten by się zdumiał.
Zamienili słowo czy dwa na temat codziennych spraw, samych pozytywnych. Swoim zwyczajem Tibor zapytał:
– Nic się nie stało?
– Nie.
– Śpi jeszcze?
– Oczywiście.
– Ktoś nadchodzi – powiedział.
– Przejdź szybko na drugą stronę – rzuciła mu w odpowiedzi Hilda.
Tibor przeszedł na drugą stronę, po czym wrócił. Stale im przeszkadzano.
Jechały chłopskie wozy zaprzężone w konie, które przyozdobiono papierowymi bukiecikami kwiatów, baty zaś – wstążkami. Do lasku miejskiego ciągnęli tłumnie wycieczkowicze, obchodzący tego dnia oficjalne święto wiosny, całymi rodzinami. Mężowie i żony prowadzili za rękę małe dzieci.
Z oddali huczała już blaszanym zgiełkiem orkiestra strażacka: trąbki i cynowe talerze grały pobudkę.
Hilda wybuchła nerwowo:
– Brzydzę się.
– Czym?
– Tymi tu – powiedziała, wskazując na towarzystwo w oddali, które, już ukwiecone, wlokło się ulicą.
Znów musieli nadłożyć drogi. Za budynkiem sądu Hilda szepnęła z wahaniem:
– Muszę z tobą pomówić.
– O czym?
– Nie tutaj.
– Coś ważnego?
– Bardzo.
– Coś poważnego?
– Bardzo.
Tibor nalegał, żeby powiedziała. Hilda odmownie machnęła ręką, w zdecydowany sposób.
– Po południu. O trzeciej. U cioci Flóri.
Od razu też się pożegnała, Tibor jednak poszedł za nią, nie potrafił się od niej oderwać. Odprowadzał ją po coraz tłumniejszych ulicach aż do sklepu kupca korzennego, Kálmána Lisznera.
Tu się zatrzymali.
Przed sklepem sterczała topola – nie widzieli jej wcześniej, najwyraźniej wetknięto ją tam pomiędzy kamienie ostatniej nocy, bo dookoła leżało kilka wyrwanych kostek granitowych i kilka łopat ziemi: było to drzewko majowe, które kazał wsadzić stary kupiec korzenny, żeby rankiem zadziwić miasto.
Oboje, Hilda i Tibor, spoglądali w górę, z otwartymi ustami.
Na gałęziach topoli kołysały się zdobne chusty, jabłka, pomarańcze, wieńce fig, u szczytu zaś wisiało dziesięć butelek szampana, tak mocno prześwietlonych promieniami słońca, że oboje mieli wrażenie, jakby w środku perliła się piana. Obok nich, przy wierzchołku, w efektownych, smukłych flaszkach mieniły się likiery: zielone, niebieskie, liliowe.
Może i trochę przypominało to drzewko bożonarodzeniowe, ale od choinki było jednak bardziej zjawiskowe i ciekawsze. To pogańskie drzewko rozkwitło przecież nie w ogrzewanym pokoju, otoczone lustrami, lecz na ulicy, pod gołym niebem, i każdemu oferowało dary życia. Z jednej gałęzi w dole zwisał ludzik w ubraniu z waty, mikołaj, roznosiciel wszelkiej zarazy i zepsucia, uroczyście powieszono go teraz na powitanie maja.
Hilda i Tibor chwilę postali sobie pod drzewkiem majowym. Gdy na horyzoncie pojawił się pewien podoficer, którego Hilda znała z widzenia, powiedziała chłopakowi:
– Wracaj teraz do lasku.
– Dlaczego?
– Żeby ciebie widziano. No idź.
Bez podania ręki, bez pożegnania zostawiła Tibora.
Ten zaś zawrócił w kierunku lasku. Za nim szła orkiestra strażacka, również podążająca w tamtą stronę. Razem z nią się oddalił, pogrążony w smutku i zdenerwowany, jednakże krocząc w takt muzyki.
A tam już wywrócił się wszelki porządek.
Nadeszły hordy wycieczkowiczów, którzy, niczym oddziały szturmowe, rzucili się na krzewy bzu i w mgnieniu oka wszystkie je ogołocili. Dzieci wspinały się na drzewa, by ściągać gniazda. Krzaki przemawiały ludzkim językiem, drzewa myślały za pomocą ludzkich zwojów mózgowych i nawet w kamieniach biło ludzkie serce. Wszędzie pulsowało życie istot ludzkich, które do świata natury przyniosły własne pragnienia. Las huczał. Wszystko mu ludzie wyjedli, pokradli, ze wszystkiego ograbili. Deptali jego kwiaty, kłócąc się jedni z drugimi, odłamywali zwilżone rosą gałęzie, wdychali jego aromaty. Staruszki wciągały woń hiacyntów tak, jakby miały od tego natychmiast wyładnieć. Tymczasem na zaspanym jeszcze niebie słońce całkiem się rozbudziło. Skąpało okolicę triumfalnym potokiem ciepła, przeniknęło poprzez korony drzew ukośnie padającymi promieniami, kipiało światłem w żółtych kałużach, podgrzewało krew, łaskotało w płucach, rozkosznie swędziało w gardle, do granic napinało radość życia, w której były przekora, wyzwanie, pragnienie zarówno istnienia, jak i śmierci. I w to wszystko wtargnęła ze swoją muzyką orkiestra strażacka – jej członkowie podnieśli wprost ku wiośnie trąbki, a te lśniły i grały wraz z feerią światła.
Większość ludzi usadowiła się przy wystawionych pod drzewami stolikach, które przykryto białymi obrusami. Pośród podekscytowanego tłumu fruwali kelnerzy z białymi serwetami przypominającymi łabędzie skrzydła, każdy z piętnastoma talerzami, piętnastoma kuflami piwa, żeby nienasycone żołądki miały co jeść i pić. Wszyscy się zajadali, niczym jakaś obozująca armia, gryźli słone rogale, serdelki, popijali majowe wino, wysysali mleko ze szklanki, jakby to była matczyna pierś. Dziewczęta siedziały z chłopcami – dziewczęta w męskich kapeluszach, chłopcy pod parasolkami od słońca. Jakaś młoda kobieta uniosła wysoko bukiet jaskrów, a wtedy włosy jej się rozwiązały i swobodnie opadły. Ze świergoleniem jaskółek wymieszała się paplanina świętujących. Niemal bezszelestnie leciały ku nim w dół owady, opadały piórka. Takie to konfetti prószyło im na talerze, wpadało do ust, do nosów, a oni, śmiejąc się, wypluwali je na ziemię.
Tibor pośpiesznie zostawił za sobą cały ten harmider i wszedł w aleję drzew, gdzie gromadzili się wychowankowie ósmej klasy.
Vili leżał teraz na ziemi, w cieniu drzewa. Z pogardą zerkał na aleję – wałęsały się tam obce typy, które nigdy tu nie bywały.
Uczniowie coraz więcej rozmawiali również o nauce. Przewodził w tym Dezső Ebeczky, prymus, którego wszyscy szczerze nienawidzili. Nie dlatego, że się dobrze uczył. W końcu przecież można się dobrze uczyć. Ale uczyć się tak dobrze jak on to już obrzydliwość.
Vili przysłuchiwał się temu w milczeniu. Poślinił sobie paznokcie i całkiem je zamazał ołówkiem kopiowym, wszystkie dziesięć.
W pewnym momencie podniósł wzrok na Dezső Ebeczkyego i zapytał:
– A ciebie co tu przyniosło?
– Tak sobie przyszedłem, przyjacielu – wyśpiewał w odpowiedzi Dezső Ebeczky, który zaszczycił lasek swoją obecnością, i ostentacyjnie zaciągnął się głęboko leśnym powietrzem. – Ach, natura!
Vili nie rozumiał tego zachwytu. Owszem, jest tu trawa, są drzewa i ziemia, ale czym tu się entuzjazmować?
Żadnego z nich nie interesowała natura, a przecież sami byli jej częścią. Oni na razie spoglądali tylko do środka, we własne wnętrza, nie zaś na zewnątrz, jak czynią to ludzie starzy.
Jednakże Dezső Ebeczky zwykł pisać na piątkę wypracowania z węgierskiego na temat piękna natury. Dlatego dodał:
– Nie ma nic piękniejszego od natury.
– A arytmetyka? – droczył się Vili.
– Ta też jest ładna, przyjacielu. Wszystko jest ładne. Na właściwym miejscu.
Pojawienie się Dezső Ebeczkyego działało tak przygnębiająco, jakby co najmniej któryś nauczyciel przyłączył się do ich grona, przynosząc ze sobą wszelkie okropności i strachy gimnazjum.
Vili zmierzył wzrokiem obłożone w bibułkę książki Dezső Ebeczkyego, którym ten co tydzień zmieniał ubranko na nowe, zlustrował jego twarz świadczącą o skłonności do tycia, przypatrzył się temu facetowi, który spadł tu z jakiejś obcej planety i żył sobie szczęśliwie w dybach szkoły, z jej tablicami logarytmicznymi, pragmatyką historii, gramatyką greki, i wykrzywił usta.
Dezső Ebeczky zaś tak się odezwał:
– Czas ruszać.
Vili zaczął się ubierać. Jego rzeczy leżały na ławce.
Powoli wciągnął spodnie, które były długie i obszerne, na koszulkę gimnastyczną włożył marynarkę, która była krótka i ciasna – z rękawów wyzierały mu nadgarstki. Zrzucił ulubione buty z kolcami. Zamiast nich wsunął niezgrabne buty na grubej podeszwie, zawiązywane na sznurowadła, z którymi zresztą długo się męczył.
Na głowę wcisnął sobie sportową czapkę, bo z tą to nigdy się nie rozstawał. Kapelusza nie nosił wcale.
Wszyscy razem ruszyli.
Imieniny Urbana (węg. _Orbán napja_) przypadają na Węgrzech 25 maja i zgodnie z tradycją jest to ostatni z zimnych ogrodników, wskazujących na czas, kiedy mogą wystąpić przymrozki. Dzień ten jest uważany za szczególnie ważny dla późniejszego zbioru winogron, dlatego też węgierscy winiarze obrali sobie Urbana za patrona i dziękowali mu, jeśli w jego święto pogoda dopisała. Gdy zaś pogoda tego dnia była zła, co wróżyło słabe zbiory winogron, gospodarze nie tylko nie składali kwiatów ani wieńców pod figurą Urbana, ale wręcz obrzucali ją kamieniami i bili laskami (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).II
W tym samym czasie do szkoły wyruszył także Antal Novák, wychowawca ósmej klasy, nauczyciel matematyki i fizyki. Podążał szybkim, zdecydowanym, rześkim krokiem.
Na jednym z rogów ulicy dołączyło do niego dwóch kolegów, starszy i młodszy. Od tego momentu trzej nauczyciele szli w jednej linii, spacerkiem, zupełnie jak młodzież szkolna, tak wespół, że niemal mogliby się wziąć za ręce. W ten piękny poranek pogrążyli się myślami w swoich nauczycielskich kłopotach.
Doktor Antal Novák, idący w środku, rytmicznie uderzał laską o asfalt. Rozkoszował się wiosną. Nie tak, jak uczniowie, bo on widział już wiele wiosen, czterdzieści cztery jak dotąd. Wiedział, że tę przyjemną rześkość powodują warunki atmosferyczne oraz korony drzew. Ale sen, kawa, blask poranka sprawiły, że nawet on, pomimo całej swojej wiedzy i nabytego doświadczenia, poweselał.
– Ciepło – wydyszał stary Tálas, profesor historii, i przystanął, żeby odsapnąć.
– Tak – zgodził się Novák – taka jest ta nasza pogoda. Zwariowana, zwariowana. Nigdy nie mamy wiosny: po zimie natychmiast przychodzi kanikuła.
– Tylko jesień jest ładna – przytaknął Tálas – długa, pogodna jesień. Węgierska jesień.
– A i ta nie zawsze – odparł Novák.
Otarł sobie czoło. Promienie słońca, które padały mu na kark, były tak gorące, że aż parzyło go tam brązowe ubranie z sukna. Rozpiął marynarkę. Zdjął również słomkowy kapelusz z pokrytej rzadkimi jasnymi włosami wysklepionej czaszki.
– Kapryśna, nieobliczalna pogoda – ciągnął Antal Novák. – Nie mamy morza. Kłopot w tym, że nie mamy morza, które regulowałoby klimat. To znaczy, o, tu jest nasze morze – powiedział, obejmując spojrzeniem piaszczystą okolicę. – Ta masa piasku, po której idziemy, była niegdyś dnem morza. A teraz to morze piasku.
Młody mężczyzna w ciemnych okularach, Ferenc Fóris, nauczyciel łaciny i greki, nie przysłuchiwał się kolegom. Już nawet nie szedł równo z nimi. O łokieć pośpieszył naprzód, żeby się nie spóźnić.
Novák nie zostawił starszego kolegi, który pełnił tu służbę już trzydziesty dziewiąty rok, a ponadto zmagał się z rozedmą płuc. Zwolnił kroku. Wziął tamtego pod ramię i go wspierał.
Nagle i Novák się zatrzymał.
– O, o! – rzucił ze zdziwieniem, orzechowobrązowymi oczami spoglądając w niebo. – Latawiec.
Wskazał laską jakiś punkt.
– Złoty latawiec – uściślił.
Obaj jego koledzy podążyli wzrokiem za laską.
Fóris zmarszczył czoło.
– To latawiec z papieru – stwierdził z lekceważeniem.
W oddali, gdzieś w okolicy lasku miejskiego kołysał się pokaźny, wspaniały latawiec, który ciągnęli za sobą, wysoko ponad drzewami, powolutku, niewidoczni jeszcze uczniowie.
– Dawno już nie widziałem latawca! – zauważył Antal Novák, patrząc w jego kierunku.
Fóris z roztargnieniem zapytał Nováka:
– A właściwie to z czego robi się coś takiego?
– Z listewki.
– Ja czegoś takiego nigdy nie robiłem.
– A przecież to proste – odrzekł Novák, który i poza szkołą lubił objaśniać, zwłaszcza kwestie przyrodnicze, w jednym, dwóch zdaniach unaoczniać teorię, która dla innych pozostawała abstrakcją. – Listewkę napinasz za pomocą żyłki, niczym łuk, w półkole, o tak. – I już kreślił na piasku, laską. – To jest jego stelaż. Następnie bierzesz giętką trzcinkę i umieszczasz ją pośrodku, o tutaj, żeby stelaż usztywnić, i ściśle wiążesz ją z tymi dwoma punktami listewki. To jest jego kręgosłup. Tu ma grzbiet, na tym zawieszasz kantar, który jest bardzo ważny przy stabilizowaniu lotu, żeby latawiec nie opadał. Jak to jest gotowe, wtedy zostaje już tylko obkleić go płótnem.
– Ten jest jednak z papieru.
– Może być i z papieru. Wszystko jedno.
– Ma taki kształt – odezwał się Tálas – jak serce.
– Zgadza się – potwierdził Novák – dlatego może tak fruwać. Również ptaki fruwają zgodnie z tą zasadą.
– Ach – westchnął stary Tálas – ileż to latawców i ja puszczałem w lasku miejskim.
Porozmawiali sobie o takich błahostkach i nawet nie zauważyli, że się uśmiechnęli. Ale nie Fóris. Jego latawiec irytował. Przede wszystkim sama nazwa. „Latawiec” brzmi po węgiersku jak „smok”, a to przywiodło na myśl Fórisowi skrzydlate węże, ziejące trucizną potwory, które powodują śmierć. W głowie kłębiły mu się mitologiczne szkielety i wraki.
Latawiec zaś kontynuował swoją drogę wysoko w powietrzu. Tyle że uczniowie zbliżali się ku szkole nie tą najkrótszą trasą, lecz ciągnąc bocznymi uliczkami; okrążyli miasto, tak że teraz znajdowali się za plecami trójki nauczycieli. Ci musieli się odwrócić.
A tymczasem latawiec zatrzymał się i pozostał w jednym punkcie.
Béla Tálas zauważył, zwracając się z tym do Nováka:
– Jest akurat nad twoim domem, Tóni.
– Zgadza się – odpowiedział Novák. – Jaki jest nieruchomy. Tam wysoko, jak się wydaje, nie wieje wiatr.
– Jak wysoko może być nad ziemią?
– Sto metrów – orzekł Novák, który miał sokoli wzrok. – Więcej niż sto. Co najmniej sto dwadzieścia.
Fóris również się odwrócił i przyglądał powiewającej dostojnie w górze bestii, po chwili zaś niecierpliwie zapytał Nováka:
– Ale od czego on tak migocze?
– Pomalowali go na złoty kolor. I świeci na niego słońce. Od tego tak migocze.
– Czymś takim zajmują sobie czas – złościł się Fóris – akurat teraz, przed egzaminami.
– Jeśli poza tym wypełniają swoje obowiązki – odparł Novák pobłażliwie – to nie szkodzi. Przynajmniej nauczą się tego.
– Czego?
– Działania latawca.
– Czyżbyś ty uczył ich działania latawca?
– Oczywiście. W ósmej klasie, przy okazji tematu elektryczności. Sam nawet chciałem im taki zrobić, ale już nie starczyło mi czasu. Benjamin Franklin, proszę ciebie, wykazał, że to, co błyska na niebie, Boża strzała, jak to się mówi, jest tożsame z elektrycznością, która świeci w twojej lampie.
– Boża strzała?
– Tak jest – Novák potwierdził swój żart, już na poważnie. – Piorun. Franklin puścił wysoko latawiec, w którego czubek wpiął igłę, ta ściągnęła na siebie ładunki elektryczne obecne w powietrzu, a gruby konopny sznurek przemókł i, krótko mówiąc, ze złego przewodnika prądu stał się dobrym przewodnikiem, odprowadził owe ładunki do ziemi. Podobno jeszcze zabiły kurę. Prócz tego, nim wynaleziono balon, to właśnie za pomocą latawców dokonywano pomiarów prędkości wiatru oraz temperatury w wyższych warstwach atmosfery. To bardzo pożyteczna rozrywka.
– W którejś z bitew morskich też puszczono latawiec – wtrącił Béla Tálas. – Ale nie wiem już w której.
– No widzicie? – zakończył Novák. – Zabawa to poważna rzecz. Zawsze symbolizuje życie. To ona wprowadza dzieci w życie. Tylko gdy się bawią, mogą się uczyć.
Fóris nie podzielał tego zdania. Zresztą też nie lubił swojego kolegi. Antala Nováka, dumę grona pedagogicznego, uważał, jak wszyscy, za człowieka ogromnej wiedzy, ale złego pedagoga. W gronie nauczycieli, na naradach kontrolnych i klasyfikujących stale się z nim zderzał, popadał w sprzeczki. Sekretnie go nienawidził.
Latawiec zbliżał się. Coraz bardziej rósł, coraz bardziej lśnił. Nabierał już wyraźnych kształtów, uwidaczniał się jego ogon, który uczniowie zrobili z papierowego łańcucha i także wyzłocili, zdolne łobuziaki. Kołysał nim prąd powietrza.
Obok głowy pokazały się dwie papierowe kity, dwa złote frędzle. Fóris zapytał Nováka:
– A to co?
– To są, mój przyjacielu, uszy latawca.
– Nie widzę jego twarzy.
– Latawiec, podobnie jak smok, nie ma twarzy.
Fóris wzdrygnął się. Novák żartobliwie szturchnął go w bok i powiedział:
– No nie bój się, Feri, przecież nas chyba nie zje. To nie taki smok.
Zaśmiali się, on i Tálas. Fóris zaś wbił wzrok w latawiec, bo ten znów stanął w miejscu, przy drzewku majowym, bezpośrednio nad sklepem korzennym Kálmána Lisznera.
Ojciec Vilego wyszedł przed sklep, żeby pozachwycać się tym rzadkim widokiem. Ręce miał wciśnięte w kieszenie spodni i tak pobrzękiwał drobniakami, dziesięcio- i dwudziestofillerówkami. Ten niewysoki i żwawy starszy pan ze szpiczastą srebrną bródką lubił młodzież. To właśnie on kilka dni wcześniej dał młodym, za darmo, mnóstwo sznurka, na którym teraz trzymali latawiec.
Do sklepu wpadł Vili. Choć był ósmoklasistą, zawsze całował ojca w rękę, ten zaś głaskał go po twarzy, jak małe dziecko. Tego Vili wstydził się przed innymi.
Od razu podszedł do stołu, gdzie obok kosza z cytrynami widać było sery przykryte kloszami ze szkła, a także batony czekolady zapakowane w celofan, i skinął na subiekta, ten zaś z zapałem przygotował zwyczajowe śniadanie panicza: nożem do krojenia szynki przeciął wzdłuż trzy bułki, posmarował je masłem, obłożył salami i plasterkami ogórka. Jedną bułkę Vili natychmiast wepchnął sobie do ust.
Kiedy znów wyszedł na dwór, dzieciaki aż piszczały. Wypuszczono w górę dwa balony, żeby za ich pomocą złapać latawiec, który mógł być na wysokości, jak sądzono, co najmniej dziesięciu tysięcy metrów, gdzie powietrze jest już tak rzadkie, że aeronautom puszcza się krew z nosa.
Na ulicę wybiegały służące z niemowlętami na rękach. Otwierały się okna. Mali posługacze, kreślący na suchym asfalcie piękne ósemki z wody, podnosili wzrok. Każda głowa kierowała się ku górze.
Tylko że zdradzieckie balony puściły się nie za latawcem, lecz w inną stronę. Dotarły tak wysoko, że niemal uderzyły w niebo, i można było się obawiać, iż rozbiją jego kryształowe sklepienie.
Na ten widok chłopcy znów zaczęli hałasować. Biegli z balonami na wyścigi, podskakiwali, wyciągając do góry ramiona, podrzucali czapki, żeby trafione nimi balony spadły na ziemię.
Ten oddalony wrzask doszedł do uszu trójki nauczycieli. Fóris przyśpieszył kroku.
– Zobaczycie, spóźnią się. Szczeniackie nicponie. Znów się spóźnią.
– Dopiero wpół do ósmej – uspokajał go Novák.
– A mimo to się spóźnią. Zawsze się spóźniają.
Latawiec ciągnięto już szybciej. A on pruł naprzód, wprost ku gimnazjum, które swoją zieloną metalową kopułą posępnie wcinało się w świeżość poranka.
– Nadchodzą już – uciszał kolegę Novák, słysząc, że ów hałas wywoływany przez uczniów, a podobny do świergotu wróbli, właśnie łagodnieje.
Nagle wesoły korowód pojawił się na wielkiej ulicy prowadzącej ku fasadzie gimnazjum. Uczniowie, tak ze stu, podnosząc wrzawę, skakali wokoło latawca, który ciął niebo trzymetrowymi złotymi skrzydłami, kiwał się w lewo i w prawo, bo ściągali go niżej, tam gdzie wieje wiatr. Trzymał go na nieskończenie długim sznurku mały uczeń o włosach jasnych jak len. Ale i ci więksi wcale się nie wstydzili. Oni też tańczyli wokół latawca, zachwycali się nim może nawet jeszcze bardziej niż ich młodsi towarzysze. Zabawiali się tym, że nawlekali na sznurek skrawki papieru, a powietrze porywało je i podciągało do góry, niemalże do samego korpusu latawca. Posyłali tam pocztę.
Przepiękny latawiec był prawdziwą atrakcją.
Fóris zdenerwował się.
– Chyba nie wprowadzą go do szkoły – zwrócił się do Nováka z pretensją w głosie i na samą myśl o tym ogarnęło go przerażenie, natychmiast więc pośpieszył w kierunku uczniów.
Ręce skrzyżował za plecami, a jego oczy, których nigdy nie dało się zobaczyć z powodu ciemnych okularów, lustrowały rewolucyjny tłum, Fóris miał bowiem zamiar przeciąć mu drogę.
– Co to ma znaczyć? – zaskrzeczał ostrym, nieprzyjemnym głosem. – Co to ma znaczyć?
Uczniowie nie przestraszyli się, kocia muzyka grała dalej. Ustała dopiero wówczas, gdy spostrzegli Antala Nováka. On nie krzyczał, ale i tak wszyscy się go bali.
Naraz zapadła cisza. Uniosły się czapki, kapelusze.
– Co tak hałasujecie? – krzyczał Fóris, teraz już sam jeden, w ciszy, którą mógł zawdzięczać swojemu koledze. – Hołota. I te duże wyrostki też. Stare osły. Ósma klasa. Oczywiście, ósma klasa! Wstydźcie się!
Malcy, jeden po drugim, przemykali chyłkiem, po wielokroć głęboko się kłaniając. Więksi rzucali tylko powitanie.
– Zmiatajcie do klas. Już po trzecim dzwonku.
Zawsze zwykł tak mówić. Lecz i teraz kłamał. Było dopiero po pierwszym dzwonku.
– Czyj to latawiec?
Zgłosił się jakiś rudzielec, trzecioklasista. Ledwie było go widać pośród pozostałych uczniów. Nie dawał sobie rady z latawcem, który go popychał to tu, to tam tak mocno, że niemal podrywał chłopaka z ziemi.
– Schowajcie to gdzieś.
Tibor Csajkás, który zawsze zachowywał się usłużnie względem nauczycieli, ścisnął w zębach przyniesioną z lasu gałąź białego bzu i wziął od trzecioklasisty kołyszący się i podrygujący latawiec. Ale i on sobie z nim nie radził. Vili wyrwał więc sznurek z ręki Tibora, pociągnął latawiec przed bramę gimnazjum i tam sprawnie przywiązał do pnia drzewa, żeby po szkole można było go zabrać do domu. Szpulkę ze sznurkiem rzucił na ziemię.
Po kilku minutach ulica opustoszała. Uczniowie weszli do gimnazjum i przedyskutowali, ileż to rozmaitych rzeczy się dzisiaj wydarzyło: w lasku miejskim strzelano z pistoletu, na śniadanie dano im słone rogale i parówki, słyszeli cygańską muzykę i orkiestrę strażacką, rozmawiali z dziewczynami, widzieli też drzewko majowe, ale latawiec, złoty latawiec, ten był najpiękniejszy.
Antal Novák smażył się na słońcu przed bramą i jako że od ósmej do dziewiątej nie miał lekcji, zapalił mocną wirginię. Zawsze palił taką mocną wirginię.
On też podziwiał to cudo, które wydawało się jeszcze większe z bliska, gdy swoim cielskiem lewiatana, teraz uwiązanym, błąkało się po kopule gimnazjum, bezpośrednio nad świętym krzyżem.
– Jeszcze porwie go wiatr – przestrzegł Nováka Béla Tálas.
Novák spojrzał w górę, mrużąc oczy od słońca.
– Nie – odparł – teraz już wcale nie ma wiatru. Panuje zupełny spokój. A poza tym dobrze go uwiązali – dodał, pomacawszy grube supły sznurka na pniu.
wirginia – długie, cienkie cygaro.