- W empik go
Zły Tyrmand - ebook
Zły Tyrmand - ebook
Zły Tyrmand Mariusza Urbanka to swoisty rewers słynnego Dziennika 1954 Leopolda Tyrmanda, legendy polskiego jazzu, socjalistycznego playboya, enfant terrible swingujących lat pięćdziesiątych PRL. Człowieka, który dla części swego środowiska był moralnym drogowskazem, jednym z niewielu, którzy mieli odwagę odmówić kolaboracji z reżimem, dla reszty tylko niepoważnym bikiniarzem.
O Tyrmandzie opowiadali autorowi ludzie, którzy wcześniej sami zostali sportretowani na łamach Dziennika i innych książek Leopolda Tyrmanda, wśród nich wielu takich, których nie ma już wśród nas: Agnieszka Osiecka, Irena Szymańska, Stefan Kisielewski, Zygmunt Kałużyński, Szymon Kobyliński, Eryk Lipiński i Jan Józef Szczepański. W książce opisują swe spotkania z Tyrmandem ludzie, którzy byli pierwowzorami bohaterów najgłośniejszej powieści łotrzykowskiej PRL – Zły, oraz Bogna, legendarna polska Lolita z Dziennika 1954.
Tytuł nie zawiera zdjęć obecnych w wydaniu drukowanym.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0286-1 |
Rozmiar pliku: | 711 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jedna z legend polskiej literatury. Socjalistyczny playboy, enfant terrible lat pięćdziesiątych, człowiek, który wydał komunizmowi walkę na polu, na którym siermiężny i nudny ustrój czuł się całkowicie bezradny. Propagował muzykę amerykańskich Murzynów znienawidzoną przez partyjnych aparatczyków, ubierał się w sposób, który oficjalna prasa uważała za absolutnie niedopuszczalny, pisał tak, jakby nie dostrzegał ponurej rzeczywistości za oknem.
Jego styl bycia potraktowano jak wyzwanie rzucone ustrojowi. Zakazany oficjalnie jazz stał się muzyką najbardziej pożądaną przez młodzież. Kolejki po Złego, pierwszy w socjalistycznej Polsce kryminał, były dłuższe niż kolejki po szynkę i pomarańcze. A Dziennik 1954, który napisał, gdy pozbawiono go pracy, okazał się tak przenikliwą analizą ustroju, że długo nie chciano uwierzyć, iż naprawdę powstał w 1954 roku.
Dla części swego środowiska był wyrzutem sumienia, jednym z niewielu ludzi, którzy w okresie stalinizmu mieli odwagę odmówić kolaboracji z reżimem, dla reszty tylko lichym kabotynem, który przez całe życie grał wymyśloną przez siebie postać. Dla pierwszych był szlachetnym Don Kichotem, szeryfem z westernu, który w pojedynkę walczy przeciw złu, dla drugich cwaniakiem, deprawującym małolaty na tapczanie w pokoiku Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej. Jedni uważali go za arbitra elegancji, inni za niepoważnego bikiniarza. Zarazem tragiczny i zabawny, bohaterski i małostkowy, do bólu szczery i fałszywie upozowany.
Witold Gombrowicz napisał o nim: „Tyrmand! Talent! (…) jest najdoskonalszą kontynuacją naszej romantycznej poezji, on przejął jej pióropusz, on pisze jej ciąg dalszy, ale już na miarę nowej historii: proletariackiej”. Jarosław Iwaszkiewicz miał Złego za Trędowatą naszych czasów, a Andrzej Kijowski pisał, że Tyrmand to Balzac dla gówniarzy. Krzysztof Teodor Toeplitz mówił o nim: prawodawca wszech obyczajów, a Zygmunt Kałużyński – ymkowski jebus.
Jaki właściwie naprawdę był Leopold Tyrmand? Komuś, kto przeczytał Dziennik 1954, Filipa, może jeszcze Gorzki smak czekolady Lucullus, mogłoby się wydawać, że wie to bardzo dobrze. Ktoś inny, kto wczytał się w portret mężczyzny w kolorowych skarpetkach w Zorzach wieczornych Tadeusza Konwickiego, będzie już o Tyrmandzie wiedział „na pewno” o wiele mniej. Prawda o człowieku jest zwykle znacznie bardziej pogmatwana niż on sam chciałby ją przedstawić, i mniej jednoznaczna niż obraz, jaki może przechować pamięć jednego człowieka.
Zły Tyrmand jest próbą przyjrzenia się jednej z najgłośniejszych postaci polskiej kultury oczyma tych, którzy Tyrmandowi towarzyszyli, kiedy rodziła się jego legenda. Jednocześnie jest swoistym rewersem Dziennika 1954.
O Tyrmandzie zgodzili się opowiedzieć mi ludzie, o których on wcześniej pisał w Dzienniku i wspomnieniach publikowanych w paryskiej „Kulturze”. Wśród nich wielu takich, których nie ma już między żyjącymi: Agnieszka Osiecka i Irena Szymańska, Andrzej Jarecki, Zygmunt Kałużyński, Stefan Kisielewski, Szymon Kobyliński, Eryk Lipiński i Jan Józef Szczepański.
Wspominali podczas spotkań ze mną swe związki z Tyrmandem Alina Janowska i Wanda Warska, Ludwik Jerzy Kern, Tadeusz Konwicki, Kazimierz Koźniewski, Andrzej Kurylewicz, Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz, Zdzisław Najder i Krzysztof Teodor Toeplitz.
Wracali pamięcią do spotkań z Leopoldem Tyrmandem ludzie, którzy byli pierwowzorami bohaterów Złego oraz jego żony i kochanki, w tym Bogna, legendarna polska Lolita z łamów Dziennika 1954.
Książka opowiada o Tyrmandzie na tle stalinowskiej i gomułkowskiej Polski. W 1965 roku wyjechał. O Tyrmandzie w Ameryce mówią tylko ci, którzy znali go, gdy żył jeszcze w PRL.
Bo w Ameryce narodził się zupełnie inny Tyrmand. Konserwatysta, antyliberał, stateczny pater familias. Jego obraz stał się jeszcze mniej jednoznaczny.
•••
Zły Tyrmand to nowa, znacznie rozbudowana wersja książki, która po raz pierwszy ukazała się w 1992 roku w serii „Wybrańcy Bogów” nieistniejącego wydawnictwa „Słowo”. Została poszerzona o dziesięć nowych rozmów, między innymi z Barbarą Hoff i Józefą Hennelową, Józefem Henem, Joanną, Krystyną i Jerzym Kisielewskimi, Januszem Morgensternem oraz Bohdanem Tomaszewskim. Także część pozostałych rozdziałów zostało wzbogaconych o wątki, które nie znalazły się w pierwszym wydaniu.
Szlachcic kurlandzki
Mieszkali nieopodal siebie. Marian Kozłowski na Krakowskim Przedmieściu, róg Bednarskiej, tam gdzie dziś mieści się dom akademicki Dziekanka, Leopold Tyrmand na Trembackiej, róg Krakowskiego Przedmieścia. Dzielił ich tylko skwer Hoovera, pomnik Mickiewicza, no i szkoły, do których chodzili. Kozłowski do Czackiego, Tyrmand do Kreczmara.
Czasem spotykali się na prywatkach organizowanych przez wspólnych znajomych. Lolek był bardzo lubiany i cieszył się powodzeniem u dziewczyn. Ale częściej natykali się na siebie na ulicy. Pewnego dnia obaj wpadli na maszerujący Nowym Światem pochód bojówkarzy ONR-Falanga. Kozłowski dobrze zapamiętał lęk Tyrmanda przed nienawistnym tłumem, który szedł i kamieniami wybijał szyby w żydowskich sklepikach.
Lolek był pochodzenia żydowskiego, ale to akurat nikomu w ich mieszanym towarzystwie nie przeszkadzało. Jego dom nie był zresztą domem ortodoksyjnie żydowskim. Marian Kozłowski był w nim tylko raz. Jak przez mgłę zapamiętał matkę Tyrmanda, piękną tlenioną blondynkę, i ojca, przysadzistego, krępego mężczyznę, który prowadził jakiś zakład szewski. Nie był na pewno zwykłym szewcem; to była raczej firma produkcyjna, zamożna, choc nie najbogatsza. Kozłowski zapamiętał zwały cholewek w którymś z pokojów, a może to był przedpokój mieszkania Tyrmandów na pierwszym piętrze. Gdyby byli naprawdę bogaci, nie mieliby w domu magazynu.
Lolek był jedynakiem. Po maturze, którą obaj składali w 1938 roku, wyjechał do Paryża studiować architekturę wnętrz na Akademii Sztuk Pięknych. Podczas wojny stracili się z oczu. Kozłowski wrócił do Warszawy dopiero w 1953 roku i natychmiast, gdy tylko o Tyrmandzie usłyszał, zaczął szukać go po redakcjach. Wreszcie dodzwonił się. Speszyło go jednak, że Tyrmand nie przejawił nawet cienia radości, choć przecież tak niewielu spośród ich wspólnych przedwojennych przyjaciół przeżyło. Na pytanie, gdzie się spotkają, odparł, że bywa u Literatów, więc jeśli Kozłowski będzie miał ochotę, może wstąpić.
To nie było zaproszenie, jakiego oczekiwał. Podał Tyrmandowi swój numer telefonu i powiedział, że jeśli będzie miał sposobność, niech zadzwoni.
To był ich ostatni kontakt.
– Ponoć opowiadał publicznie, iż jego rodzina pochodzi ze szlachty kurlandzkiej – mówi Marian Kozłowski. – To tłumaczyłoby, dlaczego nie chciał się ze mną spotkać. Wolał nie odnawiać znajomości z ludźmi, którzy wiedzieli o nim więcej, niż chciał, by wiedziano. Raziło mnie to, bo zapamiętałem go z 1938 roku jako fajnego kumpla.Najlepszy felietonista w Wilnie
Późną jesienią 1939 roku Wilno zaroiło się od uchodźców z Warszawy i innych zajętych przez Niemców polskich miast. Byli Jan Kurnakowicz, Hanka Ordonówna, Hanka Bielicka, Danuta Szaflarska, Igor Smiałowski, Ludwik Sempoliński, Janusz Minkiewicz, Swiatopełk Karpiński, Zygmunt Kęstowicz. Był także Tyrmand, który w Warszawie pełnej rozhisteryzowanych antyżydowsko Niemców nie miał ze swoim wyglądem czego szukać. Wilno było wolne od Niemców i pozornie wolne od Rosjan, którzy po „wyzwoleniu” miasta oddali je na osiem miesięcy rządzonej przez Antanasa Smetonę Litwie.
Gdy w czerwcu 1940 roku ponownie zagarnęli Wilno, jako odsetki wzięli resztę Litwy.
– Czasy Litwy Smetonowskiej to były dla mnie najczarniejsze chwile okupacji – wspomina Franciszek Walicki. – Chodziłem wtedy do szkoły. Dobrze pamiętam, jak wyglądała nauka historii Litwy i języka litewskiego. Nacjonalizm, wręcz faszyzm litewski, ostentacyjnie i z satysfakcją tłamsił wszelkie objawy polskości, mszcząc się za lata, gdy Wilno należało do Polski. Dopiero kiedy wrócili Rosjanie, ten nacjonalizm musiał skryć się gdzieś głęboko w norach.
Poznał Tyrmanda w kawiarni u Dormana, na rogu Mickiewicza i Przeskok, gdzie spotykali się polscy uciekinierzy. Tyrmanda ciągnęło do Dormana szczególnie, bo grywał tam jedyny wtedy w Wilnie zespół jazzowy Lowki Iligowskiego, umiejętnie improwizującego na klarnecie i saksofonie tenorowym. Można było posłuchać jazzowych standardów Duke’a Ellingtona, Benny’ego Goodmana czy Glenna Millera. Dla Walickiego jazz był pociągającą i tajemniczą nowością, dla otrzaskanego w wielkim świecie (Krawaty tylko z firmy Byron na Champs Élysées – wspomina Walicki) Tyrmanda chyba kontynuacją paryskich fascynacji.
Po latach Franciszek Walicki napisał o Tyrmandzie: „Był moim guru, niezrównanym przewodnikiem i niekwestionowanym autorytetem”.
Pierwsza wojenna zima była bardzo surowa, mrozy dochodziły do trzydziestu pięciu stopni Celsjusza. To wtedy Tyrmand, marznący w przywiezionej z Warszawy lekkiej jesionce, dostał w prezencie od Walickiego granatowy szal; jeden z dwóch, który Walicki – jako student wydziału nawigacji Państwowej Szkoły Morskiej – wyfasował w czasie ostatniego przedwojennego rejsu szkolnej fregaty „Dar Pomorza”.
„Od owego czasu szal ten był ze mną wszędzie – pisał Tyrmand w Dzienniku 1954 – w podróżach i więzieniach, w morzach i w górach. Przywiązałem się do niego, jest mój jak paznokcie i włosy. Trochę się przeciera, ceruję go nieustannie. Wierzę w jego moc przynależności, która jest czymś dobrym, częścią mnie i mojej egzystencji”.
– Był nieprzeciętnie inteligentny, dostrzegali to wszyscy, którzy z nim rozmawiali – wspomina Franciszek Walicki. – Wydawał się lekko nieobecny, a jednak cały czas był bacznie skupiony.
Bywał częstym gościem w domu rodziców Walickiego pod Wilnem, prawie domownikiem. Któregoś dnia Walicki zapytał go wprost, czy jest Żydem? Nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko tajemniczo i pokazał krzyżyk na piersiach.
Utrzymywał się z pisania do gazet. W lipcu 1940 roku zaczęła wychodzić w Wilnie „Prawda Komsomolska”, dziennik Komunistycznego Związku Młodzieży Litwy. Niemal od początku pracował w niej Tyrmand, najpierw jako redaktor działu sportowego, potem stały felietonista (rubryka nosiła tytuł „Na kanwie dnia”) i jeden z czterech etatowych dziennikarzy gazety. Franciszek Walicki, także współpracownik „Prawdy”, obliczył, że Tyrmand wydrukował w niej sto czterdzieści dwa felietony, pierwszy 28 lipca 1940 roku, ostatni 2 kwietnia roku następnego.
Walicki czterdzieści lat po wojnie przedarł się przez zszywki „Prawdy Komsomolskiej” w wileńskiej Bibliotece Akademii Nauk Litwy, dawnej Bibliotece Wróblewskich. Znalazł felietony, ale nazwiska Leopold Tyrmand w piśmie nie było. Jego artykuły, jak wszystkie wtedy w prasie sowieckiej, ukazywały się niepodpisane.
W 1987 roku podczas poświęconej Tyrmandowi sesji w klubie Hybrydy w Warszawie Walicki i Remigiusz Szczęsnowicz zaczęli czytać felietony z „Prawdy”. Usłyszeli, że to prowokacja. Wtedy Franciszek Walicki odszukał żyjącego w Mińsku Algirdasa Prokapavicziusa (Olgierda Prokopowicza), wojennego redaktora naczelnego „Prawdy Komsomolskiej”, i poprosił o potwierdzenie, jak było naprawdę. Otrzymał pisemne oświadczenie, że wszystkie felietony w rubryce „Na kanwie dnia” wyszły spod pióra Leopolda Tyrmanda.
„Tyrmand siadał do maszyny i pisał jednym tchem bez poprawek” – wspominał Olgierd Prokopowicz w liście do Walickiego. Walicki zachował to oświadczenie jako dowód dla niedowiarków.
Tyrmand publikował także recenzje z filmów i imprez muzycznych oraz redagował „Prawdę Pionierską”, cotygodniowy dodatek dla dzieci. Ukazywały się w nim opowiadania, wiersze, propozycje gier i zabaw, szkice o Chopinie i Mickiewiczu, a także kącik poradniczy, a w nim: Historia karabinu, Historia spadochronu, artykuł O masce przeciwgazowej.
– Myślę, że fakt, iż Tyrmand znalazł się wtedy w „Prawdzie”, można tłumaczyć pewnym przyczadzeniem komunizmem – uważa Franciszek Walicki. – Pisał z pełnym przekonaniem, to się po prostu czuło. Zresztą nie miał wtedy bliższego niż ja przyjaciela i myślę, że wobec mnie nie udawałby. Był zafascynowany tą epoką.
„Rzecz rzadko spotykana, ale na początku sierpnia mieliśmy w Wilnie karnawał – pisał Tyrmand w felietonie z 6 sierpnia 1940 roku. – Karnawał, a raczej nastrój karnawałowy zaczął się wraz z ogłoszeniem przez radio ostatnich wiadomości z Moskwy. Było to dnia 3 sierpnia.
Nie zdołał jeszcze zapaść zmierzch, gdy ulice wypełniły się rozradowanymi tłumami. Twarze tak jakby rozświetlone czymś uroczystym, czymś takim, co się przejawia nie codziennie, a tylko przy nadzwyczajnych okazjach, przy święcie. Można powiedzieć, iż ulica wyszła na ulicę i zrobiła zeń własne podwórko. (…) Co chwila z większych grupek bucha radość falą bardziej skondensowaną, słychać dźwięki Katiuszy czy innej popularnej piosenki sowieckiej, które tak szybko podchwytuje muzykalny tłum wileński.
Z placu Orzeszkowej rusza na miasto pochód młodzieży komsomolskiej. W ciepłej atmosferze sierpniowego wieczoru jasno jarzą się pochodnie, niesione przez manifestujących. Pochodnie wyzwolenia i jasnego nowego bytu. Symbol taki prosty, a taki głęboki. Tłum przyjaźnie, ciepło wita komsomolców. Demonstracja rośnie, potężnieje, z garstki entuzjastycznej młodzieży przeradza się w ogromny pochód. Nastrój panuje radosny, z domieszką upojenia…
W tłumie wypełniającym chodniki przewijają się z rzadka mundury Armii Czerwonej. Mundury odświętne, eleganckie, twarze pełne zrozumienia dla tego, co widzą. Tłum szuka wzajemnego kontaktu, coraz gęściej spotyka się cywilów w swobodnej pogawędce z wojskowymi, widać od razu, że ta armia i ten lud to nierozerwalna całość.
A w tak zwanych lokalach rozrywkowych, dawnych świątyniach szlachecko-polskiego czy litewskiego kapitalizmu, gdzie pokutuje dotąd duch zakamieniałego pijaństwa, gdzie wymuskani oficerowie i rozmaici «kacykowie» burżuazyjnej administracji odprawiali swe misteria, tak i tej nocy niedobitki starego ustroju piją na umór, szukając pocieszenia za «krzywdę» która je spotkała… Brrr, wydaje to się już tak dalekie jak obrazy z zeszłego stulecia”.
Pisał nie tylko o polityce. Także o ruchu stachanowskim, o wyższości formy „towarzysz” nad formą „pan”, o biurokracji, śmieciach i bałaganie w mieście, o braku nart w sklepach, choć przecież nadchodzi zima, wreszcie o potrzebie obrony Wilna przed lituanizacją. Pisał bez poprawek, a jego felietony cenzurowane były wyłącznie przez naczelnego, Olgierda Prokopowicza. To były najlepsze felietony, jakie ukazywały się wówczas w wileńskich gazetach – napisał Prokopowicz do Franciszka Walickiego – i zawsze wymierzone swym ostrzem w Hitlera.
To nie było ani politycznie słuszne, ani rozsądne, bo Hitler był wtedy sojusznikiem Stalina i Związku Sowieckiego, więc i tak żaden atak na niego nie mógł się w piśmie ukazać. Prokopowicz pracowicie tępił ostrze Tyrmandowskiej „Kanwy dnia”, ten ze zrozumieniem godził się na ingerencje, a następnego dnia znów przynosił kolejny tekst atakujący Hitlera.
– Wszystko się powtarzało, ja go rozumiałem i cierpliwie ciąłem felietony w odpowiednią stronę – opowiadał Prokopowicz Walickiemu podczas spotkania.
Po latach Franciszek Walicki mówi, że nawet wtedy były w Wilnie tysiące lepszych sposobów zarabiania na życie niż praca w takiej redakcji, i to za psie grosze.
– Tyrmand wiele razy cytował zdanie Bismarcka, że kto, mając lat dwadzieścia, nie jest socjalistą, jest po prostu nieinteligentny, ale kto, mając lat czterdzieści, socjalistą pozostaje, ten jest zwyczajnie głupi – dodaje Walicki. – W jednej ze swych książek napisał, że widać nie był inteligentny, bo mając osiemnaście lat nie poddał się wpływowi socjalizmu. Te sto czterdzieści dwa felietony w „Prawdzie” świadczą jednak, że to nieprawda.
„Litwa zmieniła ostatecznie czas środkowoeuropejski na czas wschodnioeuropejski, czyli moskiewski – pisał Tyrmand 8 sierpnia 1940 roku (…). W chwili, gdy dostrajamy nasze zegarki do czasu zegarów moskiewskich, muszą się każdemu nasunąć pewne głębsze refleksje. Nie wystarczy przecież zrównać jedynie pozycje naszych wskazówek z moskiewskimi, ujednostajnić rytm naszych mechanizmów z tamtymi, trzeba pójść dalej. To jest jedna z licznych form tych przemian, które czekają całe nasze życie, przyjemna, lecz mało istotna drobnostka. Metamorfoza zasadnicza nie kończy się ani nie zaczyna od przestawiania zegarków. Musimy «przestawić» całe życie, musimy «podpędzić wskazówki» produkcji, oświaty, kultury, warunków bytu do wskazówek Zegara Kremlowskiego.
Bierzemy to wszyscy pogodnie, lecz stanowczo. Dziś w nocy zmieniliśmy ustawienie wskazówek zegarów, nawiązaliśmy jeszcze jedną nitkę, nitkę drobną i cieniutką, ze społeczeństwem ZSRS. Ale w momencie, gdyśmy tego dokonywali, przyrzekliśmy sobie, że nitkę tę będziemy pogrubiać, aż utworzy się z niej gruby, potężny sznur, wiążący nas ze Związkiem Sowieckim, sznur, którego nic nie potrafi zerwać”.
– Uważa pan, że to mogła być satyra? Proszę pana, gdyby wtedy, w tamtym czasie, ktoś zaczął choćby tylko podejrzewać, że Tyrmand nie myśli tak naprawdę, cała redakcja bardzo szybko znalazłaby się na Dalekiej Północy – mówi Franciszek Walicki.
Wiosną 1941 roku Tyrmand nagle zniknął. Został aresztowany. Znaleziono u niego jakieś podziemne ulotki czy wyniesione z drukarni czcionki. Olgierd Prokopowicz próbował dowiedzieć się czegoś o jego losie przez swego brata pracującego w prokuraturze.
– Ty się lepiej w to nie mieszaj – usłyszał. – To bardzo zła sprawa.
Ponownie Tyrmand i Walicki zobaczyli się dopiero po wojnie.
Nigdy w rozmowach nie wracali do okresu wspólnej pracy w „Prawdzie Komsomolskiej”. Zresztą, jak zorientował się Walicki, Tyrmand nikomu o tym nie opowiedział. Mówił jedynie, jak potoczyły się jego dalsze wojenne losy: roboty w Niemczech, na które zgłosił się, udając Francuza (miał legitymację studencką francuskiej uczelni), służba w charakterze kamerdynera u jakiegoś niemieckiego generała we Frankfurcie. Ktoś nawet pokazywał Walickiemu generalską willę. Potem nieudana próba przebicia się do Szwecji i ostatecznie obóz w Norwegii.
Spotykali się w Ymce na Konopnickiej i podczas wakacji, kiedy Tyrmand przyjeżdżał na Hel, do Chałup albo do Jastarni. Najpierw z kolejnymi dziewczynami, być może nawet jedna z nich była Bogną, później z obu polskimi żonami. Dalej zakochany był w jazzie, który uważał za muzykę ludzi uciśnionych. Słyszał w nim tęsknotę do wolności. Dlatego tak bardzo lgnął do tej muzyki w latach czterdziestych i pięćdziesiątych i dlatego porzucił ją, gdy jazz stracił już smak owocu zakazanego.
„To było coś, o co walczył i czym mnie zaraził – mówił Walicki w wywiadzie dla «Odry» – (…) najlepszym dziełem, jakie w swoim życiu napisał, była książka U brzegów jazzu”.
Razem – Walicki był wtedy dziennikarzem „Głosu Wybrzeża” w Gdańsku – zorganizowali pierwszy sopocki festiwal jazzowy w 1956 roku, potem drugi. Ale również obaj szybko zaczęli od jazzu odchodzić. Tyrmand zrobił to w momencie, gdy jazz z muzyki wojującej i niepokornej zaczął stawać się muzyką dworską. Kiedy wszedł do filharmonii, a jazzmani zamienili swe łachy na garnitury i przyjęli rządowe subwencje.
– Bawcie się dalej beze mnie – powiedział im wtedy głośno.
Walicki zajął się muzyką młodej generacji – tak nazywano wtedy rock and roll – pracując na tytuł „ojca chrzestnego polskiego rocka”.
– To rock stał się wtedy muzyką walczącą – mówi. – Muzyką, która biła się o nową kulturę, narzucając starszemu pokoleniu modę i sposób bycia. Rock and roll był buntem przeciwko zastanym wartościom.
Młodzież z koncertów jazzowych, podczas których jeszcze niedawno szalała i machała marynarkami, przeniosła się na rockowiska. To zirytowało jazzmanów. Wypowiedzieli rockowi wojnę. Uznali go za muzykę prymitywną, która w dodatku zagroziła ich statusowi finansowemu. Gdański Jazz Club, którego twórcą i prezesem był Walicki, został przez Polską Federację Jazzową wykluczony z jej szeregów. Powodem było lansowanie niejazzowej grupy Rythm and Blues. Gdy Ministerstwo Kultury zakazało zespołowi występów, federacja poparła represje.
– Tyrmand próbował przywieść środowisko jazzmanów do jakiegoś opamiętania, ale bez skutku – wspomina Walicki. – Chciał pogodzić jazz z rockiem, organizował nawet jakieś spotkania obu środowisk, ale bez powodzenia.
Sam Tyrmand zareagował na rock and rolla bardzo dobrze. Kiedyś nawet przyniósł Walickiemu płytę Rolling Stonesów, chyba ich pierwszą, i powiedział:
– Posłuchaj tej muzyki, żaden jazz nie sięga pięt temu, co robi Mick Jagger.
Potem długi czas się nie widywali. Po raz ostatni spotkali się kilka miesięcy przed wyjazdem Tyrmanda z Polski.
– To był już ktoś zupełnie inny – mówi Walicki. – Zamknięty w sobie, najeżony, niekontaktowy.
Sprawiał wrażenie człowieka, który stale spodziewa się ataku i bezustannie musi być gotowy, by się bronić.Zemsta na elfie
Janina Balukiewicz, w której kochało się całe Wilno, była tancerką w operetce Lutnia. Tamtego wieczoru, gdy się poznali, grała Japonkę w Krainie uśmiechu, a on siedział na widowni w pierwszym rzędzie. W pewnym momencie zaczął się śmiać tak bardzo, że ona na scenie też nie wytrzymała. Wybuchnęła śmiechem.
Po spektaklu przyszedł za kulisy.
– Był bardzo szczupły, miał piękne i wyraziste oczy – wspomina Janina Balukiewicz. – Był wesoły, kpiarski, złośliwy, ale czuło się pod tym wszystkim brak kindersztuby.
W Dzienniku 1954 napisał, że wyglądała na scenie jak jasnowłosy elf i była jego pierwszą wielką miłością. Ale ona nie zapamiętała, by kiedykolwiek była między nimi mowa o uczuciach. Spotykali się, raz nawet spędzili wspólnie sylwestra, bo Leopold doskonale tańczył, ale niewiele ponadto.
A jednak, gdy spotkali się po wojnie – Janina Balukiewicz była już wtedy żoną Ludwika Sempolińskiego – Tyrmand wrócił do wspomnień.
Zobaczyła go na ulicy z piękną, efektowną panią.
– To moja mama – przedstawił swoją, wyglądającą na niewiele od niego starszą, towarzyszkę.
Janina Balukiewicz-Sempolińska była bardzo zaskoczona.
– A to miała być moja żona – przedstawił ją samą.
Tym była zaskoczona jeszcze bardziej.
Potem, przy okazji jakichś występów Sempolińskich w Ymce, zaprosił ją do pokoju i pokazał album ze zdjęciami swoich dziewczyn. Było ich wiele, ale na pierwszym miejscu właśnie ona. Wspólnej znajomej wiele razy żalił się później, jak źle się stało, że Janka wybrała innego.
„…ten właśnie typ kobiety, to połączenie warszawskiej dziwki z wielkomiejskim szlifem, to skrzyżowanie dziecka Powiśla z hollywoodzką oprawą, te drwiące, pełne kobiecego egoizmu, jasne oczy, zadarty nos i pełne duże usta – to było to, co zawsze podobało mi się szaleńczo” – napisał w Dzienniku.
W Wilnie szła właśnie na spotkanie z Tyrmandem, gdy dowiedziała się o jego aresztowaniu. Byli umówieni, wspinała się ścieżką prowadzącą do willi, w której wynajmował pokój (mieszkał tam też ojciec Edwarda Dziewońskiego), gdy minął ją patrol NKWD. Tyrmanda w willi już nie zastała.
Wrócił, gdy w Wilnie byli Niemcy. Przyszedł do jej domu i powiedział rodzicom, że chciałby zobaczyć się z Janką. W mieście wisiały już plakaty zakazujące mieszkańcom pod groźbą śmierci kontaktów z Żydami. Ojciec zareagował gwałtownie. Tyrmand odwrócił się i odszedł bez słowa. Długo musiała go przepraszać. A niedługo potem miał dość odwagi, by pójść do Arbeitsamtu i zgłosić się na roboty do Niemiec.
Po wojnie widywali się raczej przypadkowo. W SPATiF-ie, kiedyś w Paryżu, a raz spotkali się w samolocie. Przegadali całą podróż.
– Miał twardy kark – wspomina Sempolińska – to zawsze mi się w nim podobało.
„…wtedy, w Wilnie, wyglądała jak jasnowłosy elf, a dziś tyje i ciągle niedomaga z płucami…” – napisał o niej w Dzienniku.
– Zemścił się za to, co powiedziałam mu kiedyś w Jastarni – mówi Sempolińska, i to jest pierwsza rzecz, którą mówi, zapytana o Tyrmanda.
Byli na plaży w większym towarzystwie. Tyrmandowi na moment rozchylił się szlafrok.
– Ale wyhodowałeś sobie brzuszek, powiedziałam – wspomina – a on mnie za to obsmarował.Sołdat z kufrem
Andrzej Kornowicz, który w publikowanych przez paryską „Kulturę” wspomnieniach Tyrmanda występuje jako Kretowicz, poznał go przy obiedzie. W 1940 roku obaj stołowali się w wileńskim Komitecie Pomocy Uchodźcom. Kornowicz, wtedy student Uniwersytetu Stefana Batorego, mieszkał w bursie na ulicy Subocz, Tyrmand wynajmował pokój sublokatorski w adwokackiej willi nieopodal gmachu sądu wojewódzkiego. W tym samym domu mieszkali także Ludwik Sempoliński i wspominany przez Tyrmanda Leszek Zawisza. Drzwi do pokoi nie miały zamków, więc lokatorzy umówionymi sygnałami muzycznymi dawali sobie znać, kiedy bezwzględnie nie należy ich niepokoić, bo mają gości płci żeńskiej. Wizytę kobiety u Tyrmanda oznaczał puszczony na patefonie utwór Ravela.
Spotykali się systematycznie na wieczornych brydżach. Nawet wtedy, gdy Tyrmand przestał już przychodzić do polskiego komitetu pomocy, bo odkrył, że istnieje w Wilnie także żydowski, i to znacznie lepiej zaopatrzony.
– Odbiło to mu się później czkawką – wspomina Kornowicz. – Po zajęciu Wilna przez Niemców okazało się, że dysponuje tylko papierami żydowskimi, a to jeszcze bardziej pogorszyło jego sytuację.
Gdy stało się jasne, że okupacja potrwa jeszcze długo, Kornowicz, Zawisza i Tyrmand postanowili zacząć coś robić. Znalezienie kontaktu nie było trudne; organizacji niepodległościowych było wtedy w Wilnie mnóstwo.
– Każdy żyjący peowiacką legendą emerytowany pułkownik, każdy patriotycznie nastawiony profesor uniwersytetu tworzył jakąś konspiracyjną organizację – wspomina Kornowicz. – Wyobrażali sobie, że wojna potrwa góra pół roku, a potem przyjdzie czas dzielenia orderów za odwagę.
Głupia młodzież lazła w to jak w dym, dodaje, a pułkownicy i profesorowie gromadzili dokumentację, którą z wdzięcznością przejęło później NKWD. Tyrmanda i Kornowicza zaprzysiągł w podziemiach kościoła Świętych Piotra i Pawła na Antokolu pułkownik Kulikowski.
Kulikowski, mówi Kornowicz, był „pic i pomachiwaj”, choć skutki wcale nie były zabawne. Jednego z kolegów NKWD przyniosło do celi z połamanymi kończynami, on sam stracił w więzieniu dwa zęby. Tylko dowódcy trzaskali podczas przesłuchań obcasami i wszystko śpiewali.
Tyrmand pracował w „Prawdzie Komsomolskiej”. Ale Kornowicz sądzi, że to nie mogło być żadne zauroczenie czy nawet sympatia do komunizmu. Z przekonania pisywali wtedy w Wilnie Jerzy Putrament albo Stefan Jędrychowski, ale nie Tyrmand.
– To była siatka maskująca jego działalność konspiracyjną – uważa.
Bo w końcu Tyrmand, Kornowicz i Zawisza znaleźli prawdziwy kontakt. Andrzej Kornowicz mówi, że dopiero dwadzieścia lat po wojnie, czytając wydaną w Londynie książkę o wileńskiej konspiracji, dowiedział się, że trafili do jednej z komórek „Wachlarza”, organizacji dywersyjnej wydzielonej ze Związku Walki Zbrojnej. Wcześniej nawet się tego nie domyślał. W 1940 roku znało się jednego człowieka w przód i dwóch w tył: to musiało wystarczyć.
Kontakt z pułkownikiem Babiniczem znalazł Tyrmand. Obaj pracowali w redakcji „Prawdy”. Przy jakimś brydżu powiedzieli Babiniczowi, że nie chcą siedzieć bezczynnie. Pracowali dla niego pół roku, od jesieni 1940 do aresztowania wiosną 1941 roku. Dostawali do wykonania jakieś niewielkie zlecenia: przecieranie tras przerzutowych, jakieś paczuszki do przewiezienia, skok do Kiszyniowa, skąd trzeba było przywieźć do Wilna rodzinę inżyniera z Polskich Zakładów Lotniczych. Tyrmand kradł z drukarni materiały do powielacza, farby i czcionki do maszyny zecerskiej.
Po latach napisał w paryskiej „Kulturze”, że wpadli właśnie przez Babinicza. Gdy we trzech postanowili uciekać do Szwecji, poprosili go o pomoc.
„Przyjął nas u siebie, poczęstował kawą i ciastem, a w dwa dni potem przyszli enkawudziści i wygruzili Leszka, mnie i kol. Kretowicza (sic!) prosto na Łukiszki. (…) Pana Babinicza spotykałem pod tym samym nazwiskiem grubo później w Polsce, w Związku Literatów – wspominał. – Spojrzał na mnie przeciągle, ale mnie nie poznał. (…) Ja też go już nigdy nie poznałem”.
Andrzej Kornowicz jest jednak przekonany, że Waldemar Babinicz był tym, który wciągnął ich w prawdziwą konspirację i kierował działalnością, a do więzienia na Łukiszkach trafili za coś zupełnie innego.
Wpadli wczesną wiosną. Ostatni felieton Tyrmanda w „Prawdzie Komsomolskiej” ukazał się 2 kwietnia 1941 roku.
– Przyszli po nas w nocy – wspomina Kornowicz – oślepili latarkami i podstawili pod nos pistolety.
Miał przy sobie tylko złapane w biegu dwie koszule i szczoteczkę do zębów, gdy na Łukiszkach, pełnych już aresztowanych Polaków, ujrzał wchodzącego przez wielkie drzwi sołdata dźwigającego ogromną walizę i ciężki kufer. Za nim wkroczył Tyrmand z przerzuconym przez ramię pledem i w zielonym kapelusiku, jakie nosili wszyscy trzej.
Tyrmand, Kornowicz i Zawisza zostali rozdzieleni. Następny raz zobaczyli się dopiero pod koniec maja na rozprawie. Nie trwała nawet godziny. Obwinienije, zaszczita i prisużdienije poszły błyskawicznie. Nikt nawet nie zapytał, czy przyznają się do winy. Sąd wszystko miał w papierach. NKWD oskarżyło ich o przynależność do owej pierwszej, nic nieznaczącej organizacji. O „Wachlarzu” nie wiedzieli. Cała trójka dostała po osiem lat więzienia. Leopold Tyrmand napisał potem w paryskiej „Kulturze”, że skazano go na dwadzieścia pięć.
– Być może miał jeszcze jakiś dodatkowy zarzut i drugą sprawę – mówi Kornowicz.
Po wyroku siedzieli jeszcze na Łukiszkach kilka tygodni, aż w nocy 22 czerwca Niemcy rozpoczęli bombardowanie miasta. Strażnicy wyciągali więźniów z cel i kazali schodzić na kolanach z trzeciego piętra do czekających już ciężarówek. Przewieziono ich na dworzec. Mieli szczęście, bo bardzo wielu ludzi zostało przez NKWD rozstrzelanych od razu w więzieniu. Ujechali pociągiem może dziesięć kilometrów, gdy rozpoczął się kolejny nalot. Strażnicy ze strachu rozpierzchli się, a więźniowie wyłamali drzwi wagonu.
– Lolek chciał zabrać swoją walizkę – opowiada Kornowicz – ale złapałem go za rękę i w nogi.
Przez parę dni ukrywali się na strychach domów osiedla kolejarskiego, próbując jednocześnie załatwić Tyrmandowi katolicką metrykę. Gdy się nie udało, rozstali się. Kornowicz przebił się na Białoruś, Tyrmand kręcił się jeszcze jakiś czas po podwileńskich wioskach. Nie zobaczyli się już nigdy.Polski dziennik „Prawda Komsomolska”
– „Prawda Komsomolska” była w Wilnie roku 1940 miejscem dziwnym – mówi Remigiusz Szczęsnowicz. – Była radziecką gazetą, w której pisano po polsku.
Tyrmand schronił się w „Prawdzie” po ucieczce z Warszawy. Szczęsnowicz został skierowany do pracy w gazecie jako były redaktor szkolnej gazetki w dawnym gimnazjum Mickiewicza.
Tyrmand redagował w „Prawdzie” dział sportowy, ale pisywał także rzeczy poważne i zaangażowane; później został redaktorem dodatku młodzieżowego „Prawda Pionierska”. Jego miejsce w dziale sportowym zajął Szczęsnowicz.
– Trudno w ogóle mówić o jakimkolwiek ówczesnym antykomunizmie Tyrmanda – uważa. – Jego antykomunizm zrodził się o wiele później, w zetknięciu z rzeczywistością stalinowską.
Wtedy był szczęśliwy, że udało mu się uciec przed hitlerowcami, że może pracować w polskiej gazecie, nawet jeśli nazywa się ona „Prawda Komsomolska”.
– Z jego wstępniaków wynikało, że jest zwolennikiem komunizmu i Związku Radzieckiego, ale naprawdę nie można się temu dziwić – mówi Szczęsnowicz.
Litwa Smetonowska była krajem bogatym, ale nastawionym bardzo nacjonalistycznie. Polacy mieli odpokutować przed Litwinami za całą historię. Za Jagiełłę, Żeligowskiego, za Piłsudskiego. Litewskie władze pozamykały polskie gimnazja i polskie gazety. Język litewski stał się w Wilnie językiem urzędowym, za publiczne używanie polskiego groziło aresztowanie. Antypolskie szykany były tak dotkliwe, że ponowną rosyjską okupację wielu Polaków w Wilnie przyjęło z ulgą. Związek Sowiecki wkroczył z hasłami równości i braterstwa wszystkich ludzi. Znów otwarto polskie szkoły, zatrudniono polskich urzędników, ukazały się polskie gazety.
– Odczuliśmy to jako wyzwolenie – mówi Remigiusz Szczęsnowicz. – Dlatego chyba trudno nawet mówić o kolaboracji.
Kiedy w 1987 roku razem z Franciszkiem Walickim opowiadali o tym podczas tyrmandowskiej sesji w Hybrydach, usłyszeli, że są prowokatorami. Nie pomogło nawet ich publiczne potwierdzenie współpracy Tyrmanda z jakąś tajną organizacją, dla której kradł z drukarni „Prawdy” farbę i papier na tajne gazetki. Za to został później aresztowany przez NKWD. Wtedy też zniknął Szczęsnowiczowi z oczu.
Gdy po okupacji rosyjskiej rozpoczęła się niemiecka, Szczęsnowicz uciekł z Wilna. Wrócił w lutym 1942 roku. Zdziwił się, gdy na ulicy Śniadeckich niespodziewanie ujrzał okrytego jakimś cieniutkim paletkiem Tyrmanda. W mieście istniało już żydowskie getto, a patrząc na Tyrmanda, nikt nie mógł mieć wątpliwości, jakiego jest pochodzenia.
– Przyjechałem z prowincji – powiedział Leopold – szukałem znajomych, ale nikogo nie udało mi się odnaleźć.
Szczęsnowicz bał się, ale zaprosił go do siebie. W mieście wisiały już obwieszczenia zabraniające pod groźbą śmierci wszelkich kontaktów z Żydami. Tyrmand opowiedział mu o swoim pobycie na Łukiszkach, potem o ucieczce, gdy zmieniał się okupant Wilna. Pozornie odzyskał wolność, w rzeczywistości wpadł jak z deszczu pod rynnę. To byli przecież Niemcy, a on nosił swoją semicką twarz jak dokument tożsamości. Wtedy odszukał w jednej z podwileńskich wsi starego znajomego, szefa posterunku białoruskiej policji, a jednocześnie współpracownika polskiego podziemia. Ów znajomy, Klimowicz, wyrobił mu nowe dokumenty. Miał odtąd nazywać się Leopold de Tyrmand, narodowość francuska.
Mieszkali przez pewien czas wspólnie, zastanawiając się, z czego żyć. Postanowili drukować biuletyn informacyjny i sprzedawać go w getcie. Szczęsnowicz miał maszynę do pisania, jego siostra ukryte radio, Tyrmand znał angielski i francuski. Z usłyszanych informacji redagowali gazetkę. Miała dwadzieścia egzemplarzy nakładu, więc szybko zrezygnowali. Więcej pieniędzy przynosił doraźny handel.
Wkrótce Niemcy ogłosili zaciąg na roboty do Rzeszy. Tyrmand świetnie znał francuski, więc postanowił zaryzykować. Podając się za Francuza, poszedł wprost pod latarnię, do Arbeitsamtu.
– Mówił, że stamtąd będzie już miał bardzo blisko do Francji – wspomina Szczęsnowicz.
Pod koniec lutego 1942 roku wyjechał do Niemiec.
Wkrótce potem gestapo aresztowało Szczęsnowicza. Wywieziono go na roboty do Frankfurtu nad Menem. Pracował pod Darmstadtem, tam gdzie wysłany został także Tyrmand. Napisał do Arbeitsamtu, że gdzieś w okolicy pracuje jego kuzyn, więc prosi o adres. Wkrótce, z niemiecką skrupulatnością, otrzymał odpowiedź, że owszem, jest i pracuje w Wiesbaden.
Tyrmand był tłumaczem w zakładzie, w którym jego podopiecznymi byli kryminaliści i złodziejaszkowie z Łukiszek. Życie miał wygodne, dopóki zakład nie został zbombardowany. Robotników rozdzielono i wywieziono, więc tłumacz przestał być potrzebny. Skierowano go do pracy fizycznej, udało mu się jednak wyłgać złamaną rzekomo w młodości ręką, która wykluczała wysiłek. Długi czas Niemcy nie mogli znaleźć dla niego żadnej roboty. Po wojnie chwalił się, że w hitlerowskiej Rzeszy był jedynym bezrobotnym na robotach przymusowych.
Szczęsnowicz napisał do niego, proponując spotkanie.
– Ty masz trzydzieści kilometrów do Darmstadtu i ja. Zachowajmy się jak dyplomaci i spotkajmy w połowie drogi – odpisał Tyrmand.
Spotkali się na dworcu w Darmstadcie.
Ostatecznie Tyrmand został kelnerem w eleganckim hotelu Koenigshof we Frankfurcie, gdzie Szczęsnowicz czasem go odwiedzał. Mógł tam przychodzić, bo wywiezieni z Litwy traktowani byli inaczej niż reszta Polaków i nie musieli nosić łat z literą „P”.
– Pracując w Koenigshofie, oszukiwał Niemców na kartkach żywnościowych – wspomina Szczęsnowicz. – Nieraz też widywałem, jak niewidoczny w kuchennym korytarzyku pluł do podawanej Niemcom zupy.
Na przełomie lat 1943 i 1944, gdy rozpoczęły się bombardowania Frankfurtu, Tyrmand wyjechał do Wiednia. Tam najpierw pracował jako palacz w hotelu, potem jako pucybut. Mieszkał kątem na strychu. A kiedy – opowiadał po latach Szczęsnowiczowi – dojadło mu już pucowanie butów esesmanom, wyjechał do Szczecina. Chciał przedrzeć się do neutralnej Szwecji. Zamustrował się już nawet na jakimś statku, który woził towary do Norwegii, ale został złapany. Resztę wojny spędził w obozie. Opisał to potem w Niedzieli w Stavanger.
Następnym razem spotkali się dopiero rok po wojnie. Szczęsnowicz pracował w wydziale kultury stołecznej Rady Narodowej, a Tyrmand właśnie wrócił do Polski zachęcony wejściem Mikołajczyka do rządu jedności narodowej.
– Zobaczyliśmy się na przystanku tramwajowym – wspomina Szczęsnowicz. – On natychmiast wrócił do planów, jakie snuł jeszcze w Niemczech. Chciał zakładać gazetę, już dzielił posady.
Ale to było niemożliwe. Zbyt wielu ludzi miał przeciw sobie. Jego przywiązanie do Zachodu nie podobało się komunistom, a demonstracyjny katolicyzm działaczom pochodzenia żydowskiego, którzy siedzieli w wydawnictwach. Dopiero Zły spowodował zasadniczą zmianę w jego życiu. Szczęsnowicz spytał go kiedyś, dlaczego ta książka jest taka strasznie gruba.
– Nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł jeszcze coś wydrukować – odpowiedział.
W Warszawie Tyrmand często wpadał do Szczęsnowiczów na obiady. Dużo opowiadał o jazzie, który uważał za formę walki z reżimem. Ale jazz interesował go tylko tak długo, dopóki był zakazany, dopóki musiał kryć się w podziemiu.
W 1957 roku Szczęsnowicz, który pracował już wtedy w „Sztandarze Młodych”, zorganizował konkurs orkiestr jazzowych. Przyjechał Walicki z Rythm and Bluesem i Michaj Burano, pomagali mu Roman Waschko i Krzysztof Sadowski. Prosił o współpracę także Tyrmanda, przecież nikt nie znał się na jazzie lepiej niż on. Odmówił.
– Bawcie się sami – powiedział.
Dziennik 1954 Szczęsnowicz uważa za mistyfikację.
– Czytano go najpierw w Radiu Wolna Europa. Były w nim duże fragmenty, w których Tyrmand pisał o mnie bardzo dobrze – wspomina. – W książce nie pozostało z nich ani słowa.
Tyrmand chciał go ukarać, uważa.
Po tak zwanym procesie taterników, w którym na kary więzienia skazano kilkoro młodych ludzi przemycających do Polski przez zieloną granicę wydawnictwa paryskiej „Kultury”, Szczęsnowicz napisał artykuł, którego – jak mówi – dziś się wstydzi: Pachołkowie księcia Giedroycia. Wtedy Tyrmand postanowił wykreślić go ze swego życia.
Ale w opublikowanej w 1999 roku z rękopisów oryginalnej wersji Dziennika 1954 też nie ma fragmentów, które Szczęsnowicz miał słyszeć w radiu.Wszyscy podejrzewali wszystkich
Leszek Zawisza, po przeczytaniu publikowanych w prasie opowieści Franciszka Walickiego, Andrzeja Miłosza i Andrzeja Kornowicza o wileńskim okresie życia Tyrmanda, przysłał do mnie list.
„…chociaż współpraca Tyrmanda (wtedy zaledwie dwudziestoletniego) z «Prawdą Komsomolską» nie była pięknym gestem, może i godnym potępienia, mają rację Miłosz i Kornowicz, którzy uważają ją za «działalność maskującą, pozwalającą przetrwać»…” – pisał.
Za taką oceną, sądził, przemawia szybkie przystąpienie Tyrmanda do konspiracji oraz jego postawa polityczna i intelektualna, bardzo zachodnioeuropejska i pełna poczucia humoru.
„…pozostawała w jaskrawym kontraście z ponurym duchem stalinizmu” – dodał.