- W empik go
Zmowa kontrolowana - ebook
Zmowa kontrolowana - ebook
„…ZMOWA KONTROLOWANA” to powieść wyjątkowa. Pomyślana jako spojrzenie na czasy PRL z różnych perspektyw uczestników działań opozycyjnych, ale przede wszystkim z perspektywy José Martineza, młodego meksykańskiego historyka, który trafił do Polski na studia, i który, nie tylko z powodów osobistych, nie może się od tego dziwnego kraju uwolnić. Nie może nawet wtedy, gdy przebywa poza nim. Uczy się polskości, próbuje zrozumieć nie tylko zawiłą historię tego kraju, ale również mechanizm władzy, która jeszcze trwa, ale zaczyna się już chwiać. Szaruga po mistrzowsku stawia diagnozę systemu totalitarnego w wersji polskiej. Świetnie pokazuje także różne motywacje i decyzje prowadzące do działalności podziemnej. Istotnym wątkiem książki jest też analiza polskiego antysemityzmu, który przewija się przez naszą historię szczególnie w jej niezwykle ważnych momentach. „…ZMOWA KONTROLOWANA” to niezwykła opowieść o niezwykłych ludziach w niezwykłym czasie. Lektura obowiązkowa.
„(…) Pamięta swoje zdumienie, gdy Kuba, zwariowany malarz z Kopenhagi, z którym wracali nocą z warszawskiej siedziby „Solidarności”, omal nie zwalił się ze spękanych i poszczerbionych schodów nowej, nie mającej jeszcze dziesięciu lat konstrukcji. Widzisz, zwrócił się do niego, to przecież zrobiono ledwie parę lat temu. I tak jest ze wszystkim tutaj, rozpada się i wali, zanim skończą budować. Nim dojdą do trzeciego piętra, już pierwsze zmienia się w kupę gruzu, a drugie pęka. Przyjrzyj się temu, popatrz, bo już odwykłeś, już tego nie pamiętasz. Cały ten system funkcjonuje na tej zasadzie. Wy tu przyjeżdżacie z jakimiś teoriami o rewolucji i przebudowie świadomości klasy robotniczej, a nam chodzi po prostu o to, żeby choć jedna rzecz kupy się trzymała. Tylko o to. Można do tego dorabiać jakieś teorie, jakieś ideologie, ale ludzi w Polsce to nie interesuje. Cała ideologia tego, co tu się dzieje, da się sprowadzić do jednego: chcemy wreszcie żyć jak ludzie, zwyczajnie. I nic więcej. Możesz to opowiedzieć swoim lewakom w Kopenhadze czy innym Paryżu. O tych schodach. O niczym innym nie musisz mówić”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65816-45-0 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zbliżała się granica. Siedział przy oknie i obserwował przesuwające się powoli przedmieścia Frankfurtu. Wreszcie pociąg zatrzymał się na stacji. Upiorna pustka peronów, po których przechadzali się celnicy i żołnierze wschodnioniemieckiej straży granicznej, zapach jakichś środków odkażających, wszystko to sprawiało, iż czuł się jak w poczekalni ponurego, zakurzonego urzędu.
W Polsce nie był od piętnastu lat. Koło losu wykonało pełny obrót. Obserwował kraj z zewnątrz, w napięciu. Kochał ten kraj. Tak, właśnie kochał. Kochał ten kraj, choć nie był jego ojczyzną.
Ojczyzna. Co znaczy owo słowo? Co znaczy dla niego, który porusza się swobodnie po całym świecie, nie będąc przywiązany do żadnego miejsca? Kraj ojców? Kraj ojców pozostawił już dawno, bywał w nim, przyjeżdżał jako turysta. On, egzotyczny mieszkaniec Europy, wychowanek londyńskich uczelni i wykładowca zachodnioberlińskiego uniwersytetu, specjalizujący się w problemach Polski i Europy Wschodniej.
Mówią o nim: „ten Meksykanin”. Ten Meksykanin równie biegle mówi po polsku i po angielsku, po niemiecku i po francusku. I, oczywiście, po hiszpańsku. Ten Meksykanin, który jest wszędzie przybyszem, obcym, i który obco, jak przybysz, czuje się we własnym kraju. W kraju swego ojca, w kraju dzieciństwa, dzieciństwa, które nie było ani dobre, ani złe, było jakie było. Nie, nawet dzieciństwo nie wiązało jego uczuć, nie budziło sentymentów. Pamiętał je, oczywiście, pozostawiło w nim trwały ślad, jakoś go ukształtowało, lecz nie był w nim na stałe zakorzeniony, nie był mu niczego winien.
Jest przede wszystkim Europejczykiem. Tutaj się uformował, tu mieszka, tu pracuje. Właśnie – Europejczykiem… Dla kogoś, kto zna wielkie przestrzenie, kto odczuwa różnice czasów, Europa jest małym skrawkiem ziemi, skrawkiem, w zasadzie, jednolitym i, mimo różnic dzielących jego części, spójnym. Zawsze tak uważał. Zawsze twierdził, że właściwym punktem widzenia jest perspektywa małego miasteczka w Stanach Zjednoczonych czy Rosji, może Chin czy Brazylii. Z wszystkich tych punktów obserwacyjnych Europa wydaje się obszarem prowincjonalnym, jednorodnym, a zarazem śmiesznie poszatkowanym na jakieś tam kraje. W wiadomościach ze świata zajmuje na ogół odległe, mało, w gruncie rzeczy, istotne miejsce. I w tym właśnie sensie czuł się Europejczykiem. Obywatelem starożytnej prowincji, która w świecie, w globalnym wymiarze zajmuje podobne miejsce jak Ateny w świadomości mieszkańca Londynu. Wiadomo, że to kolebka współczesnej kultury, ale wiadomo też, że z tej kolebki dawno wyrośliśmy, że pozostawiliśmy za sobą tylko jako naszą tradycję. Podobnie Europa – jest jedynie wspomnieniem dzisiejszego świata. Nie tutaj ważą się jego losy i nie tu tętni jego puls. A jednak są momenty, w których nagle staje się ona centrum, i są to w dodatku momenty w życiu całego świata ważne, czasem decydujące.
Jak to się dzieje? Dlaczego tak jest? Dzięki czemu nagle, ni z tego, ni z owego to, co się dzieje w Monachium, Kopenhadze, Wiedniu czy w Warszawie okazuje się tak ważne, że skupia na sobie uwagę mediów, że wydobywa się na pierwsze strony gazet i spycha na plan dalszy wiadomości w programach informacyjnych? Czemu wydaje się, wbrew pozorom, że to tu, a nie w Waszyngtonie czy w Moskwie bije serce świata?
Centrum i prowincja jednocześnie. Oto, myślał, dola Europy. Jak to śpiewa ten Biermann? Że Niemcy są dupą świata, a Berlin jest dziurą w dupie. Coś w tym jest. Niemcy, Europa. To właściwie dziś jedno i to samo. Przypomniał sobie, jak pewnego dnia stanął przed tronem twórcy Europy, Karola Wielkiego. Stał przed kamiennym, surowym fotelem – pewnie wtedy, gdy cesarz go używał, grubo wykładanym skórami – i uświadomił sobie, czym było w praktyce owo zjednoczenie Europy. Ten władca, mądry i przewidujący, myślący, jak się dziś mówi, perspektywicznie, zjednoczył w istocie połowę kontynentu. Drugą zaś połowę wyrżnął. I tak oto dokonał wielkiego dzieła, wielkiej syntezy. Stworzył całość, która w końcu się rozpadła. Rozwaliła się w drobny mak gdzieś w dziewiętnastym wieku, pod naporem Azji, pod ciśnieniem Rosji. Wtedy też wynaleziono paszporty, ponownie przypisano człowieka do ziemi, uziemiono, upaństwowiono, nadano rzeczywisty sens granicom.
Wreszcie Słubice. Żołnierz polskiej służby granicznej rozgląda się po przedziale, w którym jedyny pasażer z małą walizeczką wygląda dziwnie i podejrzanie.
– Dzień dobry, paszport proszę – mówi po polsku, choć wygląd podróżnego, egzotyczne rysy nie świadczą o tym, by mógł cokolwiek rozumieć. Może tylko słowo paszport, obce słowo, cudzoziemskie.
– Dzień dobry – odpowiada i podaje dokument.
Odprawa jest szybka, sprawna, grzeczna, spodziewał się kłopotów. Pamiętał doskonale rewizję przy wyjeździe, w sześćdziesiątym siódmym, gdy nagle, z dnia na dzień nakazano mu opuszczenie Polski. Ograbiono go wtedy z materiałów, notatek, wycinków, ze wszystkiego, co zdołał zgromadzić w czasie pracy nad doktoratem.
Tak, już wtedy narastało napięcie, osypywała się, jeszcze dość łagodnie, ale już widocznie, fasada oficjalnej ideologii, pękały wiązania marksizmu. Przede wszystkim, oczywiście, w kręgach uniwersyteckich, wśród inteligencji, pisarzy, studentów. Wzrastało ciśnienie cenzury, coraz bardziej paraliżujące, miażdżące kulturę. Życie umysłowe przenosiło się ze sfery oficjalnej, z prasy, książek, wykładów i seminariów w przestrzeń prywatną. Powstawały wśród młodzieży kluby dyskusyjne, rozmawiało się w mieszkaniach, krążyły maszynopisy niewydanych prac naukowych, powieści, zbiorów wierszy, półkonspiracyjnie przekazywano sobie przemycone zza kordonu książki wydawnictw emigracyjnych.
Znał już ten kraj dość dobrze, mówił po polsku swobodnie, bez problemów. W końcu studiował tu od kilku lat. Brał udział w tym kłębowisku słów, z których składało się tutejsze życie. Stał w kolejkach, w niekończących się ogonkach po wszystko, co akurat do sklepów, jak tu określano, rzucili. Zdobywał mięso, polował na ubranie. A przecież należał do kasty uprzywilejowanych. Mógł w każdej chwili wyjechać, obejrzeć luksusowy świat Zachodu i wrócić, mógł przywieźć sobie, co chciał, najnowsze płyty, najmodniejsze ciuchy. Nie był tu przypisany, przyszpilony do tego spłachetka planety, poza którego granice nikt właściwie nie mógł się normalnie wydostać, pojechać, żyć gdzie indziej tak, jak on z poczuciem oczywistości, że się gdzieś wyjeżdża i dokądś powraca.
Wiedział, że w tamtym, normalnym świecie nikogo nie dziwi, że pisarz amerykański mieszka na stałe w Paryżu, a wydaje w Londynie. Tutaj takiego pisarza nazywano zdrajcą, sprzedawczykiem. Tutaj każdy, kto wyjeżdżał, podpisywał oświadczenie, że będzie godnie za granicą reprezentował Polskę Ludową. Wyjeżdżający bowiem nie wyjeżdżał przecież jako on sam, lecz jako reprezentant państwa, jako przedstawiciel socjalistycznej społeczności. Dostawał paszport, magiczną książeczkę szczęścia, dowód zaufania władz. Nie był więc sobą. Musiał cały czas pamiętać, że nie jest sobą, że reprezentuje, że świadczy, że to przede wszystkim stanowi własność partii, rządu, władzy.
Wiedział o tym. Wiedział, ale właściwie póki nie wyrzucono go z tego kraju, póki nie poczuł bezpośrednio uderzenia, które codziennie groziło wszystkim obywatelom, a więc póki nie poczuł ciśnienia władzy, póty nie bardzo zdawał sobie sprawę, na czym polega życie obywatela socjalistycznego państwa. Poczucie ograniczeń rozpływa się w życiu codziennym, nie wydaje się uciążliwe wówczas, gdy się o tym nie myśli. Wiadomo, że obostrzenia są, lecz jest to wiedza abstrakcyjna, teoretyczna. Wiadomo, ale nie wiadomo. W tym się żyje, to stanowi rodzaj naturalnego środowiska, coś, do czego się przywyka. Działanie mechanizmów zniewolenia jest ukryte pod powierzchnią codzienności składającej się z kolejek i całego systemu pozornie drobnych utrudnień, i jest dojmujące tylko wtedy, gdy staje się jedynym przedmiotem uwagi, centralnym punktem odniesienia.
Jego to nie dotyczyło. Żył tutaj i jednocześnie funkcjonował jakby poza tym wszystkim. Dopiero później zrozumiał, na czym to polegało. Od początku był przedmiotem manipulacji. Z powinnością świadczenia przed światem na rzecz komunizmu. Ale nie postępowano z nim tak, jak z przybyszami do Sowietów w latach trzydziestych. Przeciwnie. Miał dość dużą swobodę decydowania, poruszania się, kontaktów. Lecz zarazem nie obchodziły go kłopoty życiowe przeciętnego śmiertelnika. W końcu nie prowadził tu domu, nie był zanurzony w codziennej wegetacji. Uczył się, korzystał z bezpłatnego akademika, jadał w stołówce studenckiej. Nieliczne dolary, którymi dysponował, i które w takim Londynie ledwo by starczyły na przeżycie tygodnia, tutaj zamieniały się w pokaźne sumy, dzięki którym stać go było właściwie na wszystko. System ochronny komunizmu działał w jego wypadku niezawodnie. Ale do czasu.
Do chwili, kiedy zaczął prowadzić poważne badania. Mimo perswazji, łagodnych, lecz jednocześnie natarczywych, postanowił tematem pracy uczynić pierwsze po wojnie wybory w Polsce. Konkretnie brzmiało to tak: „Wpływ przemian świadomości społecznej na zwycięstwo lewicy”. Już samo sformułowanie tematu stało się problemem. Już w tytule pracy zakładał pożądaną prawidłowość przemian postaw Polaków. Nieważne, że z prawdą takie sformułowanie nie miało nic wspólnego. Ważne było odpowiednie, jak mu tłumaczył promotor, podejście. Odpowiednie, a więc takie, które pozwoli radzie naukowej zatwierdzić kontrowersyjny temat.
Zabrał się do pisania z przekonaniem. W końcu sam był człowiekiem lewicy. Trudno powiedzieć, że komunistą, niemniej ukształtowany został przez marksizm lub przez coś, co za marksizm uważał. Nieważne, co to wówczas znaczyło. Dziś w ogóle trudno by rzecz zdefiniować. Coś w rodzaju mieszanki maoizmu i trockizmu, w każdym razie bardzo rewolucyjnej. Jechał do Polski pewny, że po pięćdziesiątym szóstym właśnie tutaj znaleziono klucz do rozwiązania sprzeczności komunistycznego eksperymentu, że stworzono nową, specyficznie polską drogę do socjalizmu. Socjalizmu o ludzkim obliczu, innego niż stalinowska pomyłka, innego niż w sowieckim imperium. Wierzył w polskie rozwiązanie. Ściślej, chciał wierzyć. Chciał wierzyć dlatego, że nie widział dla świata innej alternatywy niż budowa socjalistycznego porządku. Znał mgliście niepowodzenia wielkiej sprawy. Ale uważał, że koszty są nieuniknione, koszty, które ludzkość musi zapłacić za przyszły postęp. Wynikające, zresztą, z faktu nieustannego poddawania systemu komunistycznego brutalnemu, destrukcyjnemu naciskowi Zachodu.
Był przekonany, że antykomunistyczna propaganda służy wyłącznie zakamuflowaniu niedostatków i zbrodni imperializmu, że ma odwrócić uwagę społeczeństw Zachodu od własnych bolączek. Wreszcie, gdy usłyszał po raz setny, że wszystkich lewicowców należałoby najpierw posłać na Wschód, by na własnej skórze przekonali się, co znaczy życie w reżimie komunistycznym, przyjął wyzwanie. Postanowił raz wreszcie obalić, przynajmniej dla siebie, powracający jak stara melodia argument. Wybrał Warszawę.
Był początek lat sześćdziesiątych, pełnia otwarcia Polski na Zachód. Ciągle się mówiło o polskim eksperymencie, o Gomułce, o niezależności od moskiewskiej centrali, o prawdziwym socjalizmie. Dał się przyciągnąć. Przyjęto go życzliwie. Urzędnicy polskiej ambasady w Londynie z wyrozumiałością i, jak się dziś domyśla, z pobłażaniem słuchali jego deklaracji o miłości do socjalizmu, do jego zaś polskiej wersji w szczególności. Formalności związane ze stypendium wlokły się co prawda dość długo, lecz starał się zrozumieć. Dziwiły go zawiłe procedury i skomplikowane formularze, ale je również traktował z naiwnym respektem. Wreszcie pojechał. Pojechał, by odkryć, że wszystko jest fałszem. Od pierwszych wyborów, po współczesne deklaracje.
Był zapaleńcem. Pochłaniał potworne ilości lektur, namiętnie dyskutował, komponował wraz z rówieśnikami plany przebudowy świata. Polskiego nauczył się szybko, szybciej niż przypuszczał. Ale nic dziwnego. Należy do ludzi, dla których praca nie pozostawia miejsca na nic innego. Spalał się w nauce i niekończących się rozmowach z każdym, kto się nawinął pod rękę. W ciągu kilku lat studiów poznał setki ludzi. I tylko ludzie naprawdę go interesowali. Nie zwracał uwagi na warunki, w jakich żyją. Nie musiał. Miał, w gruncie rzeczy, wszystko, czego potrzebował, i zakładał, że inni mają podobnie. Świat składał się dlań ze słów, z książek, gazet, dyskusji, rozmów.
Po pewnym czasie znał wszystkich. Wszystkich, którzy coś dla niego znaczyli. Zbuntowanych studentów i redaktorów naczelnych głównych gazet, emerytowanych działaczy partyjnych i przedstawicieli hierarchii kościelnej, pisarzy i polityków, naukowców i kręgi złotej młodzieży. Poruszał się w owym gąszczu bez wysiłku, ze swobodą człowieka, dla którego wszystko jest widome i nie wymaga uzasadnień. Oczywiście, wszystko, co sam robi.
Im lepiej znał problemy tego kraju, tym mniej znał jego życie. Idee przesłaniały mu materię. Zagłębiał się w historię Polski, oddalając się od jej codziennej współczesności. Odwiedzał eleganckie knajpy przepełnione ludźmi. Tłok jednak nie oznaczał, jak myślał, że ludzie mają dość pieniędzy. Tłok oznaczał, że jest zbyt mało knajp. Widział tłumy nowocześnie, modnie ubranych dziewcząt, co nie dowodziło, że ciuchy można dostać w sklepach. Świadczyło jedynie, że dziewczęta są zaradne, że istnieją bazary z łaszkami z Zachodu, gdzie modna kiecka kosztuje więcej niż pensja, lub wskazywało, że dziewczęta same sobie szyją. Bywał na prywatnych przyjęciach, na których nie brakowało niczego, lecz nie wiedział, że pani domu, jeśli nie ma specjalnych możliwości, przygotowuje się i zabiega o wszystko przez wiele dni, wykorzystując różne chody i znajomości, zamiast zwyczajnie pójść do sklepu i kupić, co trzeba.
Z czasem jednak poznał i te tajemnice. Sprawy niepojęte dla kogoś, kto nie przeżył tu co najmniej kilku lat. Poznawał realność nierzeczywistości. Oswajał się z owymi cudownymi paradoksami polskiego życia. I oto, w pewnym momencie, wszystko zaczęło do siebie przylegać, zazębiła się wiedza z doświadczeniem, świat słów ze światem rzeczy. Wtedy niepostrzeżenie wyparowała miłość do socjalizmu, a pojawiła się miłość do Polski. Nie wiadomo, jak do tego doszło i dzięki czemu. Przyszło późno, pod koniec pobytu, gdy praca nad doktoratem, poważnie zaawansowana, zbliżała się do finału, gdy już wiedział, jak to wyglądało na początku, zaraz po wojnie.
Czym była nowa miłość? Czym jest? Przywiązaniem do legendy szlachetnych i nieudanych powstań? Podziwem dla oporu zniewolonego narodu od dwustu lat walczącego o zachowanie swej tożsamości? Bo bez wątpienia widział związek nie tylko ze współczesnością, lecz także, a może przede wszystkim, z historią. Zapewne. Ale czy można zakochać się w obcej historii? Powracał do tych pytań bezustannie. Śmieszne, myślał, spolonizowany Meksykanin, to musi być śmieszne. Lecz w końcu nie on pierwszy i pewnie nie ostatni. Ten kraj, często irytujący i odpychający, ma dziwną zdolność wchłaniania przybyszów. Ten naród bufonów i egocentryków, cierpiący na maniakalny przerost ambicji, głoszący, że jest Chrystusem narodów, lubujący się w rozpamiętywaniu własnych klęsk, ten naród potrafił jednak imponować. Czym? Nie umiał odpowiedzieć. Bez wątpienia, myślał, pociągająca jest antyinstytucjonalna kultura tego kraju, antypaństwowa, o wyraźnych cechach anarchistycznych. Co w dzisiejszej socjologii określa się mianem kontrkultury. Dotyczy to także polityki. W polityce realiści okazywali się tu zazwyczaj zdrajcami, fantaści zaś, poeci stawali się przywódcami duchowymi, których programy polityczne, od początku nierealne, traktowano z powagą. Rodziły się z tego wspaniałe poematy i wielkie społeczne klęski, co ma swój urok, lecz komplikuje w sposób nieprawdopodobny życie.
Pamięta swoje zdumienie, gdy sięgnął po fundamentalne dzieło ich literatury, narodowy poemat Polaków, utwór, który muszą znać wszyscy, podstawę humanistycznego nauczania, wzorzec wychowania patriotycznego. Już w pierwszych słowach, w patetycznej inwokacji, przeczytał: „Litwo! Ojczyzno moja!”. Litwo?! Co to takiego? Co to znaczy? Nie znał jeszcze historii, nie wiedział, że Polska i Litwa związane były wspólnym losem. Nic nie rozumiał. Gdy pytał, odpowiedzią były najpierw gromkie wybuchy śmiechu. A potem długie, chaotyczne wykłady, analizy, roztrząsania historyczne. I teraz, rok temu przecież, polski poeta, laureat Nagrody Nobla tłumaczył zdumionej publiczności świata, że jest litewskim emigrantem. Litewskim! To, oczywiście, dla Polaków było jasne, mogło ich irytować, lecz nie wymagało komentarza. Tak samo, jak zrozumiała była walka owej kultury z polskością, dziwny wektor odśrodkowy, dzięki któremu, paradoksalnie, ta kultura utwierdzała swoją tożsamość.
Może więc owe sprzeczności, tak tutaj naturalne, iż stanowiły i stanowią zasadę istnienia, a więc sprzeczności, które sprzecznościami nie są, może więc one stanowią o magnetycznej sile tej kultury, tej historii? Może. Nie raz próbował rozstrzygnąć i za każdym razem nic nie pojmował.
Za oknem migotał Poznań. Tu, w tym mieście, wszystko się zaczęło. Tu zaczęło się na nowo. Po klęsce lat czterdziestych. Po zdławieniu przez komunistów ostatnich ruchów oporu, po sparaliżowaniu narodu, po okresie sowieckiego terroru. Słynny Polski Październik zaczął się w czerwcu. Zaczął się od strajku w poznańskim kombinacie, od wyjścia na ulice zdesperowanych, pozbawionych nadziei ludzi. Tu, w roku pięćdziesiątym szóstym, pojawiły się światełka wolności. Zapalono je, jak wiele razy później, na grobach zabitych.
Prawda o historii kraju, usunięta z podręczników, pracowicie zamazywana przez cenzurę, zapisana jest na cmentarzach. Zwłaszcza prawda o najnowszej historii. Dlatego chyba Polacy tak o cmentarze dbają, tak pielęgnują ogrody pamięci. Właśnie na cmentarzach, nawet w najtrudniejszym czasie, odbywały się ciche lub głośniejsze manifestacje patriotyczne. Tu skupia się utajone życie polityczne kraju. Tutaj, z okazji kolejnych rocznic, gromadzą się tłumy, by oddać głos na umarłych, by zademonstrować wierność zagłuszanej tradycji.
Przypomniał sobie cmentarz na Powązkach w kolejną rocznicę powstania warszawskiego. Niezmierzony tłum ludzi, lampki nagrobne, z których światło tworzyło wieczorem widoczną z daleka łunę. Gdy był tam pierwszy raz, nie mógł niczego zrozumieć. Nie mógł pojąć owego misterium i milczącego porozumienia. Lampki zapalano nie tylko na mogiłach żołnierzy powstania. Palono je także na grobach powstańców z ubiegłego wieku, pod pomnikiem poległych w wojnie polsko-sowieckiej. Cmentarz przemienił się w salon pamięci, w miejsce dialogu pokoleń. Z latami symbolika tego miejsca odgrywała coraz większą rolę. Czytał o tym w prasie. W centrum uwagi znalazł się grób będący symboliczną mogiłą ofiar polskich oficerów internowanych i wymordowanych przez Sowietów w Katyniu. Obok tworzono podobne groby, przypominające o pomordowanych w czasach stalinowskich, a także w późniejszych wystąpieniach przeciw reżimowi. W dniach rocznicowych Powązki stawały się centrum kraju, centrum zaś Powązek stanowił grób katyński.
Tam właśnie, na Powązkach, czeka grób Anny. Poznał ją osiem lat temu. Zwariowaną studentkę jeżdżącą po całej Europie, piękną, swobodną, nieuznającą żadnych granic czy przynależności państwowych, opluwającą polityków potokiem najwymyślniejszych wyzwisk. Prezentowała się niczym kandydatka w konkursie o tytuł miss świata, z dużą dozą nonszalancji, ale bez pozy i spięcia, które towarzyszą modelkom. Zawsze, jak to nazywała, na luzie, bez zobowiązań wobec siebie i świata. Kłócili się i rozmawiali we wszystkich możliwych językach, zwłaszcza Anna wyrzucała z siebie mieszaninę polskiego, angielskiego i francuskiego, często podbarwioną rosyjskim. Wiesz, mówiła, słowa, no – te słowa są nieprzekładalne, trzeba ich używać zależnie od nastroju, słowa mają własną duchową aurę, znaczą to, co znaczą tylko w jednym języku. Nie uznawała przekładów poezji, twierdziła, że są to zawsze inne wiersze, lepsze lub gorsze, ale inne. Poezji czytała dużo, gromadziła stosy tomików, uczyła się na pamięć, często mówiła całymi utworami, wplatając je w rozmowę. Nie recytowała wierszy, ale nimi mówiła.
Poznali się w Berlinie, w Café Einstein na wieczorze autorskim Zbigniewa Herberta. Słuchał jego wierszy w napięciu, jak zwykle, gdy spotykał się z polska poezją, z utworami, przez które wymykał się, wiedział o tym od dawna, przefiltrowany przez indywidualną wrażliwość głos zbiorowy, głos niedopuszczony do swobodnej wypowiedzi, przedzierający się przez zasieki cenzury. Jeśli poeta amerykański samotnie występuje przeciw społeczeństwu, broniąc swej suwerenności i tożsamości, to poeta polski występuje przeciw sobie, by bronić suwerenności i tożsamości swego narodu. Poeta polski robi tak od dwustu lat. Od dwustu lat społeczeństwo czeka na jego słowa. Nie mogąc mówić zwyczajnie, nie mogąc posługiwać się politykami, historykami czy socjologami, naród polski posługuje się poezją. To jest jedna z ważniejszych form jego bytu politycznego. Polityka Polaków prowadzi w świat symboli, świat, który, tak mu się przynajmniej wydaje, na swój sposób odcięty został od konkretu. Słuchał więc w napięciu wierszy Herberta, by usłyszeć głos społeczeństwa, w którego imię mówił poeta. Uczestniczył w jakimś mistycznym przeistaczaniu milczenia w słowo, milczenia narodu w słowo poety. W słowo wieszcza. Słowo tego, który w imieniu narodu mówi do narodu. Poezja w Polsce, w polskiej kulturze, stała się sposobem rozmowy społeczeństwa z samym sobą, jakimś wewnętrznym dialogiem, którego sens z zewnątrz rzadko był zrozumiały.
Dyskusji po czytaniu nie było, rzadko zresztą dochodziło tu do takich publicznych wynurzeń. Z rozmowami czekano do zakończenia wieczoru, gdy gospodarze raczyli uczestników niedrogim winem i słonymi ciasteczkami. Wtedy formowały się grupki rozprawiające, oczywiście, o wszystkim poza poezją. Ot, rodzaj zwykłego spotkania towarzyskiego, dla którego czytanie wierszy było jedynie pretekstem.
Anna podeszła do niego, gdy już sporo wypił.
– Wiesz, obserwowałam cię podczas czytania wierszy, byłeś jakiś spięty, to nienaturalne. Wiersz jest fragmentem rozmowy, zwyczajnej rozmowy. To wszystko – mówiła poprawną, szkolną niemczyzną. Widać było, że jej ten język nie dopowiada, że jest językiem obcym, niedawno wyuczonym, sprawiającym kłopot.
– Tak – odpowiedział – jestem spięty, ale dlatego, że to polska poezja. Zawsze kiedy słucham ich wierszy, wiem, że to tylko sygnał, że trzeba wejść głębiej, spróbować odszyfrować, o co chodzi.
– Polska czy nie polska – Anna jakby go nie słuchała – poezja jest właśnie poezją. Tylko poezją. Widzisz, zauważyłam, że sposób pisania, sposób pisania każdego poety, jest uzależniony od ich sposobu mówienia. Poezja jest prywatną wersją każdego języka. Jest formą publicznego istnienia prywatności. Dlatego mówię, że to fragment rozmowy. Nie znam tych wierszy w oryginale, ale mogę się założyć, że znaczą co innego niż po niemiecku, że są inne. Tego się nie da przetłumaczyć, każdy przekład musi być albo sztuczny, albo zniekształcający. Cudów nie ma, tłumacze piszą własne wiersze.
– A znasz polski? – spytał.
– Tak, oczywiście. – I patrząc nań, jakby kpiąco, dodała: – To mój język. Jestem Polką. Jeśli to w ogóle cokolwiek znaczy. – I widząc jego zdumienie, dorzuciła ze śmiechem: – To jest mój język ojczysty, jestem córką tej mowy, jestem jej dzieckiem, ale bardzo krnąbrnym.
– Jakże dzieckiem? Jakim dzieckiem? – zapytał po polsku. – Nic nie rozumiem.
Anna umilkła na chwilę, jej zielone, olbrzymie oczy rozszerzyły się zaskoczone.
– Mówisz po polsku, no proszę. – Nie było to ani pytanie, ani stwierdzenie, coś pośredniego, częstego, jak się później przekonał, w jej stylu mówienia.
– Och, nie tylko po polsku, także w innych językach. – Tym razem odezwał się po hiszpańsku. Chciał dziewczynie zaimponować.
– Nie znam hiszpańskiego – odpowiedziała po francusku.
– Ale ja znam francuski – odpalił po angielsku. – Zaczęli się śmiać.
– Widzisz – powiedziała rano, leniwie otwierając jedno oko – do czego prowadzą językowe zabawy? Muszę teraz zadzwonić do przyjaciół, że żyję. Łeb mi pęka. Po prostu rozpada się na kawałki. Nie – dorzuciła – odczep się teraz. Daj coś do jedzenia, może być ostre. Słyszałam, że Meksykanie lubią ostre. I trochę wina, ale niedużo, pół szklanki.
Anna wyjechała z Polski cztery lata wcześniej. W Warszawie jako studentka anglistyki załatwiła sobie pracę panienki do pilnowania dzieci jednego z dyplomatów południowoamerykańskich. Po roku zaproponowano jej wspólny wyjazd na wakacje, gdzie miała pełnić podobne obowiązki. Ciekawa świata, zgodziła się na darmowa wycieczkę. Nie wiedziała, co się może zdarzyć. Była właściwie więźniem zamkniętym w willi szefa – basen, sauna, pole golfowe, żadnych problemów finansowych – i z pistoletem w zasięgu ręki pilnowała bachorów. Trwało to jednak niedługo, po miesiącu faceta zastrzelono. Mówię ci, czyste kino, opowiadała. Bałam się jak cholera i w końcu postanowiłam wiać. Pojechała najpierw do Stanów, potem do Europy. Tu, w Belgii, poznała swego jednorocznego męża. Przystojny, obrotny chłopak, miał chyba, jak się domyślała, coś wspólnego z handlem bronią. Wywiózł ją do Konga, tam od niego odeszła. Zarabiała jako krupierka w kasynie. Stamtąd znów wróciła do Europy, jakiś czas mieszkała w Kopenhadze, później w Paryżu, wreszcie wylądowała w Berlinie. Zachowała obywatelstwo polskie, posługiwała się specjalnym dokumentem, paszportem konsularnym. Wiesz, mówiła, to się nazywa Polak dewizowy. Taka specjalna kategoria ludzi, którzy mają obywatelstwo, ale nie mają prawa do własnego mieszkania, i którym nie wolno przebywać w kraju dłużej niż pół roku bez przerwy. Trzeba wyjechać, choć na kilka dni, i potem się liczy od nowa. Ale masz paszport w szufladzie. W ogóle, tłumaczyła mu, jest kilka kategorii obywatelstwa, to się zresztą co jakiś czas zmienia, w każdym razie nie jest nudno.
W końcu się pobrali, choć Anna nie specjalnie się do tego kwapiła. Nie wiem, co będzie ze mną za tydzień, powtarzała, co mi strzeli do głowy. Pewnie, że cię kocham, ale teraz. Po co sobie wszystko komplikować? Po prostu nie nadaję się na żonę, nie lubię być żoną.
Była żoną wspaniałą. Domatorką zarazem uwielbiającą włóczyć się po przyjęciach, bywać, jak to określała, idealnie łącząc skrajności. Nie wiadomo, kiedy znajdowała czas na dom – zawsze zadbany, pełen kwiatów i ciepła. Ich mieszkanie przyciągało ludzi. Wygrał los na loterii. Szczęśliwy los. Główny. W jednym tylko była nieustępliwa, nie było mowy o dziecku. Nie chcę się wiązać, mówiła, ograniczać mojej wolności. Bała się dziecka, choć jednocześnie widać było, że zazdrości kobietom, które mają dzieci. Później się przekonał, że racjonalizacje stanowiły tylko maskę. Wszystko było maską, grą życiem i o życie, ucieczką przed śmiercią.
Ich dom w Berlinie stawał się często, zwłaszcza w czasie wakacji, koczowiskiem Polaków. Miasto położone na szlaku, z i do Europy, niewymagające wiz pobytowych, było dogodnym etapem, śluzą przejściową między Wschodem a Zachodem. Środowisko polonijne, wcale niemałe, nie ma tu jednak tej dynamiki, tej siły politycznej, jaką dysponują polski Londyn czy polski Paryż. Niemniej i tutaj skupiła się grupka uchodźców o ambicjach politycznych, stale manifestująca swoją obecność i tworząca dla przybyszów z kraju dogodne mikrośrodowisko. Anna od początku uczestniczyła w barwnym życiu towarzysko-politycznym, większą jednak wagę przywiązywała do pierwszego członu. Jeździła zresztą do Polski, nie chciała, by wiązano jej nazwisko z kręgami emigracji politycznej. Co nie znaczy, że nie brała udziału w rzeczywistej pomocy dla ruchu demokratycznego w kraju. Robiła to jednak jakby mimochodem, nie przywiązując, jak mu się wtedy zdawało, większej wagi do owej pomocy. Ot, zabierała do bagażnika powielacz czy transport matryc i jechała do Warszawy. Ktoś przecież musi to robić, mówiła, najwyżej wpadnę. I co mi zrobią? Zamkną na parę dni i to wszystko. Zawoziła więc materiały dla podziemnych drukarni, przemycała przez granicę zakazane książki, była kurierem traktującym to zajęcie jako zabawę, rodzaj gry, ale gry, w której udział jest oczywistością.
Często brała udział w rozmowach i dyskusjach prowadzonych z Niemcami. Na ogół milczała, nie wtrącała się w te, jak to nazywała, polityczne bełkoty. Momentami jednak nie wytrzymywała i nagle zabierała głos. Tak choćby, jak w czasie wizyty kilku lewaków z Kolonii, kiedy ci, podchwytując tonację, któregoś z polskich przybyszów mówiącego o kłamstwach komunistycznej prasy, z ożywieniem zaczęli go przekonywać, że prasa zachodnia również kłamie. Gość, przyparty do muru, zaczął się przygotowywać do zasadniczego wykładu o funkcji kłamstwa w systemie komunistycznym, wtedy Anna przerwała spór krótkim stwierdzeniem. Tak, powiedziała, rzeczywiście prasa zachodnia kłamie. Ale za to jakież bogactwo tych kłamstw! Jest w czym wybierać!
Polityka ją nudziła, lecz jednocześnie podniecała.
– To kompletny idiotyzm – stwierdziła kiedyś – dajecie się wszyscy nabierać na te święte kategorie: państwo, społeczeństwo, prawo. – Zaciągnęła się marihuaną. – Co to ma wspólnego z życiem? To, że je zabija – odpowiedziała sama sobie. – Politycy – ciągnęła – odbierają człowiekowi prawo do życia. Taka jest prawda. Mordercy. Zwierzęta. Biorąc w tym udział, sami stajecie się zwierzętami. Sprowadzacie wszystkie wartości do instytucji politycznych. Sprowadzacie wartości do absurdu. Polityk występujący w obronie prawdy zabija prawdę. To nie żaden paradoks. Zauważcie, co się dzieje u komunistów. Nawet kiedy mówią prawdę, kłamią. Mówienie prawdy ma służyć ugruntowaniu kłamstwa, zabiciu wolności. Taka jest ich prawda, a nie jakaś tam prawda w ogóle. To jest ta ich słuszna prawda, a więc prawda, która ma usprawiedliwiać, co robią. Tak samo, jak z demokracją. Tam nie ma demokracji w ogóle, tam demokracja musi się jakoś dodatkowo nazywać. Ma być demokracją socjalistyczną. To nie jest żadna demokracja, tylko jakiś dziwoląg. Jak pisał Marks o cenzurze? Że to perfumowana pokraka? Kiedy ich słucham, jednocześnie nudzę się i kipię z nienawiści. Ale taki jest język całej polityki, nie tylko komunistów. To jest martwy język instytucji. Nie wolno mówić tym językiem, gdyż on nas zabija.
– Ależ Anno – odpowiadał – w ten sposób paraliżujesz wszelką możliwość działania. Nie można abstrahować od rzeczywistości, udawać, że żyje się w innym świecie. Świat jest światem politycznym, jest światem instytucji. Język polityki jest językiem świata. Nie ma innej prawdy niż prawda wypowiadana w tym języku. Wszystko inne jest literaturą. Zrozumiał to Kościół, który potrafił przekształcić język polityki w narzędzie obrony wartości. Szczególnie polski Kościół, polski papież. Kto jak kto, ale ty powinnaś o tym wiedzieć.
– Ach, José, tylko tak się wydaje. Kościół też jest instytucją i też, tak naprawdę, zabija wartości, unieruchamia je. Tylko sytuacja Polski sprawia, że wydaje się inaczej, co jest złudzeniem. Znam polski Kościół dość dobrze, od dziecka, wiesz przecież, tyle razy o tym mówiłam. Język Kościoła jest też językiem polityki. O tyle szczególnym, że kształtowanym przez dwa tysiące lat, dostosowanym do zmiennych sytuacji, a więc nie tak prymitywnym jak język komunistów. Lecz cel jest ten sam: usidlenie człowieka. Kościół robi takie rzeczy subtelniej, z wyczuciem, ale i on ma w swoim dorobku inkwizycję, indeks ksiąg zakazanych i co tylko chcesz. To jedynie kwestia wprawy. Komuniści też dzisiaj nie stosują tych samych metod, co za Stalina. Oni się uczą dość szybko, ale na szczęście mają za mało czasu. A co do języka, jedynym prawdziwym językiem, ludzkim w pełnym tego słowa znaczeniu, jest język poezji, język prywatnej rozmowy. Dzięki niemu rozmawiamy ze sobą jak ludzie. Dzięki niemu możemy rozmawiać z umarłymi.
Mówiła coraz dynamiczniej. Jej twarz zaróżowiła się, oczy błyszczały, od czasu do czasu pocierała palcem wskazującym czubek nosa. Jak zawsze, gdy mowa była o polityce, Anna znajdowała dziesiątki argumentów przeciwko bestii. Przeciwstawiała jej kulturę, której język tworzył, według niej, sferę ochronną człowieka. Kultura, szczególnie poezja, przenosiła człowieka poza czas i przestrzeń, sytuowała go w wiecznym teraz, w słowie oczyszczonym z doraźności. Pozwalała komunikować się ze zmarłymi, stanowiąc gwarancję ciągłości ludzkiej cywilizacji.
– Tylko tak – mówiła – zachowujemy swą tożsamość, przezwyciężamy śmierć. Stajemy się wieczni, nieśmiertelni. Każdy współczesny poeta wie, że przeżywa teraz swoje nowe wcielenie. Jego duszą jest słowo wypowiadane kiedyś przez Homera, Dantego czy Szekspira. On jest powtórzeniem tego słowa, ono mu daje życie. Czymże jest wobec tego polityka? Powiem ci – jest samobójstwem człowieka.
– Ależ Anno – próbował argumentować – poezja też posługuje się językiem polityki. Zawsze tak było i tak jest również dzisiaj. Tyle razy omawialiśmy, co się obecnie dzieje w polskiej poezji, zwłaszcza młodej poezji. Cały jej wysiłek jest dzisiaj skoncentrowany na problemach politycznych. Stąd ów przełom, o którym tyle się mówi. Oni zaatakowali polityków ich własnymi narzędziami. I stąd sukces. A przecież oni właśnie bronią wartości.
– Nieprawda. Żadna poezja nie da się zredukować do polityki. Gdyby tak było, nie byłaby poezją. A jest. Ja to czuję, wiem. Tylko sytuacja przygważdża wiersze. Czyta się je wyłącznie w kontekście politycznym, bzdura. Sam się za kilka lat przekonasz. Mimo że oni sięgnęli po konkret, wcale nie znaczy, że mówią językiem polityki. Widzisz – ciągnęła – jest tak: politycy interpretują poezję jako politykę. Bo im inaczej zagraża. Kiedy uda się im sprowadzić wiersz do wymiaru deklaracji politycznej, wtedy wiedzą, co robić. Inaczej są wobec poezji bezradni. Wymyka się im, przerasta ich zdolność rozumienia. A to nie jest język polityki, tylko wiersze o polityce, o! Lecz nie wiersze polityczne. Wiersze polityczne nie istnieją. To sprzeczność. Słowo daję, powinieneś mniej czytać o poezji, a więcej samych wierszy. Wtedy zobaczysz, że język polityki, który się w nich pojawia, jest tam przenicowany, sprowadzony do absurdu.
Tak, oczywiście, Anna miała rację. Teraz wiedział. Teraz, kiedy za oknami przesuwał się zimowy pejzaż Konina, gdy urna z prochami Anny powoli zbliżała się do Warszawy, wszystko znów stawało się problemem w kraju sparaliżowanym przez stan wojenny. Wystarczyło, myślał, by ludzie zaczęli tu mówić normalnym językiem, by po prostu spróbowali tylko po ludzku rozmawiać, a musiałaby nastąpić reakcja. Tak jest wszędzie, lecz w państwach totalitarnych kontrast jest jeszcze większy niż gdzie indziej. Tu żadna sfera życia publicznego nie może być wyrwana spod kontroli władzy. Tak, poezja, która kilka lat temu była próbą zwyczajnej rozmowy, musiała być redukowana do polityki. Wszystko musi być tu zredukowane do polityki. Tylko wtedy jest zrozumiałe. Heglowskie przekleństwo tutaj sprawdzało się dosłownie. Uznają tylko realność, a realność to polityka. A polityka to rozum dzisiejszego świata. Nie ma tu miejsca na rozmowę, na dialog. W światowym spektaklu nakładają się na siebie głosy monologów rozbrzmiewających w gazetowym bełkocie: „Prawda”, „Le Monde”, „Neue Züricher Zeitung”, „The Times”, wszędzie wdzierał się ten sam język, język pozbawiony centrum, chaotyczny, kłamliwy, pomieszany.
Anna nie czytała gazet. W pewien osobliwy sposób żyła poza czasem. Ale kiedy dwa lata temu w sierpniu rozpoczęła się w Polsce wielka fala strajków, Anna wybiegała co rano do kiosku i wracała objuczona kilkunastoma pismami, które pochłaniała jak wygłodniałe zwierzę. Radio w domu wrzeszczało wtedy we wszystkich językach świata. Ze wszystkich zakamarków, ze szpar w podłodze, spod płyt chodnikowych słychać było: Poland, Polen, Polonia; czasem przemknęło niepewne i dyskretne: Polsza. Jacyś faceci, którzy akurat przypadkowo znaleźli się w tym kraju, zaczęli nagle zarabiać stosy pieniędzy za artykuły, gdy tymczasem w narastającym tempie stawały jeden po drugim zakłady pracy w Gdańsku, Wrocławiu, Krakowie, na Śląsku. Wezbrana fala strajków rozkołysała Polskę, zachwiała równowagę Europy, oszołomiła widzów zafascynowanych niespodziewanym spektaklem.
Wreszcie, gdy rozpoczęły się rozmowy miedzy rządem a strajkującymi robotnikami, Anna postanowiła pojechać do Gdańska. To coś niesłychanego, mówiła, coś, co trzeba zobaczyć, do końca życia bym sobie nie mogła darować, gdybym nie pojechała. Pamiętasz Herberta: „Powtarzaj wielkie słowa, powtarzaj je z uporem jak ci, co szli przez pustynię i ginęli w piasku”? Pamiętasz? Oni teraz to robią, oni żyją w słowach, słowa ożyły! Mówiła z rzadką u niej gwałtownością, wrzucając do plecaka jakieś graty, które akurat miała na podorędziu. Pamiętam, odparł, ale pamiętam ciąg dalszy: „a nagrodzą cię za to tym, co mają pod ręką, chłostą śmiechu, zabójstwem na śmietniku”.
I oto jechał teraz, konwojując prochy Anny przez kraj słów sparaliżowanych, kraj kłamliwego języka, kraj ludzi ostatkiem sił broniących się przed unicestwieniem ich nadziei i wiary.
Wróciła z Polski po dwóch tygodniach. Promieniała. Obnosiła po Berlinie przywiezioną z gdańskiej stoczni trykotową koszulkę ze stylizowanym, czerwonym napisem „Solidarność”. Wielkie słowo, mówiła, nowe słowo, które teraz będzie odmieniane przez wszystkie przypadki i używane we wszystkich językach. Cały program. Dla nas także, dla wszystkich! Słuchaj, to jest tak nieprawdopodobne, że nie chce się wierzyć! I znów nastawiała radio, telewizor, pochłaniała gazety, dzwoniła do Warszawy. Będąc w kraju, poznała dziesiątki ludzi, nawiązała mnóstwo przyjaźni. Huśtawka nastrojów w Polsce nie robiła na niej wrażenia. Zrozum, mówiła, tego, co tam się stało, już się nie da cofnąć, nie da unicestwić. Żadna sowiecka interwencja nie jest w stanie zniszczyć tego słowa. Ono jest w ludziach, w ich duszach, jest teraz istotą ich życia. Tu, na Zachodzie, nikt nie jest w stanie pojąć, że stał się cud, coś, co nie miało prawa się zdarzyć. Tego nawet ludzie w Polsce nie pojmują. Oni, doprawdy, żyją w jakimś szoku, wszyscy, i zwykli ludzie, i aparat partyjny, i opozycja. Ja, zresztą, też jestem w szoku, wiem... Żałuję, że nie widziałeś, że nie wiesz. To, co czytasz w gazetach, jest ledwie powierzchowną relacją, często pisaną bezrozumnie, nieprawdziwą.
Słuchał jej nieustannego monologu, zafascynowany i jednocześnie pełen pretensji do losu, że nie mógł we wszystkim uczestniczyć. Po raz kolejny, już nie wiadomo, który, odmówiono mu wizy do Polski. Rewolucja nic mu nie załatwiła. Może – jeszcze nie załatwiła, jak podkreślała Anna. Za to w domu roiło się od przybyszów z Polski, wielu po raz pierwszy wypuszczonych na Zachód, oszołomionych; rzuconych znienacka na sztuczną wyspę dobrobytu wyrosłą na komunistycznym oceanie hodowaną i pielęgnowaną przez Niemców i „mocarstwa okupacyjne”; pochłaniających stosy emigracyjnej literatury, nurzających się w sklepach i pędzących oglądać umocnienia berlińskiego muru. A nade wszystko gadających, dyskutujących, przemeblowujących Polskę i Europę.
Teraz, w na poły sparaliżowanym kraju, pociąg wjeżdżał powoli na perony Dworca Gdańskiego, na którym piętnaście lat temu José Martinez, młody meksykański historyk, żegnał się z grupką przyjaciół siedzących obecnie w obozach.