Znajdziesz mnie w cieniu guayacán - ebook
Znajdziesz mnie w cieniu guayacán - ebook
Poznaj dalsze losy bohaterów książki Spotkajmy się zanim przyjdzie zima.
Dwie połówki starej carskiej monety odnajdują się w ogarniętej powstańczym piekłem Warszawie, by chwilę potem znów się rozdzielić, miotane wojenną zawieruchą po całym świecie…
Tuż po II wojnie światowej Marianne de Ville, przebywająca w Maroku, tęskni za ukochanym gestapowcem, który uciekł do Argentyny. W Polsce komunistyczna bezpieka tropi zawzięcie Zosię Zaporewicz i Adama Wolskiego.
Tylko jedna osoba jest w stanie połączyć wszystkie te historie i zjednoczyć ze sobą połówki monety. Monika Wilczyńska, matka, której odebrano dziecko, kobieta, która nie pamięta swojej przeszłości, samotna, narażona na śmiertelne niebezpieczeństwo, rzucona z bezpiecznej Warszawy w sam środek slumsów Mexico City. Musi walczyć o swoją uprowadzoną córeczkę, przy okazji zbliżając się do wyjaśnienia liczącej 160 lat tajemnicy.
Monumentalna, poruszająca, pełna emocji i wzruszeń! Najnowsza powieść Zbigniewa Zborowskiego to historia o ludziach, których losami wiatr przeszłości targa bezlitośnie. A główną rolę nadal grają dwie połówki carskiej monety. Polecam! Tej powieści się nie czyta, przez nią się płynie!
Agnieszka Lingas-Łoniewska
Czytanie sagi Zbigniewa Zborowskiego przypominało jazdę na karuzeli. Było dynamicznie i emocjonalnie. Do tego autor dołożył: tło historyczne, różnorodne postaci i tajemnicę z przeszłości. Wszystko to, co lubię. Gorąco polecam!
Anna Sakowicz, autorka "Jaśminowej sagi"
Na dobrą powieść składa się wiele elementów. Najistotniejszymi z nich są wciągająca fabuła i dobrze wykreowani bohaterowie. W powieści Zbigniewa Zborowskiego znajdziemy bez wątpienia oba te składniki. Fabuła powieści jest tak ściśle związana z historią świata i tyle tu autentycznych postaci, że w pewnym momencie zaczynamy się zastanawiać „Czy to przypadkiem nie wydarzyło się naprawdę?”.
Kasia Bulicz-Kasprzak, autorka m.in. „Sagi wiejskiej”
Z zapartym tchem śledzimy losy bohaterów poznanych w poprzednim tomie. Bohaterowie przekraczają kontynenty, ściga ich historii i konsekwencje własnych wyborów, tajemnica, która liczy 160 lat i szczęście, a może przeciwnie – nieszczęście, zawarte w dwóch połówkach bezcennych monet. Wszystkim, którzy kochają sagi historyczne i pięknie opisane tajemnice – bardzo serdecznie polecam.
Ałbena Grabowska
ZBIGNIEW ZBOROWSKI (ur. 1966) – autor sag historycznych (Trzy odbicia w lustrze, Pąki lodowych róż), kryminałów (Skaza, Kręgi, Głos przeszłości) i thrillera science fiction (Nowy drapieżnik). Przez wiele lat był reporterem – zbierając materiały do reportaży, zjeździł całą Polskę i kawałek świata, poznał wielu niezwykłych ludzi i ich historie. Te spotkania i sporządzone przy ich okazji notatki stanowią teraz bezcenne archiwum, z którego korzysta, przygotowując się do pisania kolejnych książek. Wraz z rodziną mieszka w Warszawie.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-115-3 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Zacznijcie wreszcie działać! Ogłoście alarm… Ustawcie blokady na drogach… Roześlijcie listy gończe… – dyszała przez ściśnięte gardło. – Nie rozumiecie, że on z każdą chwilą coraz bardziej się oddala? Z moją Tosią!
Siedząca przed nią policjantka nerwowo poprawiła się w krześle. Jej twarz nadal pozostawała jednak zastygła w maskę uprzejmego zdystansowania.
– To także jego dziecko… – zaznaczyła. – Pani mąż, Bogdan Wilczyński, nie ma ograniczonych praw rodzicielskich i w zasadzie może zabrać tę małoletnią, gdzie chce, nawet bez powiadamiania matki…
Monika miała ochotę chwycić ją za kołnierz i mocno potrząsnąć. Rozsadzała ją z trudem powstrzymywana panika. Nigdy jeszcze, nawet siedząc w areszcie, nie miała takiego poczucia braku kontroli nad losem własnego dziecka. Coś się działo. Coś bardzo złego. Miała wrażenie, że od tragedii, od czegoś przerażająco nieodwracalnego, dzielą ją tylko godziny, może nawet minuty. Tymczasem traciła czas, próbując skruszyć obojętność zachowującej się jak lodowy pomnik policjantki.
– Słuchaj, ty zimna, nadęta formalistko… – syknęła, lekko się podnosząc z siedziska.
– Radzę nieco powściągnąć emocje – wpadła jej w słowo tamta. – Rozumiem pani zdenerwowanie, ale z prawnego punktu widzenia…
Nie dokończyła, bo drzwi pokoju otworzyły się zamaszyście i do środka wkroczyła drobna kobieta w prostym szarym żakiecie z dość krótkimi włosami koloru mysiego spiętymi w kitkę. Wyglądałaby dokładnie tak jak kilka tygodni temu, kiedy podejrzewała Monikę o morderstwo doktora Dowgiłły, gdyby nijakości jej stroju nie przełamywał jeden element – krwistoczerwone szpilki. Te buty były jak rozcinający mrok nocy rozbłysk ostrego światła uderzający prosto w siatkówkę.
– Prokurator Anna Musiał – przedstawiła się w przestrzeń ściszonym głosem.
Jej wzrok prześlizgnął się po sztywno wyprostowanej policjantce, nieco zagraconym wnętrzu służbowego pokoju, za którego oknem stłoczone samochody pełzły ulicą Andersa, i w końcu spoczął na spiętej niczym do skoku Monice.
– Właśnie ogłosiliśmy Child Alert – powiedziała, a w jej oczach pojawiło się coś, co w dużym przybliżeniu można by nazwać uśmiechem. – Od tej chwili pani córka jest najbardziej poszukiwaną osobą w Polsce. Proszę być dobrej myśli. Znajdziemy ją.
– Ale… – Wyraz twarzy policjantki nie zmienił się, jedynie skóra przybrała kolor pomidora.
Cień uśmiechu w oczach pani prokurator zgasł, kiedy znów przenosiła wzrok na funkcjonariuszkę.
– Komisarz Nowak podzielił się ze mną całkiem uzasadnionym podejrzeniem, że mąż obecnej tu pani Wilczyńskiej może funkcjonować w zorganizowanej grupie przestępczej. A to zmienia nieco sytuację, nieprawdaż?ROZDZIAŁ 1
Warszawa, Czerniaków
wrzesień 1944 roku
Czas naglił. Nad wschodnim brzegiem Wisły powoli rozpalał się brzask. Za chwilę niemieccy cekaemiści nie będą już potrzebować opadających na spadochronach flar, żeby dokładnie widzieć, co płynie z nurtem rzeki. A tymczasem oni wciąż tkwili w pułapce. Statek wycieczkowy „Bajka” szczelnie wypełniali konający ludzie. Ranni powstańcy, zwykli cywile lub – tak jak ich trójka – niedobitki z rozbitych w ostatnich dniach oddziałów. Zabijał ich upływ krwi, brak leków i opieki medycznej, pragnienie, głód, dyfteryt, ale przede wszystkim… O blaszaną burtę zagrzechotała kolejna długa seria. Cienka i skorodowana stal puściła w kilkunastu miejscach i ołów przebił się na wylot, uderzając w pokład. A raczej w szczelnie go wypełniającą, ściśniętą ludzką masę. Ktoś potępieńczo zawył, ktoś inny tylko jęknął, ktoś się próbował odczołgać, wlokąc za sobą stare bandaże i całkiem świeży kikut. Zdrowi tratowali rannych na śliskim od krwi pokładzie w beznadziejnej próbie uniknięcia dziurawiących burty kul. Ile tu się schroniło osób? Kilkadziesiąt? Kilkaset? Jeszcze dwa–trzy dni temu wszyscy myśleli, że pokłady „Bajki” to najbezpieczniejsze miejsce w lewobrzeżnej Warszawie. Że zaraz z drugiej strony przypłyną łodzie wypełnione żołnierzami 1 Armii generała Berlinga, które w drodze powrotnej zabiorą stąd uciekinierów. Ale nie przypłynęły…
– I już nie przypłyną – powiedział z naciskiem Adam Wolecki, przenosząc wzrok z Zosi „Łani” Zaporewicz na Franka de Ville. – Musimy wpław. Na prawy brzeg.
Odpowiedzieli mu pustym wzrokiem. Byli słabi. Wycieńczeni ostatnimi kilkoma dniami bezustannych walk. Obrona budynku PKO i jego ostateczna utrata. Morze ruin, w jakie zmieniła się ulica Wilanowska, przez którą biegła zygzakiem zmieniająca się co chwilę linia frontu. Zażarte walki toczone z esesmanami Dirlewangera o każde piętro, podwórko, klatkę schodową. O każdy pokój. Granaty wrzucane przez wybijane przez nich w ścianach dziury i odrzucane im z powrotem przez ślepe okna. Grzmot czołgowych dział, prychnięcia granatników, piskliwy jazgot pocisków z działa kolejowego. Klekot osypujących się na mieszkańców całych kamienic, zawodzące wycie pikujących sztukasów, plaskanie ołowiu o ceglane mury. I najgorszy dźwięk – cisza przed kolejnym atakiem. Lub cisza po straceniu kolejnej placówki. Domu, podwórka, połowy klatki schodowej, do której wpadały zbiry Dirlewangera, żeby gwałcić, mordować, podpalać.
Tak, Adam widział to wszystko w spojrzeniach tej dwójki. Sam też czuł się, jakby to, na co ostatnio patrzył, wypaliło mu się bliznami na siatkówce oczu. Nie chciał jednak jeszcze się poddać. Dać się zabić w tej wielkiej konserwie mięsnej, w jaką zamieniła się „Bajka”.
– Ściągamy ubrania – rozkazał, kiedy pod ogniem kaemów i moździerzy doczołgali się do linii wody – i płyniemy do Ruskich.
Musiał im pomóc. Zosia i Frank byli tak osłabieni głodem, stresem i brakiem snu, że problemem było dla nich nawet ściągnięcie butów. A zresztą niezmieniane od dawna ubrania w wielu miejscach poprzyrastały do ciał i teraz odchodziły z ociekającymi ropą płatami skóry. Z tego powodu Zosia zdecydowała się płynąć w spodniach i panterce.
– Jeszcze chwila – zatrzymała ich słabym głosem, zanim wślizgnęli się do wody.
– Co?
– Podzielmy między siebie połówki monety.
– Po co ci one, Łaniu? Wyrzuć je do Wisły! – spróbował jej to wyperswadować.
– Nie! – Spojrzała na niego rozgorączkowanym wzrokiem. – Jedną zabieram ja, drugą ty. Jeśli któreś z nas zginie, zostanie przynajmniej jedna…
Ciężko westchnął, a potem oddarł z koszuli pas materiału i zawiązał go sobie wokół szyi. Następnie wsunął pod płótno kawałek złota.
– Zadowolona?
Skinęła głową.
– No to ruszamy!
– Jeszcze jedno… – Przytrzymała jego rękę.
– Co znowu?
– Gdybyśmy się rozdzielili…
– To nam nie grozi! Nie puszczę twojej rączki, madame, aż do tamtego brzegu!
– Ale gdyby jednak… Moi rodzice mieli dobrego znajomego… Pana Leonarda… W Nieznanowicach koło Jędrzejowa i Kielc. – Zosia wyrzucała słowa, jakby wypluwała kamyczki, które dostały się jej pod język.
Adam zaczął się niepokoić, czy to nie objaw rosnącej gorączki.
– Kiedyś mama i papa jeździli do jego majątku. Dobry gospodarz… Miał młyn… I w ogóle. Organizował też płatne polowania w swoich lasach… Tak się z nim poznali… Mama kiedyś wspomniała, że w czasie okupacji ze sobą korespondowali. I on nas zapraszał, gdyby co…
Woda była paraliżująco zimna. Muliste dno próbowało zakleszczyć stopy. Wsunęli się w czarną toń po szyje, a potem popłynęli, starając się nie zachłysnąć osiadającym na powierzchni kożuchem czarnego pyłu. Prochy płonącej Warszawy. Prochy jej mieszkańców…
– Trzymajmy się razem! – komenderował Adam.
Był boleśnie świadom, że bez jego pomocy tamtych dwoje nie da rady pokonać Wisły. Jeśli ich nie podtrzyma, pewnie utoną. Kiedy jednak tylko wypłynęli zza osłony brzegu, szybko zrozumiał, że utonięcie nie jest ich największym problemem. W powietrzu zagwizdały kule, które z impetem podziurawiły wodę obok nich, rozpryskując ją mnóstwem małych gejzerów. Prawie dostali! A przecież nie odpłynęli więcej niż dziesięć metrów! To się nie może udać.
– Naprzód! Naprzód! Przyjcie ze wszystkich sił! – ponaglił, choć sam już prawie stracił nadzieję.
Mocno kopnął nogami, holując za sobą Zosię i Franka. Rzeka obok nich zdawała się bulgotać od tnących nurt kul. A to nie wszystko! Zaraz uderzyły w nich pociski z ręcznych moździerzy. Pierwsze wybuchy rozdarły plażę, z której właśnie wypełzli, kolejne przeorały środek rzeki.
„Wstrzeliwują się w nas”. Ledwo to pomyślał, gdy nagle cały jego świat rozpadł się w paroksyzmie jaskrawej eksplozji. Poczuł, że potężna siła wyciska mu z płuc powietrze, unosi ponad wodę, obraca w powietrzu… Uświadomił sobie, że już nie trzyma dłoni przyjaciół. Gdzie Zosia? Frank? Czy żyją? Z impetem z powrotem gruchnął w toń. Ogłuszony, oślepiony, na wpół żywy, uświadomił sobie, że klęczy w płytkiej wodzie. Czy to już prawy brzeg? Zanosząc się kaszlem, wyczołgał się na grząską plażę. Brnął dalej, po omacku, ku zbawczej linii chaszczy. A kiedy do niej dotarł, ze zdumieniem wymacał pod sobą jakieś ubrania. Zamrugał, przetarł oczy i w końcu zrozumiał, co trzyma w palcach – to była jego własna panterka, którą dopiero co z siebie zdjął przed wejściem do rzeki. Wrócił na lewy brzeg. Do piekła.
* * *
Eksplozja najpierw podrzuciła ją w powietrze, a potem cisnęła w rwący nurt. Zosia poczuła, że tonie. Nasiąknięty mundur ciągnął ją w dół. Chciała złapać oddech, lecz zamiast tego zassała wodę. Przed oczami zamigotały mroczki, płuca niemal eksplodowały bólem. Szarpnęła się w poszukiwaniu mocnej ręki tego twardego Wołyniaka, Adama. Ale pomocnej dłoni nigdzie nie było. Zamiast tego palce wczepiły się w oślizgłą belkę niesioną z nurtem. Chwyciła mocniej, podciągnęła się, niemal zdzierając paznokcie, i wreszcie udało jej się unieść usta i nos ponad powierzchnię wody. Zakasłała, zwymiotowała, nareszcie wciągnęła do płuc powietrze. Mocniej uczepiła się belki. Otworzyła oczy, wciąż odpluwając z przełyku słodko-zgniło-mulisty smak Wisły. Jakby nie tylko mieszkańcy miasta, ale i sama rzeka była już trupem…
Rozejrzała się. Mijała właśnie szczątki wysadzonego przez Niemców mostu Poniatowskiego. Nikt już do niej nie strzelał. Chyba dlatego, że wokół niej płynęło mnóstwo innych szczątków. Wzdęty trup konia, zwłoki noworodka obrócone nóżkami w górę, pół dachu jakiejś szopy, snopek nadpalonego siana.
Woda wokół niej pociemniała, przygasła, brzegi zrobiły się czarne i rozmyte. Gdzie chłopcy? Czy płyną za nią? Odwróciła się i ujrzała za sobą zaśmieconą szczątkami, miejscami spienioną wstęgę rzeki, w której przeglądała się czerwono-pomarańczowa łuna wznoszącą się nad miastem. Iskry i podświetlone od spodu dymy kotłowały się po niebie. Upiorny blask tańczył i drżał na zmarszczkach fal. Ona jednak była już na skraju cienia. Wypływała poza tę gigantyczną łunę, przy której brzask wstającego właśnie słońca był jak nieśmiały uśmiech dziecka wobec szczerzącego się demona. Rzeka ciągnęła ją ze sobą coraz dalej w bezpieczny mrok.
– Adam! Frank! – zawołała.
Odpowiedział jej tylko bliski plusk wody i odległy pomruk wybuchających pocisków. Była sama. Chłopcy zniknęli. Ciemniejąca z każdą chwilą rzeka unosiła ją w nieznane. A ona nie miała sił, by walczyć z jej nurtem.ROZDZIAŁ 2
Warszawa, Ursus, Jaktorów
początek października 1944 roku
Cisza nad miastem była gorsza niż wcześniejszy, nieprzerwany grzmot. Niepokoiła go, dekoncentrowała. Oczywiście, było całkiem sporo różnych odgłosów. Szczekliwe komendy Niemców, miękki zaśpiew ich rosyjskich sojuszników, a nawet zawodzenie imama z regimentu SS Wschodnich Muzułmanów. Zdarzały się też dobiegające z oddali puknięcia karabinów, a nawet jazgotliwe serie z broni maszynowej. Czasem gdzieś osypały się cegły albo gruchnął walący się mur, czasem zatrzeszczał buchający dymem i snopami iskier pożar. Tu i tam mruczały silniki ciężarówek, raz po raz gęste od sadzy powietrze rozcinał obcy śmiech zwycięzców albo pojedynczy kobiecy krzyk. Bywało, że w górze zawarczał samolot. To wszystko jednak było niczym wobec kanonady, która przez ostatnie dwa miesiące kołysała go do snu. Bez niej czuł się nagi, a monotonne szuranie tysięcy stóp idących z nim ramię w ramię ludzi doprowadzało go do obłędu.
Adam Wolecki nie poddał się razem z innymi oddziałami AK. Kiedy wybuch granatnika wyrzucił go z powrotem na plażę, doczołgał się do „Bajki”. Tam, w półśnie, wstrząsany suchymi, głodowymi torsjami, doczekał do kapitulacji. A kiedy umilkły wystrzały, włożył na siebie cywilne ubranie pierwszego z brzegu trupa (połówkę monety wsunął w podszewkę marynarki) i powlókł się aż do punktu granicznego obok Politechniki razem z całą armią upiorów, w jakich zamienili się mieszkańcy wysiedlanego miasta.
Głód bardzo go osłabił. Z trudem wspinał się, a potem zsuwał z resztek ulicznych barykad. Nie reagował na poszturchiwania żołnierzy gnających go razem z innymi uchodźcami dalej – aż na Dworzec Zachodni. Z wysiłkiem wspiął się do jednego z dziesiątek wagonów towarowych, podczołgał do ściany i padł na deski podłogi.
Ruszyli. Powolny stukot kół przenikał przez podłogę, odbijając się rezonansem w jego wycieńczonym ciele. Chyba gorączkował, bo na przemian budził się i tracił przytomność. Kiedy jednak drzwi wagonu rozsunięto i kazano im wysiadać, Adam poczuł się trochę lepiej.
Byli w podwarszawskim Ursusie. Cały, wielotysięczny tłum wynędzniałych ludzi zagoniono z pociągu do opuszczonej i zdewastowanej fabryki. Usiedli w hali, na gołej ziemi przesiąkniętej smarami. Szczęśliwcy rozmościli się na kupach stalowych wiórów. Czekali. Na co? Nikt nie był pewien. Komora gazowa? Obóz koncentracyjny? Przymusowe roboty w głębi Reichu? Bo gdyby chcieli rozstrzelać – tak jak mieszkańców Woli na początku powstania – to chyba tak by się z nimi nie cackali?
Minęła noc. Bez jedzenia i wody. Potem dzień. I jeszcze jedna noc.
Adam nie czuł już głodu. Jego zmysły zdawały się wyostrzać, rejestrował wokół siebie każdy ruch oraz dźwięk. I tylko czasem miał wrażenie, że unosi się z ciała, szybując wysoko aż pod dachem hali, i patrzy na wszystko z góry.
Poruszenie. Rozkazy. Poszturchiwania. Ludzie powoli zwlekali się z miejsc, ustawiając w długie szeregi. Tymczasem żołnierze, pod okiem kilku oficerów, zaczęli wyszarpywać z tłumu tych w miarę młodych i zdrowych, odsyłając ich na lewą stronę. Starsi, niedołężni i kobiety z dziećmi trafiali na prawo.
Segregacja.
Wzdłuż szeregu, w którym stał Adam, szedł podoficer, kolejno wskazując zdatnych do pracy. Niektórzy zbyt opieszale reagowali na rozkaz przejścia w lewo – tych szarpał, wyzywał i dawał kopa na drogę. Wolecki rozejrzał się dyskretnie. Przed nim stał staruszek bez nogi wspierający się na ułamanej desce. Za nim kilkunastoletni chłopak. Cofnął się więc za młodziaka i niemal przykleił do jego pleców. Niemiec był już przy kalekim staruszku. Wskazał mu prawą stronę. Dziadek ruszył. Następny był nastolatek. Na lewo. Chłopak się zawahał, Niemiec chwycił go za rękaw. Kiedy podoficer się odwrócił, ekspediując dzieciaka do grupy zdolnych do pracy, Adam niespiesznie podszedł do kuśtykającego staruszka i ujął go pod ramię. Tamten spojrzał na niego najpierw ze zdziwieniem, a potem z wdzięcznością. Razem doczłapali do grupy po prawej stronie. Nikt ich nie zatrzymywał.
Uff, udało się. Otoczony zestresowanymi kobietami z dziećmi na rękach, które właśnie rozdzielono z mężami inwalidami i zgrzybiałymi starcami, Adam ruszył do fabrycznej bramy. Przez dwuskrzydłowe drzwi do ciemnej hali wpadały płaskie promienie jesiennego słońca i orzeźwiający prąd świeżego powietrza. Dopiero po chwili dotarło do niego, że słyszy też niemieckie komendy „komm, komm!”. Cholera, drugi etap selekcji.
Rozejrzał się wokół. Był średnio o głowę wyższy od otaczających go ludzi uznanych za niezdolnych do pracy. Nawet nie próbował się więc opierać, kiedy przez tłum przecisnął się do niego rozjuszony gestapowiec z pejczem i zaciągnął go z powrotem w mrok hali.
Jedyna pociecha, że drugimi drzwiami właśnie wjechała polowa kuchnia. Po starej fabryce rozeszła się cudowna woń zupy. Niczym kiper z francuskiej winnicy wyczuł w niej zapach brukwi, pokrzywy i ziemniaków! Co najmniej od miesiąca nie widział tych warzyw na oczy! I tylko jeden kłopot. Wszyscy wokół powyciągali miski, blaszane talerze, stare puszki po konserwach. A on? Nie miał nic! W co nabrać zupy?! Kręcił się bezradnie wzdłuż kolejki czekających na swoje porcje, aż zauważył go wymuskany oficer w mundurze Wehrmachtu, do którego kleiła się wysoka Niemka.
– Dlaczego nie jesz? – spytał.
– _Ich habe kein Topf!_ (nie mam garnka) – zameldował.
– _Da hast doch den Hut!_ – Tamten gruchnął śmiechem.
– _Oder Stiefel!_ – dorzuciła kobieta.
Odeszli, zaśmiewając się rubasznie, a on patrzył za nimi z wściekłością. „Nalej sobie do czapki. Albo do buta”. Bardzo śmieszne…
Na szczęście w końcu ktoś mu pożyczył przerdzewiałą puszkę po konserwie. Była dziurawa, ale dało się ją zatkać palcem. Chwilę później, niemal duszkiem, wypił porcję wodnistej zupy. Poczuł, jak wstępują w niego nowe siły.
– Młynarz Leonard z Nieznanowic koło Jędrzejowa i Kielc – szepnął sam do siebie. – Dobrze zapamiętałem, Zosiu?
* * *
Czując ciepło jesiennego słońca na twarzy, uchyliła powieki. Niebieskie niebo, pierzaste obłoczki, brzęczenie owadów i świergot ptaków. Boże… Dopiero teraz zdawała sobie sprawę, jak długo była zmuszona patrzeć na zasnute dymem niebo, deszcz pyłu i sadzy, słuchać nieustannego huku wybuchów i terkotu wystrzałów. Wokół niej pachniała trawa, która tu – na mokradłach – nawet na przełomie września i października rosła zielona i gęsta. Zosia siedziała, a raczej leżała, oparta o rozdwojony pień strzelistej olchy. Wokół niej brzęczały trzmiele, śmigały jaskółki, powietrze wibrowało jeszcze wspomnieniem lata. Jaskółki? Czy nie powinny już odlatywać do ciepłych krajów? Uśmiechnęła się. Choć z Warszawy uciekła kilka dni temu, wciąż nie mogła się przyzwyczaić do widoku żółknących już wprawdzie, ale wciąż pięknych liści. Do miękkości traw i piękna fioletowych wrzosów. Jej światem był przez ostatnie dwa miesiące gruz, wypalona ziemia, trupi odór i ceglany posmak w ustach. Zapomniała, jak piękny może być świat…
– A panienka to tylko się śmieje i śmieje… – zagadnął ją szczupły chłopak w furażerce z orłem w koronie wyciętym z puszki po niemieckiej konserwie.
Miał na imię Antek i pochodził z Izabelina. To on ją pierwszy wypatrzył tamtego ranka, wkrótce po tym, jak razem ze swoją belką dobiła w końcu do brzegu Wisły. Tyle tylko, że brzeg okazał się nie ten. Nurt rzeki poniósł ją aż w okolice Łomianek, gdzie stacjonowali Niemcy. Dlatego skierowała się stamtąd, przemykając boso przez zdziczałe łąki, porośnięte chwastami miedze i leśne zagajniki, w stronę Puszczy Kampinoskiej. Wiedziała, że jest tam duże zgrupowanie AK, któremu nie udało się przyjść z odsieczą powstaniu. Tyle że gdyby nie bystre oko Antka, być może nigdy by tam nie dotarła. Nie wiedziała, że Niemcy właśnie zebrali siły do operacji „Spadająca Gwiazda” polegającej na przeczesaniu puszczy i rozbiciu partyzantów. Furmanka, którą powoził ten jasnowłosy, najwyżej szesnastoletni chłopak, była ostatnim „oddziałem” AK wycofującym się w głąb lasu – do miejsca wymarszu całego zgrupowania w stronę Gór Świętokrzyskich. Od tamtej pory Antek uważał się chyba za jej rycerza. Z prawdziwie męską powagą pilnował, żeby na każdym popasie coś zjadła, co wieczór mościł dla niej wygodne legowisko i bardzo martwił się o jej bose stopy. Chciał nawet oddać Zosi swoje buty, ale kategorycznie odmówiła. Nie było jeszcze zimno, a szło jej się lekko, bo nie miała też nic do niesienia – całe zaopatrzenie jechało taborami, w wozach ciągniętych przez konie.
Rozejrzała się, mrużąc oczy przed słońcem. Zatrzymali się na rozległej podmokłej równinie między wsiami Jaktorów a Budy Zosine. Na zachód od nich leżał Żyrardów, w którym podobno stacjonowali Niemcy, przed nimi – od południa – drogę przecinały tory kolejowe. Musieli je przekroczyć. Ale to, co jest jednym skokiem dla kompanii lub nawet batalionu – dla wielotysięcznej Grupy „Kampinos”, ciągnącej za sobą liczące setki wozów tabory – było już wyzwaniem logistycznym. Pewnie dlatego ich dowódca, major Okoń, wolał zaczekać do zmroku. To jednak nie spodobało się jego oficerom. Kiedy się zatrzymali, Zosia słyszała, jak kilku z nich zażądało od majora anulowania rozkazu. Przekonywali, że skoro Niemcy depczą im po piętach, a tuż obok w mieście mają spory garnizon, to lepiej nie czekać w niemożliwym do obrony terenie, aż podciągną posiłki. Okoń, przedwojenny oficer, był jednak nieprzejednany. Kazał się buntownikom zamknąć i wykonywać rozkazy. Szeregowi żołnierze przyjęli to z ulgą. Mieli dość forsownego marszu, chcieli się wyspać po ostatniej nocy, kiedy straż tylna biła się z atakującymi ich samochodami pancernymi.
– O! Już się panienka nie uśmiecha. A szkoda… – odnotował skrzętnie Antek, który nawet na chwilę nie spuszczał z niej oczu.
Przeciągnęła się i znowu przymknęła powieki. Tak, szkopy czaiły się wszędzie dokoła. I pewnie znowu zaatakują. Będzie kolejna strzelanina. Jej jednak jakby to już nie dotyczyło. Bo raz, że nie miała broni, a dwa… no kurczę, po tym, co widziała i co przeżyła na Starym Mieście i Czerniakowie, nie mogło jej już przytrafić się nic gorszego. Szczerze mówiąc… jakoś się nie bała. Nie teraz, gdy w oczy świeci słońce, a nad głową śpiewają ptaki.
Brzęczenie.
Wysoko w górze, ponad rojem pszczół, trzmieli, nawet wyżej niż jaskółki. Wytężyła wzrok, Antek wskazywał coś palcem.
– To „Rama”, proszę panienki! Znaczy się focke-wulf, ale zwiadowczy.
Odprowadziła spojrzeniem niezgrabną sylwetkę dwukadłubowego samolotu. Zatoczył nad nimi pętlę, potem następną.
– Namierza nas. – W głosie chłopaka usłyszała nutę niepokoju.
„Rama” jeszcze bardziej obniżyła lot. Promienie słońca wesoło zamigotały na szybkach dużej kabiny.
– Na pewno tylko zwiadowczy?
Ledwie spytała, a samolot już zaterkotał karabinem maszynowym. Kule poszły daleko, w stronę taborów. Tam jednak, gdzie spadły, wzbudziły panikę. Ciasno zbite konie stanęły dęba, zaczęły wierzgać i kręcić się w kółko, przewracając wozy i rozsypując ładunek.
Z ziemi odpowiedziała mu prawdziwa kanonada. W samolot walili wszyscy. Nie tylko ci, którzy mieli erkaemy. Także posiadacze zwykłych karabinów, maszynowych stenów, nawet jakiś oficerek uzbrojony w przedwojennego visa. „Rama” wykręciła niespieszne kółko i podeszła do kolejnego ataku z lotu koszącego. Znów długi terkot i chmura pocisków smugowych pędzących w skłębiony tumult koni.
Nagle jeden z silników buchnął ogniem.
– Trafiony! Dostał sukinkot! – Na ziemi podniosła się wrzawa.
Samolot spróbował wykręcić, ale był za nisko. Ciągnąc za sobą smugę ognia i smolistego dymu, zniknął za linią drzew, zza której po chwili wzniósł się grzyb ognia.
– Strącony! Strącony, panno Łaniu! – wykrzykiwał, podskakując, Antek.
A potem do niej podbiegł, podciągnął ją z ziemi za ręce i już miał porwać do szalonego tańca, gdy gdzieś z oddali dobiegł wystrzał, a potem z przeciągłym gwizdem nadleciał pojedynczy pocisk, który zarył w ziemię, wyrzucając w powietrze ciężkie od wody pacyny.
Ptaki umilkły na dobre.ROZDZIAŁ 3
Paryż, cmentarz Père-Lachaise
październik 1944 roku
Paryż wcale nie jest najpiękniejszy wiosną. Przynajmniej nie dla Marianne de Ville. Rodzinne miasto najbardziej podobało jej się w październiku, kiedy we Francji nastawał czas winobrania, a małe knajpki w dzielnicy Montparnasse serwowały młode i cierpkie wina, które szybko szły do głowy. Wciąż było ciepło, pogodnie, a przechadzający się ulicami amerykańscy chłopcy z Teksasu, Wirginii czy Bostonu odprowadzali ją spojrzeniami. Rzecz jasna, sporo im brakowało do elegancji i szyku niemieckich żołnierzy. Ich mundury też były takie jakieś… bufiaste. A nawet, o zgrozo, wśród nich trafiali się czasem Murzyni! Jeden nawet za nią zagwizdał, kiedy wsiadała do niedawno uruchomionego metra. W Wehrmachcie, a już szczególnie w SS, byłoby to nie do pomyślenia! Ta konstatacja sprawiła, że Marianne poczuła ukłucie w sercu. Na wspomnienie Ulricha Schalke.
„Gdzie teraz jesteś, ukochany?” – westchnęła w myśli, wysiadając na stacji Père-Lachaise.
Nie miała pojęcia, co działo się z jej Ulrichem. Ostatnie wieści pochodziły z sierpnia 1944 roku, kiedy oświadczył Marianne, że się wybiera do Argentyny, gdzie pod skrzydłami tamtejszego prezydenta Peróna wkrótce powstanie IV Rzesza. Błagała go wtedy, żeby wziął ją ze sobą, a on tłumaczył, że limity miejsc na statkach są ściśle ograniczone. „Tylko dla najważniejszych funkcjonariuszy i ich rodzin” – oznajmił, w ogóle nie zauważając, jak bardzo zranił Marianne. Bo czyż ona nie była już praktycznie jego rodziną? Wierną kochanką? Prawie żoną? Kiedy widziała go po raz ostatni – w dniach, kiedy do Paryża zbliżała się armia Pattona – Ulrich obiecał, że „kiedy tylko będzie mógł”, napisze, a potem ściągnie ją do siebie. Od tamtej pory czekała.
Po wyjściu z metra, zanim ruszyła w stronę zbudowanej z białego kamienia monumentalnej bramy cmentarnej, dyskretnie się rozejrzała. Od tamtego pamiętnego dnia, kiedy rozjuszony tłum paryżan chciał ją rozebrać do naga, a potem wytarzać w smole i pierzu za kolaborację, wolała być czujna. Co prawda nikt już jej nie atakował, ale ciągle zdarzało się, że jakaś starucha, która na wojnie straciła syna lub męża, potrafiła jej splunąć pod nogi.
Lustracja otoczenia wypadła pomyślnie, ruszyła więc do wejścia. Nad okalającym cmentarz murem wznosiły się klony i dęby. Drzewa jeszcze nie traciły liści, za to ich korony powoli zyskiwały dostojny kolor czerwieni, pomarańczu i żółci.
Louis miał na nią czekać pod bramą. Odważnie stukając więc obcasami o kamienny bruk, ruszyła przed siebie. Czuła się pewnie. Buty na obcasach dodawały jej wzrostu, kapelusz z szerokim rondem ocieniał oczy, czyniąc spojrzenie bardziej tajemniczym, a zbyt szeroką twarz – szczuplejszą. Spódnica do połowy łydki nonszalancko plątała się w okolicy kolan, a zapięty na trzy wielkie guziki żakiet opinał okazały biust. Nieco swobody odbierał jej jedynie brak pończoch – te wciąż były w mieście towarem deficytowym. Obawiała się, że narysowane na łydkach czarne kreski mające imitować szwy rozmażą się, zdradzając jej drobny modowy sekret.
Kamieniarz Louis Devon, który wolał, gdy nazywano go „rzeźbiarzem”, był szczupłym i drobnym mężczyzną w średnim wieku. Miał nieprzeniknioną twarz, bladą cerę i dłonie pianisty. Postawna Marianne przewyższała go o głowę, dzięki czemu rzeźbiarz miał idealny widok na jej dekolt ściśnięty żakietem. Podali sobie ręce i od razu ruszyli alejką w głąb cmentarza.
– To najsłynniejsza nekropolia świata – skrzeczał Louis, drepcząc obok niej jak jamnik w towarzystwie basseta. – Rozciąga się na czterdziestu hektarach powierzchni i spoczywają tu takie sławy jak Balzac, Apollinaire, Chopin czy paryscy komunardzi…
– Z całym szacunkiem, panie Devon – przerwała mu zirytowana – przestań się pan zachowywać jak przewodnik i przejdźmy wreszcie do interesów.
Rzeźbiarz sapnął, po czym zdjął i zaraz włożył kapelusz. Ruch był szybki, niemal ptasi, lecz wystarczyło, żeby światu ukazała się rozlewająca na jego głowie łysina okolona obwarzankiem czarnych włosów z monstrualnie długą zaczeską.
– Najpierw muszę zobaczyć miejsce.
– Dlatego właśnie się spotkaliśmy, czyż nie? – Spojrzała na niego z góry, a potem podjęła ostentacyjną, i z góry skazaną na porażkę, próbę osłonięcia wyrywającego się na wolność biustu.
Poły żakietu natychmiast wróciły do pierwotnej pozycji, a biedny Louis otarł ze skroni kropelkę potu.
Dalszą drogę wśród kamiennych grobowców pokonali już w milczeniu. Dopiero po dłuższej chwili skręcili w stronę dość okazałego grobu, na którym stała charakterystyczna rzeźba z czarnego marmuru przedstawiająca kobietę z małymi dziećmi. Miejsce to należało do jakiejś Klementyny Hoffmanowej, polskiej pisarki. Nazwisko ani narodowość nieboszczki kompletnie nic Marianne nie mówiły. Ale kilka miejsc dalej, w skromnej ziemnej mogile z prostym drewnianym krzyżem, leżał jej ojciec: Leopold de Ville.
– Chcę mieć tu pomnik… – zastanowiła się chwilę, a potem znów spojrzała na grobowiec Hoffmanowej – jeszcze wyższy niż ten!
Louis pokiwał głową z uznaniem, ale i niepokojem.
– To będzie bardzo drogo kosztowało – uprzedził niemal z nabożnym szacunkiem.
– Cena nie gra roli! To przecież mój papa! Bohater! Bojownik Résistance!
Devon, który znów zdjął kapelusz, przytakiwał z szacunkiem łysą łepetyną.
– Naturalnie. Lecz mimo wszystko… Trwa wojna, a ceny marmuru… Będę musiał panią poprosić o zaliczkę.
– Jak pan wie, prowadzę publiczną zbiórkę na jego grobowiec – odparła lodowato. – Pieniądze wpływają wprawdzie na moje prywatne konto, lecz jego stan jest pod kontrolą społecznej komisji złożonej z wielce zasłużonych obywateli naszego miasta.
– Tak, czytałem nawet o tej inicjatywie w tym nowym dzienniku, „Le Monde” – potwierdził. – I pochlebia mi, że już pojawiło się tam moje nazwisko, mimo że jeszcze nie uzgodniliśmy szczegółów finansowych…
– Dostanie pan swoją zaliczkę – odparła wielkopańskim tonem. – Zmierzam jedynie do tego, że wszelkie decyzje w tej sprawie muszę konsultować z komisją dobroczynną.
Louis ponownie się skłonił. A potem wymienili jeszcze kilka nic nieznaczących uwag, po czym rzeźbiarz ruszył alejką z powrotem. Jego drobne kroki odbijały się echem od milczących płyt nagrobnych.
– Gówno dostaniesz, frajerze! – warknęła, kiedy był już wystarczająco daleko, by jej nie usłyszeć.
Po czym odwróciła się do skromnej mogiły.
„_Au revoir_, sukinsynu! – zachichotała w myśli. – Nareszcie się na coś przydasz, ty gruby, spedalony wieprzu! Kiedy tylko uzbieram dość od tych wszystkich sentymentalnych durniów, którzy naprawdę wierzą, że ustawię ci w tym miejscu Nike z Samotraki, wynoszę się do Argentyny. Za moim Ulrichem!”ROZDZIAŁ 4
Otwock
październik 1944 roku
– Pić… Piiić! – zaskrzeczał w ciemność przez wyschnięte gardło.
Spowijała go cisza. I nieprzenikniony mrok. Gdzie był? Czy umarł? W jego głowie zaczęły się wyłaniać strzępy obrazów. Płonące miasto. Rzeka niosąca na sobie popioły. Grzmot dział przypominający warczenie dobiegające z gardła przedwiecznego demona. I nagły rozbłysk eksplozji. Najpierw zdrętwienie ogarniające całe ciało, a potem ból. Ostry, odbierający siły, sprawiający, że poczuł się jak zepsuta zabawka. Jak rozdeptany ołowiany żołnierzyk. Jak lalka, której niegrzeczne dziecko powyłamywało rączki i nóżki.
– Pić!
W ciemności coś się poruszyło. Jękliwie stęknęły sprężyny. Sprężyny? Czyżby od łóżka? Ostrożnie pomacał wokół siebie. Tak, pościel. Materac. A więc to szpital…
„Co robię w szpitalu?”
Ledwie to pomyślał, wróciła pamięć. Byli w Wiśle, płynęli na prawy brzeg. Wybuchł pocisk z granatnika, wyrzuciło go w górę. A kiedy spadł, szybko zrozumiał, że jego ciało podziurawione jest odłamkami. Ale jakoś dopłynął. A potem czołgał się przez piasek. Wspinał na wał. I wreszcie wyciągnęły się po niego ręce żołnierzy w dziwnych, oliwkowych mundurach. A więc udało się. Przepłynął.
Zaraz jednak pierś ścisnął mu strach. A co z pozostałymi? Czy oni…
– Zosia! – zawołał w mrok słabym głosem.
Nie dostał odpowiedzi, ale z prawej strony dobiegło go skrzypienie i piszczenie sprężyn. Ktoś tam był! Na sąsiednim łóżku. O podłogę plasnęły czyjeś bose stopy. Mrok zgęstniał, stuknęło jakieś szkło i wreszcie mocna dłoń ujęła go pod głowę, unosząc usta ku brzegowi naczynia.
– Pij, bracie! Cieszę się, że żyjesz.
W tym momencie otworzyły się niewidoczne do tej pory drzwi. Słaby snop światła z korytarza wydobył z czerni obszerną salę z rzędem obtłuczonych metalowych łóżek. Tylko to obok niego było puste, bo jego lokator stał nad nim ze szklanką wody.
W progu zatrzymała się kobieca postać w czepku. Pielęgniarka.
– Nie za dużo! – krzyknęła po polsku, ale zrozumiał. – Można mu tylko zwilżyć usta!
Ożywczy strumyczek na jego wargach natychmiast wysechł. Za mało się napił, ale i tak czuł, jakby jego ciało budziło się do życia.
– Jak się nazywasz? – spytał jego towarzysz w ciemności zapadłej po zamknięciu drzwi.
– Frank de Ville.
– Miło mi. Ja jestem chorąży „Motor”.
Zamilkli. Frank myślał nawet, że tamten niepostrzeżenie wrócił do swojego łóżka, kiedy obok siebie znowu usłyszał głos.
– Wyszliśmy z tego piekła, udało nam się. – Silna dłoń poklepała go po ramieniu. – Inni nie mieli tyle szczęścia.
„Zosia” – powtórzył w myśli, a zaraz po tym spowiła go ciemność.
* * *
Kiedy obudził się drugi raz, był środek dnia. Ciężkie kotary w oknach zostały odsunięte, okna otwarte i Frank zobaczył za nimi potężne sosny. Wiał wiatr, gałęzie kiwały się na tle szarego nieba. Majestatyczne, silne, piękne.
– Gdzie jestem? – spytał, kiedy znów pojawiła się pielęgniarka.
– W szpitalu w Otwocku – odpowiedziała piękną francuszczyzną. – Przywożą tutaj wszystkich akowców, którym udało się uciec z miasta.
Pokiwał ze zrozumieniem głową. Rozejrzał się po sali pełnej rannych. Łóżko po prawej było puste. Pościel zdjęta, goły materac. Poczuł, jak zaciska mu się krtań.
– Chorąży „Motor” – wydusił.
Pielęgniarka, ładna kobieta o smutnych i zmęczonych oczach, które zdawały się widzieć już wszystko, zmierzyła go pełnym wahania spojrzeniem.
– Zabrali go tego ranka – wyszeptała, mimo że rozmawiali po francusku.
– Kto?
– Oni.
Zapadła cisza.
– Zabierają wszystkich, którzy tylko poczują się trochę lepiej.
– Gdzie?
Wzruszyła ramionami.
– A któż to wie? Żaden nie wrócił.
Przez chwilę patrzyli na siebie w ciszy, jak para spiskowców.
– Podobno jest jeden sposób, żeby uniknąć aresztowania – powiedziała, nachylając się i udając, że sprawdza pokrywające twarz Franka opatrunki. – Trzeba wstąpić do Ludowego Wojska Polskiego.ROZDZIAŁ 5
Jaktorów
jesień 1944 roku
Rozkaz przekroczenia linii kolejowej został wydany za późno, teraz i Zosia już to zrozumiała. Kiedy batalion „Strzały”, osłaniany gęstym ogniem partyzanckich cekaemów, poszedł tyralierą na nasyp, Niemcy początkowo zaczęli się cofać. Ale właśnie wtedy od strony Żyrardowa nadjechał pociąg. Lokomotywa ciągnęła platformy, na których stały czołgi i transportery opancerzone, które otworzyły do nacierających huraganowy ogień. Żołnierze zalegli na pustej łące bez żadnej osłony. Do swoich linii mieli jakieś trzysta metrów. Najpierw próbowali odpowiadać, strzelając z angielskich przeciwpancernych PIAT-ów, ale byli za daleko, żeby wyrządzić jakąkolwiek krzywdę temu zaimprowizowanemu pociągowi pancernemu. Padając gęsto, zaczęli więc uciekać z powrotem, w stronę rowów melioracyjnych, w których chronili się pozostali.
– Jesteśmy w kotle! Otoczyli nas! – wokół Zosi rozległy się okrzyki.
I rzeczywiście, trudno już było rozróżnić strony świata, z których spadały na nich pociski. Sypały się z północy i południa, a także od strony Bud Zosinych i Jaktorowa. W tej lawinie ołowiu zielona łąka zaczęła się zmieniać w błotniste pola śmierci, nad którymi zwisały smętnie pnie potrzaskanych olch. Jak szybko piękny poranek może się zmienić w upiorne popołudnie! Nie było już śpiewu ptaków, brzęczenia trzmieli ani białych obłoczków na niebie. Otaczało ją błoto zmieszane z krwią, jazgot pocisków, grzmot wybuchów oraz odległe pomruki nacierających czołgów. Do licha! To wszystko za bardzo zaczęło jej przypominać powstanie!
Do zmroku starała się być użyteczna. Odciągała rannych, opatrywała, odbierała broń umarłym i przekazywała żywym. Czasem podbiegał do niej Antoś – cały w błocie i podniecony jak szczeniak.
– Panienko Łaniu, tak im przyfanzoliłem z PIAT-a, że…
Nie miała siły słuchać jego przechwałek. Ten nastolatek był tak podobny do wszystkich innych, których poznała w czasie konspiracji, a potem straciła w Warszawie. Czy on też umrze? Zapewne… Bo niby jak inaczej może się skończyć ta hekatomba?
Był środek nocy, a ona trzęsła się z zimna w rowie, na którego dnie rozlewała się sięgająca kostek kałuża, kiedy znów usłyszała radosny szept Antka:
– Będziemy się przebijać! Porucznik „Dolina” zbiera oddział. Pójdzie panienka z nami? Bo tu… to raczej już nic fajnego.
Wstała zesztywniała z zimna. Nad pobojowiskiem unosiła się ledwie dostrzegalna łuna – marna kopia tej, którą co noc widziała nad swoim miastem.
– A co na to major „Okoń”? – spytała. – On jest dowódcą.
– Już nie – odpowiedział Antoś z dziwną zaciętością w głosie. – Ktoś mu podobno wsadził kulkę w potylicę…
Wolała nie dopytywać, co to oznacza. Czyżby samosąd? Bunt? Czegoś takiego dotąd w Armii Krajowej nie było.
– Panienka to trzyma. – Chłopak wcisnął jej w ręce maszynowego stena. – Mamy teraz więcej broni niż ludzi do jej noszenia.
Poszli w mrok. Zosia starała się nie kląskać w błocie zbyt luźnymi dla niej butami, które zabrała jakiemuś zmarłemu. Omal się nie potknęła o przyczajonego na łące żołnierza.
– Kogo prowadzisz? – ciemność przeszył ostry szept.
– Sanitariuszka. Z Warszawy, panie poruczniku – przedstawił ją Antek.
– Nie będzie czasu na opatrywanie rannych. Musimy iść szybko do przodu, jeśli chcemy się przebić do Puszczy Mariańskiej.
Nagle poczuła, jak spływa z niej otępienie minionego dnia. Ze ściskającą serce siłą odkryła, że chce się wyrwać z tego kotła. Przecież w Nieznanowicach może czekać na nią Adam. A może i Frank. Oni też o niej myślą. Na pewno! Też się zastanawiają, jak sobie poradziła. Pragnienie, żeby ich jeszcze zobaczyć, żeby usłyszeć spokojny głos Adama, uderzyło w nią z taką siłą, że na moment odebrało jej dech.
– Umiem strzelać – wycedziła, a potem bardziej wyczuła, niż zauważyła, że porucznik „Dolina” z akceptacją kiwa głową.
– No to ruszajmy!
Kiedy biegła, powietrze zrobiło się aż gęste od kul. Po kilku krokach zgubiła buty, po kilkunastu dostrzegła, jak głowa pędzącego przed nią Antosia eksploduje chmurą krwawych ochłapów. A zaraz potem był już nasyp. Bose stopy zadudniły na drewnianym podkładzie, a z drugiej strony wyjrzała blada plama czyjejś twarzy. Twarzy okolonej niemieckim hełmem. Pociągnęła w tę plamę ze stena i twarz zniknęła. Pobiegła dalej. Na drugą stronę torów.ROZDZIAŁ 6
Maroko, Tanger
jesień 1944 roku
Jasir ibn Hani al-Muttalib uniósł się w fotelu i zapatrzył w rozmigotane w ostrym słońcu wody zatoki. Szklaneczka whisky w jego dłoni znieruchomiała, podobnie jak amerykański papieros niedbale trzymany w ustach. Do portu wchodził statek. Widział go wyraźnie z patio Café Normandie, w której czekał od rana. Jednostka przestarzałej już klasy Liberty była pordzewiałym transportowcem – jednym z wielu pływających w atlantyckich konwojach na początku wojny – za który żaden armator na świecie nie zapłaciłby więcej niż równowartość ceny złomu. Napis z nazwą na jego burcie był praktycznie nieczytelny, za to w oczy rzucała się dziwna, okryta plandeką narośl na dziobie. Zarówno Jasir, jak i rozleniwieni popołudniowym upałem celnicy dobrze wiedzieli, co się w niej kryje – solidnie przykręcone do desek pokładu gniazdo cekaemu kaliber 12,7 milimetra. Niezbędna rzecz dla statku wożącego kontrabandę po wodach, na których roiło się od francuskich, hiszpańskich i arabskich piratów. Oczywiście jednostki cywilne nie mogły mieć na pokładzie takiej broni. Tyle że w należącym do Francji Tangerze celnicy byli Francuzami. A Jasir dobrze żył z władzą kolonii. I to pomimo że od czasu amerykańskiego desantu przed dwoma laty owa władza przeszła subtelną przemianę – od wiernych poddanych kolaborującego z Niemcami rządu Vichy do radośnie flirtujących z de Gaulle’em wyznawców Wolnej Francji.
– Żadnych problemów? – zapytał Jasir po angielsku, kiedy do Café Normandie, w której zasiadał, wszedł, kulejąc, spocony kapitan statku, Jeff McConnagh.
– Żadnych – sapnął stary wilk morski, opadając na krzesło. – Co jest do picia?
Jasir zmierzył go spokojnym, taksującym spojrzeniem. Jeff był przeszło pięćdziesięcioletnim Irlandczykiem zwolnionym z floty po tym, jak w czterdziestym drugim roku dwa razy w czasie jednego rejsu został zatopiony na północnym Atlantyku. Torpedy U-Boota najpierw zniszczyły mu pod stopami macierzysty statek wiozący broń ze Stanów dla walczącej Anglii. A chwilę później na dno poszła druga jednostka z tego samego konwoju, na którą dopiero co Jeff wdrapał się jako rozbitek. Zakrawało na cud, że ocalała trzecia łajba, która podjęła go z wody. Od tamtej pory McConnagh został jednak uznany za Jonasza przynoszącego innym marynarzom pecha i żaden kapitan nie chciał go w swojej załodze. To oczywiście za mało, żeby w środku wojny komisja kwalifikacyjna zwolniła go ze służby, ale szczęśliwie – pływając przez dłuższą chwilę w lodowatych wodach Atlantyku – McConnagh nabawił się odmrożeń palców u stóp, co skończyło się skróceniem ich o połowę. Trafił więc na ląd, ale nie zagrzał na nim długo miejsca. Teraz, pod koniec wojny, pływał regularnie między marokańskim Tangerem a Wielką Brytanią, szmuglując na północ amerykańskie papierosy, pończochy nylonowe i penicylinę, a z powrotem złoto, które między Dover a Tangerem zyskiwało czterokrotnie na wartości. Nie bez znaczenia były też całe skrzynie wypełnione funtami szterlingami w banknotach o różnych nominałach, odbierane z Francji i przeładowywane na morzu bez zawijania do portu. We Francji było ich dużo, bo od 1940 roku na masową skalę podrabiali je Niemcy, nikt ich więc nie chciał wymieniać. Co innego angielskie banki – te bez mrugnięcia powieką płaciły za nie nowymi banknotami, trzeba było tylko udokumentować, że gotówka nie pochodziła z niemieckiej strefy okupacyjnej, ale… na przykład z wyzwolonego Tangeru.
– Jest duńskie piwo, amerykańska whisky i miejscowe wino – wyliczył al-Muttalib.
Był o połowę młodszy od pracującego dla niego kapitana, o głowę wyższy i lżejszy o dwadzieścia kilo. Krótka czarna broda okalała pociągłą twarz i nadawała męską ostrość dużym, sprawiającym wrażenie naiwnych, migdałowym oczom. Mimo młodego wieku i zmiennych kolei wojennego losu on – siódmy syn niepiśmiennego Haniego z Marrakeszu – był już milionerem. Miał w Tangerze kilka działek budowlanych nad samym morzem, sporo ulokowanych w szwajcarskich bankach pieniędzy, całe stado opłacanych przez siebie celników i poprawne układy z francuską władzą. Tyle że to ostatnie trochę go zaczynało uwierać. W zacienionych sukach i wąskich uliczkach Petit Socco, czyli starej dzielnicy arabskiej, szeptano coraz głośniej, że Jasir za bardzo się zbliżył do kolonialnych ciemiężycieli i zbyt skromnie wspiera wierne sługi sułtana Muhammada V, dążącego do oderwania Maroka od Francji. A to niedobrze. W tych stronach za mniejsze rzeczy rozpłatywano ludziom gardła.ROZDZIAŁ 8
Warszawa
listopad 1944 roku
– Wlazł! – dobiegło zza drzwi.
Frank nacisnął klamkę i na tyle sprężystym krokiem, na ile pozwalały mu blizny na nogach, wkroczył do pokoju Komisji Uzupełnień.
Za biurkiem siedział wąsaty mężczyzna w rozchełstanym polskim mundurze. Na blacie spoczywała rogatywka z „piastowskim” orłem bez korony, przez żołnierzy nazywanym po cichu „gołębiem”. Cztery gwiazdki na epoletach wskazywały kapitana.
– _Nu i kak z taboj?_ – zapytał polski oficer.
Frank trochę się zmieszał. Prawie nie znał rosyjskiego, a przecież był przygotowany na rozmowę po polsku, który to język już trochę poznał.
– _Charaszo_ – odpowiedział z wahaniem.
Kapitan z uznaniem pokiwał głową.
– Chcę wstąpić do polskiej armii sformowanej u boku Związku Radzieckiego! – wyrecytował.
Czy został zrozumiany? Trudno powiedzieć – Rosjanin w polskim mundurze mierzył go badawczym spojrzeniem.
– Ty Francuz?
– Tak jest!
– Skąd tutaj?
– W Paryżu aresztowało mnie gestapo. A później trafiłem do obozu koncentracyjnego.
Szeroka twarz kapitana rozciągnęła się w uśmiechu.
– _Ty jewriej!_
Frank przełknął ślinę.
– Tak. Jestem Żydem. Francuskim Żydem.
Kapitan ociężale podniósł się z krzesła i podszedł do stojącej w kącie szafy. Otworzył, zanurzył w jej czeluściach rękę, przez chwilę czegoś tam szukał, ale zaraz wydobył ją z powrotem uzbrojoną w trzymaną w dłoni flaszkę samogonu i dwie mocno przechodzone szklanki.
Nie mówiąc nic, nalał po brzegi, podał jedną Frankowi, a drugą od razu wypił. De Ville pociągnął łyczek, krztusząc się i walcząc z torsjami, a w tym czasie kapitan uzupełnił swoje naczynie.
Znowu zapatrzył się na Franka. De Ville miał świadomość, jak nędznie wygląda. Wychudzony, kulawy, twarz cała w bliznach i liszajach. Może tamten zastanawia się, czy rekrut nadaje się na żołnierza?
– A na chuj tiebia ta gówniana polska armia? – zagadał dobrodusznie kapitan.
Frank wybałuszył na niego oczy. Czy się przesłyszał?
Oficer, bardzo zadowolony z efektu swoich słów, potarł wielką dłonią grubego stalinowskiego wąsa. Następnie, nie odrywając wzroku od de Ville’a, już na spokojnie upił trzy łyczki bimbru. Cmoknął, czknął, sięgnął do kieszeni na piersi, wydobywając paczkę chesterfieldów. Zapalili.
– Ty nie Polak – odezwał się znów, kiedy otoczyła ich sina chmura dymu. – Na szto tiebia iść z Polakami?
Frank wolał nie odpowiadać. Może to prowokacja? Może źle zrozumiał? Wolał słuchać. Tymczasem kapitan mówił dalej swoim dziwacznym polsko-rosyjskim.
– Nam trzeba takich jak ty. Ostrzelanych, ale piśmiennych. Bez państwa.
– Nam?
– Ty słyszał o Narodnym Kommisariatie Wnutriennych Dieł? Znaczy NKWD?
Frank de Ville nie słyszał.
– No to wkrótce dowiesz się, co to za ptica! – zarechotał kapitan. – Bo właśnie zostałeś jednym z nas. Sowieckim czekistą! Napijmy się!