Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Znajdziesz mnie w cieniu guayacán - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Znajdziesz mnie w cieniu guayacán - ebook

Poznaj dalsze losy bohaterów książki Spotkajmy się zanim przyjdzie zima.

Dwie połówki starej carskiej monety odnajdują się w ogarniętej powstańczym piekłem Warszawie, by chwilę potem znów się rozdzielić, miotane wojenną zawieruchą po całym świecie…

Tuż po II wojnie światowej Marianne de Ville, przebywająca w Maroku, tęskni za ukochanym gestapowcem, który uciekł do Argentyny. W Polsce komunistyczna bezpieka tropi zawzięcie Zosię Zaporewicz i Adama Wolskiego.

Tylko jedna osoba jest w stanie połączyć wszystkie te historie i zjednoczyć ze sobą połówki monety. Monika Wilczyńska, matka, której odebrano dziecko, kobieta, która nie pamięta swojej przeszłości, samotna, narażona na śmiertelne niebezpieczeństwo, rzucona z bezpiecznej Warszawy w sam środek slumsów Mexico City. Musi walczyć o swoją uprowadzoną córeczkę, przy okazji zbliżając się do wyjaśnienia liczącej 160 lat tajemnicy.

Monumentalna, poruszająca, pełna emocji i wzruszeń! Najnowsza powieść Zbigniewa Zborowskiego to historia o ludziach, których losami wiatr przeszłości targa bezlitośnie. A główną rolę nadal grają dwie połówki carskiej monety. Polecam! Tej powieści się nie czyta, przez nią się płynie!

Agnieszka Lingas-Łoniewska

Czytanie sagi Zbigniewa Zborowskiego przypominało jazdę na karuzeli. Było dynamicznie i emocjonalnie. Do tego autor dołożył: tło historyczne, różnorodne postaci i tajemnicę z przeszłości. Wszystko to, co lubię. Gorąco polecam!

Anna Sakowicz, autorka "Jaśminowej sagi"

Na dobrą powieść składa się wiele elementów. Najistotniejszymi z nich są wciągająca fabuła i dobrze wykreowani bohaterowie. W powieści Zbigniewa Zborowskiego znajdziemy bez wątpienia oba te składniki. Fabuła powieści jest tak ściśle związana z historią świata i tyle tu autentycznych postaci, że w pewnym momencie zaczynamy się zastanawiać „Czy to przypadkiem nie wydarzyło się naprawdę?”.

Kasia Bulicz-Kasprzak, autorka m.in. „Sagi wiejskiej”

Z zapartym tchem śledzimy losy bohaterów poznanych w poprzednim tomie. Bohaterowie przekraczają kontynenty, ściga ich historii i konsekwencje własnych wyborów, tajemnica, która liczy 160 lat i szczęście, a może przeciwnie – nieszczęście, zawarte w dwóch połówkach bezcennych monet. Wszystkim, którzy kochają sagi historyczne i pięknie opisane tajemnice – bardzo serdecznie polecam.

Ałbena Grabowska

ZBIGNIEW ZBOROWSKI (ur. 1966) – autor sag historycznych (Trzy odbicia w lustrze, Pąki lodowych róż), kryminałów (Skaza, Kręgi, Głos przeszłości) i thrillera science fiction (Nowy drapieżnik). Przez wiele lat był reporterem – zbierając materiały do reportaży, zjeździł całą Polskę i kawałek świata, poznał wielu niezwykłych ludzi i ich historie. Te spotkania i sporządzone przy ich okazji notatki stanowią teraz bezcenne archiwum, z którego korzysta, przygotowując się do pisania kolejnych książek. Wraz z rodziną mieszka w Warszawie.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-115-3
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

– Zacznij­cie wresz­cie dzia­łać! Ogło­ście alarm… Ustaw­cie blo­kady na dro­gach… Roze­ślij­cie listy goń­cze… – dyszała przez ści­śnięte gar­dło. – Nie rozu­mie­cie, że on z każdą chwilą coraz bar­dziej się oddala? Z moją Tosią!

Sie­dząca przed nią poli­cjantka ner­wowo popra­wiła się w krze­śle. Jej twarz na­dal pozo­sta­wała jed­nak zasty­gła w maskę uprzej­mego zdy­stan­so­wa­nia.

– To także jego dziecko… – zazna­czyła. – Pani mąż, Bog­dan Wil­czyń­ski, nie ma ogra­ni­czo­nych praw rodzi­ciel­skich i w zasa­dzie może zabrać tę mało­let­nią, gdzie chce, nawet bez powia­da­mia­nia matki…

Monika miała ochotę chwy­cić ją za koł­nierz i mocno potrzą­snąć. Roz­sa­dzała ją z tru­dem powstrzy­my­wana panika. Ni­gdy jesz­cze, nawet sie­dząc w aresz­cie, nie miała takiego poczu­cia braku kon­troli nad losem wła­snego dziecka. Coś się działo. Coś bar­dzo złego. Miała wra­że­nie, że od tra­ge­dii, od cze­goś prze­ra­ża­jąco nie­od­wra­cal­nego, dzielą ją tylko godziny, może nawet minuty. Tym­cza­sem tra­ciła czas, pró­bu­jąc skru­szyć obo­jęt­ność zacho­wu­ją­cej się jak lodowy pomnik poli­cjantki.

– Słu­chaj, ty zimna, nadęta for­ma­listko… – syk­nęła, lekko się pod­no­sząc z sie­dzi­ska.

– Radzę nieco powścią­gnąć emo­cje – wpa­dła jej w słowo tamta. – Rozu­miem pani zde­ner­wo­wa­nie, ale z praw­nego punktu widze­nia…

Nie dokoń­czyła, bo drzwi pokoju otwo­rzyły się zama­szy­ście i do środka wkro­czyła drobna kobieta w pro­stym sza­rym żakie­cie z dość krót­kimi wło­sami koloru mysiego spię­tymi w kitkę. Wyglą­da­łaby dokład­nie tak jak kilka tygo­dni temu, kiedy podej­rze­wała Monikę o mor­der­stwo dok­tora Dowgiłły, gdyby nija­ko­ści jej stroju nie prze­ła­my­wał jeden ele­ment – krwi­sto­czer­wone szpilki. Te buty były jak roz­ci­na­jący mrok nocy roz­błysk ostrego świa­tła ude­rza­jący pro­sto w siat­kówkę.

– Pro­ku­ra­tor Anna Musiał – przed­sta­wiła się w prze­strzeń ści­szo­nym gło­sem.

Jej wzrok prze­śli­zgnął się po sztywno wypro­sto­wa­nej poli­cjantce, nieco zagra­co­nym wnę­trzu służ­bo­wego pokoju, za któ­rego oknem stło­czone samo­chody peł­zły ulicą Andersa, i w końcu spo­czął na spię­tej niczym do skoku Monice.

– Wła­śnie ogło­si­li­śmy Child Alert – powie­działa, a w jej oczach poja­wiło się coś, co w dużym przy­bli­że­niu można by nazwać uśmie­chem. – Od tej chwili pani córka jest naj­bar­dziej poszu­ki­waną osobą w Pol­sce. Pro­szę być dobrej myśli. Znaj­dziemy ją.

– Ale… – Wyraz twa­rzy poli­cjantki nie zmie­nił się, jedy­nie skóra przy­brała kolor pomi­dora.

Cień uśmie­chu w oczach pani pro­ku­ra­tor zgasł, kiedy znów prze­no­siła wzrok na funk­cjo­na­riuszkę.

– Komi­sarz Nowak podzie­lił się ze mną cał­kiem uza­sad­nio­nym podej­rze­niem, że mąż obec­nej tu pani Wil­czyń­skiej może funk­cjo­no­wać w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie prze­stęp­czej. A to zmie­nia nieco sytu­ację, nie­praw­daż?ROZ­DZIAŁ 1

War­szawa, Czer­nia­ków

wrze­sień 1944 roku

Czas naglił. Nad wschod­nim brze­giem Wisły powoli roz­pa­lał się brzask. Za chwilę nie­mieccy ceka­emi­ści nie będą już potrze­bo­wać opa­da­ją­cych na spa­do­chro­nach flar, żeby dokład­nie widzieć, co pły­nie z nur­tem rzeki. A tym­cza­sem oni wciąż tkwili w pułapce. Sta­tek wyciecz­kowy „Bajka” szczel­nie wypeł­niali kona­jący ludzie. Ranni powstańcy, zwy­kli cywile lub – tak jak ich trójka – nie­do­bitki z roz­bi­tych w ostat­nich dniach oddzia­łów. Zabi­jał ich upływ krwi, brak leków i opieki medycz­nej, pra­gnie­nie, głód, dyfte­ryt, ale przede wszyst­kim… O bla­szaną burtę zagrze­cho­tała kolejna długa seria. Cienka i sko­ro­do­wana stal puściła w kil­ku­na­stu miej­scach i ołów prze­bił się na wylot, ude­rza­jąc w pokład. A raczej w szczel­nie go wypeł­nia­jącą, ści­śniętą ludzką masę. Ktoś potę­pień­czo zawył, ktoś inny tylko jęk­nął, ktoś się pró­bo­wał odczoł­gać, wlo­kąc za sobą stare ban­daże i cał­kiem świeży kikut. Zdrowi tra­to­wali ran­nych na śli­skim od krwi pokła­dzie w bez­na­dziej­nej pró­bie unik­nię­cia dziu­ra­wią­cych burty kul. Ile tu się schro­niło osób? Kil­ka­dzie­siąt? Kil­ka­set? Jesz­cze dwa–trzy dni temu wszy­scy myśleli, że pokłady „Bajki” to naj­bez­piecz­niej­sze miej­sce w lewo­brzeż­nej War­sza­wie. Że zaraz z dru­giej strony przy­płyną łodzie wypeł­nione żoł­nie­rzami 1 Armii gene­rała Ber­linga, które w dro­dze powrot­nej zabiorą stąd ucie­ki­nie­rów. Ale nie przy­pły­nęły…

– I już nie przy­płyną – powie­dział z naci­skiem Adam Wolecki, prze­no­sząc wzrok z Zosi „Łani” Zapo­re­wicz na Franka de Ville. – Musimy wpław. Na prawy brzeg.

Odpo­wie­dzieli mu pustym wzro­kiem. Byli słabi. Wycień­czeni ostat­nimi kil­koma dniami bez­u­stan­nych walk. Obrona budynku PKO i jego osta­teczna utrata. Morze ruin, w jakie zmie­niła się ulica Wila­now­ska, przez którą bie­gła zyg­za­kiem zmie­nia­jąca się co chwilę linia frontu. Zażarte walki toczone z eses­ma­nami Dir­le­wan­gera o każde pię­tro, podwórko, klatkę scho­dową. O każdy pokój. Gra­naty wrzu­cane przez wybi­jane przez nich w ścia­nach dziury i odrzu­cane im z powro­tem przez ślepe okna. Grzmot czoł­go­wych dział, prych­nię­cia gra­nat­ni­ków, piskliwy jazgot poci­sków z działa kole­jo­wego. Kle­kot osy­pu­ją­cych się na miesz­kań­ców całych kamie­nic, zawo­dzące wycie piku­ją­cych sztu­ka­sów, pla­ska­nie oło­wiu o ceglane mury. I naj­gor­szy dźwięk – cisza przed kolej­nym ata­kiem. Lub cisza po stra­ce­niu kolej­nej pla­cówki. Domu, podwórka, połowy klatki scho­do­wej, do któ­rej wpa­dały zbiry Dir­le­wan­gera, żeby gwał­cić, mor­do­wać, pod­pa­lać.

Tak, Adam widział to wszystko w spoj­rze­niach tej dwójki. Sam też czuł się, jakby to, na co ostat­nio patrzył, wypa­liło mu się bli­znami na siat­kówce oczu. Nie chciał jed­nak jesz­cze się pod­dać. Dać się zabić w tej wiel­kiej kon­ser­wie mię­snej, w jaką zamie­niła się „Bajka”.

– Ścią­gamy ubra­nia – roz­ka­zał, kiedy pod ogniem kaemów i moź­dzie­rzy doczoł­gali się do linii wody – i pły­niemy do Ruskich.

Musiał im pomóc. Zosia i Frank byli tak osła­bieni gło­dem, stre­sem i bra­kiem snu, że pro­ble­mem było dla nich nawet ścią­gnię­cie butów. A zresztą nie­zmie­niane od dawna ubra­nia w wielu miej­scach poprzy­ra­stały do ciał i teraz odcho­dziły z ocie­ka­ją­cymi ropą pła­tami skóry. Z tego powodu Zosia zde­cy­do­wała się pły­nąć w spodniach i pan­terce.

– Jesz­cze chwila – zatrzy­mała ich sła­bym gło­sem, zanim wśli­zgnęli się do wody.

– Co?

– Podzielmy mię­dzy sie­bie połówki monety.

– Po co ci one, Łaniu? Wyrzuć je do Wisły! – spró­bo­wał jej to wyper­swa­do­wać.

– Nie! – Spoj­rzała na niego roz­go­rącz­ko­wa­nym wzro­kiem. – Jedną zabie­ram ja, drugą ty. Jeśli któ­reś z nas zgi­nie, zosta­nie przy­naj­mniej jedna…

Ciężko wes­tchnął, a potem oddarł z koszuli pas mate­riału i zawią­zał go sobie wokół szyi. Następ­nie wsu­nął pod płótno kawa­łek złota.

– Zado­wo­lona?

Ski­nęła głową.

– No to ruszamy!

– Jesz­cze jedno… – Przy­trzy­mała jego rękę.

– Co znowu?

– Gdy­by­śmy się roz­dzie­lili…

– To nam nie grozi! Nie pusz­czę two­jej rączki, madame, aż do tam­tego brzegu!

– Ale gdyby jed­nak… Moi rodzice mieli dobrego zna­jo­mego… Pana Leonarda… W Nie­zna­no­wi­cach koło Jędrze­jowa i Kielc. – Zosia wyrzu­cała słowa, jakby wyplu­wała kamyczki, które dostały się jej pod język.

Adam zaczął się nie­po­koić, czy to nie objaw rosną­cej gorączki.

– Kie­dyś mama i papa jeź­dzili do jego majątku. Dobry gospo­darz… Miał młyn… I w ogóle. Orga­ni­zo­wał też płatne polo­wa­nia w swo­ich lasach… Tak się z nim poznali… Mama kie­dyś wspo­mniała, że w cza­sie oku­pa­cji ze sobą kore­spon­do­wali. I on nas zapra­szał, gdyby co…

Woda była para­li­żu­jąco zimna. Muli­ste dno pró­bo­wało zaklesz­czyć stopy. Wsu­nęli się w czarną toń po szyje, a potem popły­nęli, sta­ra­jąc się nie zachły­snąć osia­da­ją­cym na powierzchni kożu­chem czar­nego pyłu. Pro­chy pło­ną­cej War­szawy. Pro­chy jej miesz­kań­ców…

– Trzy­majmy się razem! – komen­de­ro­wał Adam.

Był bole­śnie świa­dom, że bez jego pomocy tam­tych dwoje nie da rady poko­nać Wisły. Jeśli ich nie pod­trzyma, pew­nie utoną. Kiedy jed­nak tylko wypły­nęli zza osłony brzegu, szybko zro­zu­miał, że uto­nię­cie nie jest ich naj­więk­szym pro­ble­mem. W powie­trzu zagwiz­dały kule, które z impe­tem podziu­ra­wiły wodę obok nich, roz­pry­sku­jąc ją mnó­stwem małych gej­ze­rów. Pra­wie dostali! A prze­cież nie odpły­nęli wię­cej niż dzie­sięć metrów! To się nie może udać.

– Naprzód! Naprzód! Przyj­cie ze wszyst­kich sił! – pona­glił, choć sam już pra­wie stra­cił nadzieję.

Mocno kop­nął nogami, holu­jąc za sobą Zosię i Franka. Rzeka obok nich zda­wała się bul­go­tać od tną­cych nurt kul. A to nie wszystko! Zaraz ude­rzyły w nich poci­ski z ręcz­nych moź­dzie­rzy. Pierw­sze wybu­chy roz­darły plażę, z któ­rej wła­śnie wypeł­zli, kolejne prze­orały śro­dek rzeki.

„Wstrze­li­wują się w nas”. Ledwo to pomy­ślał, gdy nagle cały jego świat roz­padł się w parok­sy­zmie jaskra­wej eks­plo­zji. Poczuł, że potężna siła wyci­ska mu z płuc powie­trze, unosi ponad wodę, obraca w powie­trzu… Uświa­do­mił sobie, że już nie trzyma dłoni przy­ja­ciół. Gdzie Zosia? Frank? Czy żyją? Z impe­tem z powro­tem gruch­nął w toń. Ogłu­szony, ośle­piony, na wpół żywy, uświa­do­mił sobie, że klę­czy w płyt­kiej wodzie. Czy to już prawy brzeg? Zano­sząc się kasz­lem, wyczoł­gał się na grzą­ską plażę. Brnął dalej, po omacku, ku zbaw­czej linii chasz­czy. A kiedy do niej dotarł, ze zdu­mie­niem wyma­cał pod sobą jakieś ubra­nia. Zamru­gał, prze­tarł oczy i w końcu zro­zu­miał, co trzyma w pal­cach – to była jego wła­sna pan­terka, którą dopiero co z sie­bie zdjął przed wej­ściem do rzeki. Wró­cił na lewy brzeg. Do pie­kła.

* * *

Eks­plo­zja naj­pierw pod­rzu­ciła ją w powie­trze, a potem cisnęła w rwący nurt. Zosia poczuła, że tonie. Nasiąk­nięty mun­dur cią­gnął ją w dół. Chciała zła­pać oddech, lecz zamiast tego zassała wodę. Przed oczami zami­go­tały mroczki, płuca nie­mal eks­plo­do­wały bólem. Szarp­nęła się w poszu­ki­wa­niu moc­nej ręki tego twar­dego Woły­niaka, Adama. Ale pomoc­nej dłoni ni­gdzie nie było. Zamiast tego palce wcze­piły się w ośli­zgłą belkę nie­sioną z nur­tem. Chwy­ciła moc­niej, pod­cią­gnęła się, nie­mal zdzie­ra­jąc paznok­cie, i wresz­cie udało jej się unieść usta i nos ponad powierzch­nię wody. Zaka­słała, zwy­mio­to­wała, naresz­cie wcią­gnęła do płuc powie­trze. Moc­niej ucze­piła się belki. Otwo­rzyła oczy, wciąż odplu­wa­jąc z prze­łyku słodko-zgniło-muli­sty smak Wisły. Jakby nie tylko miesz­kańcy mia­sta, ale i sama rzeka była już tru­pem…

Rozej­rzała się. Mijała wła­śnie szczątki wysa­dzo­nego przez Niem­ców mostu Ponia­tow­skiego. Nikt już do niej nie strze­lał. Chyba dla­tego, że wokół niej pły­nęło mnó­stwo innych szcząt­ków. Wzdęty trup konia, zwłoki nowo­rodka obró­cone nóż­kami w górę, pół dachu jakiejś szopy, sno­pek nad­pa­lo­nego siana.

Woda wokół niej pociem­niała, przy­ga­sła, brzegi zro­biły się czarne i roz­myte. Gdzie chłopcy? Czy płyną za nią? Odwró­ciła się i ujrzała za sobą zaśmie­coną szcząt­kami, miej­scami spie­nioną wstęgę rzeki, w któ­rej prze­glą­dała się czer­wono-poma­rań­czowa łuna wzno­szącą się nad mia­stem. Iskry i pod­świe­tlone od spodu dymy kotło­wały się po nie­bie. Upiorny blask tań­czył i drżał na zmarszcz­kach fal. Ona jed­nak była już na skraju cie­nia. Wypły­wała poza tę gigan­tyczną łunę, przy któ­rej brzask wsta­ją­cego wła­śnie słońca był jak nie­śmiały uśmiech dziecka wobec szcze­rzą­cego się demona. Rzeka cią­gnęła ją ze sobą coraz dalej w bez­pieczny mrok.

– Adam! Frank! – zawo­łała.

Odpo­wie­dział jej tylko bli­ski plusk wody i odle­gły pomruk wybu­cha­ją­cych poci­sków. Była sama. Chłopcy znik­nęli. Ciem­nie­jąca z każdą chwilą rzeka uno­siła ją w nie­znane. A ona nie miała sił, by wal­czyć z jej nur­tem.ROZ­DZIAŁ 2

War­szawa, Ursus, Jak­to­rów

począ­tek paź­dzier­nika 1944 roku

Cisza nad mia­stem była gor­sza niż wcze­śniej­szy, nie­prze­rwany grzmot. Nie­po­ko­iła go, dekon­cen­tro­wała. Oczy­wi­ście, było cał­kiem sporo róż­nych odgło­sów. Szcze­kliwe komendy Niem­ców, miękki zaśpiew ich rosyj­skich sojusz­ni­ków, a nawet zawo­dze­nie imama z regi­mentu SS Wschod­nich Muzuł­ma­nów. Zda­rzały się też dobie­ga­jące z oddali puk­nię­cia kara­bi­nów, a nawet jazgo­tliwe serie z broni maszy­no­wej. Cza­sem gdzieś osy­pały się cegły albo gruch­nął walący się mur, cza­sem zatrzesz­czał bucha­jący dymem i sno­pami iskier pożar. Tu i tam mru­czały sil­niki cię­ża­ró­wek, raz po raz gęste od sadzy powie­trze roz­ci­nał obcy śmiech zwy­cięz­ców albo poje­dyn­czy kobiecy krzyk. Bywało, że w górze zawar­czał samo­lot. To wszystko jed­nak było niczym wobec kano­nady, która przez ostat­nie dwa mie­siące koły­sała go do snu. Bez niej czuł się nagi, a mono­tonne szu­ra­nie tysięcy stóp idą­cych z nim ramię w ramię ludzi dopro­wa­dzało go do obłędu.

Adam Wolecki nie pod­dał się razem z innymi oddzia­łami AK. Kiedy wybuch gra­nat­nika wyrzu­cił go z powro­tem na plażę, doczoł­gał się do „Bajki”. Tam, w pół­śnie, wstrzą­sany suchymi, gło­do­wymi tor­sjami, docze­kał do kapi­tu­la­cji. A kiedy umil­kły wystrzały, wło­żył na sie­bie cywilne ubra­nie pierw­szego z brzegu trupa (połówkę monety wsu­nął w pod­szewkę mary­narki) i powlókł się aż do punktu gra­nicz­nego obok Poli­tech­niki razem z całą armią upio­rów, w jakich zamie­nili się miesz­kańcy wysie­dla­nego mia­sta.

Głód bar­dzo go osła­bił. Z tru­dem wspi­nał się, a potem zsu­wał z resz­tek ulicz­nych bary­kad. Nie reago­wał na posztur­chi­wa­nia żoł­nie­rzy gna­ją­cych go razem z innymi uchodź­cami dalej – aż na Dwo­rzec Zachodni. Z wysił­kiem wspiął się do jed­nego z dzie­sią­tek wago­nów towa­ro­wych, pod­czoł­gał do ściany i padł na deski pod­łogi.

Ruszyli. Powolny stu­kot kół prze­ni­kał przez pod­łogę, odbi­ja­jąc się rezo­nan­sem w jego wycień­czo­nym ciele. Chyba gorącz­ko­wał, bo na prze­mian budził się i tra­cił przy­tom­ność. Kiedy jed­nak drzwi wagonu roz­su­nięto i kazano im wysia­dać, Adam poczuł się tro­chę lepiej.

Byli w pod­war­szaw­skim Ursu­sie. Cały, wie­lo­ty­sięczny tłum wynędz­nia­łych ludzi zago­niono z pociągu do opusz­czo­nej i zde­wa­sto­wa­nej fabryki. Usie­dli w hali, na gołej ziemi prze­siąk­nię­tej sma­rami. Szczę­śliwcy roz­mo­ścili się na kupach sta­lo­wych wió­rów. Cze­kali. Na co? Nikt nie był pewien. Komora gazowa? Obóz kon­cen­tra­cyjny? Przy­mu­sowe roboty w głębi Reichu? Bo gdyby chcieli roz­strze­lać – tak jak miesz­kań­ców Woli na początku powsta­nia – to chyba tak by się z nimi nie cac­kali?

Minęła noc. Bez jedze­nia i wody. Potem dzień. I jesz­cze jedna noc.

Adam nie czuł już głodu. Jego zmy­sły zda­wały się wyostrzać, reje­stro­wał wokół sie­bie każdy ruch oraz dźwięk. I tylko cza­sem miał wra­że­nie, że unosi się z ciała, szy­bu­jąc wysoko aż pod dachem hali, i patrzy na wszystko z góry.

Poru­sze­nie. Roz­kazy. Posztur­chi­wa­nia. Ludzie powoli zwle­kali się z miejsc, usta­wia­jąc w dłu­gie sze­regi. Tym­cza­sem żoł­nie­rze, pod okiem kilku ofi­ce­rów, zaczęli wyszar­py­wać z tłumu tych w miarę mło­dych i zdro­wych, odsy­ła­jąc ich na lewą stronę. Starsi, nie­do­łężni i kobiety z dziećmi tra­fiali na prawo.

Segre­ga­cja.

Wzdłuż sze­regu, w któ­rym stał Adam, szedł pod­ofi­cer, kolejno wska­zu­jąc zdat­nych do pracy. Nie­któ­rzy zbyt opie­szale reago­wali na roz­kaz przej­ścia w lewo – tych szar­pał, wyzy­wał i dawał kopa na drogę. Wolecki rozej­rzał się dys­kret­nie. Przed nim stał sta­ru­szek bez nogi wspie­ra­jący się na uła­ma­nej desce. Za nim kil­ku­na­sto­letni chło­pak. Cof­nął się więc za mło­dziaka i nie­mal przy­kleił do jego ple­ców. Nie­miec był już przy kale­kim sta­ruszku. Wska­zał mu prawą stronę. Dzia­dek ruszył. Następny był nasto­la­tek. Na lewo. Chło­pak się zawa­hał, Nie­miec chwy­cił go za rękaw. Kiedy pod­ofi­cer się odwró­cił, eks­pe­diu­jąc dzie­ciaka do grupy zdol­nych do pracy, Adam nie­spiesz­nie pod­szedł do kuś­ty­ka­ją­cego sta­ruszka i ujął go pod ramię. Tam­ten spoj­rzał na niego naj­pierw ze zdzi­wie­niem, a potem z wdzięcz­no­ścią. Razem doczła­pali do grupy po pra­wej stro­nie. Nikt ich nie zatrzy­my­wał.

Uff, udało się. Oto­czony zestre­so­wa­nymi kobie­tami z dziećmi na rękach, które wła­śnie roz­dzie­lono z mężami inwa­li­dami i zgrzy­bia­łymi star­cami, Adam ruszył do fabrycz­nej bramy. Przez dwu­skrzy­dłowe drzwi do ciem­nej hali wpa­dały pła­skie pro­mie­nie jesien­nego słońca i orzeź­wia­jący prąd świe­żego powie­trza. Dopiero po chwili dotarło do niego, że sły­szy też nie­miec­kie komendy „komm, komm!”. Cho­lera, drugi etap selek­cji.

Rozej­rzał się wokół. Był śred­nio o głowę wyż­szy od ota­cza­ją­cych go ludzi uzna­nych za nie­zdol­nych do pracy. Nawet nie pró­bo­wał się więc opie­rać, kiedy przez tłum prze­ci­snął się do niego roz­ju­szony gesta­po­wiec z pej­czem i zacią­gnął go z powro­tem w mrok hali.

Jedyna pocie­cha, że dru­gimi drzwiami wła­śnie wje­chała polowa kuch­nia. Po sta­rej fabryce roze­szła się cudowna woń zupy. Niczym kiper z fran­cu­skiej win­nicy wyczuł w niej zapach bru­kwi, pokrzywy i ziem­nia­ków! Co naj­mniej od mie­siąca nie widział tych warzyw na oczy! I tylko jeden kło­pot. Wszy­scy wokół powy­cią­gali miski, bla­szane tale­rze, stare puszki po kon­ser­wach. A on? Nie miał nic! W co nabrać zupy?! Krę­cił się bez­rad­nie wzdłuż kolejki cze­ka­ją­cych na swoje por­cje, aż zauwa­żył go wymu­skany ofi­cer w mun­du­rze Wehr­machtu, do któ­rego kle­iła się wysoka Niemka.

– Dla­czego nie jesz? – spy­tał.

– _Ich habe kein Topf!_ (nie mam garnka) – zamel­do­wał.

– _Da hast doch den Hut!_ – Tam­ten gruch­nął śmie­chem.

– _Oder Stie­fel!_ – dorzu­ciła kobieta.

Ode­szli, zaśmie­wa­jąc się rubasz­nie, a on patrzył za nimi z wście­kło­ścią. „Nalej sobie do czapki. Albo do buta”. Bar­dzo śmieszne…

Na szczę­ście w końcu ktoś mu poży­czył prze­rdze­wiałą puszkę po kon­ser­wie. Była dziu­rawa, ale dało się ją zatkać pal­cem. Chwilę póź­niej, nie­mal dusz­kiem, wypił por­cję wod­ni­stej zupy. Poczuł, jak wstę­pują w niego nowe siły.

– Mły­narz Leonard z Nie­zna­no­wic koło Jędrze­jowa i Kielc – szep­nął sam do sie­bie. – Dobrze zapa­mię­ta­łem, Zosiu?

* * *

Czu­jąc cie­pło jesien­nego słońca na twa­rzy, uchy­liła powieki. Nie­bie­skie niebo, pie­rza­ste obłoczki, brzę­cze­nie owa­dów i świer­got pta­ków. Boże… Dopiero teraz zda­wała sobie sprawę, jak długo była zmu­szona patrzeć na zasnute dymem niebo, deszcz pyłu i sadzy, słu­chać nie­ustan­nego huku wybu­chów i ter­kotu wystrza­łów. Wokół niej pach­niała trawa, która tu – na mokra­dłach – nawet na prze­ło­mie wrze­śnia i paź­dzier­nika rosła zie­lona i gęsta. Zosia sie­działa, a raczej leżała, oparta o roz­dwo­jony pień strze­li­stej olchy. Wokół niej brzę­czały trzmiele, śmi­gały jaskółki, powie­trze wibro­wało jesz­cze wspo­mnie­niem lata. Jaskółki? Czy nie powinny już odla­ty­wać do cie­płych kra­jów? Uśmiech­nęła się. Choć z War­szawy ucie­kła kilka dni temu, wciąż nie mogła się przy­zwy­czaić do widoku żółk­ną­cych już wpraw­dzie, ale wciąż pięk­nych liści. Do mięk­ko­ści traw i piękna fio­le­to­wych wrzo­sów. Jej świa­tem był przez ostat­nie dwa mie­siące gruz, wypa­lona zie­mia, trupi odór i ceglany posmak w ustach. Zapo­mniała, jak piękny może być świat…

– A panienka to tylko się śmieje i śmieje… – zagad­nął ją szczu­pły chło­pak w fura­żerce z orłem w koro­nie wycię­tym z puszki po nie­miec­kiej kon­ser­wie.

Miał na imię Antek i pocho­dził z Iza­be­lina. To on ją pierw­szy wypa­trzył tam­tego ranka, wkrótce po tym, jak razem ze swoją belką dobiła w końcu do brzegu Wisły. Tyle tylko, że brzeg oka­zał się nie ten. Nurt rzeki poniósł ją aż w oko­lice Łomia­nek, gdzie sta­cjo­no­wali Niemcy. Dla­tego skie­ro­wała się stam­tąd, prze­my­ka­jąc boso przez zdzi­czałe łąki, poro­śnięte chwa­stami mie­dze i leśne zagaj­niki, w stronę Pusz­czy Kam­pi­no­skiej. Wie­działa, że jest tam duże zgru­po­wa­nie AK, któ­remu nie udało się przyjść z odsie­czą powsta­niu. Tyle że gdyby nie bystre oko Antka, być może ni­gdy by tam nie dotarła. Nie wie­działa, że Niemcy wła­śnie zebrali siły do ope­ra­cji „Spa­da­jąca Gwiazda” pole­ga­ją­cej na prze­cze­sa­niu pusz­czy i roz­bi­ciu par­ty­zan­tów. Fur­manka, którą powo­ził ten jasno­włosy, naj­wy­żej szes­na­sto­letni chło­pak, była ostat­nim „oddzia­łem” AK wyco­fu­ją­cym się w głąb lasu – do miej­sca wymar­szu całego zgru­po­wa­nia w stronę Gór Świę­to­krzy­skich. Od tam­tej pory Antek uwa­żał się chyba za jej ryce­rza. Z praw­dzi­wie męską powagą pil­no­wał, żeby na każ­dym popa­sie coś zja­dła, co wie­czór mościł dla niej wygodne lego­wi­sko i bar­dzo mar­twił się o jej bose stopy. Chciał nawet oddać Zosi swoje buty, ale kate­go­rycz­nie odmó­wiła. Nie było jesz­cze zimno, a szło jej się lekko, bo nie miała też nic do nie­sie­nia – całe zaopa­trze­nie jechało tabo­rami, w wozach cią­gnię­tych przez konie.

Rozej­rzała się, mru­żąc oczy przed słoń­cem. Zatrzy­mali się na roz­le­głej pod­mo­kłej rów­ni­nie mię­dzy wsiami Jak­to­rów a Budy Zosine. Na zachód od nich leżał Żyrar­dów, w któ­rym podobno sta­cjo­no­wali Niemcy, przed nimi – od połu­dnia – drogę prze­ci­nały tory kole­jowe. Musieli je prze­kro­czyć. Ale to, co jest jed­nym sko­kiem dla kom­pa­nii lub nawet bata­lionu – dla wie­lo­ty­sięcz­nej Grupy „Kam­pi­nos”, cią­gną­cej za sobą liczące setki wozów tabory – było już wyzwa­niem logi­stycz­nym. Pew­nie dla­tego ich dowódca, major Okoń, wolał zacze­kać do zmroku. To jed­nak nie spodo­bało się jego ofi­ce­rom. Kiedy się zatrzy­mali, Zosia sły­szała, jak kilku z nich zażą­dało od majora anu­lo­wa­nia roz­kazu. Prze­ko­ny­wali, że skoro Niemcy dep­czą im po pię­tach, a tuż obok w mie­ście mają spory gar­ni­zon, to lepiej nie cze­kać w nie­moż­li­wym do obrony tere­nie, aż pod­cią­gną posiłki. Okoń, przed­wo­jenny ofi­cer, był jed­nak nie­prze­jed­nany. Kazał się bun­tow­ni­kom zamknąć i wyko­ny­wać roz­kazy. Sze­re­gowi żoł­nie­rze przy­jęli to z ulgą. Mieli dość for­sow­nego mar­szu, chcieli się wyspać po ostat­niej nocy, kiedy straż tylna biła się z ata­ku­ją­cymi ich samo­cho­dami pan­cer­nymi.

– O! Już się panienka nie uśmie­cha. A szkoda… – odno­to­wał skrzęt­nie Antek, który nawet na chwilę nie spusz­czał z niej oczu.

Prze­cią­gnęła się i znowu przy­mknęła powieki. Tak, szkopy cza­iły się wszę­dzie dokoła. I pew­nie znowu zaata­kują. Będzie kolejna strze­la­nina. Jej jed­nak jakby to już nie doty­czyło. Bo raz, że nie miała broni, a dwa… no kur­czę, po tym, co widziała i co prze­żyła na Sta­rym Mie­ście i Czer­nia­ko­wie, nie mogło jej już przy­tra­fić się nic gor­szego. Szcze­rze mówiąc… jakoś się nie bała. Nie teraz, gdy w oczy świeci słońce, a nad głową śpie­wają ptaki.

Brzę­cze­nie.

Wysoko w górze, ponad rojem psz­czół, trzmieli, nawet wyżej niż jaskółki. Wytę­żyła wzrok, Antek wska­zy­wał coś pal­cem.

– To „Rama”, pro­szę panienki! Zna­czy się focke-wulf, ale zwia­dow­czy.

Odpro­wa­dziła spoj­rze­niem nie­zgrabną syl­wetkę dwu­ka­dłu­bo­wego samo­lotu. Zato­czył nad nimi pętlę, potem następną.

– Namie­rza nas. – W gło­sie chło­paka usły­szała nutę nie­po­koju.

„Rama” jesz­cze bar­dziej obni­żyła lot. Pro­mie­nie słońca wesoło zami­go­tały na szyb­kach dużej kabiny.

– Na pewno tylko zwia­dow­czy?

Led­wie spy­tała, a samo­lot już zater­ko­tał kara­bi­nem maszy­no­wym. Kule poszły daleko, w stronę tabo­rów. Tam jed­nak, gdzie spa­dły, wzbu­dziły panikę. Cia­sno zbite konie sta­nęły dęba, zaczęły wierz­gać i krę­cić się w kółko, prze­wra­ca­jąc wozy i roz­sy­pu­jąc ładu­nek.

Z ziemi odpo­wie­działa mu praw­dziwa kano­nada. W samo­lot walili wszy­scy. Nie tylko ci, któ­rzy mieli erka­emy. Także posia­da­cze zwy­kłych kara­bi­nów, maszy­no­wych ste­nów, nawet jakiś ofi­ce­rek uzbro­jony w przed­wo­jen­nego visa. „Rama” wykrę­ciła nie­spieszne kółko i pode­szła do kolej­nego ataku z lotu koszą­cego. Znów długi ter­kot i chmura poci­sków smu­go­wych pędzą­cych w skłę­biony tumult koni.

Nagle jeden z sil­ni­ków buch­nął ogniem.

– Tra­fiony! Dostał sukin­kot! – Na ziemi pod­nio­sła się wrzawa.

Samo­lot spró­bo­wał wykrę­cić, ale był za nisko. Cią­gnąc za sobą smugę ognia i smo­li­stego dymu, znik­nął za linią drzew, zza któ­rej po chwili wzniósł się grzyb ognia.

– Strą­cony! Strą­cony, panno Łaniu! – wykrzy­ki­wał, pod­ska­ku­jąc, Antek.

A potem do niej pod­biegł, pod­cią­gnął ją z ziemi za ręce i już miał porwać do sza­lo­nego tańca, gdy gdzieś z oddali dobiegł wystrzał, a potem z prze­cią­głym gwiz­dem nad­le­ciał poje­dyn­czy pocisk, który zarył w zie­mię, wyrzu­ca­jąc w powie­trze cięż­kie od wody pacyny.

Ptaki umil­kły na dobre.ROZ­DZIAŁ 3

Paryż, cmen­tarz Père-Lacha­ise

paź­dzier­nik 1944 roku

Paryż wcale nie jest naj­pięk­niej­szy wio­sną. Przy­naj­mniej nie dla Marianne de Ville. Rodzinne mia­sto naj­bar­dziej podo­bało jej się w paź­dzier­niku, kiedy we Fran­cji nasta­wał czas wino­bra­nia, a małe knajpki w dziel­nicy Mont­par­nasse ser­wo­wały młode i cierp­kie wina, które szybko szły do głowy. Wciąż było cie­pło, pogod­nie, a prze­cha­dza­jący się uli­cami ame­ry­kań­scy chłopcy z Tek­sasu, Wir­gi­nii czy Bostonu odpro­wa­dzali ją spoj­rze­niami. Rzecz jasna, sporo im bra­ko­wało do ele­gan­cji i szyku nie­miec­kich żoł­nie­rzy. Ich mun­dury też były takie jakieś… bufia­ste. A nawet, o zgrozo, wśród nich tra­fiali się cza­sem Murzyni! Jeden nawet za nią zagwiz­dał, kiedy wsia­dała do nie­dawno uru­cho­mio­nego metra. W Wehr­mach­cie, a już szcze­gól­nie w SS, byłoby to nie do pomy­śle­nia! Ta kon­sta­ta­cja spra­wiła, że Marianne poczuła ukłu­cie w sercu. Na wspo­mnie­nie Ulri­cha Schalke.

„Gdzie teraz jesteś, uko­chany?” – wes­tchnęła w myśli, wysia­da­jąc na sta­cji Père-Lacha­ise.

Nie miała poję­cia, co działo się z jej Ulri­chem. Ostat­nie wie­ści pocho­dziły z sierp­nia 1944 roku, kiedy oświad­czył Marianne, że się wybiera do Argen­tyny, gdzie pod skrzy­dłami tam­tej­szego pre­zy­denta Per­óna wkrótce powsta­nie IV Rze­sza. Bła­gała go wtedy, żeby wziął ją ze sobą, a on tłu­ma­czył, że limity miejsc na stat­kach są ści­śle ogra­ni­czone. „Tylko dla naj­waż­niej­szych funk­cjo­na­riu­szy i ich rodzin” – oznaj­mił, w ogóle nie zauwa­ża­jąc, jak bar­dzo zra­nił Marianne. Bo czyż ona nie była już prak­tycz­nie jego rodziną? Wierną kochanką? Pra­wie żoną? Kiedy widziała go po raz ostatni – w dniach, kiedy do Paryża zbli­żała się armia Pat­tona – Ulrich obie­cał, że „kiedy tylko będzie mógł”, napi­sze, a potem ścią­gnie ją do sie­bie. Od tam­tej pory cze­kała.

Po wyj­ściu z metra, zanim ruszyła w stronę zbu­do­wa­nej z bia­łego kamie­nia monu­men­tal­nej bramy cmen­tar­nej, dys­kret­nie się rozej­rzała. Od tam­tego pamięt­nego dnia, kiedy roz­ju­szony tłum pary­żan chciał ją roze­brać do naga, a potem wyta­rzać w smole i pie­rzu za kola­bo­ra­cję, wolała być czujna. Co prawda nikt już jej nie ata­ko­wał, ale cią­gle zda­rzało się, że jakaś sta­ru­cha, która na woj­nie stra­ciła syna lub męża, potra­fiła jej splu­nąć pod nogi.

Lustra­cja oto­cze­nia wypa­dła pomyśl­nie, ruszyła więc do wej­ścia. Nad oka­la­ją­cym cmen­tarz murem wzno­siły się klony i dęby. Drzewa jesz­cze nie tra­ciły liści, za to ich korony powoli zyski­wały dostojny kolor czer­wieni, poma­rań­czu i żółci.

Louis miał na nią cze­kać pod bramą. Odważ­nie stu­ka­jąc więc obca­sami o kamienny bruk, ruszyła przed sie­bie. Czuła się pew­nie. Buty na obca­sach doda­wały jej wzro­stu, kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem ocie­niał oczy, czy­niąc spoj­rze­nie bar­dziej tajem­ni­czym, a zbyt sze­roką twarz – szczu­plej­szą. Spód­nica do połowy łydki non­sza­lancko plą­tała się w oko­licy kolan, a zapięty na trzy wiel­kie guziki żakiet opi­nał oka­zały biust. Nieco swo­body odbie­rał jej jedy­nie brak poń­czoch – te wciąż były w mie­ście towa­rem defi­cy­to­wym. Oba­wiała się, że nary­so­wane na łyd­kach czarne kre­ski mające imi­to­wać szwy roz­mażą się, zdra­dza­jąc jej drobny modowy sekret.

Kamie­niarz Louis Devon, który wolał, gdy nazy­wano go „rzeź­bia­rzem”, był szczu­płym i drob­nym męż­czy­zną w śred­nim wieku. Miał nie­prze­nik­nioną twarz, bladą cerę i dło­nie pia­ni­sty. Postawna Marianne prze­wyż­szała go o głowę, dzięki czemu rzeź­biarz miał ide­alny widok na jej dekolt ści­śnięty żakie­tem. Podali sobie ręce i od razu ruszyli alejką w głąb cmen­ta­rza.

– To naj­słyn­niej­sza nekro­po­lia świata – skrze­czał Louis, drep­cząc obok niej jak jam­nik w towa­rzy­stwie bas­seta. – Roz­ciąga się na czter­dzie­stu hek­ta­rach powierzchni i spo­czy­wają tu takie sławy jak Bal­zac, Apol­li­na­ire, Cho­pin czy pary­scy komu­nar­dzi…

– Z całym sza­cun­kiem, panie Devon – prze­rwała mu ziry­to­wana – prze­stań się pan zacho­wy­wać jak prze­wod­nik i przejdźmy wresz­cie do inte­re­sów.

Rzeź­biarz sap­nął, po czym zdjął i zaraz wło­żył kape­lusz. Ruch był szybki, nie­mal ptasi, lecz wystar­czyło, żeby światu uka­zała się roz­le­wa­jąca na jego gło­wie łysina oko­lona obwa­rzan­kiem czar­nych wło­sów z mon­stru­al­nie długą zacze­ską.

– Naj­pierw muszę zoba­czyć miej­sce.

– Dla­tego wła­śnie się spo­tka­li­śmy, czyż nie? – Spoj­rzała na niego z góry, a potem pod­jęła osten­ta­cyjną, i z góry ska­zaną na porażkę, próbę osło­nię­cia wyry­wa­ją­cego się na wol­ność biu­stu.

Poły żakietu natych­miast wró­ciły do pier­wot­nej pozy­cji, a biedny Louis otarł ze skroni kro­pelkę potu.

Dal­szą drogę wśród kamien­nych gro­bow­ców poko­nali już w mil­cze­niu. Dopiero po dłuż­szej chwili skrę­cili w stronę dość oka­za­łego grobu, na któ­rym stała cha­rak­te­ry­styczna rzeźba z czar­nego mar­muru przed­sta­wia­jąca kobietę z małymi dziećmi. Miej­sce to nale­żało do jakiejś Kle­men­tyny Hof­f­ma­no­wej, pol­skiej pisarki. Nazwi­sko ani naro­do­wość nie­boszczki kom­plet­nie nic Marianne nie mówiły. Ale kilka miejsc dalej, w skrom­nej ziem­nej mogile z pro­stym drew­nia­nym krzy­żem, leżał jej ojciec: Leopold de Ville.

– Chcę mieć tu pomnik… – zasta­no­wiła się chwilę, a potem znów spoj­rzała na gro­bo­wiec Hof­f­ma­no­wej – jesz­cze wyż­szy niż ten!

Louis poki­wał głową z uzna­niem, ale i nie­po­ko­jem.

– To będzie bar­dzo drogo kosz­to­wało – uprze­dził nie­mal z naboż­nym sza­cun­kiem.

– Cena nie gra roli! To prze­cież mój papa! Boha­ter! Bojow­nik Résistance!

Devon, który znów zdjął kape­lusz, przy­ta­ki­wał z sza­cun­kiem łysą łepe­tyną.

– Natu­ral­nie. Lecz mimo wszystko… Trwa wojna, a ceny mar­muru… Będę musiał panią popro­sić o zaliczkę.

– Jak pan wie, pro­wa­dzę publiczną zbiórkę na jego gro­bo­wiec – odparła lodo­wato. – Pie­nią­dze wpły­wają wpraw­dzie na moje pry­watne konto, lecz jego stan jest pod kon­trolą spo­łecz­nej komi­sji zło­żo­nej z wielce zasłu­żo­nych oby­wa­teli naszego mia­sta.

– Tak, czy­ta­łem nawet o tej ini­cja­ty­wie w tym nowym dzien­niku, „Le Monde” – potwier­dził. – I pochle­bia mi, że już poja­wiło się tam moje nazwi­sko, mimo że jesz­cze nie uzgod­ni­li­śmy szcze­gó­łów finan­so­wych…

– Dosta­nie pan swoją zaliczkę – odparła wiel­ko­pań­skim tonem. – Zmie­rzam jedy­nie do tego, że wszel­kie decy­zje w tej spra­wie muszę kon­sul­to­wać z komi­sją dobro­czynną.

Louis ponow­nie się skło­nił. A potem wymie­nili jesz­cze kilka nic nie­zna­czą­cych uwag, po czym rzeź­biarz ruszył alejką z powro­tem. Jego drobne kroki odbi­jały się echem od mil­czą­cych płyt nagrob­nych.

– Gówno dosta­niesz, fra­je­rze! – wark­nęła, kiedy był już wystar­cza­jąco daleko, by jej nie usły­szeć.

Po czym odwró­ciła się do skrom­nej mogiły.

„_Au revoir_, sukin­synu! – zachi­cho­tała w myśli. – Naresz­cie się na coś przy­dasz, ty gruby, spe­da­lony wie­przu! Kiedy tylko uzbie­ram dość od tych wszyst­kich sen­ty­men­tal­nych dur­niów, któ­rzy naprawdę wie­rzą, że usta­wię ci w tym miej­scu Nike z Samo­traki, wyno­szę się do Argen­tyny. Za moim Ulri­chem!”ROZ­DZIAŁ 4

Otwock

paź­dzier­nik 1944 roku

– Pić… Piiić! – zaskrze­czał w ciem­ność przez wyschnięte gar­dło.

Spo­wi­jała go cisza. I nie­prze­nik­niony mrok. Gdzie był? Czy umarł? W jego gło­wie zaczęły się wyła­niać strzępy obra­zów. Pło­nące mia­sto. Rzeka nio­sąca na sobie popioły. Grzmot dział przy­po­mi­na­jący war­cze­nie dobie­ga­jące z gar­dła przed­wiecz­nego demona. I nagły roz­błysk eks­plo­zji. Naj­pierw zdrę­twie­nie ogar­nia­jące całe ciało, a potem ból. Ostry, odbie­ra­jący siły, spra­wia­jący, że poczuł się jak zepsuta zabawka. Jak roz­dep­tany oło­wiany żoł­nie­rzyk. Jak lalka, któ­rej nie­grzeczne dziecko powy­ła­my­wało rączki i nóżki.

– Pić!

W ciem­no­ści coś się poru­szyło. Jękli­wie stęk­nęły sprę­żyny. Sprę­żyny? Czyżby od łóżka? Ostroż­nie poma­cał wokół sie­bie. Tak, pościel. Mate­rac. A więc to szpi­tal…

„Co robię w szpi­talu?”

Led­wie to pomy­ślał, wró­ciła pamięć. Byli w Wiśle, pły­nęli na prawy brzeg. Wybuchł pocisk z gra­nat­nika, wyrzu­ciło go w górę. A kiedy spadł, szybko zro­zu­miał, że jego ciało podziu­ra­wione jest odłam­kami. Ale jakoś dopły­nął. A potem czoł­gał się przez pia­sek. Wspi­nał na wał. I wresz­cie wycią­gnęły się po niego ręce żoł­nie­rzy w dziw­nych, oliw­ko­wych mun­du­rach. A więc udało się. Prze­pły­nął.

Zaraz jed­nak pierś ści­snął mu strach. A co z pozo­sta­łymi? Czy oni…

– Zosia! – zawo­łał w mrok sła­bym gło­sem.

Nie dostał odpo­wie­dzi, ale z pra­wej strony dobie­gło go skrzy­pie­nie i pisz­cze­nie sprę­żyn. Ktoś tam był! Na sąsied­nim łóżku. O pod­łogę pla­snęły czy­jeś bose stopy. Mrok zgęst­niał, stuk­nęło jakieś szkło i wresz­cie mocna dłoń ujęła go pod głowę, uno­sząc usta ku brze­gowi naczy­nia.

– Pij, bra­cie! Cie­szę się, że żyjesz.

W tym momen­cie otwo­rzyły się nie­wi­doczne do tej pory drzwi. Słaby snop świa­tła z kory­ta­rza wydo­był z czerni obszerną salę z rzę­dem obtłu­czo­nych meta­lo­wych łóżek. Tylko to obok niego było puste, bo jego loka­tor stał nad nim ze szklanką wody.

W progu zatrzy­mała się kobieca postać w czepku. Pie­lę­gniarka.

– Nie za dużo! – krzyk­nęła po pol­sku, ale zro­zu­miał. – Można mu tylko zwil­żyć usta!

Ożyw­czy stru­my­czek na jego war­gach natych­miast wysechł. Za mało się napił, ale i tak czuł, jakby jego ciało budziło się do życia.

– Jak się nazy­wasz? – spy­tał jego towa­rzysz w ciem­no­ści zapa­dłej po zamknię­ciu drzwi.

– Frank de Ville.

– Miło mi. Ja jestem cho­rąży „Motor”.

Zamil­kli. Frank myślał nawet, że tam­ten nie­po­strze­że­nie wró­cił do swo­jego łóżka, kiedy obok sie­bie znowu usły­szał głos.

– Wyszli­śmy z tego pie­kła, udało nam się. – Silna dłoń pokle­pała go po ramie­niu. – Inni nie mieli tyle szczę­ścia.

„Zosia” – powtó­rzył w myśli, a zaraz po tym spo­wiła go ciem­ność.

* * *

Kiedy obu­dził się drugi raz, był śro­dek dnia. Cięż­kie kotary w oknach zostały odsu­nięte, okna otwarte i Frank zoba­czył za nimi potężne sosny. Wiał wiatr, gałę­zie kiwały się na tle sza­rego nieba. Maje­sta­tyczne, silne, piękne.

– Gdzie jestem? – spy­tał, kiedy znów poja­wiła się pie­lę­gniarka.

– W szpi­talu w Otwocku – odpo­wie­działa piękną fran­cusz­czy­zną. – Przy­wożą tutaj wszyst­kich akow­ców, któ­rym udało się uciec z mia­sta.

Poki­wał ze zro­zu­mie­niem głową. Rozej­rzał się po sali peł­nej ran­nych. Łóżko po pra­wej było puste. Pościel zdjęta, goły mate­rac. Poczuł, jak zaci­ska mu się krtań.

– Cho­rąży „Motor” – wydu­sił.

Pie­lę­gniarka, ładna kobieta o smut­nych i zmę­czo­nych oczach, które zda­wały się widzieć już wszystko, zmie­rzyła go peł­nym waha­nia spoj­rze­niem.

– Zabrali go tego ranka – wyszep­tała, mimo że roz­ma­wiali po fran­cu­sku.

– Kto?

– Oni.

Zapa­dła cisza.

– Zabie­rają wszyst­kich, któ­rzy tylko poczują się tro­chę lepiej.

– Gdzie?

Wzru­szyła ramio­nami.

– A któż to wie? Żaden nie wró­cił.

Przez chwilę patrzyli na sie­bie w ciszy, jak para spi­skow­ców.

– Podobno jest jeden spo­sób, żeby unik­nąć aresz­to­wa­nia – powie­działa, nachy­la­jąc się i uda­jąc, że spraw­dza pokry­wa­jące twarz Franka opa­trunki. – Trzeba wstą­pić do Ludo­wego Woj­ska Pol­skiego.ROZ­DZIAŁ 5

Jak­to­rów

jesień 1944 roku

Roz­kaz prze­kro­cze­nia linii kole­jo­wej został wydany za późno, teraz i Zosia już to zro­zu­miała. Kiedy bata­lion „Strzały”, osła­niany gęstym ogniem par­ty­zanc­kich ceka­emów, poszedł tyra­lierą na nasyp, Niemcy począt­kowo zaczęli się cofać. Ale wła­śnie wtedy od strony Żyrar­dowa nad­je­chał pociąg. Loko­mo­tywa cią­gnęła plat­formy, na któ­rych stały czołgi i trans­por­tery opan­ce­rzone, które otwo­rzyły do nacie­ra­ją­cych hura­ga­nowy ogień. Żoł­nie­rze zale­gli na pustej łące bez żad­nej osłony. Do swo­ich linii mieli jakieś trzy­sta metrów. Naj­pierw pró­bo­wali odpo­wia­dać, strze­la­jąc z angiel­skich prze­ciw­pan­cer­nych PIAT-ów, ale byli za daleko, żeby wyrzą­dzić jaką­kol­wiek krzywdę temu zaim­pro­wi­zo­wa­nemu pocią­gowi pan­cer­nemu. Pada­jąc gęsto, zaczęli więc ucie­kać z powro­tem, w stronę rowów melio­ra­cyj­nych, w któ­rych chro­nili się pozo­stali.

– Jeste­śmy w kotle! Oto­czyli nas! – wokół Zosi roz­le­gły się okrzyki.

I rze­czy­wi­ście, trudno już było roz­róż­nić strony świata, z któ­rych spa­dały na nich poci­ski. Sypały się z pół­nocy i połu­dnia, a także od strony Bud Zosi­nych i Jak­to­rowa. W tej lawi­nie oło­wiu zie­lona łąka zaczęła się zmie­niać w błot­ni­ste pola śmierci, nad któ­rymi zwi­sały smęt­nie pnie potrza­ska­nych olch. Jak szybko piękny pora­nek może się zmie­nić w upiorne popo­łu­dnie! Nie było już śpiewu pta­ków, brzę­cze­nia trzmieli ani bia­łych obłocz­ków na nie­bie. Ota­czało ją błoto zmie­szane z krwią, jazgot poci­sków, grzmot wybu­chów oraz odle­głe pomruki nacie­ra­ją­cych czoł­gów. Do licha! To wszystko za bar­dzo zaczęło jej przy­po­mi­nać powsta­nie!

Do zmroku sta­rała się być uży­teczna. Odcią­gała ran­nych, opa­try­wała, odbie­rała broń umar­łym i prze­ka­zy­wała żywym. Cza­sem pod­bie­gał do niej Antoś – cały w bło­cie i pod­nie­cony jak szcze­niak.

– Panienko Łaniu, tak im przy­fan­zo­li­łem z PIAT-a, że…

Nie miała siły słu­chać jego prze­chwa­łek. Ten nasto­la­tek był tak podobny do wszyst­kich innych, któ­rych poznała w cza­sie kon­spi­ra­cji, a potem stra­ciła w War­sza­wie. Czy on też umrze? Zapewne… Bo niby jak ina­czej może się skoń­czyć ta heka­tomba?

Był śro­dek nocy, a ona trzę­sła się z zimna w rowie, na któ­rego dnie roz­le­wała się się­ga­jąca kostek kałuża, kiedy znów usły­szała rado­sny szept Antka:

– Będziemy się prze­bi­jać! Porucz­nik „Dolina” zbiera oddział. Pój­dzie panienka z nami? Bo tu… to raczej już nic faj­nego.

Wstała zesztyw­niała z zimna. Nad pobo­jo­wi­skiem uno­siła się led­wie dostrze­galna łuna – marna kopia tej, którą co noc widziała nad swoim mia­stem.

– A co na to major „Okoń”? – spy­tała. – On jest dowódcą.

– Już nie – odpo­wie­dział Antoś z dziwną zacię­to­ścią w gło­sie. – Ktoś mu podobno wsa­dził kulkę w poty­licę…

Wolała nie dopy­ty­wać, co to ozna­cza. Czyżby samo­sąd? Bunt? Cze­goś takiego dotąd w Armii Kra­jo­wej nie było.

– Panienka to trzyma. – Chło­pak wci­snął jej w ręce maszy­no­wego stena. – Mamy teraz wię­cej broni niż ludzi do jej nosze­nia.

Poszli w mrok. Zosia sta­rała się nie klą­skać w bło­cie zbyt luź­nymi dla niej butami, które zabrała jakie­muś zmar­łemu. Omal się nie potknęła o przy­cza­jo­nego na łące żoł­nie­rza.

– Kogo pro­wa­dzisz? – ciem­ność prze­szył ostry szept.

– Sani­ta­riuszka. Z War­szawy, panie porucz­niku – przed­sta­wił ją Antek.

– Nie będzie czasu na opa­try­wa­nie ran­nych. Musimy iść szybko do przodu, jeśli chcemy się prze­bić do Pusz­czy Mariań­skiej.

Nagle poczuła, jak spływa z niej otę­pie­nie minio­nego dnia. Ze ści­ska­jącą serce siłą odkryła, że chce się wyrwać z tego kotła. Prze­cież w Nie­zna­no­wi­cach może cze­kać na nią Adam. A może i Frank. Oni też o niej myślą. Na pewno! Też się zasta­na­wiają, jak sobie pora­dziła. Pra­gnie­nie, żeby ich jesz­cze zoba­czyć, żeby usły­szeć spo­kojny głos Adama, ude­rzyło w nią z taką siłą, że na moment ode­brało jej dech.

– Umiem strze­lać – wyce­dziła, a potem bar­dziej wyczuła, niż zauwa­żyła, że porucz­nik „Dolina” z akcep­ta­cją kiwa głową.

– No to ruszajmy!

Kiedy bie­gła, powie­trze zro­biło się aż gęste od kul. Po kilku kro­kach zgu­biła buty, po kil­ku­na­stu dostrze­gła, jak głowa pędzą­cego przed nią Anto­sia eks­plo­duje chmurą krwa­wych ochła­pów. A zaraz potem był już nasyp. Bose stopy zadud­niły na drew­nia­nym pod­kła­dzie, a z dru­giej strony wyj­rzała blada plama czy­jejś twa­rzy. Twa­rzy oko­lo­nej nie­miec­kim heł­mem. Pocią­gnęła w tę plamę ze stena i twarz znik­nęła. Pobie­gła dalej. Na drugą stronę torów.ROZ­DZIAŁ 6

Maroko, Tan­ger

jesień 1944 roku

Jasir ibn Hani al-Mut­ta­lib uniósł się w fotelu i zapa­trzył w roz­mi­go­tane w ostrym słońcu wody zatoki. Szkla­neczka whi­sky w jego dłoni znie­ru­cho­miała, podob­nie jak ame­ry­kań­ski papie­ros nie­dbale trzy­many w ustach. Do portu wcho­dził sta­tek. Widział go wyraź­nie z patio Café Nor­man­die, w któ­rej cze­kał od rana. Jed­nostka prze­sta­rza­łej już klasy Liberty była pordze­wia­łym trans­por­tow­cem – jed­nym z wielu pły­wa­ją­cych w atlan­tyc­kich kon­wo­jach na początku wojny – za który żaden arma­tor na świe­cie nie zapła­ciłby wię­cej niż rów­no­war­tość ceny złomu. Napis z nazwą na jego bur­cie był prak­tycz­nie nie­czy­telny, za to w oczy rzu­cała się dziwna, okryta plan­deką narośl na dzio­bie. Zarówno Jasir, jak i roz­le­ni­wieni popo­łu­dnio­wym upa­łem cel­nicy dobrze wie­dzieli, co się w niej kryje – solid­nie przy­krę­cone do desek pokładu gniazdo ceka­emu kali­ber 12,7 mili­me­tra. Nie­zbędna rzecz dla statku wożą­cego kon­tra­bandę po wodach, na któ­rych roiło się od fran­cu­skich, hisz­pań­skich i arab­skich pira­tów. Oczy­wi­ście jed­nostki cywilne nie mogły mieć na pokła­dzie takiej broni. Tyle że w nale­żą­cym do Fran­cji Tan­ge­rze cel­nicy byli Fran­cu­zami. A Jasir dobrze żył z wła­dzą kolo­nii. I to pomimo że od czasu ame­ry­kań­skiego desantu przed dwoma laty owa wła­dza prze­szła sub­telną prze­mianę – od wier­nych pod­da­nych kola­bo­ru­ją­cego z Niem­cami rządu Vichy do rado­śnie flir­tu­ją­cych z de Gaulle’em wyznaw­ców Wol­nej Fran­cji.

– Żad­nych pro­ble­mów? – zapy­tał Jasir po angiel­sku, kiedy do Café Nor­man­die, w któ­rej zasia­dał, wszedł, kule­jąc, spo­cony kapi­tan statku, Jeff McCon­nagh.

– Żad­nych – sap­nął stary wilk mor­ski, opa­da­jąc na krze­sło. – Co jest do picia?

Jasir zmie­rzył go spo­koj­nym, tak­su­ją­cym spoj­rze­niem. Jeff był prze­szło pięć­dzie­się­cio­let­nim Irland­czy­kiem zwol­nio­nym z floty po tym, jak w czter­dzie­stym dru­gim roku dwa razy w cza­sie jed­nego rejsu został zato­piony na pół­noc­nym Atlan­tyku. Tor­pedy U-Boota naj­pierw znisz­czyły mu pod sto­pami macie­rzy­sty sta­tek wio­zący broń ze Sta­nów dla wal­czą­cej Anglii. A chwilę póź­niej na dno poszła druga jed­nostka z tego samego kon­woju, na którą dopiero co Jeff wdra­pał się jako roz­bi­tek. Zakra­wało na cud, że oca­lała trze­cia łajba, która pod­jęła go z wody. Od tam­tej pory McCon­nagh został jed­nak uznany za Jona­sza przy­no­szą­cego innym mary­na­rzom pecha i żaden kapi­tan nie chciał go w swo­jej zało­dze. To oczy­wi­ście za mało, żeby w środku wojny komi­sja kwa­li­fi­ka­cyjna zwol­niła go ze służby, ale szczę­śli­wie – pły­wa­jąc przez dłuż­szą chwilę w lodo­wa­tych wodach Atlan­tyku – McCon­nagh naba­wił się odmro­żeń pal­ców u stóp, co skoń­czyło się skró­ce­niem ich o połowę. Tra­fił więc na ląd, ale nie zagrzał na nim długo miej­sca. Teraz, pod koniec wojny, pły­wał regu­lar­nie mię­dzy maro­kań­skim Tan­ge­rem a Wielką Bry­ta­nią, szmu­glu­jąc na pół­noc ame­ry­kań­skie papie­rosy, poń­czo­chy nylo­nowe i peni­cy­linę, a z powro­tem złoto, które mię­dzy Dover a Tan­ge­rem zyski­wało czte­ro­krot­nie na war­to­ści. Nie bez zna­cze­nia były też całe skrzy­nie wypeł­nione fun­tami szter­lin­gami w bank­no­tach o róż­nych nomi­na­łach, odbie­rane z Fran­cji i prze­ła­do­wy­wane na morzu bez zawi­ja­nia do portu. We Fran­cji było ich dużo, bo od 1940 roku na masową skalę pod­ra­biali je Niemcy, nikt ich więc nie chciał wymie­niać. Co innego angiel­skie banki – te bez mru­gnię­cia powieką pła­ciły za nie nowymi bank­no­tami, trzeba było tylko udo­ku­men­to­wać, że gotówka nie pocho­dziła z nie­miec­kiej strefy oku­pa­cyj­nej, ale… na przy­kład z wyzwo­lo­nego Tan­geru.

– Jest duń­skie piwo, ame­ry­kań­ska whi­sky i miej­scowe wino – wyli­czył al-Mut­ta­lib.

Był o połowę młod­szy od pra­cu­ją­cego dla niego kapi­tana, o głowę wyż­szy i lżej­szy o dwa­dzie­ścia kilo. Krótka czarna broda oka­lała pocią­głą twarz i nada­wała męską ostrość dużym, spra­wia­ją­cym wra­że­nie naiw­nych, mig­da­ło­wym oczom. Mimo mło­dego wieku i zmien­nych kolei wojen­nego losu on – siódmy syn nie­pi­śmien­nego Haniego z Mar­ra­ke­szu – był już milio­ne­rem. Miał w Tan­ge­rze kilka dzia­łek budow­la­nych nad samym morzem, sporo ulo­ko­wa­nych w szwaj­car­skich ban­kach pie­nię­dzy, całe stado opła­ca­nych przez sie­bie cel­ni­ków i poprawne układy z fran­cu­ską wła­dzą. Tyle że to ostat­nie tro­chę go zaczy­nało uwie­rać. W zacie­nio­nych sukach i wąskich ulicz­kach Petit Socco, czyli sta­rej dziel­nicy arab­skiej, szep­tano coraz gło­śniej, że Jasir za bar­dzo się zbli­żył do kolo­nial­nych cie­mię­ży­cieli i zbyt skrom­nie wspiera wierne sługi suł­tana Muham­mada V, dążą­cego do ode­rwa­nia Maroka od Fran­cji. A to nie­do­brze. W tych stro­nach za mniej­sze rze­czy roz­pła­ty­wano ludziom gar­dła.ROZ­DZIAŁ 8

War­szawa

listo­pad 1944 roku

– Wlazł! – dobie­gło zza drzwi.

Frank naci­snął klamkę i na tyle sprę­ży­stym kro­kiem, na ile pozwa­lały mu bli­zny na nogach, wkro­czył do pokoju Komi­sji Uzu­peł­nień.

Za biur­kiem sie­dział wąsaty męż­czy­zna w roz­cheł­sta­nym pol­skim mun­du­rze. Na bla­cie spo­czy­wała roga­tywka z „pia­stow­skim” orłem bez korony, przez żoł­nie­rzy nazy­wa­nym po cichu „gołę­biem”. Cztery gwiazdki na epo­le­tach wska­zy­wały kapi­tana.

– _Nu i kak z taboj?_ – zapy­tał pol­ski ofi­cer.

Frank tro­chę się zmie­szał. Pra­wie nie znał rosyj­skiego, a prze­cież był przy­go­to­wany na roz­mowę po pol­sku, który to język już tro­chę poznał.

– _Cha­ra­szo_ – odpo­wie­dział z waha­niem.

Kapi­tan z uzna­niem poki­wał głową.

– Chcę wstą­pić do pol­skiej armii sfor­mo­wa­nej u boku Związku Radziec­kiego! – wyre­cy­to­wał.

Czy został zro­zu­miany? Trudno powie­dzieć – Rosja­nin w pol­skim mun­du­rze mie­rzył go badaw­czym spoj­rze­niem.

– Ty Fran­cuz?

– Tak jest!

– Skąd tutaj?

– W Paryżu aresz­to­wało mnie gestapo. A póź­niej tra­fi­łem do obozu kon­cen­tra­cyj­nego.

Sze­roka twarz kapi­tana roz­cią­gnęła się w uśmie­chu.

– _Ty jew­riej!_

Frank prze­łknął ślinę.

– Tak. Jestem Żydem. Fran­cu­skim Żydem.

Kapi­tan ocię­żale pod­niósł się z krze­sła i pod­szedł do sto­ją­cej w kącie szafy. Otwo­rzył, zanu­rzył w jej cze­lu­ściach rękę, przez chwilę cze­goś tam szu­kał, ale zaraz wydo­był ją z powro­tem uzbro­joną w trzy­maną w dłoni flaszkę samo­gonu i dwie mocno prze­cho­dzone szklanki.

Nie mówiąc nic, nalał po brzegi, podał jedną Fran­kowi, a drugą od razu wypił. De Ville pocią­gnął łyczek, krztu­sząc się i wal­cząc z tor­sjami, a w tym cza­sie kapi­tan uzu­peł­nił swoje naczy­nie.

Znowu zapa­trzył się na Franka. De Ville miał świa­do­mość, jak nędz­nie wygląda. Wychu­dzony, kulawy, twarz cała w bli­znach i lisza­jach. Może tam­ten zasta­na­wia się, czy rekrut nadaje się na żoł­nie­rza?

– A na chuj tie­bia ta gów­niana pol­ska armia? – zaga­dał dobro­dusz­nie kapi­tan.

Frank wyba­łu­szył na niego oczy. Czy się prze­sły­szał?

Ofi­cer, bar­dzo zado­wo­lony z efektu swo­ich słów, potarł wielką dło­nią gru­bego sta­li­now­skiego wąsa. Następ­nie, nie odry­wa­jąc wzroku od de Ville’a, już na spo­koj­nie upił trzy łyczki bim­bru. Cmok­nął, czknął, się­gnął do kie­szeni na piersi, wydo­by­wa­jąc paczkę che­ster­fiel­dów. Zapa­lili.

– Ty nie Polak – ode­zwał się znów, kiedy oto­czyła ich sina chmura dymu. – Na szto tie­bia iść z Pola­kami?

Frank wolał nie odpo­wia­dać. Może to pro­wo­ka­cja? Może źle zro­zu­miał? Wolał słu­chać. Tym­cza­sem kapi­tan mówił dalej swoim dzi­wacz­nym pol­sko-rosyj­skim.

– Nam trzeba takich jak ty. Ostrze­la­nych, ale piśmien­nych. Bez pań­stwa.

– Nam?

– Ty sły­szał o Narod­nym Kom­mi­sa­ria­tie Wnu­trien­nych Dieł? Zna­czy NKWD?

Frank de Ville nie sły­szał.

– No to wkrótce dowiesz się, co to za ptica! – zare­cho­tał kapi­tan. – Bo wła­śnie zosta­łeś jed­nym z nas. Sowiec­kim cze­ki­stą! Napijmy się!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: