Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żołnierze jak wszyscy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żołnierze jak wszyscy - ebook

Literacki eksperyment, próba stworzenia realistycznych i wiernych fatkom wspomnień weterana, który przeżył piekło frontu wschodniego II wojny światowej.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8189-779-2
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I Zaciąg i szkolenie

Któż jest w stanie przewidzieć co dla człowieka szykuje kapryśny los, albo też kto może wyobrazić sobie choćby ułamek tego co wyłoni się z zawieruchy dziejowej?

Żeby zrozumieć w pełni tę opowieść, ciałem i umysłem musimy się przenieść w mroźną listopadową noc. Świat był skąpany w mroku, i choć dookoła panowała cisza, tak tej nocy w sercach dzielnych Łotyszy tliła się długo skrywana nadzieja na wolność. 18 listopada 1918 roku daleko nad Dźwiną widać było trzy wątłe gwiazdy, zawieszone na wschodniej stronie firmamentu. Nagle tuż pod nim zapłonął jasny snop światła; oto wstało słońce, które swoim blaskiem w jednej chwili swym blaskiem objęło Liwonię, Łatgalię oraz Kurlandię i Semigalię. Wraz ze wstającym dniem narodziła się łotewska niepodległość, a ten twardy lud Północy po raz pierwszy w swej prastarej historii doczekał się własnego państwa. Taki był skutek odwiecznej rywalizacji wschodu z zachodem; gdy cztery lata wcześniej świat stanął w ogniu Wielkiej Wojny nikt nie był w stanie sobie uzmysłowić, że doprowadzi ona do upadku imperium niemieckiego i rosyjskiego, a już na pewno nikt nie przypuszczał, że wówczas spod ruin tych tworów światło wolności ujrzą Polacy, Litwini, Estończycy i rzecz jasna Łotysze.

Koniec Wielkiej Wojny był zaiste prawdziwym końcem XIX wieku. Upadł ostatecznie ład wiedeński, a na jego zgliszczach swój byt tworzyły narody, które po latach ciemiężenia doczekały swobody. Jednakże ten czas sprzyjał nie tylko upadkowi dawnej polityki. Wraz z nią załamał się ład moralny, zniknęły jakiekolwiek zahamowania przed zbrodnią i gwałtem. Wybiły ścieki Petersburga i Moskwy, piekło na świat wydało swe najstraszniejsze, najobrzydliwsze z mowy i wyglądu dzieci — bolszewików.

Czerwone upiory we krwi utopiły swoich panów i zawładnęły Rosją. Jednakże było im mało, bowiem ich chorą ambicją było upodlenie i stłamszenie całego świata. Na drodze stanęły im jedynie niedawno powstałe państewka Europy środkowej i wschodniej. I bez tego miały mnóstwo problemów, bowiem stały wobec problemu zagospodarowania pustki, która pozostała po dawnych imperiach. Ledwo dobrnęły do wyczekiwanej wolności, kolejne wyzwanie już na nie czekało: tę wolność należało obronić. Gdy więc mocarstwa zachodu upokarzającymi traktatami gięło karki przegranych, rachityczne republiki Polski, Łotwy i Estonii stanęły naprzeciw bolszewickiej nawale — i odparły ją, zapewniając sobie i reszcie Europy wątły pokój, który nie mógł jednak trwać wiecznie.

Upokorzona Rosja Radziecka została odparta, jednak nigdy nie wybaczyła zwycięzcom wojen lat 1919 — 1920. Czyhała na sposobność aby zgnieść swoich wrogów i krwawo zemścić się na tych, którzy mieli dość odwagi aby podeptać bezbożne sztandary bolszewików.

Mijały lata. W niepodległych państwach urodziło się pierwsze pokolenie ludzi, którzy nie zaznali żywotu pod obcą władzą. Młodzi ludzie wychowywali się i dorastali w atmosferze wielkiej radości, ale i obowiązku jakim było zachowanie wolności, o którą pod obcymi sztandarami walczyli ich rodzice, dziadkowie i dalsi przodkowie.

Europa zaś wrzała. Upokorzone Niemcy zostały zawładnięte rewizjonistycznymi wizjami Hitlera. Nie sposób im się dziwić, bowiem gorycz porażki domagała się rewanżu. We Włoszech narodził się faszyzm, który był odpowiedzią na kryzys, który zżerał od środka Italię. Była to fatalna ironia losu, że kraj będący w obozie zwycięzców Wielkiej Wojny wycierpiał zniszczenia i straty ludzkie, teraz był biedny i słaby. Podobne hasła znajdowały coraz większy posłuch na całym Starym Kontynencie.

W środku tego tygla leżała maleńka Łotwa. Wspólnym wysiłkiem całego narodu budowała swój byt w tych niepewnych i niebezpiecznych czasach. Gdy wschód coraz śmielej zapowiadał rychłe rozprawienie się z młodym państewkiem, zachód milczał; uwagę mocarstw pochłaniał Hitler, któremu z roku na rok przyzwalano na coraz więcej.

Wszystkie kraje leżące między III Rzeszą a Związkiem Radzieckim znalazły się w potrzasku…

W 1939 roku upadła Polska, rozdarta między Niemców i Rosjan. Rok później bolszewicy ośmielili się naruszyć naszą wolność, zachód zaś milczał. Nastał dla nas czas cierpienia. Tysiące moich rodaków zostało wywiezionych daleko na wschód, skąd mieli nigdy nie powrócić. Masy ludzkie wywlekane ze swoich domów rychło kończyły życie w katowniach NKWD, które sowieci instalowali jak Łotwa długa i szeroka. Młodzi, wychowani w duchu patriotyzmu, głębokiego szacunku do wolności i niepodległości nie mogli na to spokojnie przystawać. Czekali na sposobność do odegrania się. Coraz więcej unikało przymusowej służby w Armii Czerwonej, mnóstwo ukrywało się po lasach, gdzie zresztą rodziła się partyzantka. Ale wszystko to jedynie wzmagało terror.

Wybawienie przyszło nieoczekiwanie 22 czerwca 1941 roku. Hitlerowska Rzesza zaatakowała bolszewików, którzy ponosili klęskę za klęską. W kilka tygodni później niemieckie czołgi przekroczyły rogatki Rygi, a niedługo potem pogoniły czerwonych z naszej ziemi. Po tym co przeżyliśmy przez rok władzy radzieckiej, nie można nie zrozumieć tego, że żołnierzy niemieckich witaliśmy jak długo wyczekiwanych wybawców.

Zapłonęła nadzieja na odzyskanie wolności, jednakże Niemcy trzymali ją w ryzach. Tym niemniej stało się jasne, że to u ich boku możemy wywalczyć sobie przyszły byt. Wszystko było lepsze niż powrót czerwonych.

Niemcy to rozumieli. Potrzebowali nas, my zaś potrzebowaliśmy ich. W tak trudnych warunkach zrodził się ten przymusowy sojusz. Lata mijały, nadzieja nasza była silna. I w tym miejscu życie wypchnęło mnie na scenę dziejową. Każdy człowiek ma do odegrania swoją rolę, moja zaś i moich rodaków była szczególnie wymagająca.

W 1944 roku pokonanie Rosjan i stworzenie wolnej Łotwy przy pomocy Niemców wydawało się nam jeszcze jak najbardziej realne; silne poczucie konieczności wspólnej walki stwarzała zręcznie niemiecka propaganda — i nie będę ukrywał, że w wielu przypadkach trafiała na bardzo podatny grunt. Łotysze marzyli o wywalczeniu niezależnego i bezpiecznego państwa Niebawem mieliśmy się przekonać jak wysoką cenę przyjdzie nam zapłacić za te marzenia…

Nie wszyscy z nas byli ochotnikami; już wcześniej, w 1943 roku sytuacja III Rzeszy na frontach wojny światowej stawała się coraz to gorsza. Doszło więc do tego, że oprócz zaciągu dobrowolnego, zaczęto sięgać po rekruta.

Ja jednak zgłosiłem się na ochotnika, choć bardzo późno. Miało to miejsce w styczniu 1944 roku, miałem wówczas dwadzieścia jeden lat. Do tej pory uniknąłem powołania. Sporo moich kolegów trafiło już do różnych formacji, czy to wojskowych czy też pomocniczych, a ja jak dotąd nie zostałem temu poddany. Podejrzewałem, że to wynik zabiegów mojego ojca, który wolał, by jego jedyny syn pobierał nauki na uniwersytecie w Rydze, co do tej pory czyniłem, choć bez większej ochoty a co za tym idzie, bez sukcesów. Odkąd zdałem maturę, odbijałem się po wydziałach filologii, historii, bawiłem się trochę w dziennikarstwo. Ale poza pisaniem wszystko inne mnie nużyło: czułem się jakobym był przeznaczony do czegoś wspanialszego. Pochodziłem z domu o tradycjach pielęgnowania nauk humanistycznych, fakt, ale uniwersytet mnie przytłaczał. Żyłem marzeniami i ideałami, chciałem wnieść swój wkład w dorobek ludzkości. Dokonać czegoś niezwykłego. Doprowadzałem tym do szału moich rodziców; głowa w chmurach może zaprowadzić do wymarzonej wielkości, ale często wiąże się z fatalnymi wynikami i ocenami, na każdym stopniu edukacji.

Wisiało nade mną widmo ostatecznej relegacji z uczelni, czułem, że przy kolejnym potknięciu ojciec już nie uchroni mnie przed wezwaniem do służby, które każdego dnia dostawało coraz więcej młodych. Miałem wrażenie, że i dla mnie jest to nieuchronne. Tymczasem pewnego dnia śpiesząc gdzieś jedną z ryskich ulic, napotkałem jego — dumnego łotewskiego żołnierza, o pięknych rycerskich rysach, w mundurze niemieckim, z charakterystycznymi runami SS na kołnierzu, ale z łotewską flagą na rękawie. Patrzył na mnie swoim przeszywającym wzrokiem, ale nic nie mówił — jak to postacie na plakatach werbunkowych. Ale biła z tej postaci powaga, a słowa widniejące pod nią głosiły hasła o poświęceniu, walce o ocalenie Ojczyzny — no, takie tam bzdety jakie zwykle pisze si na takich plakatach. Ale problem polega na tym, że działają one niezwykle skutecznie na wszelakich młodych wariatów, zwłaszcza na ideowców i marzycieli. Podjąłem decyzję, ostateczną i nieodwołalną. W sposób typowy dla młodych ludzi — nie zastanawiając się nad nią długo.

Wydawało mi się, że w ten sposób otrzymam lepszy przydział niż do policji albo jednostki budowlanej. I nie ukrywam, że zaciąg do SS przynajmniej na początku dał mi poczucie pewnego rodzaju wyróżnienia; my byliśmy tymi, którzy ocalą Łotwę i całą Europę przed najazdem bolszewików — taki obraz łotewskich i innych żołnierzy SS budowała niemiecka propaganda. Ku mojemu zdziwieniu, poparli mnie w tym poglądzie rodzice.

Spora część rekrutów była jednak zwykłymi poborowymi — dostali wezwanie na stawienie się przed komisją wojskową i nie mieli możliwości odmówić, bo wiązało się to z dotkliwymi karami. Tym bardziej czułem się na swój sposób wyjątkowy, jakbym działał poza schematami.

Tak więc początkach stycznia 1944 roku stawiłem się w punkcie werbunkowym w stolicy Łotwy — w moim rodzinnym mieście, w Rydze. Po zgłoszeniu i przejściu przez komisję lekarską dostałem pisemne polecenie by po tygodniu stawić się w starych ryskich koszarach. Miałem zaopatrzyć się w zapasową bieliznę, tygodniowy zapas suchego prowiantu oraz środki higieny osobistej. Mimo wojennych trudności z aprowizacją, udało mi się wszystko to zgromadzić bez większych problemów. W wyznaczonym dniu pożegnałem się czule z rodzicami — nie próbowali mnie zatrzymywać, byli nawet w jakiś sposób szczęśliwi, uważali tę służbę za realizację patriotycznych wartości.

Dumy nie krył mój ojciec — weteran Wielkiej Wojny, a następnie walk o niepodległość i granice. Zaczynał w armii rosyjskiej, służył w pułkach strzelców łotewskich i z frontu przywiózł dwa Krzyże Świętego Jerzego. Po rewolucji 1917 roku zdezerterował ze swojego pułku (ten bowiem w większości przeszedł na stronę czerwonych); przez pewien czas błąkał się po dawnym imperium carów, które powoli staczało się w otchłań wojny domowej. Ostatecznie jednak wrócił do domu w Rydze, tam zaś po pewnym czasie zaciągnął się do organizującej się armii łotewskiej. Razem z Polakami bił bolszewików pod Dyneburgiem, zaliczył też epizody w brutalnych walkach z Bałtycką Landeswehrą — w efekcie tego krzywo patrzył na Niemców, również po 22 czerwca 1941 roku. Niemniej jednak moją służbę w Waffen-SS postrzegał jako kontynuację rodzinnej tradycji walki o niepodległość.

Stawiłem się więc na miejscu zbiórki, gdzie po sprawdzeniu obecności rekrutów i ich wyposażenia uformowano nas w kolumnę i zaprowadzono na obszerny plac znajdujący się w pewnej odległości od koszar. Znajdowały się tam samochody ciężarowe, na które nas załadowano a następnie zawieziono do ośrodka szkoleniowego w miejscowości Cekule, w niedalekiej odległości od Rygi. Zwożono tak poborowych z niemal całej Łotwy. Po przyjeździe i rozładunku wszyscy przyszli żołnierze zostali zgromadzeni na placu apelowym, gdzie powitał nas krótko komendant ośrodka. Następnie dzielono nas w kompanie i przydzielano do poszczególnych baraków. Były to podłużne drewniane domki, stawiane na murowanych fundamentach, dzielone na izby — każdą zajmowała jedna drużyna. Wyposażenie pomieszczenia składało się na odpowiednią ilość łóżek piętrowych, szafek koszarowych i metalowego piecyka.

W czasie przydzielania do pododdziału spotkała mnie ogromna niespodzianka. Razem ze mną w drużynie znalazł się mój przyjaciel z lat szkolnych, Toms Sauers! Spotkaniu temu towarzyszyła niewypowiedziana radość. Mimo, że znaliśmy się od dawna, dopiero wspólne szkolenie i przeżycia na froncie miały prawdziwie ugruntować naszą przyjaźń…

Poza barakami mieszkalnymi, w obozie znajdowały się dwa lub trzy duże murowane budynki służące jako łaźnia oraz parę pomniejszych latryn. Murowane były też budynki zajmowane przez administrację oraz kwatery oficerów i podoficerów. Oczywiście bardzo ważny był budynek kuchni i stołówki. Część, gdzie mieściła się kuchnia oraz magazyn żywności była także murowana, natomiast stołówka zbudowana była z drewna. Było to bardzo obszerne pomieszczenie wyposażone w długie stoły i ławki. Oficerowie i podoficerowie jadali razem z szeregowymi.

Gdy zapadły pierwsze decyzje o przydziałach każda drużyna została wysyłana do magazynu celem zdeponowania ubrań cywilnych i pobrania mundurów. Taka „wymiana odzieży” zajmowała dość dużo czasu, bowiem trzeba przyznać, że intendenci skrupulatnie podchodzili do swojej pracy i starali się dobrać nam ekwipunek możliwie dopasowany. Każdy z nas otrzymał więc parę skórzanych trzewików, wełnianych skarpet, brezentowych „spinaczy” na kostkę, dwie bawełniane koszule, podkoszulek, sukienne spodnie i kurtkę, sukienną furażerkę albo czapkę polową (ja dostałem czapkę), płaszcz oraz oczywiście pas z klamrą, na której widniała nasza dewiza — Meine Ehre heißt Treue, Moim honorem jest wierność. Dla nas liczyła się wierność wobec naszej ojczyzny. Z czasem to hasło nabrało drugiego znaczenia — front pokazał nam jak ważna była wierność wobec naszych towarzyszy. Honor był wartością najwyższą, wyznacznikiem sensu naszego bytu. Nawet gdy już było wiadomo, że wojna jest przegrana, my staliśmy u boku naszych sojuszników, do samego końca. Taka była cena przysięgi.

W początkowym okresie szkolenia mundury były pozbawione jakichkolwiek naszywek — patek, naramienników etc. Naramienniki i patki na kołnierz mieliśmy dostać dopiero na koniec szkolenia, niejako na znak jego ukończenia. Natomiast niemal od razu na mundurach zaczęły pojawiać się naszywki w barwach łotewskich. W pierwszych dniach części z nowo przybyłych rekrutów wydano „tarcze” produkcji lokalnej oraz niewielkie ilości naszywek produkcji niemieckiej. Bardzo łatwo było je odróżnić — te produkowane na miejscu różniły się kształtem, szczegółami wykonania i materiałami wykorzystanymi do ich stworzenia. Czasem były szyte ręcznie, czasem widać było robotę maszynową lub naszywkę w całości wydrukowaną na materiale. Niektóre były zaopatrzone w napis „Latvija” na górnej części — ale nie zawsze, tu również nie było żadnej reguły.

Tymczasem naszywki niemieckie były jednakowe w swojej formie: haftowane maszynowo na regularnych kawałkach czarnego sukna, prostokątne o zaokrąglonej dolnej krawędzi. Po przekątnej, od prawego rogu w dół, do lewego boku biegł biały pas, który w połączeniu z czerwonym tłem dawał wrażenie łotewskiej flagi (choć taki układ był wspólnym mianownikiem dla wszystkich tych tarczek). Natomiast w lewym górnym rogu haftowano maszynowo napis „Latvija”. Co do naszywania tego elementu, też nie było jednej reguły — część nosiła tarczki na rękawie lewym, część zaś na prawym.

Bardzo rzucała się w oczy różnorodność wydawanego nam umundurowania, przynajmniej podczas okresu szkoleniowego. Dość łatwo można było na przykład zauważyć, że wydawano nam różne modele kurtek, różniące się szczegółami wykonania. Ponadto nietrudno było odnieść wrażenie, że niektórzy dostali mundury mocno już zużyte. Ja osobiście miałem szczęście, udało mi się dostać zupełnie nową kurtkę mundurową.

Moja kurtka była jednak nieco za duża. Poradziłem sobie jednak z tym problemem; pewnego razu odniosłem kontuzję kolana na ćwiczeniach w terenie i musiałem być hospitalizowany. W obozie nie było wówczas jeszcze odpowiednio wykwalifikowanego lekarza, toteż zostałem odesłany do Rygi, do specjalisty. Ten zalecił tygodniową rekonwalescencję, którą mogłem spędzić w domu rodzinnym. W tym czasie zdołałem odwiedzić znajomego krawca, który zajął się moim mundurem. Skrócił odrobinę rękawy i korpus (w tym celu musiał odpruć i ponownie naszyć dolne kieszenie, tylko nieco wyżej) oraz wytaliował kurtkę. Dzięki tym poprawkom zyskała ona wizualnie oraz jej noszenie stało się wygodniejsze. W późniejszym okresie straciłem ją — została zniszczona w boju i dostałem nową, kurtkę, choć na szczęście lepiej już dopasowaną.

Mijały kolejne tygodnie przepełnione żołnierską edukacją. W tym czasie codziennie poza niedzielą trwały szkolenia przygotowujące nas do służby frontowej. Na początku przeszliśmy przyśpieszony kurs niemieckiej musztry. Były to żmudne i wyczerpujące zajęcia. Dopiero gdy do perfekcji opanowaliśmy równe maszerowanie i wszystko co związane z płynnym poruszaniem się po placu apelowym, przystąpiliśmy do dalszej nauki. Rzecz jasna dużą część czasu poświęcano na uczenie nas języka niemieckiego, a konkretnie absolutnych jego podstaw, mających umożliwić nam funkcjonowanie w niemieckiej armii. Było to o tyle ważne, że nie każdy mówił w tym języku w wystarczającym stopniu. Dla części więc była to okazja do poznania języka niemieckiego od podstaw, dla innych dobra okazja do szlifowania nabytych już umiejętności. Niemniej jednak osoby słabiej nim władające stanowiły mniejszość; należy pamiętać, że przecież nasza Łotwa od zawsze znajdowała się pod dużym wpływem tego języka a Niemcy stanowili przecież ważną i liczną mniejszość.

Osobiście nie miałem z niemieckim żadnych problemów. W domu rzecz jasna mówiło się po łotewsku, jednakże ojciec miał wśród swoich przodków Niemców bałtyckich i zależało mu abym znał mowę jego przodków. Ciekawą figurą był mój ojciec — z jednej strony pielęgnował pamięć o swoich przodkach, z drugiej za młodu prał Freikorpsy aż miło, i wcale nie pałał do Niemców sympatią gdy w 1941 roku pogonili Iwana z Łotwy. Widać gdzieś po drodze obudził się w nim łotewski patriota. Sam natomiast posługiwał się niemieckim bardzo biegle, podobnie zresztą jak matka. Od małego rodzice uczyli mnie mowy Goethego. Gdy podrosłem i poszedłem do szkoły, znacznie wyprzedzałem swoich rówieśników pod tym względem. Zawsze miałem bardzo dobre oceny z niemieckiego.

Każdy dzień rozpoczynał się porannym apelem i krótką rozgrzewką fizyczną. Dopiero potem otrzymywaliśmy skromne śniadanie. Następnie aż do popołudnia czas wypełniały rozmaite zajęcia: ćwiczenia ogólnorozwojowe, nudne ćwiczenia z musztry na placu apelowym, a ponadto zajęcia bardziej umysłowe: nauka niemieckiego rzemiosła wojennego. Zaznajomiono nas z obsługą różnego rodzaju uzbrojenia, podstawami taktyki i współdziałania w grupach. Kiedy instruktorzy uznali, że wystarczająca jest nasza wiedza teoretyczna, zaczęła się najciekawsza część szkolenia: zajęcia praktyczne. Na początek broń: namacalnie poznaliśmy różne aspekty jej działania i obsługi, odbyły się również pierwsze próby na strzelnicy. Co ambitniejsi z rekrutów prześcigali się w osiąganiu coraz to lepszych wyników.

Następnie odbywaliśmy mnóstwo ćwiczeń polowych. Szlifowaliśmy różne warianty poruszania się w terenie, toczyliśmy zaaranżowane starcia mające realnie pokazać nam to, czego możemy się spodziewać na polu bitwy. Każdego dnia inny rekrut otrzymywał nową rolę: codziennie inny z nas miał okazję objęcia komendy nad ćwiczebnym oddziałem i sprawdzenia swojej wiedzy w praktyce. Każdorazowo oceniali nas instruktorzy. Oczywiście i na mnie nadeszła pora. Sprawdziłem się na stanowisku komendanta, jednak bez wybitnych czy oszałamiających rezultatów.

Wszystko to odbywało się w okolicy oddalonej od obozu o kilkanaście kilometrów. Codziennie pokonywaliśmy pieszo duże dystansy, zawsze obciążeni pełnym ekwipunkiem. Nie było taryfy ulgowej dla nikogo. Późnym popołudniem wracaliśmy do Cekule, gdzie czekał na nas posiłek. Po nim do wieczora zazwyczaj odbywały się kolejne lekcje.

Wyjątki stanowiły niedziele, które były wolne. Wszyscy starali się też zdobyć przepustki na sobotni wieczór, aby już wówczas zakosztować wolności. Gdy tylko nadarzała się okazja, wybieraliśmy się do niedalekiej Rygi, gdzie chodziliśmy do kina lub napić się w jednej z wielu tamtejszych knajp. Niektórzy przy okazji nawiązywali przelotne znajomości z napotkanymi dziewczętami.

Pod koniec szkolenia nastąpiła uroczystość przysięgi. Zgromadzono wszystkich na placu apelowym i w obecności oficerów powtórzyliśmy słowa przysięgi:

Przysięgam Ci, Adolfie Hitlerze,

jako wodzowi i kanclerzowi Rzeszy Niemieckiej wierność i odwagę. Przyrzekam Tobie i wyznaczonym przez ciebie przełożonym, wierność do śmierci. Tak mi dopomóż Bóg.

Słowa te wywoływały pewien zgrzyt, bowiem ogromna większość nas w nosie miała Adolfa Hitlera i jego Rzeszę. Oczywiście, że chętnie wszyscy przysięgali by wierność państwu łotewskiemu, kłopot jednak w tym, że na ten moment takowe nie istniało oficjalnie. Tyle, że mogło zaistnieć wolne po pokonaniu czerwonej zarazy i ta świadomość była wyznacznikiem naszego etosu: walczymy w obcym mundurze, przysięgamy wierność przywódcy obcego państwa, ale w tej chwili to nasza jedyna deska ratunku — kompromis na jaki naród łotewski musi pójść, jeśli chce uratować swoją spuściznę i zapewnić sobie byt w przyszłości.

Po przysiędze jasne było, że nasza bytność w jednostce szkoleniowo-uzupełniającej dobiega końca. Niektórych kierowano do służby instruktorskiej dla nowych rekrutów, którzy w cekule pojawiali się regularnie, w momencie gdy kolejna partia nowych żołnierzy ruszała na front. Inni zaś byli kierowani na rozmaite kursy i nauki uzupełniające. Przykładowo, ja i Toms odbyliśmy szkolenie z zakresu likwidowania wrogich czołgów. Ta wiedza okazała się cenna i ratowała nas potem w ciężkich momentach.

Nadszedł kwiecień, zima ostatecznie ustąpiła wiośnie. Ten odwieczny cykl nabrał znaczenia symbolicznego — byliśmy gotowi do walki i lada dzień należało spodziewać się odesłania do docelowych jednostek. Nie pomyliłem się ani trochę w tych przewidywaniach. Pewnego razu podczas wieczornego apelu dostaliśmy rozkazy: pojutrze wymarsz na front! Cóż za niesamowita chwila. Z jednej strony wielu na to czekało, jednakże i na tych padł blady strach. Do tej pory o froncie czytaliśmy w gazetach albo oglądaliśmy go na pompatycznych kronikach filmowych. Widzieliśmy uśmiechniętych żołnierzy, ruszających do ataku na nowoczesnych pojazdach, ze wsparciem samolotów, artylerii dalekiego zasięgu. Te obrazy robił na nas piorunujące wrażenie. Ale czy to wygląda tak naprawdę?

Następny dzień był wolny. Rano skierowano nas do magazynów po wydanie odpowiedniego sprzętu. Dostaliśmy cały niezbędny ekwipunek. Szczególną uwagę przykuły płócienne bluzy pokryte z dwóch stron kamuflażem, zakładane przez głowę. Byłem jednym ze szczęściarzy, którym się taka trafiła. Oprócz tego każdy dostał płachtę namiotową, również pokrytą kamuflażem, a niektórzy specjalne pokrowce na hełmy. Oprócz tego oczywiście plecaki, koce, przybory do jedzenia, konserwacji broni — słowem wszystko, co było nam potrzebne na froncie.

Popołudniu pojechaliśmy sporą grupą na ostatnią przepustkę do Rygi, aby poszaleć przed odjazdem. Przy okazji odwiedziłem rodziców, obiecałem oczywiście, że będę na siebie uważał i, że nie będę niepotrzebnie zgrywał bohatera ani też nie będę tchórzył. Matka żegnała mnie zapłakana, ojciec z kamienną twarzą, niemniej podkreślali, że są dumni z powodu obranej przeze mnie drogi.

Potem dołączyłem do kolegów i zrobiliśmy wyprawę po knajpach i pijalniach jakie znajdowały się w centrum łotewskiej stolicy. Po kilku godzinach tej alkoholowej pielgrzymki wszyscy ledwo trzymali się na nogach. Późną nocą udaliśmy się na stację kolejową (cud, że nikt nie wpadł pod pociąg!), podjechaliśmy ostatnim pociągiem do Salaspils, a pozostałe kilka kilometrów pokonaliśmy pieszo, zataczając się, odbijając od przydrożnych drzew i wpadając parę razy do rowów. Na szczęście wartownicy na bramie obozu nie czynili nam nieprzyjemności z powodu naszego późnego powrotu i stanu ciężkiego upojenia alkoholowego.

Wymarsz zarządzono dopiero na godzinę pierwszą po południu, więc zdołaliśmy choć trochę pospać. Mimo to wielu z nas cierpiało bóle głowy i niezbyt przyjemne atrakcje żołądkowe. Nie było dla nikogo taryfy ulgowej, toteż o wyznaczonej godzinie stawiliśmy się na placu apelowym w pełnym rynsztunku. Komendant wygłosił mowę pożegnalną, ale muszę szczerze przyznać, że nic z niej nie pamiętałem… podobnie jak wielu moich kolegów.

Nastąpiła chwila opuszczenia poligonu w Cekule. Nim to nastąpiło wydano nam jeszcze broń (ale na razie bez amunicji) i pieszo ruszyliśmy do Salaspils, gdzie załadowaliśmy się do pociągów. Ruszaliśmy na wschód, wgłąb Rosji — nasza Dywizja toczyła od miesięcy walki w okolicach miasta Ostrow.III Bagration

Rankiem 22 czerwca 1944 roku obudziły nas odgłosy salw artyleryjskich — czerwoni prowadzili zmasowany ostrzał z ciężkich dział. W ten sposób przygotowywali drogę pod natarcie piechoty i czołgów — oto zaczynała się słynna operacja „Bagration”. Choć ogień spadał na pozycje oddalone od nas o kilka kilometrów, nawet tu można było wyczuć drgania podłoża.

Cała nasza kompania i wszystkie inne oddziały znajdujące się w rejonie zerwały się natychmiast na nogi. Nie było żadnych rozkazów i wyczuć było panujący chaos. W pośpiechu wskoczyłem w mundur i zebrałem swoje oporządzenie. Karabin zarzuciłem na plecy, w gotowości trzymałem ruski automat.

Odgłosy artylerii stopniowo cichły — kończyło się przygotowanie ogniowe, rychło można było spodziewać się uderzenia. Dowódca kompanii wiedząc o tym postanowił bezzwłocznie wzmocnić pierwszą linię — w pośpiechu organizowano pojazdy i wysyłano wsparcie. Nasz pluton zatrzymano jako odwód; dostaliśmy polecenie aby okopać się na przedpolu wsi.

Wykopaliśmy płytkie dołki strzeleckie, na tyle na ile pozwolił czas. Zajęliśmy pozycje w nerwowym oczekiwaniu, a łącznościowcy podciągnęli telefon do pozycji Lehmanna, drugi natomiast do nowego Untersturmführera, który objął pluton przed paroma dniami.

Słońce pięło się coraz wyżej, my natomiast nadal oczekiwaliśmy na pozycjach. Dowódca kompanii przysłał nam trochę jedzenia z zapasów kuchni polowych: chleb, trochę konserw i papierosy. Nie zachował obowiązujących norm, zależało mu chyba na tym, żeby rozdzielić między swoich podkomendnych jak najwięcej zaopatrzenia.

Od frontu zaczęły ściągać ciężarówki i transportery wyładowane ciężko rannymi. Sanitariusze i lekarz kompanijny zaczęli w pośpiechu organizować punkt opatrunkowy w wiosce. Mieli ręce pełne roboty. Pojazdy przyjeżdżały, zostawiały rannych i wracały.

Dowódca kompanii zadzwonił na pozycje dowódców polowych: otrzymał meldunek, że ruscy przebili się na odcinku na północ od nas. Nie chcąc ruszać naszego plutonu z pozycji, wysłał w tamtym kierunku natychmiast drugi odwód, pluton, który czekał w wiosce i do tej pory kopał drugą linię umocnień na zachód od wioski, a potem pomagał przy rannych.

Chwilę po ich odejściu dostrzegliśmy sylwetki ludzi, w odległości kilkuset metrów przed naszymi pozycjami. Nikt nie otwierał ognia bez komendy, Lehmann i nasz Untersturmführer w tym czasie obserwowali przybyszy przez swoje lornetki.

— Nie strzelać! To nasi! — krzyknął po chwili Uscha Lehmann.

Kilkanaście postaci zbliżyło się na tyle, że i reszta oddziału mogła bez trudu rozpoznać swoich. Prowadził ich podoficer, ale ciężko było dostrzec jego stopień bo cały mundur pokrywało lepkie błoto i krew. W prawej ręce trzymał pistolet maszynowy, lewą miał umieszczoną na prowizorycznym temblaku z kawałka brudnej szmaty. Zresztą cała jego grupa tak wyglądała — umorusani i poranieni, nie było chyba wśród nich choćby jednego człowieka bez mniejszej lub większej rany.

Ich dowódca zameldował się u naszego oficera, ten zaś wydał mu nowe dyspozycje i natychmiast cała grupa zaczęła okopywać się na naszej flance. W ten sposób zyskaliśmy pewne wzmocnienie.

Odgłosy walki nie słabły, a co gorsze z upływem czasu stawały się coraz wyraźniejsze — bitwa zmierzała w naszą stronę. Od czasu do czasu napływały kolejne grupki pokiereszowanych żołnierzy z rozbitych oddziałów. Dowiadywaliśmy się od nich, że nie mamy do czynienia z serią ataków nękających czy tak zwanego rozpoznania bojem, ale z pełnoprawną ofensywą. Pod naporem Iwana nasze jednostki zaczęły się cofać. Kolejne odcinki frontu zaczęły pękać.

Wytrwaliśmy tak cały dzień. Wieczorem, gdy za naszymi plecami zachodziło krwawoczerwone słońce — jego barwa była wyjątkowo intensywna, jakby nasyciło się w ciągu dnia posoką, która bez wątpienia przelała się przez ostatnie kilkanaście godzin w ogromnych ilościach — dostaliśmy nowe rozkazy i obraz sytuacji: istotnie, na wielu odcinkach front został przerwany i czerwoni wdarli się głęboko na nasz teren. Ale w naszym sektorze udało się utrzymać większość pozycji. Niestety, wyrwa we froncie, która powstała w ciągu dnia na północ od nas została znacznie poszerzona i bolszewia wdzierała się przez nią z siłą, którą można porównać do siły wielkiej fali morskiej, która wpada na nabrzeże niszcząc wszystko po drodze. Ale tę czerwoną falę można było jeszcze zatrzymać lub spowolnić. Pod wieczór impet natarcia został wyhamowany, jednakże przejściowo, a i tak okazało się, że nieprzyjaciel wdarł się na odległość co najmniej dziesięciu, piętnastu kilometrów, natomiast szerokość tej wyrwy była jeszcze większa.

Nasze pozycje znajdowały się na kilka kilometrów przed nurtem Wielikiej. Za naszymi plecami znajdowały się jej wody, które w tej okolicy tworzą dość szerokie zakole: rzeka w pewnym momencie skręca ostro na zachód, po czym na północ, następnie prawie zawraca na północny-wschód i znów na północ. Wróg znajdował się w niewielkiej odległości od tego miejsca, gdzie wody Wielikiej skręcają ponownie na północ; co gorsza tam właśnie znajdowały się jedyne porządne mosty, zdolne do wytrzymania nacisku ciężkich pojazdów i dużych mas ludzkich. Gdyby więc Iwan dotarł do jej brzegów, wówczas znaleźlibyśmy się w kotle, bez szans na ewakuację rannych i sprzętu. Zawisło nad nami widmo powtórki ze Stalingradu, a w najlepszym wypadku kotła czerkaskiego lub Kowla; tam co prawda udało się odblokować okrążonych, ale za cenę krwawego boju i dużych strat.

Podjęto decyzję o ewakuacji i likwidacji wybrzuszenia. Front trzeba było przesunąć kilkanaście kilometrów, w zasadzie zupełnie przerzucić na drugi brzeg. W tym celu należało zdobyć dość czasu aby ewakuować rannych i sprzęt. Trzeba było więc utrzymać dotychczasowe pozycje, natomiast na północ od nas odrzucić Iwana od przeprawy. Do tego celu wyznaczono silne oddziały z naszej dywizji. Mało tego, z mniej zagrożonych odcinków ściągnięto wsparcie w postaci piechoty, pojazdów i artylerii Wehrmachtu.

Całą noc w zagrożony rejon ściągano wzmocnienia, a saperzy budowali linie obronne, mające służyć osłonie odwrotu. Tymczasem wieczorem zajęliśmy się umacnianiem naszych pozycji. Przy lichym świetle lamp naftowych i latarek podręcznych pogłębialiśmy nasze stanowiska strzeleckie, a następnie ryliśmy w ziemi transzeje łączące izolowane do tej pory punkty. Dowództwo batalionu skierowało do pomocy wszystkich dostępnych Hiwisów. Do pomocy skierowano też mieszkańców wsi, ale nie pod przymusem, bo ci sami chętnie garnęli się do pracy.

Nad ranem dotarł do nas dywizyjny oddział artylerii przeciwpancernej i bez zwłoki zaczął przygotowywać swoje pozycje. Wsparło nas pięć armat. Skoro je tu ściągnięto, to zapewne spodziewano się rychłego uderzenia czołgów. Jednocześnie trwała ewakuacja punktu opatrunkowego. Wielu ciężko rannych do tej pory zmarło z ran, bowiem personel stanowił tylko jeden wykwalifikowany lekarz, a do pomocy miał kilku sanitariuszy z podstawowym przeszkoleniem. Mimo najlepszych chęci nie byli w stanie udzielić potrzebującym należytej pomocy, a ich liczba zwyczajnie przytłaczała ratowników.

Robiło się jasno, gdy z pierwszej linii wycofały się ostatnie załogi. Część obsadziła świeże stanowiska, ale część miała rozkazy ewakuacji.

Przed samym świtem skończyliśmy umacnianie swoich pozycji. Dół stanowiący moje stanowisko wypełniłem swoim osobistym ekwipunkiem. Z góry zakryłem go płachtą namiotową, sam zaś opatuliłem się w koc i próbowałem choć trochę pospać. Po całym dniu nerwowego oczekiwania i nocy przepełnionej pracą byłem śmiertelnie zmęczony i sen przyszedł prędko.

Gdy było już zupełnie jasno obudził mnie Lehmann. Wraz z naszym rosyjskim towarzyszem, Aleksandrem, wysłał mnie po jedzenie dla drużyny. Wygrzebałem się z prowizorycznego posłania, zwinąłem koc i spiąłem go skórzanym paskiem. Zarzuciłem pas z oporządzeniem i ruszyłem wykonać zadanie. Aleksandr zebrał od chłopaków menażki, a ja na plecy wziąłem obszerny metalowy termos. Kuchnia polowa wydała wszystko co miała — resztki chleba i konserw, a termos zalała do połowy bardzo rzadką zupą, w dodatku prawie zimną. Zaopatrzywszy nas, natychmiast załadowali się na wozy konne i odjechali.

Wróciliśmy na pozycje. Gdy Aleksandr rozdawał menażki zalane zupą i resztę jedzenia, ruscy rozpoczęli ostrzał moździerzowy. Wszyscy momentalnie zalegli na dnie transzei. Porzuciłem termos i zacząłem wić się przez wykop aby dotrzeć do swojej ziemianki. Miałem przy sobie tylko swój zdobyczny automat.

Dopełzłem już prawie do swojej nory, został mi do pokonania jeden zakręt, kiedy w moje stanowisko uderzył pocisk moździerzowy. Przebił się przez rozpiętą zeltę i eksplodował. Przykryła mnie chmura kurzu i pyłu. Gdy opadł dotarłem wreszcie na miejsce.

Z płachty namiotowej zostało tylko trochę porwanych strzępów. Granat moździerza eksplodować musiał w momencie, gdy zapalnikiem kontaktowym uderzył w mojego mausera, który od drgań podłoża osunął się ze ściany okopu i spadł na dno. Z karabinu została potrzaskana kolba i poskręcane żelastwo. Gdybym był na pozycji w momencie rozpoczęcia ostrzału, to z pewnością byłbym martwy.

Ostrzał nie tracił na sile. Trwało to z kilkadziesiąt minut — kolejne kilkadziesiąt minut frontowego oczekiwania. Lehmann mawiał żartobliwie, że pocisk nie uderza dwa razy w to samo miejsce, i tylko to mnie jako-tako uspokajało, bowiem ostrzał był intensywny i gęsty; nie było sekundy, żeby w promieniu kilku, kilkunastu metrów nie uderzył i eksplodował granat moździerzowy.

Nagle wybuchy umilkły, a drgania terenu ustały. Pojedyncze głowy zaczęły wychylać się zza nasypów, aby rzucić okiem na stan pozycji. Należało się spodziewać rychłego szturmu.

Stanowiska strzeleckie obszedł Untersturmführer, dowódca plutonu. Widział chyba, gdy wybuch wstrząsnął moją pozycją i przyszedł sprawdzić mój stan. Zbierałem w tym czasie porozrzucane i nadpalone kawałki kamuflażowej płachty. Widząc to domyślił się przebiegu wydarzeń, uśmiechnął się a z kieszeni bluzy wydobył kawałek czarnej gumy, dętki czy czegoś takiego. Rzucił mi ją, wraz z krótką instrukcją.

— Weź największy kawałek materiału, zrób sobie kamuflaż na hełm. Odwagi! — rzucił na pożegnanie i odszedł.

Znalazłem dość duży kawałek pokryty kolorowymi plamkami. Po zamocowaniu go za pomocą gumy jako-tako zakrywał metalowy hełm. Na wierzch wywróciłem tę stronę, która była pokryta odcieniami jesiennego brązu — uznałem, że w okopie rytym w ziemi będzie kamuflował mnie lepiej niżbym zdecydował się eksponować zielone kropki kamuflażu letniego.

Grupa żołnierzy chodziła po transzejach, taszcząc duże, drewniane skrzynie. Rozdawali słynne Panzerfausty, skuteczne narzędzie przeciw wrogim czołgom, dzięki którym nawet pojedynczy żołnierz stanowił nie lada problem dla żelaznej bestii. Dostał mi się jeden z nich.

Usłyszeliśmy warkot silników. Zaniepokoiło nas to tym bardziej, że odgłosy nadeszły z tyłu, od strony wioski. Czyżby czołgi wroga już gdzieś się przebiły i zachodzą nas od pleców?

Na szczęście okazało się, że do wsparcia przysłano nam pojazdy. Na skraj wsi wyjechały dwa StuGi oraz transporter piechoty z zamontowanym działem przeciwpancernym, zwany potocznie Stummel. Ich obecność nas w oczywisty sposób pokrzepiła.

Dowódcy pojazdów wychylili się z włazów celem rozeznania się w sytuacji. Następnie cofnęli nieco wozy, tak aby mieć pole do ostrzału, a jednocześnie po to, by zabudowania dały nieco osłony — chodziło o element zaskoczenia, o to, żeby oddać pierwszy strzał z ukrytej pozycji.

Na wprost od naszych wątłych umocnień znajdował się szeroki pas zupełnie płaskiego terenu, około pięćset, sześćset metrów bez choćby małego krzewu dającego jakąkolwiek osłonę, następnie zaś równinka przechodziła w nieco pofałdowany, pagórkowaty teren. Między pagórkami wiła się droga; biegła przez wąwóz, co prawda dość szeroki, ale o stromych ścianach. Pierwszy wrogi pojazd musiał być zniszczony w momencie, gdy wyjedzie zza zakrętu między pagórkami i wjedzie na płaski obszar, nasze przedpole. Zablokowałby wówczas na pewien czas przejazd dla reszty wozów, a wtedy piechota musiałaby atakować z początku bez wsparcia. Rozwinęła by się na płaskim przedpolu i z braku innych opcji uderzyłaby na nasze pozycje. Co prawda okopy były bardzo prymitywne, tak staraliśmy się w miarę dobrze je zamaskować. Ustuf zamierzał podpuścić ruską tyralierę możliwie blisko, a następnie sprawić jej krwawą łaźnię na odsłoniętym terenie.

Iwan nie kazał na siebie długo czekać. Niebawem dało się słyszeć warkot silników, z każdą chwilą coraz wyraźniejszy. Wychyliłem się nieco aby obserwować przedpole i rozwój sytuacji.

Zza pagórka wolno wysunął się pierwszy pojazd. Stalowa bestia, słynny rosyjski T-34. Z włazu na wieży wystawał dowódca, przez lornetkę obserwował teren.

Było to moje pierwsze spotkanie z czołgami wroga. Trzeba przyznać, że gdy żołnierz na froncie po raz pierwszy widzi wrogą maszynę, to często ogarnia go strach. Budziły nieskrywane przerażenie.

Ale… rzuciłem okiem na stanowisko obok. Po mojej prawej stronie rozstawił się Juris i jego pomocnik — załoga MG 42. Pomocnika nie mogłem dostrzec, ale Juris wychylił się dość wysoko. Niewzruszony podziwiał sylwetkę wrogiej maszyny. Było w tym widoku coś niezwykłego: w kierowcy-mechaniku obudziła się niezwykła wrażliwość na piękno pojazdu mechanicznego, dzieła rąk ludzkich.

Tę chwilę zadumy przerwał Lehmann. Też dostrzegł Jurisa i chwyciwszy go za szelki od oporządzenia, ściągnął go na dół. Zarówno dla jego bezpieczeństwa, jak i całej reszty — Juris naraził nas niejako na zauważenie przez wroga.

Tymczasem pierwszy czołg zwolnił, opuścił już w całości wąwóz, którym wiła się droga. Tuż za nim odsłaniała się sylwetka kolejnego.

— Ognia! — usłyszałem gdzieś zza moich pleców komendę. To dowódca baterii dział dał rozkaz otwarcia ostrzału. W jednej chwili pięć luf wypluło ogień, a przez ułamek sekundy słychać było piekielny świst pocisków. Pięć pocisków kalibru 75 milimetrów przemknęło nam nad głowami i uderzyło w czołgi: dwa wyraźnie w pierwszy wóz kolumny; jeden trafił w bok wieży, ale zrykoszetował, a drugi prześliznął się po płycie zakrywającej silnik, ciągnąc za sobą ogon z iskier niczym kometa. Ten wóz zerwał się w tym momencie do przodu.

Drugi czołg został od razu zniszczony. Dwa pociski rąbnęły w kadłub, wybijając w nim zionące jasnym płomieniem otwory, trzeci wpadł między wieżę i kadłub, zrywając ją — wielotonowa masa żelaza przeleciała parę metrów dalej i zaryła się w ziemi. Po sekundzie nastąpiła eksplozja wewnątrz kadłuba — przez otwory wybite przez działa oraz miejsce, gdzie znajdowała się jeszcze przed chwilą wieża wysoko w górę wystrzelił płomień, a następnie kłęby czarnego dymu. Siła wybuchu wyrwała z zawiasu właz kierowcy, znajdujący się na przedniej płycie wozu.

Ale nadal pierwszy czołg stanowił zagrożenie. Jego dowódca schował się we wnętrzu wieży, maszyna zaś ruszyła ostro w stronę zabudowań. Tę szarżę przerwały dwa wystrzały ze StuGów. Pierwszy pocisk uderzył w jedno z kół, zrywając gąsienicę. Siła była na tyle duża, że całym pojazdem zarzuciło mocno w bok. Wieża T-34 powoli obracała się w stronę wsi — zwierzyna chciała odegrać się łowcom. Zanim jednak ruski czołg zdołał oddać choćby jeden strzał, drugi pocisk z innego StuGa przebił wannę kadłuba w okolicy podwozia. Załoga T-34 próbowała się ratować, otworzywszy szeroko włazy. Usiłowali wygramolić się z wnętrza czołgu, ale wyraźnie byli poranieni odłamkami i poparzeni. Gdy tylko otworzyli włazy i ich zaczęli desperacką walkę o wydostanie się żelaznej pułapki, natychmiast ogarnęły ich płomienie szalejące wewnątrz. Z wieży wydostała się jedna osoba, człowiek wił się w konwulsjach, bowiem płonął żywcem. Z wieży zeskoczył na płytę silnika, a niej spadł na ziemię. Krzyczał i machał rękami. Poparzoną dłonią zdołał sięgnąć do kabury; wydobył rewolwer i strzałem w skroń skrócił swoje cierpienia.

Usiłował ratować się kierowca, niemniej gdy wysunął się do pasa, przygniótł go właz. Musiał się zaklinować zawias, bo mimo usilnych starań, człowiek ten nie znalazł dość siły aby jakkolwiek wydostać się z tej pułapki. I jego ogarniały płomienie, w krótkim czasie strawiły jego kombinezon, obróciły w proch hełmofon na głowie, a ten dalej szarpał się i walczył o życie. W tym momencie nikt nie strzelał, więc dość wyraźnie słychać było przerażające wycie tego człowieka. Wreszcie po dobrej chwili umarł, a jego dopalające się ciało zwisało z włazu.

Była to chyba najstraszniejsza śmierć jaką widziałem na froncie.

Zza wraku spalonego czołgu bez wieży zaczęła wylewać się piechota, i natychmiast rozwijali się po obu stronach drogi. Cholera! Mrowie ludzkie, chyba batalion, czy dwa. Tymczasem pierwszą linię naszej obrony obsadzał jeden pluton, drugi zajął drugą linię na zachód od wsi, trzeci zabezpieczał północną flankę.

Ruscy poszerzali front, a jednocześnie skracali dystans. Nasza broń nadal milczała. Czerwoni szli powoli, rozglądali się, ale szli zupełnie wyprostowani. Sześćset metrów stopniało do pięciuset, potem to trzystu… Gdy tyralierę wroga od nas dzieliło mniej niż sto pięćdziesiąt metrów, a nieprzyjaciele zaczynali przykucać, bo zdawało się im, że dostrzegli pozycję przeciwnika, padła wreszcie komenda do otwarcia ognia. Natychmiast zagrały wszystkie lufy na naszych stanowiskach. Juris zaczął dosłownie kosić szeregi wroga za pomocą swojego MG. Kawałek dalej długimi seriami z DP Toms raził każdego, kto nawinął mu się pod celownik. Ja dla odmiany celując w miarę starannie wypuszczałem z pepeszy krótkie serie — nie było sensu strzelać bez przerwy, bo celność peemu już na tym dystansie nie powalała. Inna sprawa, że mogłem walić zupełnie na ślepo, ale z gwarancją trafienia, tak gęsto nieprzyjaciel zapełnił przedpole.

Nie był to mój pierwszy kontakt bojowy, ale bałem się niesamowicie. Nigdy jeszcze nie widziałem na raz tylu wrogów. Niemniej plan naszego dowódcy zadziałał doskonale: czerwoni mimo przytłaczającej przewagi nie byli w stanie przebić się przez ścianę ognia. Ginęli na raz dziesiątkami na płaskim polu. Niektórzy próbowali się na szybko okopać, albo skryć za ciałami poległych, ale i to nie mogło ich uratować. Jeśli nie zabił ich nasz gęsty ostrzał, to zrobiły to pociski odłamkowe wystrzelone przez artylerię albo nasze pojazdy opancerzone.

Iwan dał za wygraną; ciała sowieckich żołnierzy gęsto obsiały równinę, a ci nieliczni, którzy jeszcze żyli zerwali się do chaotycznej ucieczki. Ale i ci ginęli, bowiem nasz ostrzał nie ustawał. Rosjanie w panice wiali w stronę wąwozu, albo pięli się na pagórki. Bezpieczni byli dopiero gdy zniknęli za horyzontem.

Nie do wiary! Pluton piechoty, ledwo co wzmocniony a dał radę wielokrotnie liczniejszym siłom wroga. I to bez strat!

Zapanował spokój. Przez bite kilka godzin nic się nie działo, a czas ten wykorzystaliśmy na dalsze wzmocnienie stanowisk ogniowych i uzupełnienie amunicji.

Popołudniu jednak znów zaczął się nękający ostrzał moździerzowy. Rosjanie z nieznanych pozycji otwierali ogień na kilka, kilkanaście minut, ale ataki nie następowały. Dopiero wieczorem, tuż przed zachodem słońca spadł na nas długi i intensywny ostrzał, mocniejszy i dłuższy od tego porannego. Uszkodził kilka stanowisk, zranił parę osób, ale na szczęście skończyło się bez większych strat. Po nim nastąpił drugi szturm. Tym razem Iwan z okrzykiem „Uraaaa!” wylał się bezładną masą zza pagórków, na froncie szerokości kilometra. Nie próbowali nawet nas obejść, albo jednocześnie uderzyć z flanki. Oceniając na oko, radzieccy dowódcy wysłali kolejne dwa bataliony na śmierć, rzucili je na wprost na przygotowane pozycje. Po raz kolejny ta przewaga liczebna nie była żadnym atutem, dowódcy czerwonych szafowali bezmyślnie ich życiem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: