Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zolojka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zolojka - ebook

Jadwiga Etta, przezywana Zolojką, jest córką gospodarza w Jastarni. Dziewczyna czuje się rybaczką i najbardziej lubi wypływać w morze. Przez większość czasu pomaga jednak matce w gotowaniu i obsługiwaniu letników. Jej przyjaźń z pannami Marysiami z dobrego domu jest okazją do zapoznania się dwóch światów - wielkomiejskiego i współczesnego z kaszubskim, pełnym dziwnych słów i przekonań. Książka jest nazywana pierwszą polską powieścią morską, przedstawia życie mieszkańców północy kraju po odzyskaniu przez Polskę dostępu do morza.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-280-5042-2
Rozmiar pliku: 660 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NAD ZATOKĄ.

Pan Tomasz Buszyński zbudził się nagle pod wrażeniem przykrego snu. Sen pierzchnął mu z głowy natychmiast po przebudzeniu, ale nieprzyjemne wrażenie pozostało.

— Głupio! — powiedział sobie w duchu pan Buszyński.

Następnie spojrzał na leżący przy nim zegarek. Było dopiero koło szóstej, godzina jeszcze wczesna.

— To chwała Bogu! — pochwalił sobie.

Nie lubiał zaraz po przebudzeniu się wpadać w wir dnia, rozpoczętego już przez innych.

— Człowiek powinien każdy dzień sam sobie stwarzać! — oto było jego hasło.

Zkolei spojrzał znów w okno, w którym ujrzał jasny kwadrat czystego błękitnego nieba.

— Wybornie! — mruknął już półgłosem, poczem dźwignął się z pościeli.

Napół ubrany podszedł do okna.

Widać było z niego szarosrebrną, cichą zatokę — pokój był na piętrze — błękitny brzeg po drugiej stronie, daleko na wodzie żaglówkę z ciemno żółtemi żaglami i szereg czarnych pękatych batów rybackich na torfiastem wybrzeżu. Opodal pasło się stado łaciatych, czarnobiałych krów i brunatnych baranów, między któremi łaziły lub leżały ciemno popielate gęsi.

— Cisza! — rzekł sobie pan Buszyński, stwierdziwszy, że wszystko jest spokojne i pogodne — zatoka, niebo, łodzie i bydło. — To właśnie, to jest najlepsze.

Dodawszy jeszcze energiczne — „ha! bardzo słusznie!“, kończył pośpiesznie toaletę.

Wyszedłszy na drogę, stanął niezdecydowany. Dokąd iść? Brnięcie piaszczystą drogą męczy, a człowiek, chcący rozpocząć dzień od psokojnego pomyślenia, podczas samotnej przechadzki porannej nie powinien się męczyć. Nad zatoką trochę za mało życia. Na „Krater“ iść — pan Buszyński miał swą ulubioną górę piaskową, którą nazywał kraterem — trzebaby iść przez wieś, przytem na górze zimno, dziś wiatr.

Stał tak chwilę, dumał, aż wreszcie zakonkludował:

— Jak to przyjemnie nie wiedzieć dokąd iść, móc iść, gdzie się chce a nie musieć iść nigdzie — zwłaszcza do biura.

Tu pan Buszyński skrzywił się, potrząsnął głową i napomniał się:

— Dajmy temu spokój! Poco wspominać! Nieprzyjemne.

Podszedł najbliższą drogą ku stacji kolejowej, gdzie na wysokim nasypie stanął i obejrzał się.

Czerwone dachy wiosek rybackich, białe ściany domów, dużo przestrzeni, słońca, wody, a dla ożywienia natury — łodzie rybackie.

— To jest niewątpliwie bardzo ładne — myślał z pewnem zastrzeżeniem pan Buszyński — ale właściwie — żadne „ale“, tylko poprostu ja nic a nic nie rozumiem. To Małe Morze, tam, po drugiej stronie, gdzie niebieski brzeg trochę się cofa i ginie w mgiełce, tam jest nasza wspaniała Gdynia. Niskie budynki na wybrzeżu z temi czarnemi kominami — to wędzarnie, także wiem. No, i nowy port — ha, bardzo słusznie, ale co z tego wszystkiego wynika — nie mam najmniejszego wyobrażenia.

Zmrużył oczy, z zachwytem obwiódł spojrzeniem cały widok, postał tak chwilę, uśmiechnięty szepnął: „bardzo piękne“ i poszedł dalej, kierując się ku lasowi.

— Piękne dlatego, że ciche, srebrne i błękitne — rozważał.

W lesie zajęły go płaty ukośnych promieni słonecznych, wsunięte między ogniście bronzowe kolumny pni — zgoła jak świetliste kulisy. Zajęły go także cienie czające się między wzgórkami, wzruszył go widok rosy porannej, ubawiła go wrona, kracząca wśród sosen. Stanął i zaciągnął się przeczystem powietrzem, pachnącem żywicą i morzem.

— Słowo honoru daję — rzekł w duchu — powietrze — hors concours, doprawdy, człowiek powinienby...

Stanął, opuścił głowę i przypatrując się oślizgłym, lepkim grzybom i nielicznym wśród szpilek sosnowych źdźbłom trawy, powtórzył:

— Człowiek powinienby... Coby człowiek powinien?

Myślał długą chwilę, poczem podniósł głowę, rozejrzał się dokoła, jakby chciał kogoś zgromić lub wziąć na świadka i rzekł prawie głośno:

— Człowiek powinien być wdzięczny. To znaczy — człowiek powinien dziękować Panu Bogu. A czy człowiek dziękuje Panu Bogu?

Urwał i dopiero po chwili stwierdził mocno:

— Człowiek Panu Bogu nie dziękuje, nietylko dlatego...

Znowu urwał.

— Zaraz. My podziękujemy.

Wolno zaczął iść ku górom wydmowym, z poza których słychać było miękką, ale wyraźną pieśń morza. Idąc, pogłaskał dłonią szorstki, ciepły pień pobliskiej sosny, mówiąc:

— Widzisz, ono dziękuje i ty dziękujesz i ta głupia wrona dziękuje, tylko jeden jedyny człowiek nie. Ale cóż on wie? Tak już zgłupiał, zwłaszcza od czasu, kiedy stał się bardzo mądry i gruczoły małpie przeszczepia, że już nic nie wie, bo wszystko co wiedział — zapomniał.

Powoli zaczął wchodzić na wał wydmowy, mówiąc sobie w duchu:

— Ile razy ja już cię widziałem, morze, w różnych częściach świata, i wolne i ujarzmione, brudne, czyste, złe i uśmiechnięte! Aby cię przejechać, nie potrzeba już dziś twej łaski ani wiatrów pomyślnych — wystarczy bilet okrętowy, zakupiony w jakiemś brudnem, zakopconem, dalekiem mieście, gdzie nikt o tobie nie myśli, nie wie, nigdy nie słyszy. A jednak, ile razy zbliżam się do ciebie i mam ci spojrzeć w twarz, zawsze czuję to samo... Zawsze z czcią i szacunkiem... tak.

Stanął i zdjąwszy kapelusz, spojrzał na morze, które było promieniste i wielkie.

— Oto modlitwa! — pomyślał.

I stał nieruchomy na ścieżce, prowadzącej na plażę.

Morze, po śnie nocnym rozespane, dopiero zaczynało leniwie falować. Było jakby zajęte jakąś nikomu niezrozumiałą, własną myślą, która skrzyła z niego stalowo niebieskiemi i różowemi błyskami. Fale, ledwo dopływające do brzegu, już odbijały się odeń i wpadając na siebie wzajemnie, wydawały szklany, perlisty dźwięk. Daleko na wschodzie widać było czarny dym statku, który już zniknął.

Pan Buszyński zszedł wielkiemi krokami na plażę prawie pustą jeszcze, bo poranek, choć piękny i słoneczny, był chłodny. Szedł brzegiem, podziwiając grę fal, od których oczu nie mógł oderwać. Zachwycał się blaskiem barw morskich. Z utęsknieniem wpatrywał się w przestrzeń, zamkniętą na horyzoncie buroamarantowym, mglistym pasem, z poza którego wysuwały się świecące chmurki, z rozkoszą przyglądał się mokrym od fal, leżącym na wybrzeżu muszelkom i różnobarwnym kamyczkom, a ponieważ ciężko mu się po piasku szło, jako że był człowiekiem zażywnym, mimowoli znów stanął, stał jakiś czas i podziwiał.

A potem powiedział sobie:

— Podziękowaliśmy z głębi duszy, ale nie stało się nam przez to cieplej. Widok jest tak wzniosły i budujący, że nie należy go pospolitować, lecz raczej, wchłonąwszy w duszę, trzeba go zanieść tam, gdzie cieplej, i w zaciszu rozważać wszystkie jego piękności.

To rzekłszy, skręcił znów do lasu i wkrótce znalazł się w ulubionej sobie długiej alei cienistej i istotnie zacisznej.

Uczuwszy twardy grunt pod nogami, pan Buszyński stwierdził:

— Uczyniliśmy coś dla duszy, uczynimy coś i dla ciała. No, panie radco Buszyński, — godzinkę dla zdrowia, marsz, marsz!

Pomaszerował dziarskim krokiem.PANI ŁUCJA.

Z przechadzki wrócił pan Buszyński tak strasznie głodny, że pod koniec omal nie biegł. Naprzód już obiecywał sobie solennie porządną porcję szynki, co najmniej trzy jajka na miękko, jakiś tam kawałeczek sera z bułeczką i masełkiem i odpowiednią ilość mocnej herbaty.

— To trudno, ja żyć muszę — uzasadniał sobie swe plany po drodze. — Dlaczego i poco, tego nie wiem, ale to nie ma nic do rzeczy, bo między nami mówiąc, tego właściwie nikt nie wie. Dość, że należy mi się porządne śniadanie i papieros przy otwartem oknie z widokiem na morze.

W pawilonie siedziała przy jego stoliku pani Łucja. W koronkowym czepku i białej muślinowej sukni, jak zawsze młoda i świeża, pogodna, paliła papierosa i czytała gazetę.

— Cóż nowego w Warszawie? — zapytał Tomasz, witając się z nią i siadając przy stole. — Swoją drogą podziwiam panią. Jak pani może zaczynać dzień od czytania gazety, mając przed oczami morze!

— Ma pan poczęści słuszność — odpowiedziała dama — ale gdy się przeczyta te rozmaite głupstwa, plotki...

— Opisy zbrodni, łajdactw —

— Nowych wynalazków, lotów bohaterskich —

— Zgiełk wieku naszego!

— To człowieka godzi z życiem, uspokaja. Widzi się, że się od wczoraj nic nie zmieniło.

— Ależ to tylko zatruwanie się! To to samo, co papieros przed śniadaniem. To nie jest odpowiedni sposób godzenia się z życiem. Jeśli pani koniecznie chce rano pojednać się z życiem, to wie pani, co pani powinna zrobić? Iść na ranną mszę do kościoła! Nie gazety czytać!

Złapał przebiegającego kelnera.

— Pan mi wygląda na człowieka z żelazną energją i przedsiębiorczego! Panu się z pewnością uda wywalczyć dla mnie śniadanie. Porcja szynki, trzy jajka na miękko, herbata — prędko! Tak! do rychłego zobaczenia, mój drogi panie! Bardzo słusznie!

A zwróciwszy się do swej towarzyszki, rzekł:

— Budzimy się i wstajemy przeważnie z niesmakiem, ze wstrętem do siebie i do życia. To nasza najlepsza chwila, bo to odzywa się dusza. Ale cóż! Prawie wszyscy tak się stale przed nią blamujemy, że słuchamy jej niechętnie i zagłuszamy jej głos gazetami. A potem wszystko już idzie po staremu.

Pani Łucja spojrzała na swego towarzysza z uśmiechem, ale jakby z góry.

— Idzie po staremu! — przyznała. — I wcale nieźle idzie! Szyneczka dobra, jajka na miękko też smakują... bułeczki świeże, herbata aromatyczna. Źle panu?

— Ha, bardzo słusznie! Kultura!

— Trzeba poprzestać na tem, co jest...

— Gdzież to powiedziane? Wszakże dzisiejszy człowiek właśnie domaga się coraz to czegoś nowego.

— W granicach możliwości.

— I niemożliwości. Ale cóż z tego? Czy mu to daje spokój? Daje jakieś pozytywne wyniki? Doszliśmy do tego, że nic już na nas nie działa — nawet morze... Ono sobie a my sobie, gazetki, plaże, kąpiele słoneczne, flircik, dancing wieczorem...

Dama wzruszyła ramionami.

— Przyjechałam tu dla odpoczynku! — rzekła. — Czegóż pan ode mnie chce?

— Słyszała pani kiedy co o doktorze Tarnawskim? Słyszała pani. No, to się cieszę...

— Homeopatyczny zakład w Kosowie... Byłam tam...

— Tak, mamy pewną skłonność do tuszy... No, jego system jest — system, jak każdy inny. Ale uzasadnienie jego systemu tak głęboko sięga w naturę ludzką, jest tak genjalne i płodne w zdrowe wnioski, że nietylko system uzdrawia, lecz jego uzasadnienie uczy człowieka żyć. Znam ludzi, którzy po dwóch miesiącach pobytu w Kosowie mówili o doktorze Tarnawskim: — Ten człowiek nauczył mnie żyć! — A to chyba jest bardzo dużo.

— Panie Tomaszu, gdzie pan fruwa? — zaśmiała się dama. — Tu niema doktora Tarnawskiego.

— Aniołowie Pańscy są wszędzie! — wykrzyknął pan Buszyński. — Skąd pani wie, czy „na ten przykład“ ja nie jestem aniołem?

— Istotnie, nic o tem nie wiem — przyznała pani Łucia

— Zatem niech pani słucha wielkiej nowiny, a dowie się pani. Jeżeli człowiek w przeciągu dwóch miesięcy może nietylko podleczyć się, ale dowiedzieć się tyle, iż słusznie woła: — Ten człowiek nauczył mnie żyć! — to znaczy, iż z wypoczynku można czasem wynieść korzyść — na całe życie. A pani, droga i piękna pani Łucjo, chce przecież żyć — dobrze...

— Zapewne! — przyznała pani Łucja.

— Otóż morze. Widzi pani — jestem stary chłop, dużo przeszedłem, przemyślałem, taki byłem nieraz mądry, doświadczony — a jednak z żalem myślałem o czasach, kiedy rano i wieczorem w koszuli nocnej klękałem gołemi kolanami na ziemi przy łóżku i — mówiłem pacierz.

— Wspomnienia dzieciństwa... — bąknęła pani Łucja.

— Nie, na serjo, pani Łucjo! Potrafiłaby pani dziś gołemi kolanami klęknąć po dziecinnemu przy łóżku i zmówić pacierz — tak, z całej duszy?...

— Ja jestem religijna!...

— E-e-e! Religijna! Wy jesteście na dziwnie poufałej stopie z Panem Bogiem — choć On z wami nie. To już nie żadne modlitwy, ale „depesze gratulacyjne“, a pani nie rozumie, że Bóg nie poto każę się kochać, aby się bez tego obejść nie mógł, lecz dlatego, że przez miłość Boga ludzie stają się lepsi i szczęśliwsi.

— Właściwie, dlaczego pan to mówi? — zapytała dama, zwróciwszy na pana Buszyńskiego poważne spojrzenie.

On ją również spojrzeniem ogarnął i rzekł:

— Pani wie, że... jako tak zwane „dziecię wieku“ — przeciw wiekowi nie grzeszyłem, choć on przeciw duszy ludzkiej grzeszył wielce. Pani Łucjo, dziś, od niepamiętnych lat, pierwszy raz rano zmówiłem pacierz — i wie pani co? — jakgdyby mi kamień z serca spadł. Zrozumiałem też, że tu jest coś, co tę nabożność nietylko budzi, lecz może ją wzmocnić. Mój dzisiejszy apetyt był apetytem zdrowego człowieka, którym jestem — ale smak potraw był po modlitwie porannej zgoła inny niż przedtem... Wiedziałem, że jem — dary Boże! To, proszę pani, to jest — wpływ morza.

Pani Łucja zmarszczyła trochę brwi i spojrzała naprzód na mężczyznę, a potem na morze. Na morze patrzyła długo.

Było prześliczne. Ni to atłas, ni jedwab, ni aksamit. I barwy były również nieuchwytne. I niebieskie i zielone — a na tem skry najrozmaitsze — i błyski.

— Długo trzeba będzie czekać — myśli piękna pani — aż ktoś stworzy taki materjał... Bo przecież to jest jak cudowny płaszcz... Widziałam kiedyś...

Tak. Widziała obraz przedstawiający falujące morze — modro-zielone — a na niem rusałczaną główkę dziewczęcą z puszczonemi na fale bujnemi złotemi włosami.

— A to wyglądało tak, jakgdyby dziewczyna miała na ramionach olbrzymi mieniący się płaszcz — opowiadała towarzyszowi.

— Morze materjałem na płaszcz: — mówił Tomasz, kiwając głową.

— Piękna kobieta we wszystko może się ubrać. Zresztą nie powinien się pan dziwić, że traktuję morze bez tego respektu, jaki pan ma dla niego, lecz poufalej... Morze ma duszę kobiecą... jesteśmy siostry... Dlatego pan, znany mi ze swej kochliwości, tak się w niem odrazu zakochał... Nowa postać kobiecości... Ale zabiera się pan do tego po swojemu niedołężnie — wzdychając i filozofując... A kobieta tego nie lubi.

— Nie zawadziłoby jednak pomyśleć czasem bezinteresownie.

— Poco? Mamy tyle do roboty... Można przecież jeść, pić, spać, kąpać się, kochać się, kłócić, bić, tańczyć, chodzić na przechadzki, uprawiać sporty, zarabiać i tracić... Poco filozofować?

— Zgiełk wieku naszego! — uśmiechnął się Tomasz pobłażliwie. — Ale teraz muszę śpieszyć, zanim słońce zanadto palić zacznie — użyć „kąpsidla“.

— Czego? — zdziwiła się pani Łucja.

— Kąpieli — śmiał się Tomasz. — U rybaków kąpiel nazywa się „kąpsidlo“. Mówią też „psieck“ zamiast „piec“, a zamiast „piwo“ — „psiwo“.

— Bardzo poetycznie! — rzekła z przekąsem dama.W SŁOŃCU I W FALI.

Tomasz szedł, rozmyślając:

— Śliczna pani Łucja, kochana.

Oglądnął się niespokojnie i szepnął:

— Tsss! Tylko o tem cicho. Nie trzeba. Poco!

A potem pomyślał.

— Stary osioł z pana, drogi panie Tomaszu! Panu chyba spokojnie wolno już nazywać panią Łucję „kochaną“ i wolno panu ją kochać... I tak nic z tego nie będzie.

Westchnął.

— A jednak kiedyś, dawno już temu, wszystko mogło być inaczej... Tylko, że pan, panie Buszyński, nie umiał, nie rozumiał. Mogło było nie dojść do tego małżeństwa, mogła zostać pańską żoną, mogła nie wyjść za tamtego... Choć co panbyś jej dał?... A tamten dał dużo, kamieniczki, willę w Konstancinie, mająteczek ziemski i grube pieniążki — a to znaczy, wiele znaczy, zwłaszcza dla pięknej i ponętnej kobiety! Więc zostawmy ten temat, wielkim głosem wołając: ha, bardzo słusznie!

Stwierdzenie tego faktu widać sprawiło panu Buszyńskiemu ulgę, bo gdy po pół godzinie szukania znalazł na plaży ustronne miejsce, nadające się na kąpiel słoneczną i morską, pokiwał głową smętnie i powtórzył twardo:

— Bardzo słusznie!

A potem, gdy w pręgowatym kostjumie kąpielowym z godnością wszedł w fale morskie i stanąwszy w nich, obrzucił wzrokiem bezkreśne morze i bury horyzont, zakończył:

— Bardzo!

I zaczął się kąpać.

Lecz nawet kąpiel, choć rozkoszna, nie spłókała z jego głowy wspomnienia pięknej damy.

— Wdówka ponętna i w złoto oprawna — pomyślał, grzejąc się na gorącym piasku.

Ale czem prędzej odepchnął tę myśl od siebie.

To przecież nie miałoby żadnego sensu. Rzeczy dawno już przebrzmiałe. Pozostały po nich tylko wspomnienia słodkie i cierpkie zarazem, wspomnienia, do których się wraca, ale których ożywiać nie należy. A także przykro, że to już było dawno... Wszystko „było“, wszystko „dawno“ — niby cóż zostało, co jest?

Z panią Łucją utrzymywał ścisłe przyjacielskie stosunki. Bywał u niej na prawach przyjaciela, nie w dzień wielkich przyjęć, lecz gdy nie było nikogo. Czasem przychodził codziennie, to znów pokazywał się raz na dwa miesiące. On ją podziwiał, ale życiem jej zajmował się mało pod pozorem, że nie ma prawa do tego, ona zajmowała się wszystkiem, co go dotyczyło i o wszystkiem wiedziała.

— Swoją drogą — myślał — dziwna kobieta. Czy ona jest zamknięta w sobie, czy też nie ma co skrywać... Odczucie artystyczne duże, zmysł estetyczny wrodzony, a równocześnie umysł praktyczny, wygodny, jakże kompromisowy!

Spojrzał w błękitne niebo.

— Czy ona była kiedy szczęśliwa? Czy kochała? Czy cierpiała? Mąż ją kochał, ale ona jego? Nie! Była żoną bez zarzutu, lecz to nie miłość...

Jaki otchłanny jest ten błękit nieba!

— Wogóle, czy ona. —

A słońce syci tę otchłań błękitną, jak rozpylone złoto.

— Ona. To znaczy kto? Bo właściwie — co to jest „ona?“

Powoli bijąc powietrze białemi skrzydłami w lazurze błysnął ptak.

— Dusza. Srebrny ptak. „Oni“ to nazywają „mjewa“ — to ładniej niż „mewa“. W tem jest żal i tęsknota morza.

Fale pluszczą, śpiewają, szemrzą... Rytm stary już w czasach Homera... Każda fala ma swą Odysseję... Każda srebrny wieniec składa na brzegu...

— Dusza...

— Dusza jest wszędzie.

Czoło zaczyna się perlić od potu. Ciężkie powieki opadają na oczy, pełne złotej gorącej mgły...

I cisza.

Spokojny i zadowolony z siebie wrócił pan Buszyński do domu. Obiad kazał przynieść do swego pokoju i zjadł go z wielkim apetytem na stole przystawionym do okna, przez które przyglądał się cichej, lśniącej zatoce i dalekiemu brzegowi po drugiej stronie. Kiedy się zabrał do świeżutkich skwierczących jeszcze na maśle fląderek z jarzynką, czuł się zupełnie dobrze.

A w tem doznał nieprzyjemnie niepokojącego uczucia, jakgdyby zapomniał o czemś, czy coś gdzie zostawił czy zgubił.

— Mam takie wrażenie — rzekł sobie — jak chłopak, który wyszedł na wycieczkę za miasto, a zapomniał zrobić jakieś zadanie... Coby to mogło być? Panie Buszyński, pan jesteś człowiekiem szczerym, pan powiesz prawdę! Co pana denerwuje? Co pana niepokoi?

— Mam być szczery?

— Jaki stalowy blask ma zatoka w tej chwili. Skąd ta chmura, która ją przesłania?

— Powiedz pan zaraz, tylko szczerze, bez wykrętów.

Doprawdy, czarna chmura idzie od drugiego brzegu.

— Powiedzieć? Więc — pani Łucja!

Nad tem trzeba się będzie dobrze zastanowić, trzeba zrozumieć, czy to wciąż jeszcze uczucie, czy też tylko niepotrzebny zamęt...

— Bo jednak ona, choć bardzo mądra, jest dziwnie pusta...DWIE MARYSIE.

Obie panienki były młode, bardzo ładne, zgrabne, miłe, wesołe i dobre, obie chętnie się śmiały, śpiewały bardzo pięknie, strzelały oczętami i chodziły wieczorami z młodymi ludźmi do Alei Komarowej, gdzie flirtowały zaciekle, mimo rojów komarów, które przez cienkie pończoszki do krwi cięły im nóżki. Obie miały dużo sukienek kolorowych (tanio w domu przez mamy i ciocie robionych, o czem nikt nie wiedział) i dużo klejnocików i innych błyskotek (tanich imitacyj, na których jednak nikt się poznać nie chciał). Obie były bardzo lubiane, obie nazywały się Marje i obchodziły imieniny tego roku właśnie 26 sierpnia. Obie pochodziły z tego samego bardzo dalekiego miasta i mówiły śpiewnym akcentem. Różniły się między sobą tylko tem, że jedna miała włosy złote a oczy czarne, druga zaś włosy czarne, a oczy niebieskie. Należy jeszcze dodać, że obie bardzo chętnie bawiły się, tańczyły i śmiały się na cały głos nieraz dopóźna w nocy, co im też z początku niektórzy za złe brali.

Ale mądre starsze mamy orzekły, iż skoro one tak głośno się śmieją, to znaczy, że są kozy, ale nie robią nic złego.

Mieszkały w tym samym domu, co pani Łucja.

„Kozy“ przyjaźniły się z wielu chłopcami, ale przedewszystkiem z dwoma Jankami, z których jeden był brunetem i kochał się w Marji złotowłosej, podczas gdy Janek złotowłosy ubóstwiał Marję czarnobrewą. Obaj byli naprawdę przystojni i zgrabni i mieli bogatych rodziców. Mówiono o tych dwóch parach, iż „z tej mąki może być chleb“. Chłopcy nie mieszkali wprawdzie w tym samym domu, co panienki, ale nie można było powiedzieć, aby przebywali w swych mieszkaniach, bo cały dzień uganiali po świecie ze swemi Marysiami.

Co się tyczy towarzystwa kobiecego, to obie panienki najchętniej przyjaźniły się z córką swego gospodarza, młodą dziewczyną, na którą w rodzinie wołano Etta, co jest zdrobnieniem od Jadwigi, ale którą one nazywały Zolojką, ponieważ słyszały, że inne dziewczęta tak ją nazywają. Co zaś miałoby znaczyć to dziwne imię i od czego pochodzi, o tem nie wiedziały.

Etta była dziewczynką smukłą, kształtną, o regularnej bladej twarzy z jasno niebieskiemi oczami i gąszczu złoto-czerwonych włosów, ujętych w siatkę. Chodziła przeważnie w zielonym sweaterze z malinowym kołnierzem i wyłogami, w krótkiej spódniczce, szczelnie na biodrach opiętej i w „korkach“, to jest chodakach z grubą drewnianą podeszwą, co ją robiło jeszcze wyższą. W wietrzny dzień przewiązywała włosy, uszy i brodę czarnym szalem, który się jej nie podobał, bo był, jak mówiła — bardzo stary. Istotnie, był z bardzo starej i pięknej koronki. Dziewczyna była miła, a tylko usta jej małe, bardzo czerwone i zwykle zaciśnięte, były może złe lub okrutne. Ale któżby zwracał uwagę na takie drobnostki!

Panienki lubiały rozmawiać z Zolojką, bo dziewczyna chętnie słuchała ich opowiadań o „kraju“, czyli o życiu na lądzie. One same niewiele jeszcze tego życia widziały i nieraz powtarzały tylko to, co słyszały od drugich, ale gdy zaczęły opowiadać o olbrzymich teatrach, wspaniałych kobietach całych w złocie, perłach, drogich kamieniach i piórach strusich, kiedy zaczęły trajkotać o bajecznych ogrodach z drzewami wielkiemi jak kościoły, oświetlonych tysiącami różnobarwnych lamp i rozbrzmiewających muzyką, podczas której na gwiaździste niebo wzlatują ognie sztuczne, słowem gdy zaczęły bajdurzyć jak dzieci, same w to wierzyły, zaś dziewczyna była jak oczarowana.

Na tem tle powstała przyjaźń. Możnaby coś powiedzieć i o tem, że tak pięknego chłopca, jak czarnowłosy Janek, Zolojka w życiu swem nie widziała. Był naprawdę śliczny, żywy, wesoły, delikatny, lecz zgrabny, z ciemną, słodką twarzyczką i rumieńcami panienki, a nad wielkiemi oczami, do błękitnych gwiazdek podobnemi, miał jedwabiste brwi czarne, równe — jak namalowane. Kilka razy śnił się Zolojce.

Dzień imienin panienek był naprawdę wielkim i pięknym dniem. Obu „kozom“ od samego rana składano życzenia i znoszono kwiaty. Nie trzeba przypuszczać, aby to były poważne deputacje jakich stowarzyszeń, ale kto panienki znał i wiedział, że dziś są ich imieniny — a one same postarały się, aby wiedzieli o tem wszyscy w wiosce — ten, przechodząc, zatrzymywał się u ich okna i składał życzenia, na które one odpowiadały wesołym chichotem i okrzykami. Przybiegały dzieci z kwiatami, znajome panienki, przychodzili i starsi panowie z pudłami cukierków, jakieś paczki przyniesiono z poczty, anonimowo przysłał ktos skrzynkę wędzonych węgorzy i fląder, a oba Janki wystąpiły z olbrzymiemi pudłami i bukietami, uroczyście zapraszając solenizantki na obiad i zapowiadając im wielką niespodziankę na wieczór.

Strasznie trudną rzeczą było czekać do wieczora i dzień ten wlókł się w nieskończoność, ale się przecie skończył.

A wówczas, gdy czerwone promienie słońca zakrwawiły szafirowe niebo sokiem, jak mówiła złotowłosa Marysia — wiśniowym, zaś jej przyjaciółka — malinowym, gdy wogóle wieczór stał się tak cudowny, jak w teatrze, a woda na zatoce była, choć nie tak wonna, lecz równie złota jak rosół, u wybrzeża pojawiła się łódź żaglowa cała w kwiatach, zdobna w girlandy białych i czerwonych róż i w festony zieleni. Młody rybak, który łodzią kierował, wywiesił na niej dowcipnie białą banderę z czterema czerwonemi płonącemi sercami. Już poprzednio umieszczono na łodzi kosz z zimną kolacją i może jeszcze czemś zimnem, lecz przecie grzejącem. A potem do taktu przerażających pisków i chichotu wkroczyły na nią obie Marysie ze swymi Jankami, z których jeden niósł gitarę, drugi zaś mandolinę.

Pełna śmiechu, ukwiecona łódź wypłynęła na złote morze.CZŁOWIECZE, CHODŹ!

Przespawszy się po południu na górze na sianie, Edward Kunsztowny obudził się nad wieczorem i napiwszy się kawy, wyszedł przed dom.

Była chwila spokoju, bo letnicy nie powrócili jeszcze na kolację, a żona Edwarda doiła krowę. W kuchni huczał pod blachą płomień i światełko już się paliło. Ale jeszcze było cicho.

Słońce już zaszło, tylko na zachodzie świeciła złoto-czerwona jaskrawa zorza. Na ametystowo-szafirowem niebie lśniła jasno jedna jedyna duża gwiazda. Ze wszystkich kominów szły prosto w niebo różowe dymy.

Tu i owdzie przed domami panowie w kamizelkach, ze schowanej pod stołem butli delikatnie pociągając, grali w karty, czerwoni mimo wieczornego chłodku. Gdzie niegdzie zapędzono do chlewów oporniejsze krowy. Spłoszone przez małego głupiego psa stado rudych i brudnych baranów pogalopowało przez wioskę. Dwoje małych dzieci biegło, wlokąc za sobą po piasku nie mogące dotrzymać im kroku małe bobo, które, wrzeszcząc wniebogłosy, starało się jak najwyżej utrzymać kromkę chleba z masłem, aby się nie zawalała. Przechodziły kobiety z wiadrami pełnemi wody lub z workami piasku.

To było w porządku. To było zrozumiałe i naturalne.

Ale potem rozpoczęła się procesja letników, wracających na kolację. Szły dziwnie ubrane panie w jaskrawych chustkach lub czepkach, ze złotemi pierścieniami i bransoletami na rękach, a niektóre miały nawet zęby złote. Oczy im świeciły, jakby je miały od jubilera, mówiły głośno, śmiejąc się i prawie śpiewając, a wszystkie były okrutnie uradowane. Szły z niemi dzieci, już senne i ledwie trzymające się na nogach, opalone, z czerwonemi jagodami i bzykające grymaśnie rozespanym głosem. Szli panowie, o których Edward Kunsztowny wiedział, że są lub byli albo będą ministrami i wogóle wielkimi urzędownikami. Nie wątpił, że są bardzo mądrzy, ale musieli być też i bardzo skromni, bo choć nieraz z nimi rozmawiał — tej mądrości dopatrzyć się nie mógł. Żaden z nich nie wiedział co to „nete“ albo „tokle“, żaden z nich nie słyszał nawet o „cezie“. Kobiety myślały, że węgorze to żmije i gryzą — dość na tem, że Edward Kunsztowny wolał w mądrość państwa wierzyć na słowo, niż się o niej przekonywać — bo jest to możliwe, żeby ludzie tacy bogaci nie byli mądrzy?

Tak tedy to wszystko przeciągało przez wioskę powoli, ze śpiewami i śmiechem, owiane ostrą, dławiącą wonią perfum i tytoniu, bo prawie każda pani paliła. Młodzi chłopcy szli pobrzękując na gitarach, młode panny śmiały się głośno, a czasem nuciły coś fałszywie, lecz wdzięcznie. Z niektórych domów dolatywały echa rozmów prowadzonych podniesionym głosem, wszystkie gospodynie leciały z nóg i coraz mniej już zaczynały rozumieć po polsku. Niektóre z nich, od czwartej rano na nogach i przez cały dzień chcące zrozumieć, czego się od nich żąda — wybuchały płaczem, i schroniwszy się w jakiś kąt, najczęściej w chlewie lub na stryszku, żałośnie biadały po kaszubsku na swą opłakaną dolę.

„Oby się to raz już skończyło!“ Pełni współczucia mężowie pocieszali je zcicha i dodawali im odwagi, ale poradzić nic nie umieli, bo także nie rozumieli, czego goście właściwie chcą. I gdybyż to jeszcze byli ludzie źli — ale gdzie tam! Wszyscy byli dobrzy i wdzięczni za kawałek dachu nad głową i łyżkę strawy, chcieli tylko morza, morza i morza, które wychwalali i o którem wciąż mówili — a doch w lecie niema w wodzie nic do widzenia, bo woda jest próżna! — i to wszystko było kochane państwo, ale dziwne i trudne do zrozumienia.

Tak tedy Edward Kunsztowny stał, pykając na zimno swą starą fajeczkę, której cybuszek grał i świszczał nigdy nie wysychającym, gorzkim, brunatnym soczkiem. Tak sobie stał, w fajeczkę dmuchał i przyglądał się niezrozumiałej procesji letników. Byli to niewątpliwie ludzie żywi z krwi i kości, ale Edward patrzył na nich nie inaczej, jak na duchy czy widma — bo któż może wiedzieć, co to za tacy, skąd są i dokąd znowu wrócą? Nie, tego nikt nie wie i wiedzieć nie będzie. Ale płacą. To jest ta nasza Polska kochana, za Niemców tu letników nie było, nikt nawet nie zaglądał, chyba tylko prokurator, a teraz nam Matka Polska letników przysyła, tylko jeszcze mało, jeszcze mało!

I liczy sobie w duchu Edward Kunsztowny:

— Ja nie chcę więcej, jak trzy tysiące bezzwrotnej pożyczki, żeby rozszerzyć budynk. Tobym sobie przybudował trzy pokoje — a pracy własnej już nie liczę, niech będzie za darmo. Doch ja mam już acht und sechzig i na rybołówstwo wyjeżdżać nie mogę. Stary jestem, niech teraz panowie za mnie pociągną. Czemuż to ja mam jeździć na morze i w sztorm i w plusk i w doukę? Niech jadą młodsi, a mnie należy się żaki wiązać przy ciepłym psiecku. Jo, le trzy tysiące bezzwrotnej pożyczki, żeby mi to Matka Polska dala!

Tak sobie to rozważał w duchu Edward Kunsztowny, stając przed swym domem, z rękami wsadzonemi głęboko w kieszenie, zgarbiony trochę, ogorzały, z przedawnionym zarostem, a ostrym nosem, jak dzióbem „batu“, zwrócony przeciw ciepłej ludzkiej rzece.

— Wśród tego państwa może jest ta gruba ryba, któraby mi te trzy tysiące dala, le jak ją złowić?

Wzrok jego prześliznął się po kilkunastu mniej lub więcej niezrozumiałych postaciach i spoczął na figurze jakoby skądś znanej.

Był to człowiek dobrze starszy, ubrany — Edward Kunsztowny powiedziałby porządnie, bo miał na sobie zatłuszczony i zaplamiony, ale cały czarny żakiet, niesłychanie zmiętą i przekrzywioną krawatkę koloru „tango“, ciemnozieloną czapkę sportową, strasznie brudny kołnierzyk, takież wylatujące z rękawów niezapięte mankiety, pepitowe spodnie i brunatne płócienne pantofle. Szczecinowaty, białoczarny zarost tego człowieka był posępny, jak wyrok bezapelacyjny, oczy zaś jasne i wodniste drgały, jakoby w pełnym lęku i niepokoju zachwycie. Postawa tego człowieka przypominała postawą psa, który służy i jest z tego powodu bardzo z siebie zadowolony. Człeczyna mianowicie siedział na drewnianym na zielono lakierowanym kufereczku, z rękami złożonemi na kijku. Jedna z tych rąk, brunatna wielce i jakąś czernią srodze zapuszczona, z wystrzępionemi paznokciami, była siną barwą tatuowana. Od całej postaci biło wyraźnie delikatne aroma denaturatu i pasty na obuwie — albowiem wąsy figury były mocno czarne.

Raz — drugi rzucił Edward Kunsztowny okiem na tę przyziemnie kucającą postać i zrozumiał, że tu oto ma do czynienia z czemś konkretnem, realnem i prawdziwem.

Oto człowiek! Nie jakaś lalka wyjmująca papierosy ze złotego pudełeczka i trzymająca je w złotych zębach białemi, delikatnemi palcami, lecz człowiek pracy, który nie napróżno twardemi, czarnemi rękami chwyta się życia, bo ma na tych rękach tatuowaną kotwicę, to jest — ma w sercu nadzieję. Niewątpliwie były marynarz. Skąd przyszedł i dokąd pójdzie — wszystko jedno, bo on zawsze i wszędzie jest u siebie, jest tym przechodniem, którego można spotkać na wszystkich bitych i wodnych gościńcach świata. I niewiadomo nawet — czy to znajomy, czy nieznajomy, czy brat, czy przyjaciel, czy ktoś, który może chce zwrócić pożyczone kiedyś w Chile przed trzydziestu laty sto marek, albo może zażąda zwrotu tych trzydziestu, które przed półwiekiem pożyczył w Ecuadorze, a może zechce zapłacić za jakieś dawno zapomniane pchnięcie nożem...

Dość na tem, że Edward Kunsztowny zachłysnął się zimnym, gorzkim soczkiem z fajeczki — kupił ją w Londynie przed pięćdziesięciu laty — i podszedłszy wolnym krokiem do człowieka siedzącego na kuferku, zapytał go łagodnie i grzecznie:

— Czego ty tu chcesz, czlowiecze?

Człowiek chuchnął zlekka denaturacikiem i odpowiedział pokornie:

— Jestem chory. Zdaje mi się, że zaczynam mieć suchoty, a mam już sześćdziesiąt pięć lat i boję się, że mi to może zaszkodzić. Powiedzieli mi, żebym pojechał nad morze, więc pojechałem.

Człowiek mówił łamanem kaszubskiem narzeczem.

— Jo, suchoty! — rzekł Edward Kunsztowny. — U nas powietrze na suchoty jest dobre, bo albo zabije, albo wzmocni.

A potem zapytał:

— Dzie ty mieszkasz, czlowiecze?

— W Gdańsku.

— A dzie ty tu będziesz mieszkal? Masz ty jaki pokój sztelowany? Masz ty jakie detki?

— Pokoju sztelowanego nie mam i detków także nie.

Zrozumiał to Edward Kunsztowny bez trudu, ale doch zdziwił się i zaczął kręcić głową.

— To jest licho! — rzekł po namyśle. — Na noc jabym cię wziął do budy, dam ci coś do jedzenia, ale cóż ty tu, czlowiecze, będziesz robił?

Siedząca na kuferku figura z godnością podniosła głowę.

A było to w chwili, gdy złoto-czerwona łuna już przygasała, a rozpaliły się białe lampy elektryczne.

W tem świetle głowa siedzącego na kuferku była ogromnie marna.

Obfitość czarnych cieniów na twarzy wskazywała, iż więcej w niej było kości, niż czego innego. Ociężałe, bardzo zmęczone powieki unosiły się nieco wgórę i biało-czarna twarz rzekła z godnością:

— Jestem szewiec.

Edward Kunsztowny skłonił się trochę i rzekł:

— Czlowiecze, chodź!PIEŚŃ NA ZATOCE.

Księżyc świeci tak jasno i mocno, że powierzchnia zatoki, leciutkim powiewem drobno sfałdowana, przesłonięta jest srebrnym, drgającym odblaskiem.

Przez to wrzenie srebra w powietrzu nie widać nic, prócz równych, białych błysków oksywskiej latarni morskiej i księżycowo-błękitnego brzegu „po drugiej stronie“.

W górze ciemno — szafirowe niebo, księżyc i rój gwiazd, trzęsących się jak łzy na rzęsach.

Tylko tam, gdzie na zatokę wprost padają promienie księżyca, widnieje falujący drobno wielki, świetlisty krąg, niby arena na wodzie.

Rozrzucone na wybrzeżu Małego Morza niskie, barczyste, białe wędzarnie śpią. Wyglądają jak opuszczone, nikomu niepotrzebne rudery.

Może być, że patrząc na ową srebrzystą arenę na wodzie, ktoś wymarzyłby sobie jakieś nieziemskie na niej widowisko, choć nikt już nie wierzy dziś w korowody syren i trytonów ani w czarodziejską muzykę, „miłą i słodką jak szmer fal, rozbijających się o białe, krągłe kolanka rusałek“ — według wyrażenia abbé Wielanda.

Wędzarnie śpią i wyciągnięte na torfiasty brzeg czarne, pękate łodzie rybackie także śpią. Napatrzyły się cudom morza dość, teraz odpoczywają.

Po przeciwnej stronie wioski gra muzyka. Czasem słychać skrzypce lub donioślejszy, pełniejszy akord harmonji ręcznej, czasem klekocąc zadzwoni ksylofon, lecz najczęściej słychać pomruk kontrabasu i głuche pulsowanie bębna.

Tam, po drugiej stronie wioski, na oświetlonej, oszklonej werandzie tańczą bardzo piękne i śliczne, strojne panie.

Mają wielkie, lśniące oczy, krótkie, lecz bujne, falujące czuprynki, malutkie nóżki i białe pulchne rączki, migocące ogniami pierścionków. Ich uśmiech jest jasny i rozkoszny, jak błysk ząbków z poza czerwonych, rozchylonych usteczek, a suknie ich za najmniejszym ruchem roztaczają dokoła mocną woń.

To jest tam, po drugiej stronie wioski.

Ale nad księżycową zatoką — olśniewający blask i cisza.

A naraz, w głębi tak drgającej mgły srebrnej zrodziła się pieśń.

Dwa młode głosy kobiece, dwa męskie. Poniosły się nad cichemi wodami zatoki czarowne hieroglify słodkich, zachwytem nabrzmiałych akordów. Głosy radowały się wolnem, niczem nieskrępowanem życiem w srogiej dyscyplinie nieubłaganej i nielitościwej harmonji. Młode głosy, dźwięczne, przepełnione dziękczynieniem za cud miłości i szczęścia.

W tę ciepłą, piękną noc wielu ludzi, mimo późnej pory, przechadzało się nadbrzeżnym gościńcem. Niektórzy siedzieli na wydmach koło starego, napół już spłókanego przez morze cmentarza, inni szukali samotności pod lasem sosnowym, jeszcze inni pili piwo na oświetlonej różnobarwnemi lampionami werandzie oberży „U Ciszy“, zaś marzyciele snuli się po wybrzeżu, a ponieważ przez szacunek dla cudnej nocy mówili cicho, wszyscy pieśń na zatoce słyszeli.

Widać tam było daleko od brzegu płynącą powoli łódź żaglową, widmowo białą w blaskach księżycowych. Była to niby samogrająca wielka gęśl, pływająca po morzu.

— Pięknie śpiewają! — myślał każdy, kto pieśń tę słyszał.

Słodycz akordów stała się tak przejmująca, że wielu łzy miało w oczach.

— Podobno to są dwie pary narzeczonych! — szepnął cichy głosik pod lasem.

— Tak mówią! — odpowiedział drugi głos, również szeptem. — Kochają się bardzo, więc dusze ich śpiewają — ten sam hymn, którym i nasze serca są przepełnione... bo ja cię kocham... jedyna.

Rozśpiewana łódź wjechała na srebrzystą arenę i pojawiła się na niej cała biała z wysoko podniesionem srebrnem skrzydłem.

— Mówią, że łódź cała przybrana kwiatami! — opowiadała swemu przyjacielowi panienka, wymizerowana biuralistka wielkomiejska. — Imieniny obu panienek...

Przyjaciel jej stał pod oknem, a ona rozmawiała z nim wychylona tak, że księżyc oświetlał jej wychudłą twarzyczkę.

— Chciałabym bardzo przejechać się kiedy po morzu łodzią, ubraną w kwiaty...

On wzruszył ramionami i odpowiedział pokornie, bez cienia goryczy w głosie:

— Niektórzy ludzie mogą naprawdę żyć bardzo pięknie. Ale niewszyscy.

Śpiew na łodzi umilkł.

Rozmawiano:

— Ależ tam, w głębi zatoki, gdzie ten księżycowoniebieski pas! Widać wyraźnie!

— Tak! Smuga światła!

— Istotnie! Teraz i ja już widzę!

— Co to może być?

— Pociąg z Pucka!

— A prawda! Wygląda jak naszyjnik z ognistych paciorków.

— Szafirowa zatoka w złotym naszyjniku...

— Ale jak te róże cudnie pachną...

— Świat jest piękny...

— Ach, życie, życie!

Zabrzmiała znowu pieśń.

Srebrna arena skończyła się, łódź wbiegła w mgłę i poszarzała.

Ale pieśń trwała wciąż.ZOLOJKA.

Zwrócona jedną połową twarzy ku miesięcznej zatoce, drugą ku złotemu, barwnemu zmierzchowi werandy oberży, stała przy drodze dziewczyna. Oparłszy się o płot i trochę naprzód pochylona, zapatrzona przed siebie, bez ruchu, zdawała się w niemem zachwyceniu słuchać pieśni na zatoce. W świetle różnobarwnych lampionów było widać jej jasną twarz, ogniście błyszczącą gęstwę włosów, ujętą w siatkę i zielony sweater.

Obok ktoś mówił stłumionym głosem:

— Zbudowali tę przystań tak, że statki wprost do niej przykładają i letnicy suchą nogą mogą się dostać na ląd. A dawniej było inaczej. Dawniej alaliśma letników ze statku na plecach i płacili nam za to nieraz więcej, niż cały bilet kosztował. I zabawa była, bialki krzyczeli... Dobrodzieje! Dla naszego dobra przystań zbudowali, a myśmy zarobek przez to stracili... Bardzo nas kochają, ale rybak zawsze przyjdzie przez nich do szkody...

Gościńcem szła pani Łucja ze swym towarzyszem. Przechodząc koło werandy zauważyła dziewczynę i jej bladą, chmurną twarz.

— Dobry wieczór, Zolojko! — odezwała się dama — Cóż ty tu robisz taka zamyślona, zadumana?

Dziewczyna drgnęła i spojrzała na damę nieprzytomnemi oczami.

— Co ci? — mówiła pani Łucja, podchodząc do niej. — Czemu tak dziwnie na mnie patrzysz?

Dziewczyna żachnęła się niegrzecznie i bez słowa odeszła.

— Obraziła się, a przecież nic złego jej nie powiedziałam — zdziwiła się pani Łucja. — Jaka dziwna!

— Dzika! — rzucił mężczyzna. — Może wstąpimy na to „psiwko“?

Zolojka szła ku zatoce. Nie wiedziała, co się z nią nagle stało, nie mogła pojąć, dlaczego zachowała się niegrzecznie wobec tej pani, która zawsze była dla niej dobra. Nie miała zamiaru obrażać jej, ale jak tylko ujrzała przed sobą jej uśmiechniętą, piękną twarz i uczuła mocny zapach perfum, szarpnęła nią złość. Szła teraz z głową zwieszoną, osamotniona, niezadowolona, podrażniona. Znowu usłyszała śpiew dolatujący z zatoki i natychmiast uczuła ten sam ostry zapach perfum.

Podniosła głowę.

Zatoka lśniła od księżyca, a tam, gdzie niedawno temu na biało zielonym lodzie szczekały i skowytały psy morskie, pływa dziś łódź ubrana w tyle róż, ile ich nigdy na całym półwyspie nie było. Dlaczego to morze jest takie złe i nielitościwe dla rybaków, a tak się śmieje do ludzi z lądu?

Dlaczego wszyscy ludzie z lądu są zawsze szczęśliwi?

Czy ten ląd jest rajem, czarownym ogrodem?

Z nieokreślonego wzburzenia rodzi się odwieczna tęsknota człowieka morskiego do lądu. Tam tyle ziemi, tłustej, urodzajnej, tyle zieleni, kwiatów, różnych zwierząt wesołych, wielkich miast, tyle cudów, tyle pieniędzy. Z tego, co jeden letnik wyda za miesiąc — cała rodzina rybacka może żyć przez rok.

Syczy żmija zawiści w biednem, młodem sercu.

Ale to nietylko zawiść, to gniew.

Gniew i trwoga. Trwoga przed czemś, co dzieje się bardzo daleko, a musi przyjść tu i już się ogłasza. Morze słucha wiatru, i rewy głośno grają, zanim burza przyjdzie. Czyżby serce słuchało czegoś innego, przewidywało burzę? Czyżby również grało i warczało groźnie, zanim ona przyjdzie?

Taki spokój w przyrodzie, taka cisza, taka jasność księżycowa.. Dziewczyna słucha — nie słychać nic — świat śpi, tylko ludzie jeszcze się bawią — a jednak w myśli jej błysnęło, a wargi wyszeptały:

— Norda idzie!

Spadnie na morze straszna, wyjąca, runie na wyspę swą ciężką, zimną piersią, zacznie gryźć, pazurami szarpać las..

Z poza wędzarni wymknął się jakiś kobiecy cień i zaczął uciekać ku wiosce.

— Czemu ona ucieka? — myśli Zolojka. — Kto to?

Ktoś zapalił pod ścianą wędzarni papierosa.

Poznała brata.

— Co ty tu robisz, Józk? Czemu nie idziesz do domu?

Józk wzruszył ramionami, dmuchnął jej dymem w twarz i mruknął:

— I, głupia jesteś! Poco za mną łazisz? Czemu się włóczysz po nocy?

Chciała mu odpowiedzieć, ale nagle zahuczało jej w skroniach, przejmujący ból obręczą ścisnął jej czoło.

— Norda idzie! — jęknęła.

— To bioj pod pierzynę, a nie łaź nad wodą.

Jeszcze coś mruknął niewyraźnie, poprawił muckę na głowie i wsadziwszy ręce w kieszenie spodni, poszedł zły.GOSPODYNI.

Edwardowa me mogła skarżyć się na zły sezon. Miała cały dom pełen gości: na dole, w wielkim pokoju cztery panienki, na górze czterech młodych panów, w warsztacie Edwarda i w chlewie całą rodzinę z Warszawy, w mieszkalnym pokoju przy kuchni małżeństwo z dzieckiem — też z Warszawy. Wszyscy byli bardzo grzeczni, ale wszystkim trzeba było dać zjeść i obsłużyć ich, nie zapominając o mężu, dziecku, krowie, świni i przypadkowych gościach „na noc“, którzy nocowali na sianie, na strychu.

Nie było to wszystko rzeczą łatwą.

Wogóle przez cały sezon w domu panowało piekło. Nieszczęśliwy był mały Eryk, który, zaniedbywany przez wiecznie zajętą matkę, popadał czasem w melancholję i złapawszy się odrzwi lub kołka w płocie, godżinami całemi wrzeszczał żałośnie: — Neńkuo! Neńkuo! — Nieszczęśliwy był stary Edward, który przez dwa pełne miesiące nie miał wstępu do swego warsztatu i nie mogąc zabawiać się ukochanym heblem, musiał się bezczynnie po podwórku wałęsać, ale najnieszczęśliwsza była Edwardowa.

Ta prosta, cicha i skromna kobieta, z wielkiemi jak gwiazdy, szafirowemi, dziecinnemi oczami świętej Jadwigi i z takąż dziecinną duszą, z całego serca szczerze chciałaby każdego obsłużyć, ale choć wychowała się w klasztorze, służyła w Berlinie, a nawet u księdza, nie wiedziała, jak to zrobić. To, co się działo w jej kuchni, przechodziło jej pojęcie i siły. Każda partja miała inne wymagania, co innego chciała mieć na obiad i na kolację, w innym czasie wstawała, w innym szła spać. Prawda, pieniądze były, ale z tego ciągłego zamieszania, pracy od czwartej rano do pierwszej w nocy, a już zwłaszcza z tych dziwnych zwyczajów i obyczajów biedna kobieta była nieomal chora. Kiedy szła rano do kościoła, a spowiadała się codziennie, musiała patrzeć na uwijające się dokoła domu panienki w pantofelkach i jaskrawych, kolorowych spodniach — a ten widok ją gorszył. Gdy po nabożeństwie z pobożnie złożonemi dłońmi i z oczami skromnie spuszczonemi w ziemię, wracała, witała ją, stojąc w otwartych drzwiach warsztatu, Warszawianka, drobna, ale bujnych kształtów, dorodna kobieta, w króciutkim i bardzo wyciętym szlafroczku. Panie chodziły w sukniach krótkich a przytem przeźroczystych, wszystkie miały chłopięce fryzury, umalowane usta, i napudrowane twarze, a co druga paliła papierosy.

— Pychą grzeszą, i wszystkie będą potępione! — myślała Edwardowa, ze zgrozą patrząc na te grzeszne obyczaje.

Nigdy też nie była na plaży, aby nie widzieć bezwstydu, do którego rybacy tak przywykli, że zupełnie nie zwracali nań uwagi.

Była już jedenasta, kiedy Edwardowa skończyła myć naczynie i mogła pomyśleć o spaniu. Weszła na chwilę do budy, w której mąż jej siedział z Gdańszczaninem. Stary, rad, że ma kogoś, z kim może rozumnie i do rzeczy pomówić, a zresztą sam szewc-amator, częstował majstra tabaką i opowiadał mu o skorzniach czyli nieprzemakalnych butach rybackich, jakie sam swego czasu szył, a które każdy chwalić musiał. Rozmawiali częściowo po kaszubsku a poczęści „platem“ gdańskim, którym stary Edward dobrze władał, a tak byli zajęci rozmową, iż Edwardowa, postawszy chwilę, postanowiła nie przeszkadzać im, lecz raczej iść spać.

Już wchodziła na schody, gdy naraz odezwały się dźwięczne, rozbawione głosiki:

— Edwardowa! Edwardowa!

To wróciły cztery panienki, zajmujące wielki pokój na dole.

— Nie ma Edwardowa trochę zimnego, zsiadłego mleka? Nam się tak strasznie pić chce!

Edwardowa była już bardzo śpiąca, ale lubiła te miłe, dobre panienki. Bez słowa postawiła świecę na stole; zeszła do piwnicy po mleko.

Napiwszy się mleka, panienki usiadły w otwartych oknach i zaczęły śpiewać wraz ze swymi czterema młodymi przyjaciółmi.

Wtem zjawił się jakiś młody człowiek, którego do Edwarda zaciągnęło światło, płonące w oknach. Młody podróżny nie miał noclegu i prosił, aby go przenocować choćby na sianie. Zlitowawszy się nad nim, Edwardowa poszła na górę pościelić. Gdy wróciła, pani z warsztatu poprosiła ją o trochę gorącej wody na kompres dla synka, bo małego brzuszek rozbolał po węgorzu.

Tymczasem śpiewy pod oknami ustały i czterej młodzi panowie, śmiejąc się i żartując, poszli do siebie.

Teraz Edwardowa była już pewna, iż będzie mogła położyć się i odpocząć trochę.

Ale wówczas przyszły znów do niej cztery panienki z wielkiego pokoju na dole.

Boją się same spać.

— Jakto same, przecie jesteście cztery!

— Ale my się boimy! Jak Edwardowa nie będzie z nami spała, to my oka całą noc nie zmrużymy. W domu jest obcy człowiek, niewiadomo, co za jeden i wogóle tylu różnych ludzi... Koniecznie, jeśli Edwardowa choć odrobineczkę nas kocha, musi Edwardowa z nami spać.

Wobec tego Edwardowa pościeliła sobie w wielkim pokoju na dole.

Wówczas panienki, napół już rozebrane, zaczęły ciągnąć wielką komodę pod drzwi, aby je zabarykadować.

— A to co znowu? — zdziwiła się Edwardowa, która jak rok długi drzwi na klucz nie zamykała, wogóle nie miała ani jednego klucza w domu.

— Mybyśmy inaczej całą noc oka zmrużyć nie mogły, my się tak strasznie boimy...ŚWITAŁO.

Świtało, gdy w wiosce zaczęły się rozlegać przyciszone pukania.

Ze strychów, z różnych kątów i z bud, dokąd zostali wygnani przez letników, powoli, poziewając i zapinając odzież na sobie, wychodzili rybacy — w buksach niemiłosiernie pstrokato połatanych, w kapeluszach starych, wymiętych, o nieprawdopodobnie wygiętych kształtach, w korkach na bosych nogach, lub w wysokich skorzniach. Jeden za drugim kierowali się ku lasowi, idąc powoli, aby ci, co wstali później, mogli ich dogonić. Tak w pochodzie zbierały się maszoperje węgorzowe. Gdy wszyscy już byli obecni, maszoperja zbitą gromadą maszerowała raźno przez las ku swej toni, rozmawiając półgłosem po drodze.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: