- W empik go
Żółty książę - ebook
Żółty książę - ebook
Trudny wiek XX naznaczyły piętna totalitaryzmów, wojen, ludobójstw. O jednej z największych zbrodni – Hołodomorze (1932–1933) – przez dziesięciolecia nie wolno było wspominać w Związku Radzieckim. Ofiary pozostawały nieupamiętnione, kaci spokojnie dożywali swoich lat. Równolegle toczyła się walka o ujawnienie prawdy. Powieść Żółty książę odegrała w tym procesie znaczącą rolę. To jedno z pierwszych i do dziś nielicznych dzieł, które językiem literatury starają się opisać traumatyczne doświadczenie Ukraińców.
„Upamiętnienie milionów zmarłych Ukraińców dokonuje się nie tylko za sprawą pomników, ustaw i prac naukowców. Hołdem dla nich jest również ta powieść opisująca ich tragedię – jedna z niewielu prób podejścia do najbardziej niewyobrażalnej zbrodni Stalina.”
– Anne Applebaum
Tłumacz: Maciej Piotrowski – z wykształcenia historyk i ukrainoznawca, z pasji animator kultury. Tłumacz literatury ukraińskiej, między innymi zbioru opowiadań Andrija Bondara Cerebro (wspólnie z Walerym Butewiczem, 2020), poezji do albumu muzycznego Kuby Blokesza Lwów. Szkice Miejskie (2015). Współtwórca spotkań literackich i portalu Rozstaje.art.
Autor:Wasyl Barka (właśc. Wasyl Oczeret, 1908–2003) – ukraiński prozaik, poeta, literaturoznawca, tłumacz i eseista. Świadek Hołodomoru, uczestnik walk zbrojnych podczas II wojny światowej. Od lat pięćdziesiątych żył i tworzył w Stanach Zjednoczonych. Jego dzieło życia Żółty książę zostało wpisane na listę stu najlepszych utworów ukraińskiej literatury PEN Clubu Ukraina. Na jego podstawie powstały film Głód 33 (1991) i sztuka teatralna Lenin Love. Stalin Love.
„Chłopi wpatrywali się we wrota strzegące zakazanej strefy lub w pobliskie groby – obojętnie jak w nicość, świadomi, że czekają na próżno. Podwoda wróciła po następny załadunek. W czasie gdy grabarze wywieźli i wyrzucili nieboszczyków do wykopu, zmarło kilku następnych chłopów, wzięli się więc za nich. Wyładowany wóz już odjeżdżał, gdy jeden z leżących, ledwo żywy, podczołgał się i poprosił:
– Zabierzcie i mnie! I tak umrę.
Nadaremno błagał. Jeden z siedzących na wozie odpowiedział:
– Poleż jeszcze tutaj. Jak wrócimy, to cię zabierzemy. Nawet żywego, bo widać, że nic z ciebie nie będzie.
Posłuchał ich. Gdy grabarze wrócili, rzeczywiście był już martwy. Odnieśli go na podwodę i ruszyli po nowy ładunek leżący przy drodze.”
Fragment książki
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7893-046-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trudny wiek XX naznaczyły piętna totalitaryzmów, wojen, ludobójstw. O jednej z największych zbrodni – Hołodomorze (1932–1933) – przez dziesięciolecia nie wolno było wspominać w Związku Radzieckim. Ofiary pozostawały nieupamiętnione, kaci spokojnie dożywali swoich lat.
Równolegle toczyła się walka o ujawnienie prawdy. Książka, którą trzymają Państwo w ręku, odegrała w tym procesie znaczącą rolę. To jedno z pierwszych i do dziś nielicznych dzieł, które językiem literatury starają się opisać traumatyczne doświadczenie Ukraińców. Autor, Wasyl Barka, podjął szczególnie cenną próbę, był bowiem świadkiem tamtych tragicznych zdarzeń, osobiście doświadczył niedożywienia, a także zebrał świadectwa wielu osób, które głodowały w latach 1932 i 1933. Ukraiński literaturoznawca i więzień sumienia Łeonid Pluszcz napisał o znaczeniu tego utworu:
Światowa nauka nie potrafi wyjaśnić masowych morderstw ani ideologii totalitaryzmu, który doprowadził do tych zbrodni. W kolektywnej psychice narodów wydarzyło się coś, co umożliwiło totalną zagładę, a tym samym totalnego zabójcę. Zaczątek odpowiedzi na te zjawiska na razie znajdujemy tylko w sztuce. Ukraińska literatura dysponuje powieścią kroniką _Żółty książę_ Wasyla Barki. Autorowi udało się w jakiejś mierze zaprzeczyć cynicznej prawdzie Stalina, że śmierć milionów nie jest tragedią.
Powieść po raz pierwszy ukazała się w 1962 roku, w trzydziestą rocznicę Hołodomoru, nakładem ukraińskich środowisk emigracyjnych w Stanach Zjednoczonych i Niemczech. Czytelnicy w Ukrainie musieli poczekać aż do 1991 roku, niemal do sześćdziesiątej rocznicy ludobójstwa. W Polsce temat Wielkiego Głodu staje się w ostatnich latach coraz lepiej rozpoznawalny, między innymi dzięki filmowi Agnieszki Holland _Obywatel Jones_ i książce Anne Applebaum _Czerwony głód_, jednak w języku polskim nie zabrzmiał dotychczas mocny literacki głos w tej sprawie. W dziewięćdziesiątą rocznicę Hołodomoru ten brak próbujemy uzupełnić.1
Stroiła córeczkę. Zdawało się, że to cząstka jej serca, wykrojona z piersi, bije nową radością.
A tu znów bieda: męża wezwali na zebranie. Czegóż im więcej trzeba? Wczepiają się, wgryzają. Dawaj! Jak nie grosz, to zboże!
– Mamusiu, długo jeszcze? Może poczekam na majdanie… – zamarudziła Ołenka.
– Stój! – powstrzymała ją Daria Jasenciowa. – Przecież zaraz skończę. Jak tatę wypuszczą, pójdziemy wszyscy.
– Mykoły i Andrijka nie ma.
Synkowie czekali na ojca. A gdyby stało się coś złego? Nie, nie wolno jej o tym nawet myśleć.
Rozczesywała Ołence włosy, starannie, po pasemku, ozdabiała jej główkę kwiatami, jakby nakładała koronę z gwiazd. Stała przed lustrem bez słowa, ale to, co niewypowiedziane, drżało w powietrzu, płomieniem ogarniało pierś. „Kwiatuszku mój” – szeptała do córki. Strach o rodzinę przeszywał jej ciało, był jak ukłucie w boku, które nie wiedzieć co zwiastuje. Dusza broniła się przed nim, koił ją widok córeczki błyszczącej jak księżyc.
– No już, postój chwilę! – wstrzymywała małą.
Ołenka niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę, w dłoni trzymała szary zeszyt. Tam była cała jej nauka.
– Muszę iść? – zapytała nieśmiało. – Będą się ze mnie śmiali.
– Kto taki?
– Wszyscy: uczniowie, nauczyciele.
– Śmiech nierozumny to grzech.
– Nasłucham się docinków.
– Wytrzymaj. Lepiej godzinę przecierpieć niż cały rok pochwał słuchać.
Darii było przykro, że śmiano się z jej dziecka. Rósł w niej gniew, sprawiedliwy, ale niebezpieczny. Niech rozpłynie się w sercu. Pozostanie gorycz, przywykła do niej. Przemogła to uczucie, jak zawsze.
Zachmurzyła się. Pierworodny syn, Mykoła, cztery lata starszy od Ołenki, poddał się strachowi. „Po co te przeżytki odprawiać?” – powtarzał, pewnie za obcymi. Młodszy, Andrij, czasem jeszcze słuchał matki. Dzieci chyba myślały, że jest głupsza niż tamci, co dają nowe książki, kiedy ona czyta stare. A to w nich były prawda i serce. Co się znajdzie w tych nowych? Wyłącznie podłość. Daria czuła, jak z dnia na dzień „oni” przekabacają jej dzieci, nastawiają przeciw matczynej woli; rodzone, a stają się coraz bardziej obce. Co za straszna krzywda, jak piekąca rana zadana zardzewiałym nożem. Ale cóż począć… tylko krzyczeć, choć to nie pomoże. „Tamci” są silniejsi.
Daria miała podłużną twarz i zapadłe policzki. Ciemnoszare źrenice pozbawione dawnego blasku tkwiły głęboko w oczodołach. Otoczone wyrazistymi brwiami i warkoczem, usadowione w nienaturalnie bladej twarzy, zdawały się ciemniejsze, niż były w rzeczywistości, biła od nich łuna jak popiół spalonego jedwabiu.
Stroiła córkę tak starannie, jakby pokutowała, odpracowywała winę za zbędną srogość. Dziewczynka jakiś czas temu dostała w szkole kilka słabych ocen, i to nie przez brak zdolności, ale przez niedbalstwo i zbytki.
Złajała wtedy Daria córkę, mało nie uderzyła. Zrobiła to ze strachu lub ze wstydu przed urąganiem sąsiadów, że niby „durne dziecko macie”. Nie spodziewała się, co z tej połajanki wyniknie. Ołenka zbladła, zadrżała i słaniając się, uciekła w kąt. Rozdygotana, szlochała tak gorzko, że cała chata zamarła. Po chwili nastała cisza i wszyscy rzucili się pocieszać małą. Mimo to całymi dniami chodziła przygaszona, jakby chora. Później starała się z całej siły i zaczęła przynosić ze szkoły dobre oceny. Chyba nie rozumiała, po co jej one, ale rozpromieniała się, gdy widziała radosną twarz mamy. Darii ścisnęło się serce, gdy teraz spojrzała na zeszycik córki. Miała do siebie żal, oddałaby lata życia, żeby cofnąć czas.
Dziewczynka pokornie poddawała się maminemu grzebieniowi, ubrana na biało i blada jak sukienka. Po tacie odziedziczyła jasne oczy i wysoko osadzone brwi. We włosach promieniście skrzyło się kilka kwiatków. Jakby gwiazdka weszła do domu, dziwna swoją cichością.
Matka starannie czesała córeczkę – miały iść do cerkwi. Będą stały obok siebie i prosiły Boga o wybaczenie. W taki dzień człowieka prześladują! Krwiopijcy, zabrali męża i kto wie, co będzie dalej. A jeszcze Ołenka przeżywa szkolne kłopoty. Trudno ją przekonywać, wiedząc, że ludzie będą z niej się naśmiewać. Dobrze, że w jednym słucha matki – została w domu, bo po co na majdanie wystawać?
– Ołenko, jeśli będą z tobą się drażnić, żeś do cerkwi poszła, przemilcz. Ich zło sczeźnie, a nasza prawda nigdy.
– To gdzie się podzieje?
– Zostanie między ludźmi. A kiedy oni umrą, pójdzie do nieba.
– A my?
– Jeśli zasłużymy, to też.
– Jak ludzie tam żyją?
„Są jak twoja niewinna duszyczka, która każdemu wybacza i wszystkich kocha. Tak się tam żyje” – odpowiedziała w myślach Daria. Odparła jednak:
– Tego nie wiem, ale na pewno szczęśliwie.
– Gdzie to jest?
– Oj, wszystkiego nie wiem. A ty ciągle wypytujesz.
– Pewnie gdzieś wysoko! Tam, gdzie ptaki! A jak deszcz pada, to gdzie oni się skryją?
– Są nad deszczem i nad gwiazdami.
– A co jedzą?
– Niczego im nie trzeba.
– Nawet chleba?
– Nawet chleba.
Ołenka spojrzała przez okno, zamyślona.
– Już wiem! Jak słoneczko, co niczego się nie trzyma, a chodzi.
Zagapiła się na światło za szybką. Po chwili dodała:
– A nie rozdzielą?
– Kogo?
– Nas.
– Kochająca się rodzina zostanie razem na wieki. Chyba że rozłączy się sama, jeszcze przed bramą.
– Jaką bramą?
– Niewidzialną… Jest w każdym miejscu, jak nasza cerkiew.
Ołenka trzymała zeszyt przed sobą, jakby prezentowała świadectwo. Szara okładka z poziomymi liniami, ręczny podpis, okrągłe, nierówne litery. Jej myśli krążyły wokół jednego: co będzie „wtedy”, gdy już na zawsze zostaną razem. Czy zmienią się w nierozłączny gwiazdozbiór, który płynie po niebie, ułożony w jeden kształt?
Dobrze jest z mamą i babcią postać w cerkwi, a od złośliwców trzeba odwracać wzrok. Wszystko będzie jak trzeba.
Po co Ołenka przyniosła zeszyt – wiadomo. Mama nie wspomniała o nim ani słowem, tylko zaśmiała się w duchu. Zeszyt z miłymi dla serca bazgrołkami był dla Darii cenniejszy niż wszystkie rzeczy w domu. Wśród kartek kryły się jasne wspomnienia: jak kwiaty schowane wiosną, które niosą i radość, i rzewność, gdy trafią przed oczy.
Daria udawała, że nie zauważa zeszytu. Nie wiedziała, jak zareagować. Czy córka znowu się nie rozleniwi, gdy będzie chwalona zbyt często? Może niech lepiej pracuje bez nagrody? Ale czy tak można, nie zauważyć starań własnego dziecka? Przecież to z szacunku dla mamy.
– No, pokazuj zeszyt! – rzuciła wreszcie.
Ołenka się ucieszyła, że mama znów obejrzy jej pracę. Rzetelnie naniesione literki były chude, zbudowane z patyczkowatych kresek i okrągłych brzuszków, ale dla Darii piękniejsze od cerkiewnej ikony.
– Bardzo ładnie.
Odłożyła zeszyt na półkę ciasno wypełnioną książkami. Jeszcze raz poprawiła ubranie Ołenki, pogładziła. Nie mogła oderwać wzroku od córeczki.
Już czas. Po drodze do cerkwi musi spytać chłopców, czy widzieli tatę.
– Chodźmy. – Podała Ołence lusterko, jakby chciała powiedzieć: patrz, jak cię mamusia wystroiła, nikt nie zrobi tego lepiej.
Pod oknami coś zaszeleściło. To ciotka Hanka kroczyła od strony ogrodu. Pewno idzie zapytać o urodzaj. Sąsiadka była starsza od Darii, fałdy zmarszczek na podbródku zwisały jej jak gruszki. Uśmiechnęła się do Ołenki.
– O, jaka gładka! Będą do niej swaty chodzić! Oj, oj… żebym czego niepotrzebnego nie nawróżyła. – Odkaszlnęła, jakby chciała odwołać własne słowa.
Dziewczynka migiem odłożyła lusterko na stół i wybiegła przez sień na dwór.
– A czegóż do rady zganiają? – spytała sąsiadka.
– No czegóż. Zboże zdawać, co do ziarenka.
Gdy tylko wymówiła te słowa, w domu niby pociemniało, jakby zły cień ogarnął ziemię.
– Oj, strach… co to się w świecie dzieje… – zasmuciła się Hanka.
Stała zakutana w chustę, choć dzień był pogodny, ciepły, mimo że zwiastował deszcze. Ciężki kraciasty materiał zakrywał ciało niczym cień chmury starą pochyloną wiśnię. Twarz miała ciotka już przywiędłą, pozbawioną koloru, a wokół mądrych oczu ciasno usadowiły się zmarszczki.
– Widziałam we śnie, jak ten piec widzę – zaczęła po cichu, ale wyraźnie i śpiewnie – kożuch wiszący na odrzwiach, z jaszczurki zdjęty, ale z rudą sierścią, choć takich jaszczurek nie ma. Ale że z jaszczurki, to wiedziałam. Rękę wyciągam, chcę pogładzić po sierści, dotknąć materiału, a ten zimny jak woda w stawie. Sen mara! Co może znaczyć?
– Oj, zły sen, zły – zgodziła się Daria. – W kożuch jaszczurzy odzieją, to niby nieszczęście na plecy zarzucą.
– Oj, tak. Niedobry, niedobry. Wiek takiego nie widziałam. Gdzie wasza dziatwa?
– Na majdanie. Chciałam ich zabrać do cerkwi, ale stają okoniem. Bo i w szkole za to ich dręczą, wyśmiewają.
– Utrapienie nasze!
– Nagadali dzieciom, że nowe książki lepsze są niż cerkiew. A w nich życia nie ma!
– Moje siostrzeńce też nowe książki mają, a widzę, że im nudno. Za to jak na dawną książkę natrafią, przykręcają lampę i całą noc przy niej przesiedzą.
– Bieda, ale do szkoły prowadzić trzeba, bo co z nich będzie?
– Mus to mus. – Hanna kiwnęła głową. – Aby ich tylko uczyli, jak się godzi. Na pamięć nic ich nie uczą. Kiedyś to było… Ja niedługo do szkoły chodziłam, a ile pieśni i bajek znam! W środku nocy powtórzę!2
Chłopi, wezwani przy niedzieli do budynku rady wiejskiej, słuchali referenta, jakiego we wsi Klenotocz jeszcze nie było. Jeden z tutejszych, Myron, stanął pod ostatnim oknem w świetlicy, przytulił się do ściany i czujnie przyglądał mówcy. „Oj, straszny, jaki straszny! Na takiego mocnych nie ma” – myślał.
Stój i się męcz… i nawet nie kwęknij! A w domu czeka rodzina… Poranek świeży i jasny, w sadzie jak w pałacu, oprószone rosą pajęczyny świecą w odblaskach słońca. Dręczą niewinnego, ten posępniak człeka przeżuje i kostki nie zostawi. I znów ta sama myśl wraca do Myrona: „Tego paragrafy nie obchodzą. Dorwie nas, cokolwiek będzie…”. Gdyby wejrzał ryżemu prosto w oczy, przeraziłby się: rybie źrenice aż kipią, ciemne oczy schowane za szkłami okularów, grubymi, jakby wyciętymi z lodu. Zerka spode łba, włosy ma płowo-czerwonawe, zderzone z gęstym, brunatnym zarostem.
Groźnie, choć przyciężkawo, zaczyna referować: od carskiego ucisku, przez industrializację, podkułactwo, sabotaż, kontyngenty, aż po czyszczenie szeregów. Myron osowiał. Partyjniak od razu mógłby powiedzieć: oddawaj całe zboże, bo zabijemy. Jak na drapieżcę przystało. Ale nie, kręci jak żmija i dręczy.
– Opór zostanie złamany, a wszystkie jego ośrodki zmiecione! – Głos referenta wibrował na najwyższych tonach. – Ziemię poruszymy, a zmieciemy!
Grigorij Otrochodin w trakcie przemówień zwykł się unosić, płonął od gróźb rzucanych pod adresem słuchaczy. Słowa płynęły, utwierdzając go w przekonaniu o własnej nieomylności. Czuł, że jego przekaz miażdży nikczemników, którzy sprzeciwiali się światłym rozkazom partii.
– Klasa pracująca zmaga się pod naszym sztandarem… – snuł opowieść.
W jego wyobrażeniu nowa „klasa pracująca” miała zastąpić ludzi, których widział przed sobą, tych z odciskami na dłoniach. Nie o nich mówił. Papiery instrukcji przywoływały skojarzenia z wiosną, kiedy oddawał się marzeniom o przyszłym szczęściu proletariatu, dalekim i niewyraźnym. Myśl o nim wprawiała Otrochodina w bojowy nastrój. W imieniu ludu pracującego narzucał kontyngent na hreczkosiejów, ten obcy gatunek.
Pierwszą grupę mieszkańców zebrano jak należy. Milicjanci stanęli w drzwiach. Pilnowali porządku, a zarazem wywierali presję na obecnych. Dostał zadanie – reprezentować wolę partii. Bo też chłopstwo chodzi po wsi jak chce, nie stawia się na zebrania, a sprawa utknęła w miejscu! Nie, on tym warchołom pokaże siłę. W żelazne kleszcze złapie! Martwi powstaną, nasypią zboża w trumny i biegiem do punktu zdawczego – wysypią mu do nóg! Na koniec jeszcze skłonią się do pasa. Uchwalone – to wykonać. Trzyma rozporządzenie w teczce, pod ręką. Ono ma większą moc niż ich upór.
Na odprawie w stolicy jeden z członków grupy przygotowanej do wyjazdu spytał: a co, jeśli chłopi będą mrzeć, a zboża nie oddadzą? Kamienny kierownik z żółtawym wąsem do tego momentu sennie memłał rozlazłe zdania z oficjalną miną formalisty i powolnymi gestami, ale po tych słowach wzdrygnął się i rozdziawił gębę w krzyku. Nawet Otrochodina przejęła trwoga. „Tak nie można…” – przemknęło mu przez głowę. Zrazu jednak pomyślał o Gospodarzu, którego oczy błysnęły, podrasowane czerwoną farbą, i zmieniły twarz człowieczą na podobieństwo istoty ze starożytnych głębin, niedającej o sobie zapomnieć.
Otrochodin zwątpił we własną lojalność wobec partii. Od razu przywołał się do porządku. Bał się, że nie przejawia właściwej świadomości politycznej. Od teraz będzie słuchał słów kierownika jak przykazań z granitowych tablic.
– Martwym zboże macie z rąk wydrzeć!
Szanował Wodza – bezgranicznie; nosił trencz o frontowym kroju – zielonkawy. Bo też naprawdę wybierał się na wojnę. Wiedział, że chłopstwo słucha go z musu, ale się boi. „Myślałby kto, carowie! Żuki ze skamieniałymi mózgami, a noszą się jak szlachta!”
Z podwyższenia jak z teatralnej sceny patrzył na ich twarze; z jego ognistych oczu przezierał wstręt. Od zgromadzonych biły przerażenie i posępność. Co poniektórych ogarniał bezwład.
Przyciągnęło go fosforyczne spojrzenie jednego z chłopów, tego spod okna. Zauważył w nim gorycz, rozżalenie. Trzeba go sprawdzić: skryty, z rolników indywidualnych. Tacy zazwyczaj gromadzą wokół siebie innych twardogłowych. Otrochodin mechanicznie wypuszczał z siebie kolejne zdania, ale przyglądał się wydłużonej twarzy wieśniaka ukrytej w półcieniu. Brwi uniesione, jakby czemuś się dziwił. Może ogarnęło go zniecierpliwienie? Oczy szare, popadające w błękit, emanujące smutną poświatą.
Mówca zawrzał, zapłonął, aż mu coś w sercu łupnęło, gdy miotał kolejne słowa, ze wzrokiem wbitym prosto w oczy pod oknem, Myron zaś stał jak przykuty do słupa. Nie wyróżniał się niczym spośród zgromadzonych chłopów, nazwisko też brzmiało zwyczajnie dla tej okolicy – Jasenec. Codzienność jego posiadacza podkreślał kilkudniowy zarost na twarzy – nie zdążył się ogolić, bo został wezwany bez ostrzeżenia, w niedzielę. Wysokie ogorzałe czoło, podłużna twarz, jasna czupryna z zakolami. Oczy usadowione głęboko, źrenice szarawe z błękitnym odblaskiem, ziemiste brwi i opadające wąsy tegoż koloru. Lnianą koszulę, dziś bladą, a kiedyś ciemnoniebieską, z resztkami pierwotnego barwnika w okolicach kołnierza, nosił pod marynarką szarą jak ściernisko po ulewnych deszczach. Zerkał przez okno: stała tam fura z uwiązanym do płotu spoconym koniem. Zwierzę próbowało schwytać wystającą zza sztachet gałązkę, przekręcało łeb, raz po raz kłapiąc w powietrzu zębami, mlaskając popielatymi wargami. „Jużeśmy jak ta szkapa!” – pomyślał Myron. „Linia partyjna nas spętała, teraz to nawet gałązki nie sięgniemy”.
Chłopi skulili się jak słoneczniki podczas burzy, która ogarnęła pół nieba i łupi gradem w bezbronny urodzaj. Otrochodin wymachiwał obiema rękami, groził, a jego złoty ząb pośród szczerb aż gorzał, jak i grube szkła okularów bez oprawy, trzymane tylko przez metalowe zauszniki. Uderzył rozwartą dłonią o stół.
– Kto się nie zastosuje, wróg narodu! Jego rodzina też!
Zastygł. Skała! Partyjniacy i członkowie rady wiejskiej chowali w kieszeniach po rewolwerze, milicjanci trzymali broń za pasem. Wszystko to dla bezpieczeństwa Otrochodina. Naprzeciw nich – gromadka wiejskich chłopków, i ledwie jeden miał w ręku bacik, cieniutki jak trzcinka.
Myron schylił głowę. Wiedział, że się z nimi rozprawią, tak jak podczas zaganiania do kołchozów. Popędzą na północ, pełną lamentu i śniegu. Skierował wzrok ponad sylwetę konia, w przeciwną stronę niż słońce, hen, daleko, na zachodzący księżyc, cały w szramach. Miesiąc był jak karb, jak kredowa pieczątka na błękitnym papierze. „Na nasz obraz i podobieństwo” – pomyślał Myron. „Brat brata na widłach trzyma. Wbił ostrza między żebra i podnosi, czekając na śmierć. To przestroga przed grzechem Kainowym. Taki los nas czeka, a może i jeszcze marniejszy, bo zgładzą też rodziny”. Nieruchomy obraz bielał jak zjawa, złowrogi ślad na niebie. A pod nim topole: jak świadkowie albo podsądni. Myrona aż serce zabolało. „Niechbym ja przepadł. Ale rodzina czym zawiniła? Do kogo się odwołać? I czemu z obcej stolicy lezą, siedzieliby w domu… Albo weźcie trochę, ale i nam coś zostawcie. Gdzież tam. Oddaj całe zboże, a sam zdechnij. Myśmy do nich się nie pchali. Poszedłby kto do Moskwy, do siedziby tego gryzonia, i u niego by poszukał! Dawać mąkę, dawać kartofle, wszystko! A teraz sobie głodujcie. A przecież my nie idziemy. Nawet jakbyśmy mogli, nie pójdziemy. Męcz się, człowieku, pod groźbami. Oj, czy matka dziś w cerkwi wystoi? Będzie się bała, czy ja tu nie wpakuję się w tarapaty. Zostało trochę jedzenia dla dzieciaków – oddać państwu to śmierć dla całej rodziny. A ci odmieńcy krzyczą: dawaj, dawaj! Wychodzi na to, że chcą nas wybić do nogi. I gdzieś tam moi mali na słoneczku, jak ptaszki w gnieździe, czekają, czy tatuś wyrwie się z klatki. Biedactwa, kto ich pożałuje, jak nas nie stanie?”
Nie słuchał już referatu. „Wiadomo, do czego zmierza. Jasna sprawa. Pozostaje mi jakoś stąd się wydostać. Cieszą się partyjniacy z naszej tortury jak wilki z beku owiec. Słońce zajdzie, zanim ten złotozęby cały świat obszczeka”. Koń za oknem dalej próbuje złapać gałązkę. „Patrzcie go, znajdzie sposób? Nie, za nic w świecie. Za krótki ma pysk, a płot zbyt mocny”.
Jasenec poczuł na sobie wzrok referenta. Przenikliwy. Skrzyżowały się ich spojrzenia. Jakby stali na wąskiej kładce przerzuconej nad przepaścią. Pozostaje im albo ostrożnie się minąć, albo zginąć. Przez oczy, drobne okienka, zajrzeli sobie w dusze. Ślad po tym zostanie w nich na zawsze: będą wrogami, choć bliżsi są sobie, niżby się zdało.
Popadał w rozpacz. Raptem jakby przez ciało przeszła iskra. Coś się w nim wypaliło. Ucichł, niemal zapadł w sen. Dalej ogarniała go drętwota, wróciło jednak zaciekawienie postacią referenta, pomieszane z odrazą.
Otrochodin uznał Myrona za podejrzanego; dostrzegał jego brak pokory, ale stwierdził, że kryje się za nią słabość. Rozemocjonował się jeszcze bardziej, pałał coraz dzikszym i mocniejszym gniewem, wpatrzone w Jasencia źrenice płonęły. Ciemnobrunatne, nie do przejrzenia, zastygłe. Oczy człowieka odważnego, zimnokrwistego. Czując stojące za sobą prawo, Otrochodin zrozumiał, że co jak co, ale teraz czas na uderzenie.
Cierpkie spojrzenie miał zdesperowany Jasenec. Widział w myślach jasny, graniczny kamień, jak znak na krańcach parceli, ważniejszy niż urzędowy akt obowiązujący od pokoleń. Symbol w duszy Jasencia i duszy sąsiada, reguły jasnego świata dobrych ludzi. Teraz, widać, miał on zniknąć. Podjęto decyzję, by wszystko obrócić w ruinę. Nowy porządek niby pnącza oplatał ludzi. Bez litości. Wyrwą ostatni okruszek z dziecięcych rąk. Gorzkie myśli snuły się po głowie Myrona. „Gdzieś daleko jakieś ciemne typy chcą sobie kabzę nabić. I wymienią szloch dziecięcy na złoto, zaspokoją swoje żądze”. Po tym wniosku oderwał wzrok od referenta. „Gadaj zdrów. Już my takich znamy”.
Koń spręża się ostatkiem sił: wyciąga szyję do badyla, wciska chrapy między sztachety, ale i to na próżno. Zmęczony i zgłodniały, potrząsa grzywą, by odgonić muchy, całe ich chmary wlatują mu w zaropiałe oczy. „Roi się wokół robactwo, wie paskudztwo, dokąd lezie. W najsłabszy punkt. Biedne zwierzę, w kołchozie je zamęczyli, nawet siana nie rzucą. I nas zabatożą na śmierć. Doczekaliśmy się!”
Otrochodin zakończył. Niespodzianie z ciasnych rzędów słuchaczy wyskoczył suchy chłopina w skromnym odzieniu, z ptasią twarzą i włosiem zmierzwionym niczym pierze.
– A można mieć pytanie? – zwrócił się do zachmurzonego Otrochodina.
Nie doczekał się odpowiedzi. Zachrypniętym głosem, też podobnym do ptasiego, dorzucił przestraszony, ale z oburzeniem:
– A dzieci kto weźmie?
– Co? Jakie znowu dzieci? – Otrochodin usadził go wzrokiem, surowo spiął usta.
– Dziecięce dzieci! – krzyknął chłopina z rozpaczą. – Moje dzieci na przykład, mam ich siedmioro, a do jedzenia nic. Kto będzie je karmił, jak żona i ja umrzemy, a w chacie ni kruszynki?
Otrochodin zamilkł, twarz mu poszarzała. Wśród zgromadzonych wzmógł się zgiełk.
– Dobrze powiedział! Dokąd dzieci pójdą? Jakże tak? No, powiedzcie, dokąd? Chleba nie ma, wszystko zabrali!
Otrochodin się zagotował, wybuchnął.
– Milczeć! Milicja! Wyłapać pieniaczy! Aresztować!
Sala w moment ucichła. Zamarły głosy jak płomienie świeczki zgaszone nagłym przeciągiem. Zakotłowało się. Chłopi chmarą skoczyli do drzwi.3
Płot wyznaczał granicę. Od strony rady wiejskiej przylegał do niego trójkąt chwastów, naprzeciw ziały zdziczałe wnętrzności zapuszczonego sadu. Mykoła stawiał kredą znaki na żerdkach. Zbielały od kresek, przez co wyglądały jak przedwieczna pogańska figura.
Andrij popatrzył na symbole, usiadł i rozpoczął przegląd majątku trzymanego w kieszeni. Miał tam soczewkę, która potrafiła skupić światło w ognistą kropkę, guzik z orłem, koralik mieniący się na tęczowo i figurkę jelenia. Uwagę chłopca przykuły wydarzenia na sąsiednim podwórzu: akcja z trzema bohaterami. Najmniejszy próbował wspiąć się na szopę i poprosił o pomoc średniego brata. Ten splótł palce w koszyczek, maluch włożył tam stopę i zaczął wdrapywać się po krzywej ścianie, ale poślizgnął się i spadł. Podniósł się i ponowił próbę. Już się zbliżał do dachu, lecz trzeci z chłopców, najstarszy, szarpnął go za koszulę. Mały znów znalazł się na ziemi, chociaż nie grzmotnął jak poprzednio, bo średni go pociągnął, niezbyt mocno, tyle że z drugiej strony, dzięki czemu pechowiec złapał równowagę. Wszyscy trzej odeszli od szopy, lecz zaraz wrócili z wielką skrzynią. Najstarszy rzucił ją na ziemię, aż gruchnęło, i wraz ze średnim stanęli z boku. Mały przepchnął ją bliżej ściany, wskoczył na wieko i chwycił strzechę. Zaczął się podciągać, wciskał stopy we wgłębienia w ścianie. Udało się, wlazł na dach! Ledwie zrobił tam kilka kroków, gdy z szopki z krzykiem wyskoczyła babcia.
– Złaź mi, ale już! Gdzie się wtarabaniasz!
W mig zsunął się na ziemię i pobiegł do braci.
Andrij patrzył na ciąg wydarzeń jak na ilustracje z książki. W oddali snuły się jakieś majaki, wieś zionęła pustką, po cmentarnemu groźną, cichą i martwą. Przedziwne odczucie! Pustka wnikała do jego wielkich oczu, ciemnoszarych jak u matki.
– Co tak patrzysz? – spytał Mykoła. – Jak się nudzisz, to skocz na majdan, zajrzyj przez okno, co z tatkiem.
Starszy chłopiec miał prawo wydać polecenie, a Andrij musiał go słuchać. Taka kolej rzeczy. Szanował brata, a ten zawsze bronił malca i postępował sprawiedliwie. Mykoła był cichy i zwykle zamyślony, od jego wychudzonego ciała wciąż biły jasność i dobroć.
Posłaniec wrócił bez wieści. Zobaczył tylko dwóch milicjantów w siwych mundurach. Palili w sieni, a za rogiem budynku stali miejscowi partyjniacy.
– Tacy to z niejednego pieca chleb kradli – podsumował ich Mykoła.
– A my nie. Myśmy do pieca chleb kładli – z dumą zauważył Andrij.
– Niby tak. Ale tak naprawdę kładła matka, a myśmy chleb jedli.
Andrij przyznał mu rację, po czym ogłosił:
– Wiem, co robiła reszta.
– No?
– Było tak: jeden o chleb prosił, drugi chleb nosił, a trzeci woził.
– Dobrze. Masz łeb na karku! I co jeszcze?
– Niech pomyślę. Czwarty chleb sprzedawał, piąty kupował… no, a szósty zrabował.
– Pasuje. A ktoś dał chleb temu, który prosił?
Andrij się zawahał. Nic nie wymyślił, więc Mykoła dokończył za niego:
– Siódmy chleb wydzielał, ale ósmy go przegnał.
– Dziewiąty chleb zwędził!
– Nie! Za-chach-mę-cił!
Andrij zapamiętał nowo poznane słowo. Zerknął na straż stojącą przy furmance obok rady wiejskiej.
– Tylko pamiętaj, gęba na kłódkę! – przestrzegł go Mykoła. – Jak gdzieś wypaplasz coś takiego, to tatę zamęczą w areszcie. Rozumiesz?
– Będę milczał jak grób.
Mykoła przyjrzał się znaczkom na żerdkach, kilka poprawił. Wyciągnął z kieszeni wymiętoszoną książkę i powiedział bratu, żeby poszedł się pobawić. Wciągnęła go historyjka przedstawiona na stronach z oberwanymi brzegami. Podróżowały po nich Prawda i Krzywda, a podczas wędrówki dzieliły się chlebem. Prawda częstowała pierwsza. Gdy jej sakwa opustoszała, Krzywda nie podzieliła się swoim jedzeniem, w dodatku wydłubała towarzyszce oczy jako opłatę za okruch chleba. Mykoła czytał historyjkę przejęty i oburzony tym podstępem: „Jak tak można!”. Bajkę podrzucili mu po cichu starsi uczniowie. Szepnęli: „Przeczytaj i pomyśl, czym nam odpłacają za chleb!”. Mykoła prawie zapomniał o budynku rady, wokół którego jak stado gawronów kłębiła się brygada, gotowa do dalszej drogi. Przeżywał opowiastkę, jakby i jego dotknął podobny los. Krew nabiegła mu do oczu, wczuł się w skazańca prowadzonego na śmierć. Niebo zakryły ciemne chmury.
Andrij tymczasem snuł się jak duch wśród starych spróchniałych szopek zatopionych w burzanach. Nudził się po spacerze do rady, nie miał nic do roboty. W chaszczach czerwienił się piec – samoróbka: cegły złożone w niepełny kwadrat i arkusz blachy z okrągłym wycięciem pośrodku. Istniał nieuchwytny związek między znaleziskiem i emocjami chłopca. Przez to piec wydawał się prawdziwszy niż wszystko dookoła, wzbudzał bolesny niepokój. Oczami wyobraźni chłopczyk ujrzał schronienie, ale z innego wymiaru. Wyraźnie widział obrysy pieca, ale reszta się rozmywała, zapraszała do środka, jaśniała. Stał obezwładniony, bez słowa; tylko jakaś duchowa siła podpowiadała mu, że jest w tym coś ważniejszego niż w okolicznej pustce.
Zgraje wokół rady kłębiły się niczym burzowe chmury. Słuchali brygadzistów, podzieleni na grupki, każda obstawiła jedną podwodę. Ptaki powoli i ociężale przelatywały nad pożółkłymi wierzchołkami drzew. Andrij przyglądał się im w milczeniu, czekając, aż brat skończy czytać. Gdy Mykoła zwinął książeczkę w rulon i schował do kieszeni, młodszy brat zapytał:
– Które zwierzę żyje dłużej: kruk czy wąż?
– Chyba węże. Nie wyzdychały jeszcze, więc pewno do czegoś są potrzebne.
– Ile lat?
– Długo, zależy od węża. Zapomniałem… pewnie cały wiek. Mogę się nieco mylić.
– A kruki?
– Kilkadziesiąt. Też są potrzebne: żeby posprzątać. No, ale zdarzają się i próżniacy. Patrz tam!
Wskazał w kierunku rady. Próżniacy, usłyszawszy harmider zza drzwi, zawirowali, po czym z brygadzistami na czele rzucili się do wozów. Wtedy z budynku wysypali się chłopi i od razu się rozpierzchli, każdy w swoją stronę. Chłopcy wypatrzyli w tłumie ojca i wybiegli mu na spotkanie. Nie widzieli go jeszcze tak zasmuconego. Zwrócili też uwagę na Otrochodina: pobłyskując szkłem okularów i zębami, wymachując teczką, kiwnięciem głowy wskazał na Myrona i szepnął coś do sekretarza rady. Ojciec chłopców dostrzegł to kątem oka i wyjaśnił:
– Wskazał nas osobno, na zgubę. Wybrał nas na wrogów!
Zafrasowany ruszył do domu, chłopcy poszli za nim.
* * *
Myron z jakiegoś powodu zapamiętał referenta nie w kolorach rudawym i zielonkawym, ale płomienistym i myszatym. Otrochodin wciąż stawał mu przed oczami: twarz skryta w cieniu, zamiast rąk miał przerażające haki, długie szczypce, wyciągał je przed siebie. Za nim panował mrok, kryły się w nim zmory: kare bestie zgromadzone w kole, a w środku najmocarniejsza z nich, pokryta ochrą, ślepa na ludzkie łzy i żądna krwi. Zatrwożył się. „To jaszczurze plemię. Nadchodzi dzień ostatni, dzień męki, dzień upadku w przepaść…”
Od kilku miesięcy w jego wyobraźni majaczyła ta żółta postać rodem z podziemi, która nocą rozpina metaliczne sieci, przynosi wszelkie plagi, wyziera zewsząd, znajduje oczy Myrona, osacza go w każdej myśli, bez przerwy, natarczywie. Nawet jeśli starał się zająć głowę czymś innym, zjawa przychodziła, wbrew jego woli, i gnębiła serce. Nie odpuszczała mu i podczas spotkań z ludźmi: do wypowiedzianych słów raptem przyczepiał się przeklęty upiór. Niedawno Myron odważył się spytać o to księdza.
– Kusi cię bestia – zasmucił się ojczulek.
– Nie – zaprzeczył Myron. – Nie uległem pokusie.
– To nie ty uległeś, lecz bestia pożąda ciebie. Strzeż serca i nie pozwól, by zło tobą owładnęło. Wojuj z nim. Musisz trwać w pokorze, jak światłem żyć miłością do wszystkich, a przede wszystkim do Boga. Módl się przez cały czas. Modlitwa to największa siła świata.
Myron wysłuchał porady i szczerze chciał się do niej zastosować, ale gdy wrócił do codziennych trosk i pracy, mara znów wbiła szpony w jego duszę. Także teraz majaczył w niej referent, przemawiał jak kruk na mogile, zwiastun złego losu.
Z podwody Otrochodin z wściekłością spoglądał na mijane obejścia: czemu tysięcznicy nazywali wygwizdowem miejsce, w które go wysłano? Przesada! Szkodzi to wizerunkowi wsi w oczach klasy robotniczej. Wśród ceglanych murów, w rozpalonym powietrzu stolicy, snują się wapniste wyziewy, a w tutejszej zieleni można odetchnąć pełną piersią. Miasto przyciąga za to zimą: między zwałami śniegu powietrze jest czyste jak diament, zdradliwie świeże, а od ścian po wielokroć odbija się echo każdego dźwięku. W otwartej, rozległej przestrzeni prospektów, osnutej bladoróżowymi mgiełkami, majaczą barwne obrysy wielkich budowli: strzeliste wieże zabytków oraz nowe wielookienne i pięknie zdobione gmachy. W tym surowym nastroju bojowy duch, dziarski i rześki, przepełnia i człowieka, i całe miasto. Otrochodin bez przerwy wspominał stolicę. Tam się urodził, tam zmężniał. W jej imieniu bryłę świata z posad mógłby ruszyć – czy to ku lepszemu, czy ku zagładzie.
Bystre ma oczy! Tylko raz zaliczył wpadkę: zakochał się w jednej z byłych sekretarek z komitetu obwodowego. Już w trakcie romansu dowiedział się o jej prawicowym odchyleniu. Wycofał się, zerwał z nią stosunki, ale wypadek ten położył się cieniem na jego życiorysie.
Miał w biurze przyjaciół, którzy zamietli jego grzeszki pod dywan. Wykazał się niezwykłym rygorem. Oprócz tego przeszedł dwie najcięższe próby podczas największego czyszczenia partyjnych szeregów. Łatwiejszy problem rozwiązał w połowie, trudniejszy – zaledwie na dziesięć procent.
Pierwsza połowa pierwszego zadania była banalna. Od razu zgadł, co powinien robić, i przywyknął. Choćbyś był arcykomunistyczny w programie, linii partyjnej, dyscyplinie i cholera wie, czym jeszcze, nikt za ciebie nie da złamanej kopiejki, jeśli przeoczyłeś sedno sprawy – hołd dla Gospodarza. Taki sobie Otrochodinie, trzymaj się tej zasady, a wypłyniesz na powierzchnię i cień cię nie ogarnie. Druga połowa testu była zbyt nieprzejrzysta, i nawet on, nie w ciemię bity, dał sobie spokój.
To drugie, trudniejsze zadanie zbiło go z pantałyku: szarlatański labirynt ciągle zwodził i oszukiwał. Jakby bawili się z tobą w kotka i myszkę. Robisz krok w jedną stronę, przyszykowałeś się jak trzeba, ale sukcesu nie osiągasz, bo nadzorcy zmieniają kierunek i widać, że tylko dla własnych potrzeb stawiali przed tobą ścianę. Cały czas! Ogarnia cię przerażenie, obiecane drzwi się oddalają, słychać trzask strasznego skobla. Coś tam w końcu zrozumiał, dzięki sprawnemu umysłowi, ale „góra” miała własny partyjny mechanizm i śnieg, więc Otrochodin musiał zamrozić dalsze ruchy.
Studiował ich gierki, chwyty i kruczki, od których bolała wątroba. Nie miał klucza, ba, nie znał numeru pokoju. Zdobył za to doświadczenie, jak to określał, na polu soc-intrygi. No i z nieba spadła mu możliwość przepchnięcia się w górę przez zejście ku dołom. Odpocznie od kolejnych sideł, stojących partyjnej płoci na drodze do żerowisk zajętych przez najgrubsze ryby. Widział w tym swoją szansę. Chciał coś udowodnić, wrócić w aureoli znawcy lokalnych uwarunkowań, łapiącego w lot myśl Gospodarza, mimo zasłon i sieci. Jeśli mu się uda, tam, na górze, odzieją go w wielkorybią łuskę – ordery, wyjazdy rekreacyjne, abonamenty na widowiska, dodatki w kopertach… U góry – to znaczy w stolicy, w aparacie centralnym. Tam jest prawdziwe życie, z bogactwem treści, a przede wszystkim bez senności dołów, które grzęzną w sprawach bytowych, jak zwierzęta. Gorzałka, kotlety, muchy, romanse… duchowa pustka i śmiertelna drętwota. Umrzeć, umrzeć z tych nudów można.
Co prawda i w stolicy coś go uwierało, marazm kąsał prosto w serce, zaciskał węzły jak żmija wypełzająca z ciemności. No to miał teraz swoją szansę na rozwój! Stało się – rzucili go na odcinek wiejski. Po powrocie z takich miejsc partyjnego aktywistę otacza aureola przodownika. Taki typ ma szansę wypłynąć na powierzchnię. Albo chociaż o tym pomarzyć.
Kołysanie podwody na nieutwardzonej drodze zazwyczaj koiło nerwy Otrochodina po przemowie na zebraniu. Wyciszała go miękka i równa jazda. Wóz ciągnęła ulubiona para koni, długo czekał na ich przydział. Tym razem spokój nie przychodził. Nazbyt wzburzyła go niepokorna postawa chłopków, którzy mieli czelność zaszemrać przeciwko odejściu na swoje miejsce – dwa metry pod ziemię.4
Nie była to najweselsza niedziela dla Klenotoczy. Pod cerkwią gromadzili się mieszkańcy wsi, a także ludzie z sąsiedniej miejscowości; tam świątynię już dawno zamieniono na magazyn materiałów budowlanych i kołchozowych płodów. Przychodzili tutaj, choć musieli pokonać aż siedem wiorst.
Prawosławna cerkiew stała w tym miejscu od wieków. Powiadano, że poprzednią, drewnianą, wybudowano jeszcze przed najazdami Tatarów; przetrwała je, bo oni choć troszkę szanowali cudzą wiarę. Spłonęła w XVII wieku, podczas napaści innych przybyszy – tym razem z przeciwnej strony świata, a do tego chrześcijan. W hetmańskich czasach ówcześni klenotoczanie wznieśli świątynię murowaną.
Lśniła bielą jak niedzielny chleb. Ozdoby, kolumny, gzymsy i rzędy okien uwypuklała jasność tego poranka.
I oto nadeszła wiadomość: dziś, tak jak w sąsiedniej wsi, i tutaj „zamkną” cerkiew. Od razu po mszy należy przekazać komisji klucze, a także cerkiewne kosztowności.
Batiuszka był siwy, miał wątły głos i niedowidział. Wiernych zgromadziła się cała cerkiew. Na wieść, że będzie to ostatnia msza w Klenotoczy, ściągnęli z najodleglejszych chutorów. Kazanie dotyczyło męczennictwa: od czasów rzymskich aż do naszych, o tym, że napaści nie ustawały, ale nigdy nie zgasiły płomienia cerkiewnych świec, i teraz również nie dadzą rady, choćby budynek został zbezczeszczony.
– Zaiste, zdolni są świątynię naszych ciał wniwecz obrócić – ostrzegł duchowny – ale nie nasze dusze, bo one są wieczne.
Babcia Charytyna Jasenciowa słuchała tych słów i zdawało się jej, że niby zasypia, a duch uwalnia się od ziemskich ciężarów i ulatuje gdzieś daleko, poza wieś. Jak wszyscy w Klenotoczy wiedziała, czym jest dusza nieśmiertelna. Blisko było staruszce na drugą stronę. Wyprasowane ubranie równymi fałdami opadało na wysuszone ciało. Na głowie nosiła białą chustę, wysuniętą tak daleko na czoło, że cień skrywał oczy – szare jak u syna, tylko pozbawione błękitnego odblasku. Kiedyś tam lśnił, za młodu, ale wyblakł.
– Zakarbujcie sobie na zawsze: miłość boska jest nieskończona! – ogłosił batiuszka.
Starowinka wiedziała, ani przez chwilę nie zwątpiła, że to prawda. Wzruszyła się, łzy zasnuły jej oczy. Gorzki nasz los, ale nigdy nie będziemy sami.
– Błagajmy o przebaczenie, a Bóg nam przebaczy.
Wiedziała i to, czuła w sercu. Ogarnęła ją radość, a łzy płynęły po twarzy coraz szerszym strumieniem. Jesteśmy grzeszni, ale nie potępieni. Jest dla nas ratunek. Patrzyła przed siebie – wzrok miała słaby, ale jej dusza, wsłuchana w kazanie, chłonęła słowa jak zbielała od suszy, spragniona skiba ziemi przyjmuje pierwsze krople deszczu. Dostrzegała dobre, stare prawdy. Wzdrygała się przy kolejnych zdaniach, traktowały już nie o miłosierdziu, ale o ludzkich grzechach. Ich opis dotykał ją do głębi, ale i cieszył. Jakby przypomniała sobie o ranie, która zaczynała się goić. Jak ślepiec idący przez bezdroże, który napotyka pomoc. Słuchała i się bała, że czegoś nie dosłyszy.
– Pismo głosi: Chrystus jest miłością. Uczniami jego są ci, którzy przestrzegają boskich przykazań. A ci, którzy ich nie pamiętają, nie należą do Cerkwi, choćby dnie i noce wystawali w świątyni. Wejrzyjmy w swoje serca! Zamęt. Dyszymy ogniem, ogarnia nas znieczulica. Zazdrościmy, wyśmiewamy, rugamy bliźniego i mu szkodzimy. Wężowa nasza natura! Nie chcemy się pokajać, nie widzimy potrzeby. Jakby nasz upór mógł przechytrzyć Boga. Msza się skończy i co potem? Znów jak poganie w nienawiści żyć będziemy. A miłość święta pochodzi od Boga! Czy nią żyjemy? Nie! Plemię hebrajskie przez czterdzieści lat błąkało się po pustyni, znękane i strudzone. Grzeszyli, ale pamiętali o pokucie. I namiot swój nieśli jak świątynię największą. A my, czy niesiemy w sercach arkę, którą dał nam Chrystus, jego przykazania? Porzuciliśmy je! Przepełnia nas złość. Zapomnieliśmy modlitw, popadliśmy w pychę, ale mieliśmy urodzajną ziemię. Teraz nie mamy, została nam odebrana. Popadliśmy w pychę, bo mieliśmy ziarna wiele. I to zabrali. Skupiliśmy się na ziemskich uciechach, zapomnieliśmy o darach nieba. Opamiętajmy się! Siekiera stoi przy drzewie i ogień płonie, pozostaje złożyć ofiarę, gdy duchowych płodów zbrakło.
Zlękła się babcia, pomyślała, że w ich wsi jest dokładnie tak, jak głosi ojczulek. Szerzą się pijaństwo i wszeteczeństwa różne. Fałszywi jesteśmy, pyszałkowaci i złośliwi. Każde świństwo o bliźnim powtórzymy, opowiadamy plotki i kalumnie. Żyjemy bez bojaźni Bożej. Biją się, szarpią na ulicy w dzień święty! Jak psy! Chyba tylko kara Boska otrzeźwiłaby ludzi.
Ksiądz mówił dalej.
– Pytamy: po co szanować sąsiada, który nam szkodzi? A to właśnie jest prawdziwa miłość. Większa niż ta odwzajemniona, za którą odpłacamy komuś niby pieniędzmi. Wspomnijcie łotrów ukrzyżowanych obok Chrystusa. Jeden drwił ze słów prawdy. Drugi błagał o miłosierdzie i przed nim drzwi raju zostały otwarte, choć krzywdził innych. Może jego ofiary mu nie darują. „Panie, czemu on jest tutaj? Nienawidzimy go!” Czy będą godni życia w Królestwie Niebieskim ci, którzy wybaczyć nie potrafią i noszą w sercu gorycz i żal? Nie! Nigdy i nigdzie! W niebie jest miejsce wyłącznie na pokój i zgodę, miłość i przebaczenie, radość zbawionych dusz. Ani krzty wyrzekań, zemsty. Pan Bóg Miłosierny wybaczył skruszonemu łotrowi. Sądy Boże nie podlegają niczyjej ocenie! Niech każdy jednym się zajmie: czy jego grzechy są wybaczone? Bo każdy z nas kiedyś zbłądził.
Charytyna zatopiła się w myślach. „I ja błądzę! Na cudze występki się pieklę, a o swoich, jeszcze gorszych, nie pamiętam. Ciągle myślę o grządkach, o kurach, tygodniami zajęta, nawet w niebo nie spojrzę”.
Ponownie ogarnął ją niepokój, z którym weszła do cerkwi. Wspomniała syna, zabrali go do rady. Oj, będzie z tego bieda.
Ksiądz zakończył kazanie dobrym słowem.
– Zapomnijmy, po czyjej stronie była wina. Oczyśćmy swoje dusze ze złości i stańmy, jak jedna rodzina, pod opieką Zbawiciela, który przyniósł nam odkupienie własną krwią i śmiercią. Zwróćmy ku niemu oczy w dzień sądu, bo ten nadchodzi. Bądźmy mężni jak pierwsi męczennicy w obliczu ryczących bestii, gdy biegną nas rozszarpać. Nasze dusze są w rękach Chrystusa. Amen.
Cała cerkiew płakała. Ludzie zdawali sobie sprawę z tego, jak żyją: ograbieni, zagnani do przeklętych kołchozów, żebracy. Kto nie chciał tam iść, tego zadręczono we własnym domu. Do dzisiaj mieli choć tę ostatnią, spokojną przystań. Ale i tu wkraczają, przybłędy z mroku.
Wychodząc z tłumu, Charytyna spojrzała na starodawne malowidła. Były na nich brama ustawiona na skos i księga otoczona ognistym wieńcem, po prawej stronie mnich z białym krzyżem, a za nim słońce, księżyc i gwiazdy. Z lewej strony bramy wzrok przykuwały skrzynia z monetami, złota czasza z winem, carska korona i portret kobiety. Pośrodku błyszczał szkielet śmierci. Niżej z ciemności wyłaniał się cyryliczny napis naniesiony karmazynową farbą: ABYŚCIE NIE POPADLI W POKUSZENIE.
Charytyna oglądała malowidła, stojąc wśród tłoczących się ludzi. Mimochodem podsłuchała rozmowę dwóch kobiet, jeszcze starszych od niej.
– Ot, mija wieków dziewiętnaście od ukrzyżowania Jezusa, a już skrada się Antychryst, by nas dusić – lamentowała ta z trzęsącą się głową.
– A juści! I dobrze wie, od czego zacząć. Od cerkwi. Takaż to dola – z bólem wyszeptała druga.
Wszyscy wyszli, starosta cerkiewny zamknął drzwi i z kluczami w ręce czekał na komisję. Ojczulek odszedł – i dlatego, że był chory, i dlatego, że nie mógł patrzeć na bezbożność. Ludzie skupili się w pewnym oddaleniu, w półokręgu. Czekali. Co dalej będzie z cerkwią? Stanęli przed świątynią jak mur. Rozmowy ucichły. Młodsze kobiety wysunęły się naprzód. Cicho, dźwiękiem kłosów pszenicy chwiejących się przed burzą, zaszemrały bezzębne wargi zgarbionej staruszki, pomiędzy bezrzęsymi powiekami błyszczały dwie samotne iskierki. Puszczono ją do pierwszego szeregu, żeby wszystko zobaczyła.
Po chwili podjechała komisja w towarzystwie komsomolców. Wszyscy we wsi znali ich z twarzy i nazwiska, a od tego dnia będą się kojarzyć z narzędziami rujnacji: nieśli do cerkwi łomy, siekiery, kilofy, liny i piły. Chłopcy, uzbrojeni po zęby jak żołnierze, udawali obojętność, ale widać było, że spojrzenia ludzi ich palą. Starosta stał w drzwiach, otoczony grupką członków bractwa cerkiewnego. Cicho i z wolna odpowiadali na niecierpliwe, napastliwe pytania komisji. Agresorom zaczęło się śpieszyć, popędzali ich, bezwzględnie jak komornicy, całą zgrają rzucili się do drzwi. Nagle coś odwróciło uwagę zgromadzonych: i bractwa cerkiewnego, i rzeszy wiernych, i państwowej komisji. Napięcie wisiało w powietrzu, wystarczyłby drobiazg, żeby zaczęła się burza. Wszyscy odwrócili głowy i zastygli. Pod ścianą cerkiewną zobaczyli ślepego lirnika. Jego śpiew popłynął jak głos wiekowego, nierówno uderzonego dzwonu. Głowę miał starzec oprószoną siwizną. Obok niego stał obszarpany chłopaczek, w jednej dłoni trzymał dziadowski kostur, a w drugiej drewnianą miseczkę na jałmużnę. Lira zaskrzypiała przeciągle, ten dźwięk dołączył do chrypliwego śpiewu, który wznosił się podczas opowieści, naprzemiennie śpiewanej i recytowanej.
Po świętej górze Zbawiciel chodził – alleluja! Zbawiciel chodził, rajski sad sadził – zachowaj, Panie!
Rajski sad sadził, trzy razy skropił – alleluja! Trzy razy skropił, rajski sad rozkwitł – zachowaj, Panie!
Dzieci zuchwałe, kwiaty zerwały – alleluja! Kwiaty zerwane opadły marne – zachowaj, Panie!
Zbawiciel rzecze: nie płaczcie, dzieci – alleluja! W polu tarnina jasno zakwitła – zachowaj, Panie!
Gdy ją zerwiecie, koronę splećcie – alleluja! Koronę splećcie, na mnie ubierzcie – zachowaj, Panie!
W cierń ubierzecie, ukrzyżujecie – alleluja! W nogi i ręce gwoździe wbijecie – zachowaj, Panie!
Bok kopią ostrą mi przebijecie – alleluja! Krew z wodą z serca strugą pociecze – zachowaj, Panie!
I cały naród krew ta obmyje – alleluja! Kogo obmyje, do nieba przyjmę – zachowaj, Panie!
W połowie pieśni przewodniczący komisji podbiegł do starosty, wyrwał mu klucze z rąk i zaczął gmerać nimi w zamku. Chciał wszystkim udowodnić, że jest świadomym obywatelem radzieckim i nie zważa na zabobony. Członkowie komisji ruszyli do drzwi, też niby ignorowali pieśń, ale tak naprawdę wsłuchiwali się w nią z zaciekawieniem. Przewodniczącemu słabo szło z kluczami, próżno szarpał klamką, trochę zdenerwowany, a trochę rozproszony występem. Gdy zamek wreszcie puścił, pieśń akurat dobiegała końca i coś nieziemskiego wkradło się do podniosłego tonu lirnika, dzięki czemu obraz z ostatnich wersów stanął ludziom przed oczami jak żywy. Nikt nie drgnął. Dziad ucichł, tylko lira jeszcze brzmiała, gdy w jego stronę rzucił się jeden z komsomolców.
– A ty co, kontrrewolucjonistyczne treści rozpowszechniasz? – krzyknął ostro.
Dziad się zamyślił. Po chwili pokręcił głową.
– Nikt o tych kontrarewolucyjach jeszcze nie słyszał, kiedy tę pieśń najstarsi lirnicy powtarzali. To psalm o czasach królowania Jeroda, a ułożony za Kozaczyzny. Stare dzieje! A tego, co pan komisjant obwieszcza, to ja nie znam.
Krzykaczowi odjęło mowę. W tym momencie przewodniczący z obstawą wtargnęli do świątyni. Za nimi wbiegli młodsi z grona wiernych, wkroczyli nawet w szeregi przedstawicieli władzy. A potem pociągnął cały zgromadzony tłum. Żywe fale ludzkie pochłonęły komisję. Nim zdążyła pojąć, co się dzieje, ludzie bez słowa wypełnili cerkiew i jak mrówki ruszyli chować jej wyposażenie. Mimo zamieszania nikt nie naruszył świętej sfery carskich wrót, wierni używali bocznych przejść do prezbiterium. Błyskawicznie je zablokowali, żaden z komsomolców nie zdołał tam wtargnąć. Ludziska chwytali wszystko, co dało się zabrać z ołtarza: ewangeliarz, krzyże, darochranitielnicę, antymins. Cerkiewne chorągwie kołysały się w ludzkim wirze, te zdjęte z drzewców znikały za pazuchami, ikony opadały ze ścian i płynęły chwilę nad powierzchnią, po czym tonęły w ludzkim strumieniu. Nad głowami zajaśniało płótno z płaszczenicą, ostrożnie niesione do wyjścia, a potem nagle przepadło jak kamień w wodę. Kadzielnice, szaty, tace, świeczniki – wszystko, co można było uratować przed napastnikami, znikało w mgnieniu oka.
I już – wierni rzucają się ku drzwiom, jakby uciekali przed pożarem, czmychają bez słowa. Jak wypełnili świątynię, tak samo się rozbiegli. Po lirniku i chłopcu ślad przepadł. Przewodniczący krzyczał, żeby wstrzymać ruch, lecz chwilę później tylko miotał się po świątyni, jakby zapomniał języka w gębie. Gdy doszedł do siebie, cerkiew była pusta – bez wiernych i bez dóbr. Komisja i komsomolcy zgromadzili się wokół niego.
– I co z tego, zakopią. Byli też obywatele z chutorów, więc rozniosą po stepach, po lasach. Ale to nic, wyśledzimy ich. – Nadrabiał animuszem.
Obciągnął szarawą marynarkę w pepitkę i uniósł pulchną dłoń, jak dowódca armii przed bitwą. Był tęgi, łysawy, jego twarz znaczyły bezbarwne worki pod oczami i pyszne żółtawe wąsy. Zamaszyście opuścił rękę i krzyknął:
– Zdjąć dzwony!
Chłopcy niechętnie, jak leniwe pastuchy goniące za oddalającymi się końmi, ruszyli w stronę dzwonnicy. Mamrotali coś pod nosem, ale za pomocą lin i drągów spuścili dzwon. Na moment odbił światło, zabłysnął. Z okolicznych domów wyjrzeli ludzie, by zobaczyć, jaką to nową niegodziwość szykuje komisja.
Dzwon spadał niczym błyskawica, oblany promieniami słońca. Z gromowym hukiem uderzył w fundament pod dzwonnicą. Leżał wyszczerbiony, obrócony do góry i nieco w bok.
Jego ostatni krzyk nie był głośny, ale okrutnym echem zabrzmiał w ludzkich duszach.
Grobowa cisza ogarnęła Klenotocz. Jakby dopiero co przeszedł pożar. Jakby cała wieś straciła głos.