Zostanie tylko wiatr - ebook
Zostanie tylko wiatr - ebook
W 1952 roku ostatni islandzcy osadnicy odpłynęli z Hornstrandir. Ślady ich życia powoli zaczęły znikać, a półwyspem znów zawładnęła natura. Mieszkańcy przeprowadzili się w przyjaźniejsze rejony, zostawiając za sobą ponadtysiącletnią historię ujarzmiania ziemi, będącej dziś jednym z najpiękniejszych rezerwatów przyrody na świecie. Wielu współczesnych Islandczyków twierdzi, że Hornstrandir opustoszał, ponieważ był jednym z najtrudniejszych do życia zakątków kraju. Sądzono, że jego mieszkańcy pochodzili z innego świata.
Berenika Lenard i Piotr Mikołajczak, autorzy bestsellerowego reportażu „Szepty kamieni. Historie z opuszczonej Islandii”, zabierają nas w podróż po półwyspie: do dawnej norweskiej stacji wielorybniczej, amerykańskiej bazy wojskowej na szczycie góry, w rejs statkiem po fiordach. Odwiedzają także dolinę, w której mieszkał najsłynniejszy islandzki pustelnik, zaglądają do domu najbardziej radykalnego komunisty w historii kraju i rozmawiają z prezydentem Islandii. Poznają historie kapitanów, myśliwych, hodowców owiec, artystów i dziennikarzy oraz ludzi, których życie naznaczyły wielkie tragedie. „Zostanie tylko wiatr” to zbiór opowieści z pozornie znanej, lecz odległej wyspy – ze świata, który warto ocalić.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-928-7 |
Rozmiar pliku: | 8,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hornstrandir. Region opuszczony w latach pięćdziesiątych XX wieku, przetransformowany w rezerwat przyrody, oddzielony od pozostałej części wyspy lodowcem. Nazwa, która przewijała się w naszych rozmowach od kilku lat. Rzadko, bo wydawała się zbyt odległa, niedostępna i obca. Mówiono, że to nieludzko piękne miejsce, pełne sag i legend. Albo opowiadano nam historie, w których główną rolę grała izolacja, wywołująca u mieszkańców Hornstrandir niezdrowe popędy. Poznaliśmy opowieść o ich dziwacznych stosunkach z amerykańskimi żołnierzami, którzy stacjonowali na jednej z gór, o nietypowych obyczajach seksualnych i kryminalnej przeszłości wielu ludzi pochodzących z półwyspu. Różne też były powody, dla których w końcu opuścili oni wszystkie osady. Nie znaliśmy wtedy jednak w Reykjavíku nikogo, kto mógłby opowiedzieć nam, jak tam właściwie jest.
Pewnego dnia, gdy po obiedzie poszliśmy na krótki spacer po stolicy, nazwa Hornstrandir padła ponownie. Trzy dni później byliśmy już na łodzi płynącej na półwysep, w stronę Jökulfirðir.
W podobnym czasie, dzięki konferencji w Ísafjörður poświęconej wydarzeniu sprzed niemal stu lat, wpadliśmy na trop Grenlandczyków, którzy odwiedzili Fiordy Zachodnie w 1925 roku w drodze ku zasiedleniu nowych ziem na północnym wschodzie Grenlandii. Nieco później, jadąc na tygodniowe wakacje do domku letniskowego w Núpur, zahaczyliśmy o dolinę Selárdalur. Dzięki Friðrikowi Ragnarssonowi, przyjacielowi ze stolicy, poznaliśmy tam historię najsłynniejszego islandzkiego pustelnika. Wiedzieliśmy już wtedy, że niespełna dwieście kilometrów od doliny mieszka jego żeńska odpowiedniczka.
Spędzaliśmy niemal każdy weekend, jeżdżąc po Fiordach Zachodnich, szukając opowieści. Przekonaliśmy się, że na Islandii wszystko się łączy. Nie wiedzieć kiedy nasz projekt rozrósł się do niespodziewanych rozmiarów – na początku listopada padł kilometr numer szesnaście tysięcy, który pokonaliśmy w helikopterze, lecąc nad Kangertittivaq, najdłuższym fiordem świata leżącym we wschodniej Grenlandii.
Zostanie tylko wiatr. Fiordy zachodniej Islandii to opowieści z północno-zachodniego wycinka wyspy. Historie o izolacji, niesprawiedliwości dziejowej, opuszczeniu, ale i o nadziei, że są ludzie, którzy poprawiają to, co zepsuli inni.Elínborg
– Nikt nie będzie z wami rozmawiać. To miejsce zarezerwowane wyłącznie dla Islandczyków.
Siedzimy w Cafe Paris położonej przy placu Austurvöllur w Reykjavíku. Niczego nie zamawiamy, czekamy na Elínborg. Jej rodzina pochodzi z niewielkiego gospodarstwa w Norðurstrandir, północnej części Fiordów Zachodnich.
Na jej stronę internetową, gdzie opisuje dzieje swoich przodków, natrafiliśmy miesiąc wcześniej. Przez tydzień korespondowaliśmy mejlowo, wreszcie padła propozycja spotkania. Chcieliśmy przekonać Elínborg, żeby opowiedziała czytelnikom spoza wyspy o wciąż żyjącym dziadku, wujku i ich odważnych krewnych.
Spóźnia się; to tutaj normalne. Nie zdziwiłoby nas, gdyby nie zjawiła się w ogóle. Bo pogoda jest fatalna, nie da rady przyjechać. Przez ostatnie kilka miesięcy słyszeliśmy to nieraz. Na szczęście po pół godzinie oczekiwania Elínborg wchodzi do kawiarni, zdejmuje przemoknięty trencz i siada, świdrując nas oczami ciemnymi jak woda w zimowym fiordzie. Z wykształcenia ekonomistka, po sześćdziesiątce. Nosi eleganckie spodnie w kant, na białą koszulę narzuciła szarą tweedową marynarkę, kołnierzyk spina czarna wstążka.
Zamawiamy kawę i ciasto. Mówimy dużo, Elínborg bacznie nas obserwuje.
Najstarszy geologicznie obszar Islandii, szacowany na 24–26 milionów lat, znajduje się przy Bolungarvíku. Kilka wieków temu na Fiordach Zachodnich osiedlano się o wiele chętniej niż na popularnym dziś południu. Choć o terenach wokół największego w tym regionie fiordu^() Ísafjarðardjúp krąży wiele opowieści, Elínborg twierdzi, że o Hornstrandir, Norðurstrandir i Strandir lepiej nie pisać. Że wszystko, co o nich usłyszymy, zawsze będzie podparte sformułowaniami: „Obiło mi się o uszy…”, „Gdy byłem mały, mój dziadek opowiadał…”, „Nie wiem, czy to prawda, ale…”.
Historii ludzi z Hornstrandir, spisanych w innym języku niż islandzki, jest stosunkowo niewiele. W archiwum w Ísafjörður powiedziano nam, że w szufladach zalegają wyłącznie statystyki i stare pożółkłe listy. Jedna z bibliotekarek pokazała nam kilka książek z opisami tamtejszej przyrody, druga podpowiedziała, żeby po prostu porozmawiać z mieszkańcami, trzecia obiecała zebrać jakieś materiały, ale nie znalazła na to czasu. W związku z tym w Cafe Paris idziemy w zaparte.
– Nigdy tam nie mieszkałam – mówi Elínborg. – Ale miejscowi cenią sobie prywatność i prawie na pewno nic wam nie powiedzą.
Mówimy jej, kto do tej pory zgodził się na rozmowę, wymieniamy nazwiska. Może to sprawi, że usłyszymy coś więcej? Przez ściągnięte usta padają odpowiedzi: „Ta kobieta to szalona wiedźma, wie różne rzeczy”, „On to wariat, nie lubię go, choć zna tu każdy kamień” oraz „Nie wiem, czy akurat z tym człowiekiem warto rozmawiać”. Elínborg zdaje się znać ich wszystkich, ale przy kolejnych nazwiskach krzywi się w grymasie, nie dowierza, spuszcza wzrok. Jej twarz przywodzi na myśl oblicze mima, który starł białą farbę, pozostawiając jedynie wściekle czerwone usta. Odczuwamy wyraźnie bijącą od niej niechęć, dopijamy kawę.
Elínborg dostrzega nasz zawód i między wierszami przemyca nadzieję, że zostaniemy dopuszczeni do rodzinnej tajemnicy. Co jakiś czas rzuca nam temat i patrzy, jak zareagujemy. W poczuciu, że jej wyznania będą mieć swoją cenę, wymieniamy spojrzenia. Dla nas oznacza to koniec rozmowy, tymczasem Elínborg niespodziewanie się rozgaduje. Jakby poczuła, że musi wyjaśnić swój punkt widzenia.
Po kolejnym łyku kawy opowiada, że kiedyś przez cztery lata pracowała w Ísafjörður, stolicy Fiordów Zachodnich. Pewnego dnia pojechała do Norðurstrandir, żeby odpocząć. I nagle zdała sobie sprawę, że to miejsce jest w pewien sposób jej, że ona do niego przynależy.
Wtedy jeszcze nie wiedziała, że pochodzi z północnej części półwyspu. Ojciec zmarł, gdy miała zaledwie cztery lata, później mała Elínborg razem z matką i ojczymem opuścili Fiordy Zachodnie; po przeprowadzce do stolicy nigdy się o nich nie wspominało. Lecz kilka lat temu, gdy chora leżała w domu, chciała zająć czymś ręce. Zadzwoniła do dziadka, wujka i kuzyna, oznajmiając, że pragnie poznać i spisać dzieje rodziny, w szczególności taty, którego pamiętała jak przez mgłę.
Głos Elínborg nabiera rozpędu. Płynie opowieść o marzeniu dotarcia nie tyle do rodzinnych historii, ile do serca swojego ojca, a tym samym do własnego. O kolekcjonowaniu wspomnień.
– Mam ambiwalentne odczucia, bo kocham Norðurstrandir bardziej niż cokolwiek na świecie. Kiedy opuszczam to miejsce, to zawsze morzem, bo uwielbiam i je, i chłopaków na statku. Pamiętam, jak raz w drodze powrotnej powiedziałam, że wyprowadzam się do Europy, a kapitan rzucił wtedy, że mogę stąd odpłynąć, ale ten świat we mnie zostanie. Miał rację. Bardzo podoba mi się to, co robicie, ale chyba chcę, żeby pozostał tylko moim. Zresztą nikt nie będzie z wami rozmawiać. To miejsce zarezerwowane wyłącznie dla Islandczyków. Niewiele mamy już takich nietkniętych przez turystykę. I niech będzie tak nadal, bo wolę już to niż ludzi strzelających sobie wszędzie selfie.
– Ale gdyby nie turystyka, Fiordy Zachodnie mogłyby się wyludnić jeszcze szybciej – mówimy. – Często taki turysta zostawia w hotelach, wypożyczalniach i restauracjach po kilkaset tysięcy koron.
– Jestem ekonomistką, prawda? Więc wiem, że masowa turystyka musi mieć swój kres. Może trochę to potrwa, przez setki czy tysiące nowych osób, które ściągną tutaj dzięki, na przykład, waszej książce, ale i tak w końcu runie. Chcecie być częścią upadku? Zamiast przyjechać na chwilę, ludzie zapragną spędzić pięć czy siedem dni w Dýrafjörður, pięć dni we Flateyri i tak dalej. A to już inny rodzaj turystyki, taki uziemiony, na dłużej. – Elínborg krzywi się ponownie, jakby wizja tygodnia spędzonego przez kogoś spoza Islandii w Þingeyri napełniała ją głębokim pesymizmem albo odrazą.
Wczorajszego wieczoru rozmawiała z przyjaciółmi, też ekonomistami, o kolejnym kryzysie. O wszechogarniającej obawie, że nadejdzie jeszcze gorszy. Mało kto jednak chce podejmować ten temat poważnie. W trakcie dyskusji ktoś powiedział, że Islandczycy żyją na wulkanicznej ziemi, wiedzą, co jest pod nimi. A kryzys jest jak to coś – zalega tuż pod powierzchnią, burzy się i przelewa jak lawa. W mediach słychać powtarzane na okrągło pytanie: nie „czy?”, ale „kiedy?”. Choć Islandczycy są lepiej przygotowani na krach niż w 2008 roku, nikt nie wie, kto tym razem zapłaci za chciwość. Obawiają się, że najbardziej poszkodowani będą, jak ostatnio, zwykli obywatele. Osoby, które nie mają wyboru – muszą żyć i myśleć, że wszystko skończy się dobrze. Dlatego zarówno ekonomistów, jak i zwyczajnych mieszkańców dziwi, że przemysł turystyczny wciąż wierzy w hossę w nieskończoność. Że będzie pęcznieć i transformować w gigantyczne monstrum. Analogicznie podchodzi do problemu przemysł rybny: ma być tylko lepiej.
– Jesteśmy wszyscy rozumnymi ludźmi i wiemy, że budowanie w kółko sprawi, że w końcu będzie o ten jeden budynek, jeden samochód wzięty w leasing, o jedną firmę turystyczną za dużo. Wiecie, co sobie mówię, gdy widzę, że to wszystko rośnie tuż za moim oknem? Mówię sobie: „To dobrze dla mnie, bo gdy się zestarzeję, będzie dużo miejsc, gdzie będę mogła spędzić emeryturę: puste pokoje hotelowe z pięknymi łazienkami, guesthouse’y zamienione z powrotem w mieszkania, restauracje przerobione na małe faktorie”. A cały żałosny dowcip w tym, że to, czego będziemy potrzebować, będzie na nas czekać z otwartymi rękami. High quality standard. Już widzę tych emerytów w nowym Marriotcie, jak mówią: „Wspaniały widok z balkonu! Harpa wygląda dziś pięknie!”. I życzę im tego.
Po kilkunastu minutach rozmowy o islandzkiej ekonomii Elínborg nagle zdaje sobie sprawę, że zboczyła z tematu. Z widoczną niechęcią powraca do strony internetowej. Przed chwilą śmiała się i z pasją rozprawiała o tym, dokąd zmierza wyspa, o nowych pomysłach na inwestycje i nietrafionych działaniach rządu, o korytarzach z zalegających w islandzkich bankach dolarów, euro i juanów, a teraz drżą jej ręce. Mówi nam o dziadku. Kiedyś poprosiła go, by opowiedział o babci, ale nie chciał. Jego syn, a wuj Elínborg, zachował się podobnie, gdy zadzwoniła do niego z prośbą o kilka słów na ten sam temat. Elínborg twierdzi, że powodem były z pewnością czasy, w których przyszło im żyć. Kiedy o kobietach mówiło się na Islandii prosto: „madonna” lub „dziwka”.
– Nikt nie zwracał uwagi na ich pragnienia, na to, że miały własną wolę i duszę. Od wuja usłyszałam jedynie, że moja babcia była dobrą kobietą, bo opiekowała się dziećmi i starymi ludźmi mieszkającymi w pobliżu gospodarstwa. Jedynym dowodem na to miało być wypowiedziane przez niego zdanie: „Mężczyzna, który dożywał tam ostatnich dni, nigdy nie dostawał od niej warzyw, tylko mięso”. No i mamy madonnę, o której nic więcej nie można powiedzieć, by przez przypadek nie chlapnąć, że była dziwką! A jak sami dobrze wiecie, człowiek to zawsze coś pomiędzy.
Elínborg wkłada do ust ostatni kawałek ciasta i milczy przez chwilę. Spogląda w pustą filiżankę, jakby próbowała znaleźć tam fusy, z których wywróży dalszy ciąg.
– Bardzo trudno mi o tym rozmawiać, choć akurat wujek bardzo się ucieszył. Ma nadzieję, że jego historia dobije kiedyś do innego brzegu. Ale ja nie wiem, czy na pewno chcę, żeby wszyscy usłyszeli prawdę o moich przodkach. Żeby jeździli tam, gdzie umarł mój ojciec, żeby… – przerywa i patrzy za okno.
Na zewnątrz pada deszcz. Z ulicy Pósthússtræti wchodzą do Cafe Paris azjatyccy turyści w żółtych płaszczach.
– Elínborg, jeśli nie chcesz, nie musimy o tym rozmawiać – mówimy. – Wyłączymy dyktafon.
– Mogłabym wam naprawdę wiele powiedzieć. Moja prababcia była wiedźmą, która rozmawiała z duchami, znała się na ziołach. Dla niej ten świat wyglądał zupełnie inaczej niż dla nas. Mój dziadek uratował kiedyś życie swojemu przyjacielowi, choć z perspektywy czasu to zwykła opowieść o ludziach żyjących w koszmarnych warunkach. Mogłabym wam opowiedzieć o islandzkiej duszy, o ziemi. Muszę nad tym pomyśleć. Odezwę się. A wy piszcie dalej, bo na pewno macie o czym. Mój dziadek powiedział mi, gdy zaczęłam tworzyć stronę: „To są ludzie, których znasz, bo są tym, czym jesteś ty”.
Elínborg już się nie odezwała.Gísli
Gdy w święta 1981 roku islandzka telewizja RUV wyemitowała kolejny odcinek popularnego programu „Stiklur”, ludzie nie wierzyli, że Gísli Oktavíus Gíslason istnieje naprawdę. Prawie wszyscy Islandczycy, którzy siedzieli z rodzinami przy kolacji, rozpakowywali prezenty lub śpiewali kolędy, ujrzeli na ekranach samotnego starszego mężczyznę, którego głos brzmiał jak używany po raz pierwszy od dziesiątek lat. Zobaczyli człowieka w charakterystycznym kapeluszu, mieszkającego na końcu świata w malutkim pokoju, grającego na organach wśród pustych ścian. Kogoś, kto trawę ścina kosą, nie ma bieżącej wody, prądu, ogrzewania. I przegapił ponad pół wieku.
Na pytania Gísli odpowiadał krótko, jakby wszystko, co miał do powiedzenia, płynęło prosto z serca. Nie wiedział, czym są mikrofon i kamera, a tym bardziej telewizja.
Widzowie dzwonili z każdego miejsca na wyspie z prośbą o jak najszybszą powtórkę. Stacja RUV po raz pierwszy w historii została zmuszona wyemitować odcinek ponownie, zaledwie kilka dni po jego premierze. Do ogólnokrajowej debaty włączyli się wszyscy znaczący dziennikarze, politycy i komentatorzy. O samotniku z Fiordów Zachodnich rozmawiał każdy, od prezydenta po skromnego gospodarza.
Mówiono wtedy, że kraj się rozczulił.
To, co stało się później, przeszło najśmielsze oczekiwania twórców programu. Poczta w niewielkiej miejscowości Bíldudalur została zasypana ubraniami i żywnością z całej Islandii. Pracownicy nie mieli jak magazynować darów. Nigdy wcześniej – ani później – Ómar Ragnarsson, Páll Reynisson i Sverrir Bjarnason nie nagrali ważniejszego odcinka „Stikluru”. Nigdy też życie Gíslego Oktavíusa Gíslasona, znanego na wyspie jako Gísli á Uppsölum^() (Gísli z gospodarstwa Uppsölum), nie było już takie samo.
Na drodze numer 619, na Ketildalavegur, mijają nas dwa samochody terenowe i jeden traktor. Jest koniec bezchmurnego sierpnia. W miejscu o nazwie Hvesta, na złotych piaskach, które nijak nie przystają do surowego klimatu Fiordów Zachodnich, wygrzewają się owce. Mijamy kilka podniszczonych budynków, domków letniskowych i pastwisk. Chcemy dojechać do końca szutrowej drogi, gdzie znajduje się interesujące nas gospodarstwo.
Jest sucho. Pozostawiamy za sobą welon pyłu. Na kamienistych zboczach leżą wielkie głazy, które podczas sztormów nierzadko lądują na drodze, tarasując przejazd. Co jakiś czas zatrzymujemy się, oglądamy stada ptaków na skałach, spoglądamy w dół ze stromych urwisk, wychodzimy na jasne plaże porośnięte skąpą, drżącą na wietrze trawą.
Po niemal godzinie dojeżdżamy do celu. Choć wieje, jest gorąco i cicho. W powietrzu krąży melancholia; łatwo ją wyczuć. Trudno uwierzyć, że czterysta lat temu dolina Selárdalur uchodziła za nieformalne serce Islandii – w tamtym czasie bogate dziś Ísafjörður było zaledwie pojedynczym, mało znaczącym gospodarstwem, a stołeczny Reykjavík właściwie nie istniał. To w południowej części Fiordów Zachodnich, kilka kilometrów w linii prostej od popularnych dziś klifów Látrabjarg, powstało wyspiarskie centrum handlu zagranicznego. Dopływało tu więcej statków handlowych niż do innych miejsc na wybrzeżu, dolina była pełna ludzi, owiec i zagranicznych kupców. W szczycie jej popularności na końcu drogi mieszkało ponad dwieście osób. W listopadzie 2010 roku, gdy zmarł ostatni rolnik, Selárdalur uznano za opuszczoną.
Po prawej stronie drogi widzimy główny powód pielgrzymek do tego miejsca. Cały świat poznał je w 2007 roku, gdy zespół Sigur Rós nagrał tu jeden z utworów do popularnego filmu Heima Deana DeBloisa. Za osobliwym domem, tuż obok niewielkiego, nieco podniszczonego kościoła, znajduje się chyba najbardziej niecodzienna atrakcja na Fiordach Zachodnich. Gdy spoglądamy na nią pierwszy raz, odnosimy wrażenie, że ktoś utkał ją z dziecięcego snu.
W latach pięćdziesiątych XX wieku emerytowany sześćdziesięciopięcioletni rolnik Samúel Jónsson zaczął tworzyć prymitywne rzeźby z betonu i piasku. Materiały kupował za emeryturę i konsekwentnie realizował swoją wizję. Wizję, która nawiedziła go po obejrzeniu pocztówek i zdjęć kilku słynnych miejsc. Samúel spróbował je skopiować na własnej ziemi, dzięki czemu stoimy dziś przed nietypową repliką pałacu w andaluzyjskiej Alhambrze i słynnej Fontanny Lwów. Obok posąg Leifura Erikssona i zapatrzone w pustą przestrzeń foka, kaczka i mors. Samúel złożył też miejscowemu kościołowi ofertę na wykonanie stołu ołtarzowego, lecz pomysł odrzucono, przez co stał się prawdopodobnie jedynym człowiekiem na świecie, który wybudował świątynię wokół własnego dzieła. Nawet pięćdziesiąt lat po śmierci artysty ludzie powracają do tego miejsca, dbając o dziedzictwo ludowego twórcy, znanego jako „starzec z sercem dziecka”. I choć wszystkie rzeźby wyglądają tak, jakby monstrualny kilkulatek ulepił je z plasteliny, to dzięki swojej prostocie doskonale wpisują się w dramatyczny surowy krajobraz. Są jego przełamaniem.
Żeby dojść do posiadłości Gíslego, należy udać się w przeciwną stronę niż dom Samúela, przejść w cieniu podobnej do kapelusza góry Neðrabæjarnúpur i przekroczyć niewielki strumień. Nie mamy samochodu terenowego, więc wkładamy kalosze i zmierzamy w kierunku budynku na końcu doliny przez miękkie, nasączone wodą łąki i wysokie trawy. Mijają nas dwa auta, w nich islandzkie rodziny z roześmianymi dziećmi. To ostatnie pojazdy, jakie widzimy tego dnia.
Po prawej stronie drogi niewielka murowana szopa z drewnianą przybudówką, w środku śpiące owce. Z perspektywy świątyni dom Gíslego wygląda tak, jakby znajdował się w odległości krótkiego spaceru. Jednak spod jego drzwi wejściowych, gdzie przestrzeń otwiera się na rozległą łąkę, wznosząc ramiona na dwóch górach, zarówno kościół, jak i pozostałe gospodarstwa wydają się odległe.
Gdyby nie kilka lichych drzew, można by odnieść wrażenie, że dom unosi się w morzu traw. Z daleka nie wyróżnia się niczym szczególnym: niedawno wymieniony blaszany dach, nowe okna z białymi szprosami. Samotny betonowy punkt w cichej zieleni. Drzwi są zamknięte, ale niedawno ktoś próbował je sforsować. Zaglądamy przez brudne szyby. Podłoga wygląda tak, jakby od kilku lat nikt po niej nie chodził. Jakby z suchych wnętrzności, przy najlżejszym kroku, mogła wypuścić pękające bańki kurzu. Gołe ściany, porwane struktury, strzępy tkanin. Ostatni mieszkaniec nie używał kuchni – ściany w kolorze seledynowym przecinają rdzawe rury, w których woda nie płynie od ponad trzydziestu lat.
Tuż obok stoi kompletnie zniszczona betonowa konstrukcja, jak zgniłe odbicie domu. Można by ją jeszcze uratować, ale nikt tego nie robi. Najważniejsze jest miejsce, w którym mieszkał Gísli.
Łatwo przyzwyczaić się do tutejszej ciszy, zwłaszcza w tak pogodny dzień. Gdyby nie owce i barany, które raz po raz beczą na nasz widok, spokój byłby niemal idealny.
Wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Nie wiemy jeszcze, jak duże znaczenie miała ona w historii o Gíslim. Wchodzimy do kościoła, w którym odprawiono ostatnią mszę za duszę pustelnika z Uppsölum. W środku jest jasno; udziela się nam duszna i senna atmosfera, tak często spotykana w islandzkich kościołach, w której łatwo się zapomnieć. Przy świątyni znajduje się niewielki cmentarz, gdzie obok grobów Þórbjórg i Björg Stefánsdóttir, które nie dożyły drugich urodzin, znajdują się trzy tabliczki i napis I Kristi krafti eg segi kom þu sæll þa þu vilt (W imię Pana mówię: przyjdź, a będziesz powitany). Leży tu także matka z dwoma synami: Gíslina Bjarnadóttir z Bjarnim Gíslasonem oraz Gíslim Oktavíusem Gíslasonem, najsłynniejszym islandzkim samotnikiem.
Po emisji „Stikluru” o Gíslim zaczęło krążyć wiele mitów. Podobno nie odzywał się do nikogo przez prawie trzydzieści lat, nigdy nie opuścił swojego gospodarstwa, był niepełnosprawny umysłowo. Do doliny Selárdalur przyjeżdżali ludzie tylko po to, by obejrzeć z bliska żyjącą legendę, porozmawiać. I przekonywali się, że większość z tego, co mówiono, było nieprawdą.
W pewnym sensie słynny już także poza Islandią Samúel Jónsson, podobnie jak jego najbliższy sąsiad, znany wyłącznie Islandczykom Gísli byli do siebie podobni, zarówno dzięki miejscu, w którym żyli, jak i specyficznej mentalności. Dwóch outsiderów-indywidualistów, artysta i myśliciel. Choć obydwaj mieszkali na tak zwanym końcu świata, stworzyli trwającą do dziś legendę. W mediach często są przywoływani jako przykłady skromności, dobroci i świadomej rezygnacji z nowoczesnej technologii.
Łącznikiem między nimi jest aktor Elfar Logi Hanesson, pochodzący z wioski Bíldudalur, odległej o dwadzieścia pięć kilometrów od doliny, który odważył się wcielić w role obu sąsiadów. To on wraz z dziennikarzem Ómarem Ragnarssonem i operatorem Pállem Reynissonem są dziś w stanie powiedzieć o Gíslim najwięcej.
Jako pierwszy na naszą wiadomość odpowiada Páll.
Przechodzimy obok dorodnej żyrafy; zaraz obok stoją antylopa i zebra. Lew i bawół patrzą na nas bez zainteresowania. Liczne ptaki siedzące na gałęziach i skałach milczą, te w locie również. Krokodyl suchymi oczami spogląda na wilka, który wydaje się spokojny jak stojąca woda. Lis arktyczny wystawia łeb, jakby czegoś szukał.
Odremontowany dom Gíslego, dolina Selárdalur. Za budynkiem zrujnowana szopa należąca do jednego z braci Gíslasonów
Setki oczu wpatrzonych w pustkę. Niemal wszystkie zwierzęta padły martwe za sprawą stojącego obok nas człowieka. W drugim pomieszczeniu biała niedźwiedzica i łoś, zastrzelone przez znajomych łowców.
Wnętrze jest niezwykle czyste, wypieszczone do perfekcji. Wykładziny przycięte równo, brak zacieków po farbie, odpowiednio dobrane ciepłe kolory. Przytulnie. Wszystko to sprawia, że nie czujemy się jak ludzie otoczeni przez truchła. Trudno zresztą nie docenić kunsztu, z jakim wypchano zwierzęta. Większość z nich wygląda, jakby wyszła właśnie zza bujnych krzewów, zaskoczona po posiłku. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy tak doskonałej imitacji życia. Już na wstępie słyszymy, że budynek to największy i jedyny tego rodzaju obiekt w krajach nordyckich. Veiðisafnið w Stokkseyri – muzeum łowiectwa, nazywane też „muzeum dzikiej przyrody”, w którym można jedynie obserwować. Robienie zdjęć jest absolutnie zakazane.
– A zatem chcecie rozmawiać o Gíslim? – pyta nas z półuśmiechem Páll Reynisson, korpulentny mężczyzna z siwą brodą. – Dobrze. Chyba mam trochę informacji i czasu. Najpierw jednak kawa.
Kierujemy się do niewielkiej jasnej kuchni, przez którą do połowy 2003 roku przewinęło się ponad tysiąc osób z prośbą, by gospodarz pozwolił im rzucić okiem na swoje trofea. To z kolei uruchomiło w nim chęć rozbudowy i wyremontowania całego kompleksu.
– Możemy też porozmawiać o polowaniach. Pytaliście w mejlu o Scoresbysund. Mam tam kilku znajomych myśliwych, chociażby Hjalmara. Tak, Hjalmar jest dobry. Zabił naprawdę wiele niedźwiedzi.
Urodzony w 1956 roku w Reykjavíku Páll Reynisson pojechał jako młody chłopak uczyć się fotografii do Szwecji i już jako szesnastolatek zaczął pracować dla telewizji. Podkreśla, że to ogromne szczęście, gdy ktoś od wczesnych lat pracuje w zawodzie będącym zarazem jego hobby. Przez ponad trzydzieści lat telewizyjnej kariery był oczami najbardziej znanego na wyspie dziennikarza i pasjonata islandzkiej natury Ómara Ragnarssona; współpracę z nim wspomina jako najaktywniejszy czas w życiu. W ciągu jednego dnia jadał posiłki w czterech odległych o setki kilometrów częściach Islandii. Gdy nie robił zdjęć, kamerą lub aparatem, brał karabin i wylatywał poza wyspę. Jego kolekcja to zbiory z kilku kontynentów.
Kiedy chodzi po kompleksie, wygląda na zadowolonego, spełnionego i pewnego siebie człowieka. Prezentuje po kolei całą menażerię, opowiada, w jaki sposób i jakim rodzajem broni zdobywał kolejny okaz. W pewnym momencie zbliża się do jakiegoś dziwnego przedmiotu, chwyta go i mówi, że to jego najcenniejsze trofeum. W otwartej dłoni widzimy wystruganą z drewna mysz.
– Mój syn to zrobił – informuje nas Páll.
W tym samym budynku ma swoją ciemnię, laboratorium, archiwum oraz studio. Odnosimy wrażenie, że również największą kolekcję broni palnej na Islandii.
Przed wywiadem dowiedzieliśmy się, że w lipcu 2011 roku, po spożyciu sporej ilości alkoholu zaczął strzelać do chmur, a potem grozić bronią policjantom. Stracił na jakiś czas prawo jazdy i pozwolenie na broń. Odpokutował za swój czyn, wydając publiczne oświadczenie i biorąc na siebie odpowiedzialność za całą sytuację. A że upił się po raz pierwszy po dwudziestu sześciu latach trzeźwości, poddał się także leczeniu.
– Gdy jesteś myśliwym i upolujesz już na Islandii wszystko, co możesz, pragniesz stąd wyjechać i polować gdzie indziej – opowiada spokojnie, choć na początku odnieśliśmy wrażenie, że patrzył na nas nieco podejrzliwie.
Może myśli, że zza koszuli któregoś z nas wyłoni się przez przypadek plakietka walczących z okrucieństwem wobec zwierząt organizacji AGRO lub ASPCA? I że Gísli á Uppsölum był tylko pretekstem?
– Bliska jest mi Afryka, Stany Zjednoczone, ale też Polska czy Niemcy. Kiedyś starałem się wyjeżdżać daleko, ale nie staję się, niestety, młodszy. Teraz wolę tereny północnej Skandynawii albo Grenlandię.
Przechodzimy obok żyrafy. Páll wyciąga dłoń i głaszcze zwierzę.
– Odwiedzanie muzeów historii naturalnej na świecie jest bardzo popularne. Podejrzewam, że większość ludzi była w takim przynajmniej raz w życiu. Ale tam wszystko zamknięte jest w szklanych pudłach. Nikt nikogo nie pyta, kto upolował zwierzęta, czy pochodzą z legalnych łowów, jakie kule i karabiny zostały użyte. Myśliwy ginie w takich miejscach, a tutaj wiadomo, kto jest odpowiedzialny. Pozwalam gościom wejść do pudełka, zobaczyć z bliska, jakie to wielkie i piękne okazy. Opowiadam o broni, amunicji, miejscu, w którym to się stało. Dlatego moje muzeum jest unikatowe.
Páll prostuje się i przeprasza na chwilę, bo właśnie weszła rodzina z dziećmi.
Zwracamy uwagę, że wnętrze świetnie oddaje charakter właściciela. Prawie wszystko, co znajduje się w środku, Páll zrobił sam. Nawet odcień farby na ścianach ma nazwę pochodzącą od jego nazwiska: „Reynisson’s yellow”. Páll jest perfekcyjnym rozmówcą, który tylko z pozoru zastanawia się nad tym, co chce przekazać; wszystkie odpowiedzi ma przygotowane wcześniej, na wszelki wypadek. Patrzy nam prosto w oczy i używając słów o ciepłym zabarwieniu, miękko wypowiada wszystkie zamienniki słowa „zabijać”.
Chwila, gdy musisz pociągnąć za cyngiel, jest według niego najtrudniejszą rzeczą podczas polowania. Jeśli ktoś nie potrafi poczuć, że może zastrzelić zwierzę, powinien odłożyć broń. Druga to moment, gdy odbiera się życie kolejnemu zwierzęciu i nie czuje się absolutnie niczego. Dopiero trzecia to cierpliwość.
– Najważniejsze to mieć szacunek do tego, co robisz – mówi Páll, który wyrasta znienacka za naszymi plecami. – Szacunek do sprzętu i metod, które stosujesz, do samego siebie. Tylko wtedy jesteś w stanie uszanować zwierzę po drugiej stronie lufy. Tak jak na przykład tę sztukę. – Pokazuje wystającą ze ściany głowę nosorożca. Z dumą oznajmia, że zamiast zastrzelić, tylko uśpił zwierzę, i że jedynie róg jest prawdziwy. – Jak się budzi bez rogu, nie jest już wartościowym celem dla kłusowników. O, a tego lwa upolowałem na pięćdziesiąte urodziny. Gdy miałem dwadzieścia pięć lat, obiecałem sobie, że za kolejne dwadzieścia pięć zastrzelę lwa. I dotrzymałem słowa.
Po oprowadzeniu nas znów przysiada w kuchni, przepraszając za bałagan, którego nie ma. Na stole leżą przygotowane dwie książki.
Znajoma Pálla, islandzka aktorka, reżyserka i pisarka Ingibjörg Reynisdóttir w 2012 roku napisała tę zatytułowaną po prostu Gísli á Uppsölum. Gdy zaczynała, chciała stworzyć historię dla dzieci, ale odezwał się do niej producent filmowy, proponując formę poważnego reportażu, który mógłby zaadaptować. Reynisdóttir napisała więc coś pomiędzy bajką a dokumentem, wykorzystując historie, które wszyscy poznali w programie „Stiklur”. Książka powstała wyłącznie na podstawie popularnych źródeł i artykułów, bez jakichkolwiek rozmów z ludźmi, którzy znali Gíslego. Choć nakład sprzedał się całkiem nieźle, recenzje nie były dobre. Dostajemy od Pálla egzemplarz w prezencie.
Zaraz obok leży Eintal , do której materiały po śmierci Gíslego zebrał jego sąsiad z gospodarstwa Neðribær, nieżyjący już Ólafur Gíslason. Zajął się wszystkimi przedmiotami gromadzonymi przez lata: niektóre wyrzucił, niektóre znalazły miejsce w leżącym niedaleko muzeum, inne wziął brat pustelnika. Gdy Ólafur ładował do jednego worka papierowe śmieci, znalazł notatki zapisane przez Gíslego na serwetkach, kartonikach i strzępach gazet. Krótkie wiersze, wspomnienia, recenzje przeczytanych dzieł, a także historie o matce. Powstała z nich niewielka książeczka, esencja wydarzeń w samotni w Selárdalur, coś, czego nie była w stanie pokazać kamera. Wydrukowano niecałe trzysta egzemplarzy. Każdy, kto ma choć jeden, traktuje go jak skarb.
– Oprócz wstępu absolutnie wszystko, co w niej jest, to jego dzieło. Powinno się to przetłumaczyć na inne języki. Prostota tych myśli jest porażająca. Jego słowa powtarzano później w całej Islandii.
„Stiklur” został pomyślany jako program krajoznawczy, w którym Ómar Ragnarsson starał się przybliżyć rodakom nieznane rejony wyspy, odwiedzać najtrudniej dostępne miejsca, poruszać kontrowersyjne tematy. Páll Reynisson, który dla telewizji nagrał setki audycji, twierdzi, że materiał o Gíslim jest wśród nich najbardziej wyjątkowy. Choć żaden z twórców nie zdawał sobie z tego sprawy, brali udział w jednym z najbardziej interesujących islandzkich projektów filmowych w tamtym okresie.
– Możecie mi wierzyć lub nie, ale miałem czas na odpowiednie kadry i detale z kilku różnych miejsc niemal w tym samym czasie. Gísli poruszał się powoli, jak w jakiejś gęstej cieczy. – Páll pokazuje zdjęcia z tamtego dnia. Nieustannie podkreśla, że to najlepszy program na żywo, jaki kiedykolwiek sfilmował jedną kamerą. – Robiłem bardzo długie ujęcia. Jeśli dobrze się wsłuchać, można wychwycić, jak włączam kamerę kciukiem po prawej stronie, klik, klik. Nie trzeba było tego nawet jakoś specjalnie montować. Sfilmowałem to tak, że jeszcze przed powrotem do Reykjavíku było praktycznie gotowe.
Gíslego tylko raz poproszono o powtórkę ujęcia. Páll potrzebował kadrów z kilku miejsc, które zgadzałyby się z dźwiękiem. Z łatwością można to zaobserwować w scenie, w której bohater opowieści gra na organach i nagle zaczyna drżeć.
– Na drugi dzień jakieś dziwne rzeczy działy się z moją głową. Zacząłem nawet myśleć w inny sposób. Gísli zyskał wtedy mój dozgonny szacunek, bo nie było niczego, na co by narzekał, co by mu przeszkadzało. Nie naprawiał samochodu, nie płacił rachunków, a jego jedynym obowiązkiem była opieka nad owcami. Zastanawiam się, kto przeżył wtedy większy szok kulturowy: on czy my?
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie I