- W empik go
Zwierzęce serca. Osiemnaście opowieści o zwierzętach - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
8 grudnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Zwierzęce serca. Osiemnaście opowieści o zwierzętach - ebook
Dla większości ludzi zwierzę to przedmiot o tyle tylko ważny, o ile doraźnie przydatny... To przedmiot, w którym nie dostrzega się uczuć, nie widzi się, że się boi, że cierpi, że tęskni, że... płacze... Często dręczony, głodzony, bity... „Zwierzęce serca” to osiemnaście opowieści ukazujących historie psów, konia, osiołka, niedźwiedzicy, kruka i lisa, mające w ludziach obudzić wrażliwość, a jednocześnie mające też stanowić rodzaj – w jakimś sensie – wynagrodzenia zwierzętom za zło, jakiego w życiu doznają od człowieka… Autorami opowieści są: Andrzej Juliusz Sarwa, Lew Tołstoj, Zuzanna Zajączkowska, Eugène Sue, Elwira Korotyńska, Celina Gładkowska, Maria Rodziewiczówna, Franciszek Rawita-Gawroński, Adolf Dygasiński, Eugeniusz Małaczewski, Julian Ejsmond, Ferdynand Ossendowski, Zygmunt Kisielewski, Henryk Zbierzchowski.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-130-4 |
Rozmiar pliku: | 363 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Andrzej Juliusz Sarwa
Rudzia
Popołudnie. Jesienne. Nijakie. Właśnie zaczynał się listopad 2011 roku. Był wtorek, drugiego, Dzień Zaduszny. Jakieś resztki słonecznych promieni połyskujących chwilami w szczelinach między chmurami zasnuwającymi niebo... Chłód i smutek smużący się od z wolna obumierających roślin, od drzew bezlistnych już prawie, szykujących się na przetrwanie zimy.
Wyszliśmy z żoną, z Elą, przed dom. Zagadaliśmy do sąsiada, a on – ni stąd, ni zowąd – nim zdążyliśmy w jakikolwiek sposób zareagować schwyciwszy jakiegoś nieznanego nam psiaka, który przerażony kulił się w jego ogródku, pod rachitycznym krzakiem mahonii, dosłownie przerzucił go przez niski – na szczęście – płot na naszą stronę.
– Masz! Trzymaj! Będziesz miał psa! – zawołał do mnie z drwiącym uśmieszkiem i takim samym niesympatycznym spojrzeniem.
– No nie! – zaprotestowałem. – Zabieraj to zwierzę! Zabieraj! No już!
– A po co mi pies? – odparł niegrzecznie i wzruszył ramionami.
– To nam go podrzucasz?! – zirytowałem się.
Spoglądaliśmy z Elą zdezorientowani to na sąsiada, to na małego rudego kundelka, który przylgnął brzuszkiem do ziemi i tylko spoglądał na nas wystraszonymi brązowymi ślepkami, w których od czasu do czasu skrzyły się ciemnobursztynowe refleksy.
W pierwszym odruchu chcieliśmy szczeniaka przepędzić na ulicę, bo nigdy wcześniej nie mieliśmy psa, a w związku z tym i miłości do psów także, ale jednak coś nas ścisnęło za serca. Może właśnie te przerażone ślepka? Może...
– No dobrze. Niech na razie zostanie – zdecydowała Ela – a potem będziemy mu szukać domu. Przecież chyba ktoś go zechce?... – powiedziała, ale jakoś tak bez przekonania.
– To ja mu przyniosę coś do zjedzenia.
Psiak, chociaż przestraszony to jednak przecież wręcz pochłonął garsteczkę suchej kociej karmy, bo niczego innego nie było, co by mi się zdawało dla niego odpowiednie. Wypił też odrobinę wody. I znów przywarł brzuszkiem do ziemi.
– O! Skąd macie psa? – zapytał kolega, pan Andrzej, który zajechawszy na parking naprzeciwko naszego domu, zbliżył się do ogrodzenia, a potem wszedł na podwórko.
– A on nas go nim obdarował – wskazałem głową na sąsiada.
– A pan jak go zdobył?
Sąsiad wzruszył ramionami.
– A bo ja wiem? Wczołgał się szparą pod bramą na moje podwórko.
– Coś takiego! A nie wie pan, czyj on może być? Może któremuś z sąsiadów uciekł i teraz nie umie trafić do domu? – drążył pan Andrzej.
– To jakiś obcy pies, nie z naszej ulicy. Było Wszystkich Świętych, nazjeżdżało się ludzi na groby, pewnie ktoś przywiózł psa ze sobą, wjechał w tę naszą boczną uliczkę i wyrzucił go tutaj z samochodu.
– Może i tak... Dzieciom się znudził, to się go tatuś z mamusią pozbyli.
Pan Andrzej pochylił się, przykucnął, wyciągnął rękę i przewrócił pieska na grzbiet.
– Choleeera! Toż to suka! To będziesz pan miał duży kłopot! – zwrócił się do mnie.
– Jaki znowu kłopot?! Jaki kłopot?! – zezłościłem się.
– No... suka to przecie większy kłopot niż pies.
– Panie! Znajdziemy jej dom!
– Panie! A kto panu weźmie sukę? Jeszcze kundla, a na wygląd prawie jamnika?
W duchu przyznałem mu rację, ale zaczynało zmierzchać, a psiak tu wciąż jednak był i coraz bardziej wystraszony wpatrywał się w nas smutnymi oczkami.
– Elu, to co robimy?
– Do domu go nie weźmiemy. Co to, to nie! – powiedziała twardo.
A później starym wełnianym swetrem wymościła legowisko w płytkiej skrzynce po pomidorach i wsunęła ją pod ławkę stojącą pod pergolą gęsto obrośniętą aktinidią i winogradem.
Piesek jakby odgadł, że to miejsce dla niego, więc wpełzł tam posłusznie i zwinął się w kłębek.
* * *
– Asiu – odezwałem się do córki. – I co począć z tym psem?
– Jak to co? Zostanie u nas – odpowiedziała.
– Ale myśmy nigdy psa nie mieli!
– To teraz będziemy.
– Mama się nie zgodzi!
Wzruszyła ramionami.
– Lepiej chodźmy zobaczyć, jak szczeniaczek się miewa.
Kundelek leżał na tym starym czerwonym swetrze i trząsł się z zimna. Popatrzyliśmy z Asią po sobie.
– On tu nie może zostać. Zobacz, jak dygoce. Przecież mamy listopad, w dzień jest bardzo zimno, a co dopiero w nocy?
– I co teraz?
– Jak się mama położy spać, zabierzemy go do ganku.
– A jak nabrudzi? – zapytałem?
– To posprzątam, ale musisz do niego zajrzeć, zanim mama rano wstanie.
* * *
Nabrudził, oczywiście, że nabrudził. Cały ganek był zasikany. Asia pospiesznie wstała, powycierała i zmyła wszystko dokładnie. Otworzyliśmy drzwi na oścież, żeby wywietrzały niemiłe zapachy.
* * *
– Nie, żadnego psa. Mamy już cztery koty! U nas nie zostanie! Szukajcie mu jakiegoś innego domu – powiedziała Ela stanowczym głosem. – A na razie... no cóż... niech mieszka w ganku, bo na dworze już bardzo zimno, ale to tylko na razie!..............................Andrzej Juliusz Sarwa
Maluszek
BARDZO KRÓTKA HISTORIA
DOBREGO PIESKA
W sobotę 11 listopada 2017 roku było dość zimno, a powietrze przesycała wilgoć przemieszana z czymś jeszcze, z czymś nieokreślonym... jakby jakimś chwytającym za duszę smutkiem...
Przyszedł cichutki, wystraszony, prowadzony na długiej parcianej smyczy, z przybrudzoną niebieską obróżką na szyi. Chudy kundelek, wynędzniały, z zapadniętymi bokami, ze zmatowiałymi ślepkami.
„Czyżby tracił wzrok? Jak sobie poradzimy ze ślepym psem?... – przemknęło mi przez głowę. – I to jeszcze na dodatek starym, bo – jak określili weterynarze – miał dziesięć, a może nawet jedenaście lat... a na dobitkę chorym i to poważnie chorym na serce”.
Ponieważ sam takiej przypadłości doświadczam, to dobrze wiem, czym ona jest.
Ale decyzja o przygarnięciu sędziwego, słabiutkiego i zabiedzonego psa podjęta była świadomie. Powodów po temu było kilka – leciwy i niezdrowy, więc jest szansa, że mnie nie przeżyje, bo gdyby miało być inaczej, a po mojej śmierci, jeśli by nie miał kto, lub nie chciał się nim nikt zaopiekować, to co by to stworzenie czekało? Jaki los? Co prawda byli tacy, którzy pukali się w głowę, doradzając przyjęcie pod dach szczeniaka, ale nawet ich słuchać nie chciałem.
– Czy udręczonemu zwierzęciu, które w życiu zaznało tylko głodu, i poniewierki, kija i kopniaków nie trzeba dać choćby trochę serca i zapewnić bezpieczny dach nad głową? Czy nie zasługuje na codzienną pełną miseczkę czegoś pożywnego, smakowitego, a nie tylko na skórkę suchego chleba czy resztki z obiadu i – jeśli się „panu” albo „pani” przypomni – może i odrobinę wody?
Tak więc decyzja zapadła. Ostateczna i nieodwołalna.
Dopełniliśmy formalności, a właściwie zrobiła to moja córka Marta, bo to ona – oficjalnie – miała być jego właścicielką. Podpisała papiery i został z nami...
– Nazwałyśmy go Słodziak, bo jego prawdziwego imienia nie udało się nam poznać – powiedziała jedna z pań, które przywiozły psiaka.
– Słodziak? – skrzywiłem się i raz jeszcze bacznie przyjrzałem się kundelkowi. – Dla mnie to Maluszek. Tak właśnie, Maluszek.
– No to... niech będzie Maluszek, jeśli pan woli. I powiem państwu, że naprawdę mu się udało, bo takie psy praktycznie nie mają szansy na adopcję.
– A to czemu?
– Bo stary, bo poważnie chory, bo najwyraźniej po przejściach, bo mały, bo czarny, no i bez ogona.
– No tak – skinąłem głową – jakiś łotr obciął mu ogonek przy samym tyłeczku...
Maluszek jak gdyby zrozumiał, o czym mowa i pewnie chcąc wkupić się w nasze łaski śmiesznie, kilka razy, pokręcił tym swoim kuperkiem, bo zamerdać nie miał przecież czym.
W końcu trzasnęła furtka, samochód parkujący przed naszym domem odjechał...
Zostaliśmy z Maluszkiem sam na sam...
Piesek stanął przede mną i spojrzał mi w oczy, najwyraźniej z obawą co go teraz czeka...
* * *
Nasza kundliczka Rudzia – prawie jamnik! – raz i drugi ostrożnie obwąchała nowego domownika, a potem trąciła go swoim czarnym nochalem, uśmiechając się całym pyskiem i zapraszając Maluszka do zabawy. Poskakali trochę w ogródku na trawniku, udając, że walczą ze sobą, a potem – gdy znudzona Rudzia – zostawiła go samego, zawołałem pieska do domu.
Dreptał posłusznie, trzymając się mojej nogi, jakby był do niej przyklejony i bał się, bardzo się bał, czego nie był w stanie ukryć... chociaż chyba nawet nie próbował...
– Piesku, nie bój się już, nie drżyj – szepnąłem, nachylając się ku niemu, a on ten szept usłyszał, ale czy zrozumiał? Chyba nie. Najpierw bowiem się skulił, a później zadzierając łebek, spojrzał tylko na mnie tymi swoimi zmętniałymi ślepkami, w których była jakaś jedna, jedyna najogromniejsza prośba. Jaka? Tego jeszcze wtedy nie umiałem zgadnąć... i musiało minąć sporo czasu, żebym pojął, o co on wtedy bezgłośnie wylękniony żebrał: „Nie bij mnie...” – takie to, bez wątpienia, było to jego nieme błaganie...
Zdezorientowany rozglądał się po domu.
– Zrobimy eksperyment – powiedziałem. – Zobaczymy, co też on jada. W kuchennej szafce leżała garstka wysuszonych na kamień skórek chleba, które pewnie miały jakieś tam przeznaczenie kulinarne. Wziąłem jedną z nich i podsunąłem Maluszkowi pod nosek. Nieomal rzucił się na nią i w mgnieniu oka rozgryzł, przełknął i patrząc się na mnie, najwyraźniej czekał na więcej. Chudzina...
– Oj bracie! Toś ty musiał mieć w życiu niebywały wręcz dobrobyt! Idziemy!
Podreptał posłusznie, stukając pazurkami o podłogę. Otworzyłem lodówkę, odkroiłem kawał kiełbasy, a on wpatrywał się w nią, z nieskrywaną nadzieją przełykając ślinę.........................Lew Tołstoj
Wiatronogi
Zorza...
Sklepienie nieba stawało się coraz głębsze, zorza rozlewała się szerzej i szerzej, bielało matowe srebro rosy, sierp księżyca stawał się coraz bledszy, las rozbrzmiewał coraz donośniej. Na wsi wszczynał się hałas i ruch, a w dworskiej zagrodzie dawało się słyszeć parskanie stadniny, szelest słomy, a czasem gniewny, przeraźliwy kwik tłoczących się u wnijścia koni.
– No! Zdążysz – przegłodziłyśta się – mruczał stary pastuch Fedź, otwierając szeroko wrota. – A pójdziesz! – krzyknął, zamierzając się na jedną z klaczy, która parła naprzód.
Fedź miał na sobie wyszarzaną ściągniętą pasem koszulę, za pasem węzełek z chlebem, w ręku siodło i uzdeczkę i, oznakę swej władzy – bat, zarzucony przez plecy.
Konie zachowały się dość obojętnie wobec łajań pastucha: nie okazały mu ani śladu obrazy lub obawy, lecz udając, że je to nic nie obchodzi, odeszły powoli od wrót; jedna tylko stara patłata – po naszemu kudłata – klacz, położywszy uszy po sobie, szybko odwróciła się tyłem, przy czym któraś z młodszych kobyłek, kwiknąwszy, szturchnęła zadem pierwszą lepszą ze swych towarzyszek.
– Ano! – z groźbą w głosie huknął jeszcze donośniej Fedź, po czym skierował się w kąt zagrody, gdzie pod daszkiem stał samotnie stary, srokaty wałach.
Koń ten wbrew reszcie stada nie okazywał najmniejszego zniecierpliwienia, lecz zmrużywszy oczy, lizał dębową belkę stodoły. Co za smak znajdował srokacz w tej operacji – trudno określić, dość, że czynił to z powagą i z namaszczeniem.
– Może i ty jeszcze będziesz brykał – mruknął pastuch, kładąc koło niego na ziemi natartą łojem derkę i siodło.
Srokacz przestał lizać i, jakby w osłupieniu, wpatrywał się w Fedzia. W tym jego spojrzeniu niepodobna było wyczytać – ani radości, ani smutku, ani gniewu; patrzał długo, po czym wciągnąwszy brzuch, westchnął niezwykle ciężko i odwrócił się. Pastuch objął go za szyję i, zakładając tręzlę, rzekł: „Czemu wzdychasz”?
Wałach machnął niedbale ogonem, jakby chciał powiedzieć: „Ot, nic! Tak sobie – Fedziu”!
Fedź tymczasem włożył nań derkę i siodło – przy czym srokacz na znak niezadowolenia skulił uszy, za co otrzymał epitet – psiakrew! – i poczuł ściąganie popręgi, wobec czego zaczął się nadymać – ale wsunięty między zęby palec i uderzenie kolana w brzuch, zmusiło go wypuścić powietrze. Pomimo to, gdy pastuch podciągnął zębami popręgi, srokacz raz jeszcze skulił uszy, a nawet się obejrzał, bo, chociaż wiedział, że to wszystko do niczego nie doprowadzi, uważał za stosowne objawić swe niezadowolenie i dać do zrozumienia, że zawsze protestować będzie.
Po osiodłaniu srokacz, odstawiwszy w bok swą prawą spuchniętą nogę, zaczął żuć wędzidło, nie wiadomo po co, gdyż miał aż nadto sposobności przekonać się, że żucie wędzidła nie przedstawia dla smaku żadnej przyjemności. Fedź tymczasem wgramolił się po krótkim strzemieniu na siodło, rozplątał bat, wyciągnął spod kolan fałdy swej świty, po czym usadowiwszy się w specyficzny sposób, właściwy pastuchom, zebrał cugle. Wałach podniósł głowę na znak, że gotów do drogi nie myślał jednak ruszać, wiedząc, że jeszcze nie czas, że jeszcze będzie dużo krzyku, nawoływań i wymyślań pod adresem koni oraz młodszego pastucha Stefana.
Jakoż rzeczywiście – Fedź zaczął wołać: „Stefan, Stefan – puszczaj matki, gdzieżeś się podział u licha – śpisz psiakrew! Otwieraj! Naprzód matki”!
Po chwili, prowadząc konia za tręzlę, ukazał się Stefan zły i zaspany i zbliżył się do wrót.
Skrzypnęły wierzeje i wnet cała stadnina: młode klaczki, ogierki, źrebięta i ciężarne matki, stąpając ostrożnie i obwąchując po drodze słomę, zaczęły mijać kolejno wrota. Młodsze konie tłoczyły się u wyjścia i, zakładając jedne drugim na szyję głowy, przebierały kopytami na progu, za co im co chwila wymyślał parobczak.
Źrebięta rzucały się ku własnym, a nieraz i cudzym matkom i odzywały się rżeniem donośnym na wołania swych rodzicielek.
Jedna młoda kobyła, łobuz jakich mało, minąwszy wierzeje, zagięła szyję i kwiknąwszy, wierzgnęła raz i drugi, nie ośmieliła się jednak wyprzedzić szpakowatą, popstrzoną hreczką Żułdykę, która powolnym ciężkim krokiem poważnie stąpała, jak zwykle, na czele stada.
W parę minut zagroda, przed chwilą tak pełna życia, opustoszała zupełnie, pozostały jedynie smutnie sterczące słupy i stratowana, powalana gnojem słoma.
Wałacha, chociaż był przyzwyczajony do tego widoku, obraz ten napełnił widocznie smutkiem, gdyż westchnął, o ile mu pozwoliły ściągnięte popręgi, machnął parę razy głową i wlokąc swe osłabione i popsute nogi, ruszył za stadniną, unosząc na kościstym grzbiecie starego Fedzia.
– Wiem teraz – myślał sobie wałach – jak tylko wyjedziemy na drogę, zacznie się krzesanie ognia i zapalenie drewnianej fajki z miedzianą skuwką i łańcuszkiem; no, to jeszcze nieźle – zapach ten przy rannej rosie jest dość przyjemny, a jeszcze przyjemniejsze związane z nim wspomnienia. Zło się kryje w tym, że paląc fajkę, stary nabiera animuszu i dla fanfaronady siada bokiem, a nie ulega wątpliwości, że siądzie na prawą stronę, gdzie mam tę nieznośną ranę. Choć – niech go tam! – dla mnie to nie nowina cierpieć dla cudzej przyjemności, zaczynam nawet znajdować w tym jakąś dziwną, końską przyjemność... ergo udawaj sobie zucha, siadaj bokiem – filozofował wałach i stawiając ostrożnie nogi, kroczył środkiem gościńca.
Pastwisko nad rzeką...
Przypędziwszy stadninę na pastwisko nad rzeką – Fedź zsiadł i rozsiodłał wałacha, stado zaś zaczęło się rozpraszać po niestratowanej łące, pokrytej rosą i oparami, które się podnosiły od opasującej łąkę rzeki. Po zdjęciu tręzli Fedź podrapał srokacza pod brodę, w zamian za co wałach przez wdzięczność przymknął oczy.
– Lubisz, bestio! – zaśmiał się Fedź.
Jakkolwiek wałach nie znajdował żadnej przyjemności w owym drapaniu – przez delikatność zaczął udawać, że mu to sprawia niewypowiedzianą rozkosz i kiwnął potakująco głową. Gdy naraz bez żadnego wyraźnego powodu, a może zgorszony tą chwilową poufałością, która mogła wbić wałacha w zbytnią dumę – Fedź szturchnął srokacza pięścią w nos i ściągnął go sprzączką uzdy po żebrach, po czym w milczeniu odwrócił się i oddalił w kierunku pagórka, na którym zwykle siadywał... Wałach nie dał poznać po sobie, że jest dotkniętym tym, co zaszło, powoli powlókł się w kierunku rzeki, szczypiąc dla rozrywki pobliskie trawy. Stary wiedział z doświadczenia, że najhigieniczniej, zwłaszcza w jego wieku, naprzód napoić się do syta, a potem brać się do jedzenia. W tym celu wyszukał brzeg jak najmniej stromy, wszedł po pęciny w rzekę i począł ciągnąć wodę przez popękane wargi, robiąc z lekka bokami i machając z rozkoszą przerzedzonym ogonem.
Spostrzegłszy go wilczata klaczka, która miała pasję dokuczać staremu, nie omieszkała i tym razem przebrnąć mu pod nosem, by zmącić wodę – srokacz jednak zdążył już ukoić pragnienie, więc udając, że nie zauważył jej złych zamiarów, flegmatycznie powyciągał z błota swe więznące nogi i jął się paść w odosobnieniu od reszty stada. Jadł, nie prostując się trzy godziny z okładem, aż mu brzuch napęczniał i obwisł jak worek na wygiętych żebrach – po czym umieściwszy się jak można najwygodniej na wszystkich czterech obolałych nogach, z których przednia prawa dokuczała mu najwięcej – spróbował zasnąć.
Zdarzają się rozmaite rodzaje starości. Bywa starość wspaniała, starość brzydka lub godna politowania.
Czasem jednak zdarza się starość i brzydka i wspaniała zarazem. Taką właśnie była starość srokatego wałacha.
Był to koń rosły – trzy werszki z górą. Niegdyś musiał być srokato gniady; dziś gniade jabłka stały się brudnoburego koloru. Długa poskręcana grzywa była również pstra, w przerzedzonym ogonie widniały pasma włosienia siwe i bure.
Na wyniosłej, wychudłej, rzekłbyś drewnianej, szyi wisiała niezgrabnie wielka koścista głowa z dołami nad oczyma i obwisłą, spękaną, niegdyś czarną wargą, spoza której wyglądał ciemny zwinięty na bok język i żółte resztki spiłowanych zębów. Uszy, z których jedno było rozdarte, spuszczały się nisko i przy zbytniej dokuczliwości much poruszały się leniwie. Za uchem sterczały długie końce grzywy nastroszonej nad czołem. Na wielkich szczękach wisiała workowata skóra, spod której na mordzie i szyi przeglądały żylaste węzły, drgające nerwowo przy każdym dotknięciu owadów.
W wyrazie twarzy malowała się niezwykła cierpliwość, bolesny smutek i zamyślenie. Przednie nogi były kolankowate z opojami na obu kopytach, a powyżej pęciny prawej, łysej widniała narośl wielkości pięści. Zadnie – przedstawiały się znacznie lepiej, choć również były mocno wytarte na udach, widać bardzo dawno, gdy sierść już nie porastała na bliznach. Wszystkie cztery nogi w stosunku do chudego korpusu raziły nieproporcjonalną długością. Wygięte żebra wystawały tak mocno i tak szczelnie były obciągnięte skórą, iż zdawało się, że skóra przyschła między żebrami. Nogi i krzyż były pełne blizn dawnych, a z tyłu widać było świeżą, opuchniętą ranę; prócz tego na zadzie, z którego wystawała prawie naga, karbowana nasada ogona, widniała głęboka, jakby wydarta zębami, jamka, porosła rzadką, białą sierścią. Ogon i kolana tylnych nóg były stale powalane z powodu wiecznie popsutego żołądka.
Pomimo wszystkich tych wstrętnych cech starości ogólny wygląd wałacha dawał wiele do myślenia; znawca odgadłby od pierwszego rzutu oka, że w swoim czasie był to koń nie lada. Dobry znawca powiedziałby nadto, iż w całym kraju istniała jedna rasa, jedno jedyne stado, które mogło wyprodukować taką mocną kość, tak potężne ścięgna i cienką nogę, tak osadzoną szyję, a zwłaszcza taką głowę, wielkie i jasne oko i owe wysoce rasowe węzły żył na szyi, delikatną skórę i miękki włos. W istocie było coś wspaniałego w postawie tego konia, w owym dziwnym połączeniu wstrętnych cech zgrzybiałości, spotęgowanych pstrokacizną maści, ze znamionami pewności siebie i spokoju, płynącego z poczucia własnego piękna i świadomej siły.
W pobliżu srokacza słychać było tętent, prychania i młode rżenie rozsypanej po pastwisku stadniny – on zaś stał pośród posrebrzonej rosą łąki samotny i nieruchomy, jak żywa i nieruchoma ruina, obojętna na gwar i zgiełk nowego życia.
Rosa schła...
Słońce wytoczyło się ponad las i silnie błyszczało na trawie i skrętach rzeki, rosa schła, jak dym rozpływały się ostatnie mgły poranne; obłoki marszczyły się, lecz wiatru jeszcze nie było. Za rzeką sterczały zielone poskręcane w rurki źdźbła żyta i unosił się zapach świeżej zieloności i siana............................Zuzanna Zajączkowska
Pies–Żebrak
Pani była młoda i piękna, a i serce czułe mieć musiała, bo łzy napełniały błękitne jej oczy i spływały powolnie, leniwie, po pełnych, różowych policzkach. Widocznie rozczulał ją tak romans, który czytała z wielkim zajęciem. Po chwili zamknęła książkę, wstała, ziewnęła głośno, wyjęła z pudełka papieros, zapaliła, snadź dla rozproszenia smutnych myśli, i wyszła. Zajrzała do kuchni, do izby czeladnej, i po kilku schodkach zeszła na podwórze.
Pora była południowa, ludzie skończyli właśnie obiadować, resztki strawy, zmieszane z rozparzoną osypką, chłopak roznosił psom podwórzowym.
– Trzem starym psom: Krukowi, Azorowi i Zagrajowi, nie dawać jeść – zawołała pani na chłopca. Niepotrzebne są, młode wystarczą do pilnowania. Szkoda żarcia dla starych niedołęgów!
Chłopak przystanął, popatrzał na panią, zdziwienie przemknęło po jego twarzy.
– Ale, proszę jaśnie pani, jakże...
Umilkł nagle, przestraszony zuchwałą myślą, która o mało co nie wyrwała mu się w słowach, i – słucham jaśnie pani – dokończył głośno.
Postawił misę na ziemi, przyniósł drugą, i gwizdnął na psy.
Pierwszy zerwał się Zagraj, który spał przed stajnią, i, snadź głodny był, bo żwawo biegł na obiad.
– Odpędź starego! – zawołała pani.
Chłopak pochwycił kij i pogroził nim kundlowi.
Pies cofnął się, chwilę stał zdumiony.
– Widocznie pomyłka jakaś, nie poznał mię, czy co? – pomyślał sobie. I śmiało szedł do misy, utkwiwszy wzrok w chłopca.
– Wszakże to ja, stary Zagraj – mówił mu tym wzrokiem. – Cóż to? Nie poznałeś mię?................................
Rudzia
Popołudnie. Jesienne. Nijakie. Właśnie zaczynał się listopad 2011 roku. Był wtorek, drugiego, Dzień Zaduszny. Jakieś resztki słonecznych promieni połyskujących chwilami w szczelinach między chmurami zasnuwającymi niebo... Chłód i smutek smużący się od z wolna obumierających roślin, od drzew bezlistnych już prawie, szykujących się na przetrwanie zimy.
Wyszliśmy z żoną, z Elą, przed dom. Zagadaliśmy do sąsiada, a on – ni stąd, ni zowąd – nim zdążyliśmy w jakikolwiek sposób zareagować schwyciwszy jakiegoś nieznanego nam psiaka, który przerażony kulił się w jego ogródku, pod rachitycznym krzakiem mahonii, dosłownie przerzucił go przez niski – na szczęście – płot na naszą stronę.
– Masz! Trzymaj! Będziesz miał psa! – zawołał do mnie z drwiącym uśmieszkiem i takim samym niesympatycznym spojrzeniem.
– No nie! – zaprotestowałem. – Zabieraj to zwierzę! Zabieraj! No już!
– A po co mi pies? – odparł niegrzecznie i wzruszył ramionami.
– To nam go podrzucasz?! – zirytowałem się.
Spoglądaliśmy z Elą zdezorientowani to na sąsiada, to na małego rudego kundelka, który przylgnął brzuszkiem do ziemi i tylko spoglądał na nas wystraszonymi brązowymi ślepkami, w których od czasu do czasu skrzyły się ciemnobursztynowe refleksy.
W pierwszym odruchu chcieliśmy szczeniaka przepędzić na ulicę, bo nigdy wcześniej nie mieliśmy psa, a w związku z tym i miłości do psów także, ale jednak coś nas ścisnęło za serca. Może właśnie te przerażone ślepka? Może...
– No dobrze. Niech na razie zostanie – zdecydowała Ela – a potem będziemy mu szukać domu. Przecież chyba ktoś go zechce?... – powiedziała, ale jakoś tak bez przekonania.
– To ja mu przyniosę coś do zjedzenia.
Psiak, chociaż przestraszony to jednak przecież wręcz pochłonął garsteczkę suchej kociej karmy, bo niczego innego nie było, co by mi się zdawało dla niego odpowiednie. Wypił też odrobinę wody. I znów przywarł brzuszkiem do ziemi.
– O! Skąd macie psa? – zapytał kolega, pan Andrzej, który zajechawszy na parking naprzeciwko naszego domu, zbliżył się do ogrodzenia, a potem wszedł na podwórko.
– A on nas go nim obdarował – wskazałem głową na sąsiada.
– A pan jak go zdobył?
Sąsiad wzruszył ramionami.
– A bo ja wiem? Wczołgał się szparą pod bramą na moje podwórko.
– Coś takiego! A nie wie pan, czyj on może być? Może któremuś z sąsiadów uciekł i teraz nie umie trafić do domu? – drążył pan Andrzej.
– To jakiś obcy pies, nie z naszej ulicy. Było Wszystkich Świętych, nazjeżdżało się ludzi na groby, pewnie ktoś przywiózł psa ze sobą, wjechał w tę naszą boczną uliczkę i wyrzucił go tutaj z samochodu.
– Może i tak... Dzieciom się znudził, to się go tatuś z mamusią pozbyli.
Pan Andrzej pochylił się, przykucnął, wyciągnął rękę i przewrócił pieska na grzbiet.
– Choleeera! Toż to suka! To będziesz pan miał duży kłopot! – zwrócił się do mnie.
– Jaki znowu kłopot?! Jaki kłopot?! – zezłościłem się.
– No... suka to przecie większy kłopot niż pies.
– Panie! Znajdziemy jej dom!
– Panie! A kto panu weźmie sukę? Jeszcze kundla, a na wygląd prawie jamnika?
W duchu przyznałem mu rację, ale zaczynało zmierzchać, a psiak tu wciąż jednak był i coraz bardziej wystraszony wpatrywał się w nas smutnymi oczkami.
– Elu, to co robimy?
– Do domu go nie weźmiemy. Co to, to nie! – powiedziała twardo.
A później starym wełnianym swetrem wymościła legowisko w płytkiej skrzynce po pomidorach i wsunęła ją pod ławkę stojącą pod pergolą gęsto obrośniętą aktinidią i winogradem.
Piesek jakby odgadł, że to miejsce dla niego, więc wpełzł tam posłusznie i zwinął się w kłębek.
* * *
– Asiu – odezwałem się do córki. – I co począć z tym psem?
– Jak to co? Zostanie u nas – odpowiedziała.
– Ale myśmy nigdy psa nie mieli!
– To teraz będziemy.
– Mama się nie zgodzi!
Wzruszyła ramionami.
– Lepiej chodźmy zobaczyć, jak szczeniaczek się miewa.
Kundelek leżał na tym starym czerwonym swetrze i trząsł się z zimna. Popatrzyliśmy z Asią po sobie.
– On tu nie może zostać. Zobacz, jak dygoce. Przecież mamy listopad, w dzień jest bardzo zimno, a co dopiero w nocy?
– I co teraz?
– Jak się mama położy spać, zabierzemy go do ganku.
– A jak nabrudzi? – zapytałem?
– To posprzątam, ale musisz do niego zajrzeć, zanim mama rano wstanie.
* * *
Nabrudził, oczywiście, że nabrudził. Cały ganek był zasikany. Asia pospiesznie wstała, powycierała i zmyła wszystko dokładnie. Otworzyliśmy drzwi na oścież, żeby wywietrzały niemiłe zapachy.
* * *
– Nie, żadnego psa. Mamy już cztery koty! U nas nie zostanie! Szukajcie mu jakiegoś innego domu – powiedziała Ela stanowczym głosem. – A na razie... no cóż... niech mieszka w ganku, bo na dworze już bardzo zimno, ale to tylko na razie!..............................Andrzej Juliusz Sarwa
Maluszek
BARDZO KRÓTKA HISTORIA
DOBREGO PIESKA
W sobotę 11 listopada 2017 roku było dość zimno, a powietrze przesycała wilgoć przemieszana z czymś jeszcze, z czymś nieokreślonym... jakby jakimś chwytającym za duszę smutkiem...
Przyszedł cichutki, wystraszony, prowadzony na długiej parcianej smyczy, z przybrudzoną niebieską obróżką na szyi. Chudy kundelek, wynędzniały, z zapadniętymi bokami, ze zmatowiałymi ślepkami.
„Czyżby tracił wzrok? Jak sobie poradzimy ze ślepym psem?... – przemknęło mi przez głowę. – I to jeszcze na dodatek starym, bo – jak określili weterynarze – miał dziesięć, a może nawet jedenaście lat... a na dobitkę chorym i to poważnie chorym na serce”.
Ponieważ sam takiej przypadłości doświadczam, to dobrze wiem, czym ona jest.
Ale decyzja o przygarnięciu sędziwego, słabiutkiego i zabiedzonego psa podjęta była świadomie. Powodów po temu było kilka – leciwy i niezdrowy, więc jest szansa, że mnie nie przeżyje, bo gdyby miało być inaczej, a po mojej śmierci, jeśli by nie miał kto, lub nie chciał się nim nikt zaopiekować, to co by to stworzenie czekało? Jaki los? Co prawda byli tacy, którzy pukali się w głowę, doradzając przyjęcie pod dach szczeniaka, ale nawet ich słuchać nie chciałem.
– Czy udręczonemu zwierzęciu, które w życiu zaznało tylko głodu, i poniewierki, kija i kopniaków nie trzeba dać choćby trochę serca i zapewnić bezpieczny dach nad głową? Czy nie zasługuje na codzienną pełną miseczkę czegoś pożywnego, smakowitego, a nie tylko na skórkę suchego chleba czy resztki z obiadu i – jeśli się „panu” albo „pani” przypomni – może i odrobinę wody?
Tak więc decyzja zapadła. Ostateczna i nieodwołalna.
Dopełniliśmy formalności, a właściwie zrobiła to moja córka Marta, bo to ona – oficjalnie – miała być jego właścicielką. Podpisała papiery i został z nami...
– Nazwałyśmy go Słodziak, bo jego prawdziwego imienia nie udało się nam poznać – powiedziała jedna z pań, które przywiozły psiaka.
– Słodziak? – skrzywiłem się i raz jeszcze bacznie przyjrzałem się kundelkowi. – Dla mnie to Maluszek. Tak właśnie, Maluszek.
– No to... niech będzie Maluszek, jeśli pan woli. I powiem państwu, że naprawdę mu się udało, bo takie psy praktycznie nie mają szansy na adopcję.
– A to czemu?
– Bo stary, bo poważnie chory, bo najwyraźniej po przejściach, bo mały, bo czarny, no i bez ogona.
– No tak – skinąłem głową – jakiś łotr obciął mu ogonek przy samym tyłeczku...
Maluszek jak gdyby zrozumiał, o czym mowa i pewnie chcąc wkupić się w nasze łaski śmiesznie, kilka razy, pokręcił tym swoim kuperkiem, bo zamerdać nie miał przecież czym.
W końcu trzasnęła furtka, samochód parkujący przed naszym domem odjechał...
Zostaliśmy z Maluszkiem sam na sam...
Piesek stanął przede mną i spojrzał mi w oczy, najwyraźniej z obawą co go teraz czeka...
* * *
Nasza kundliczka Rudzia – prawie jamnik! – raz i drugi ostrożnie obwąchała nowego domownika, a potem trąciła go swoim czarnym nochalem, uśmiechając się całym pyskiem i zapraszając Maluszka do zabawy. Poskakali trochę w ogródku na trawniku, udając, że walczą ze sobą, a potem – gdy znudzona Rudzia – zostawiła go samego, zawołałem pieska do domu.
Dreptał posłusznie, trzymając się mojej nogi, jakby był do niej przyklejony i bał się, bardzo się bał, czego nie był w stanie ukryć... chociaż chyba nawet nie próbował...
– Piesku, nie bój się już, nie drżyj – szepnąłem, nachylając się ku niemu, a on ten szept usłyszał, ale czy zrozumiał? Chyba nie. Najpierw bowiem się skulił, a później zadzierając łebek, spojrzał tylko na mnie tymi swoimi zmętniałymi ślepkami, w których była jakaś jedna, jedyna najogromniejsza prośba. Jaka? Tego jeszcze wtedy nie umiałem zgadnąć... i musiało minąć sporo czasu, żebym pojął, o co on wtedy bezgłośnie wylękniony żebrał: „Nie bij mnie...” – takie to, bez wątpienia, było to jego nieme błaganie...
Zdezorientowany rozglądał się po domu.
– Zrobimy eksperyment – powiedziałem. – Zobaczymy, co też on jada. W kuchennej szafce leżała garstka wysuszonych na kamień skórek chleba, które pewnie miały jakieś tam przeznaczenie kulinarne. Wziąłem jedną z nich i podsunąłem Maluszkowi pod nosek. Nieomal rzucił się na nią i w mgnieniu oka rozgryzł, przełknął i patrząc się na mnie, najwyraźniej czekał na więcej. Chudzina...
– Oj bracie! Toś ty musiał mieć w życiu niebywały wręcz dobrobyt! Idziemy!
Podreptał posłusznie, stukając pazurkami o podłogę. Otworzyłem lodówkę, odkroiłem kawał kiełbasy, a on wpatrywał się w nią, z nieskrywaną nadzieją przełykając ślinę.........................Lew Tołstoj
Wiatronogi
Zorza...
Sklepienie nieba stawało się coraz głębsze, zorza rozlewała się szerzej i szerzej, bielało matowe srebro rosy, sierp księżyca stawał się coraz bledszy, las rozbrzmiewał coraz donośniej. Na wsi wszczynał się hałas i ruch, a w dworskiej zagrodzie dawało się słyszeć parskanie stadniny, szelest słomy, a czasem gniewny, przeraźliwy kwik tłoczących się u wnijścia koni.
– No! Zdążysz – przegłodziłyśta się – mruczał stary pastuch Fedź, otwierając szeroko wrota. – A pójdziesz! – krzyknął, zamierzając się na jedną z klaczy, która parła naprzód.
Fedź miał na sobie wyszarzaną ściągniętą pasem koszulę, za pasem węzełek z chlebem, w ręku siodło i uzdeczkę i, oznakę swej władzy – bat, zarzucony przez plecy.
Konie zachowały się dość obojętnie wobec łajań pastucha: nie okazały mu ani śladu obrazy lub obawy, lecz udając, że je to nic nie obchodzi, odeszły powoli od wrót; jedna tylko stara patłata – po naszemu kudłata – klacz, położywszy uszy po sobie, szybko odwróciła się tyłem, przy czym któraś z młodszych kobyłek, kwiknąwszy, szturchnęła zadem pierwszą lepszą ze swych towarzyszek.
– Ano! – z groźbą w głosie huknął jeszcze donośniej Fedź, po czym skierował się w kąt zagrody, gdzie pod daszkiem stał samotnie stary, srokaty wałach.
Koń ten wbrew reszcie stada nie okazywał najmniejszego zniecierpliwienia, lecz zmrużywszy oczy, lizał dębową belkę stodoły. Co za smak znajdował srokacz w tej operacji – trudno określić, dość, że czynił to z powagą i z namaszczeniem.
– Może i ty jeszcze będziesz brykał – mruknął pastuch, kładąc koło niego na ziemi natartą łojem derkę i siodło.
Srokacz przestał lizać i, jakby w osłupieniu, wpatrywał się w Fedzia. W tym jego spojrzeniu niepodobna było wyczytać – ani radości, ani smutku, ani gniewu; patrzał długo, po czym wciągnąwszy brzuch, westchnął niezwykle ciężko i odwrócił się. Pastuch objął go za szyję i, zakładając tręzlę, rzekł: „Czemu wzdychasz”?
Wałach machnął niedbale ogonem, jakby chciał powiedzieć: „Ot, nic! Tak sobie – Fedziu”!
Fedź tymczasem włożył nań derkę i siodło – przy czym srokacz na znak niezadowolenia skulił uszy, za co otrzymał epitet – psiakrew! – i poczuł ściąganie popręgi, wobec czego zaczął się nadymać – ale wsunięty między zęby palec i uderzenie kolana w brzuch, zmusiło go wypuścić powietrze. Pomimo to, gdy pastuch podciągnął zębami popręgi, srokacz raz jeszcze skulił uszy, a nawet się obejrzał, bo, chociaż wiedział, że to wszystko do niczego nie doprowadzi, uważał za stosowne objawić swe niezadowolenie i dać do zrozumienia, że zawsze protestować będzie.
Po osiodłaniu srokacz, odstawiwszy w bok swą prawą spuchniętą nogę, zaczął żuć wędzidło, nie wiadomo po co, gdyż miał aż nadto sposobności przekonać się, że żucie wędzidła nie przedstawia dla smaku żadnej przyjemności. Fedź tymczasem wgramolił się po krótkim strzemieniu na siodło, rozplątał bat, wyciągnął spod kolan fałdy swej świty, po czym usadowiwszy się w specyficzny sposób, właściwy pastuchom, zebrał cugle. Wałach podniósł głowę na znak, że gotów do drogi nie myślał jednak ruszać, wiedząc, że jeszcze nie czas, że jeszcze będzie dużo krzyku, nawoływań i wymyślań pod adresem koni oraz młodszego pastucha Stefana.
Jakoż rzeczywiście – Fedź zaczął wołać: „Stefan, Stefan – puszczaj matki, gdzieżeś się podział u licha – śpisz psiakrew! Otwieraj! Naprzód matki”!
Po chwili, prowadząc konia za tręzlę, ukazał się Stefan zły i zaspany i zbliżył się do wrót.
Skrzypnęły wierzeje i wnet cała stadnina: młode klaczki, ogierki, źrebięta i ciężarne matki, stąpając ostrożnie i obwąchując po drodze słomę, zaczęły mijać kolejno wrota. Młodsze konie tłoczyły się u wyjścia i, zakładając jedne drugim na szyję głowy, przebierały kopytami na progu, za co im co chwila wymyślał parobczak.
Źrebięta rzucały się ku własnym, a nieraz i cudzym matkom i odzywały się rżeniem donośnym na wołania swych rodzicielek.
Jedna młoda kobyła, łobuz jakich mało, minąwszy wierzeje, zagięła szyję i kwiknąwszy, wierzgnęła raz i drugi, nie ośmieliła się jednak wyprzedzić szpakowatą, popstrzoną hreczką Żułdykę, która powolnym ciężkim krokiem poważnie stąpała, jak zwykle, na czele stada.
W parę minut zagroda, przed chwilą tak pełna życia, opustoszała zupełnie, pozostały jedynie smutnie sterczące słupy i stratowana, powalana gnojem słoma.
Wałacha, chociaż był przyzwyczajony do tego widoku, obraz ten napełnił widocznie smutkiem, gdyż westchnął, o ile mu pozwoliły ściągnięte popręgi, machnął parę razy głową i wlokąc swe osłabione i popsute nogi, ruszył za stadniną, unosząc na kościstym grzbiecie starego Fedzia.
– Wiem teraz – myślał sobie wałach – jak tylko wyjedziemy na drogę, zacznie się krzesanie ognia i zapalenie drewnianej fajki z miedzianą skuwką i łańcuszkiem; no, to jeszcze nieźle – zapach ten przy rannej rosie jest dość przyjemny, a jeszcze przyjemniejsze związane z nim wspomnienia. Zło się kryje w tym, że paląc fajkę, stary nabiera animuszu i dla fanfaronady siada bokiem, a nie ulega wątpliwości, że siądzie na prawą stronę, gdzie mam tę nieznośną ranę. Choć – niech go tam! – dla mnie to nie nowina cierpieć dla cudzej przyjemności, zaczynam nawet znajdować w tym jakąś dziwną, końską przyjemność... ergo udawaj sobie zucha, siadaj bokiem – filozofował wałach i stawiając ostrożnie nogi, kroczył środkiem gościńca.
Pastwisko nad rzeką...
Przypędziwszy stadninę na pastwisko nad rzeką – Fedź zsiadł i rozsiodłał wałacha, stado zaś zaczęło się rozpraszać po niestratowanej łące, pokrytej rosą i oparami, które się podnosiły od opasującej łąkę rzeki. Po zdjęciu tręzli Fedź podrapał srokacza pod brodę, w zamian za co wałach przez wdzięczność przymknął oczy.
– Lubisz, bestio! – zaśmiał się Fedź.
Jakkolwiek wałach nie znajdował żadnej przyjemności w owym drapaniu – przez delikatność zaczął udawać, że mu to sprawia niewypowiedzianą rozkosz i kiwnął potakująco głową. Gdy naraz bez żadnego wyraźnego powodu, a może zgorszony tą chwilową poufałością, która mogła wbić wałacha w zbytnią dumę – Fedź szturchnął srokacza pięścią w nos i ściągnął go sprzączką uzdy po żebrach, po czym w milczeniu odwrócił się i oddalił w kierunku pagórka, na którym zwykle siadywał... Wałach nie dał poznać po sobie, że jest dotkniętym tym, co zaszło, powoli powlókł się w kierunku rzeki, szczypiąc dla rozrywki pobliskie trawy. Stary wiedział z doświadczenia, że najhigieniczniej, zwłaszcza w jego wieku, naprzód napoić się do syta, a potem brać się do jedzenia. W tym celu wyszukał brzeg jak najmniej stromy, wszedł po pęciny w rzekę i począł ciągnąć wodę przez popękane wargi, robiąc z lekka bokami i machając z rozkoszą przerzedzonym ogonem.
Spostrzegłszy go wilczata klaczka, która miała pasję dokuczać staremu, nie omieszkała i tym razem przebrnąć mu pod nosem, by zmącić wodę – srokacz jednak zdążył już ukoić pragnienie, więc udając, że nie zauważył jej złych zamiarów, flegmatycznie powyciągał z błota swe więznące nogi i jął się paść w odosobnieniu od reszty stada. Jadł, nie prostując się trzy godziny z okładem, aż mu brzuch napęczniał i obwisł jak worek na wygiętych żebrach – po czym umieściwszy się jak można najwygodniej na wszystkich czterech obolałych nogach, z których przednia prawa dokuczała mu najwięcej – spróbował zasnąć.
Zdarzają się rozmaite rodzaje starości. Bywa starość wspaniała, starość brzydka lub godna politowania.
Czasem jednak zdarza się starość i brzydka i wspaniała zarazem. Taką właśnie była starość srokatego wałacha.
Był to koń rosły – trzy werszki z górą. Niegdyś musiał być srokato gniady; dziś gniade jabłka stały się brudnoburego koloru. Długa poskręcana grzywa była również pstra, w przerzedzonym ogonie widniały pasma włosienia siwe i bure.
Na wyniosłej, wychudłej, rzekłbyś drewnianej, szyi wisiała niezgrabnie wielka koścista głowa z dołami nad oczyma i obwisłą, spękaną, niegdyś czarną wargą, spoza której wyglądał ciemny zwinięty na bok język i żółte resztki spiłowanych zębów. Uszy, z których jedno było rozdarte, spuszczały się nisko i przy zbytniej dokuczliwości much poruszały się leniwie. Za uchem sterczały długie końce grzywy nastroszonej nad czołem. Na wielkich szczękach wisiała workowata skóra, spod której na mordzie i szyi przeglądały żylaste węzły, drgające nerwowo przy każdym dotknięciu owadów.
W wyrazie twarzy malowała się niezwykła cierpliwość, bolesny smutek i zamyślenie. Przednie nogi były kolankowate z opojami na obu kopytach, a powyżej pęciny prawej, łysej widniała narośl wielkości pięści. Zadnie – przedstawiały się znacznie lepiej, choć również były mocno wytarte na udach, widać bardzo dawno, gdy sierść już nie porastała na bliznach. Wszystkie cztery nogi w stosunku do chudego korpusu raziły nieproporcjonalną długością. Wygięte żebra wystawały tak mocno i tak szczelnie były obciągnięte skórą, iż zdawało się, że skóra przyschła między żebrami. Nogi i krzyż były pełne blizn dawnych, a z tyłu widać było świeżą, opuchniętą ranę; prócz tego na zadzie, z którego wystawała prawie naga, karbowana nasada ogona, widniała głęboka, jakby wydarta zębami, jamka, porosła rzadką, białą sierścią. Ogon i kolana tylnych nóg były stale powalane z powodu wiecznie popsutego żołądka.
Pomimo wszystkich tych wstrętnych cech starości ogólny wygląd wałacha dawał wiele do myślenia; znawca odgadłby od pierwszego rzutu oka, że w swoim czasie był to koń nie lada. Dobry znawca powiedziałby nadto, iż w całym kraju istniała jedna rasa, jedno jedyne stado, które mogło wyprodukować taką mocną kość, tak potężne ścięgna i cienką nogę, tak osadzoną szyję, a zwłaszcza taką głowę, wielkie i jasne oko i owe wysoce rasowe węzły żył na szyi, delikatną skórę i miękki włos. W istocie było coś wspaniałego w postawie tego konia, w owym dziwnym połączeniu wstrętnych cech zgrzybiałości, spotęgowanych pstrokacizną maści, ze znamionami pewności siebie i spokoju, płynącego z poczucia własnego piękna i świadomej siły.
W pobliżu srokacza słychać było tętent, prychania i młode rżenie rozsypanej po pastwisku stadniny – on zaś stał pośród posrebrzonej rosą łąki samotny i nieruchomy, jak żywa i nieruchoma ruina, obojętna na gwar i zgiełk nowego życia.
Rosa schła...
Słońce wytoczyło się ponad las i silnie błyszczało na trawie i skrętach rzeki, rosa schła, jak dym rozpływały się ostatnie mgły poranne; obłoki marszczyły się, lecz wiatru jeszcze nie było. Za rzeką sterczały zielone poskręcane w rurki źdźbła żyta i unosił się zapach świeżej zieloności i siana............................Zuzanna Zajączkowska
Pies–Żebrak
Pani była młoda i piękna, a i serce czułe mieć musiała, bo łzy napełniały błękitne jej oczy i spływały powolnie, leniwie, po pełnych, różowych policzkach. Widocznie rozczulał ją tak romans, który czytała z wielkim zajęciem. Po chwili zamknęła książkę, wstała, ziewnęła głośno, wyjęła z pudełka papieros, zapaliła, snadź dla rozproszenia smutnych myśli, i wyszła. Zajrzała do kuchni, do izby czeladnej, i po kilku schodkach zeszła na podwórze.
Pora była południowa, ludzie skończyli właśnie obiadować, resztki strawy, zmieszane z rozparzoną osypką, chłopak roznosił psom podwórzowym.
– Trzem starym psom: Krukowi, Azorowi i Zagrajowi, nie dawać jeść – zawołała pani na chłopca. Niepotrzebne są, młode wystarczą do pilnowania. Szkoda żarcia dla starych niedołęgów!
Chłopak przystanął, popatrzał na panią, zdziwienie przemknęło po jego twarzy.
– Ale, proszę jaśnie pani, jakże...
Umilkł nagle, przestraszony zuchwałą myślą, która o mało co nie wyrwała mu się w słowach, i – słucham jaśnie pani – dokończył głośno.
Postawił misę na ziemi, przyniósł drugą, i gwizdnął na psy.
Pierwszy zerwał się Zagraj, który spał przed stajnią, i, snadź głodny był, bo żwawo biegł na obiad.
– Odpędź starego! – zawołała pani.
Chłopak pochwycił kij i pogroził nim kundlowi.
Pies cofnął się, chwilę stał zdumiony.
– Widocznie pomyłka jakaś, nie poznał mię, czy co? – pomyślał sobie. I śmiało szedł do misy, utkwiwszy wzrok w chłopca.
– Wszakże to ja, stary Zagraj – mówił mu tym wzrokiem. – Cóż to? Nie poznałeś mię?................................
więcej..