Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Zwycięstwo. Victory - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zwycięstwo. Victory - ebook

Zwycięstwo (Victory) autorstwa Josepha Conrada, w edycji dwujęzycznej polsko-angielskiej, to fascynująca powieść, która przenosi czytelników na odizolowaną tropikalną wyspę, gdzie samotny Szwed, Axel Heyst, prowadzi życie w izolacji od świata. Po upadku firmy, dla której pracował, Heyst spędza czas w spokoju, otoczony jedynie przez tubylców. Pewnego dnia, na wyspie Heysta pojawia się Lena, utalentowana wędrowna muzyczka, którą Heyst przyjmuje pod swój dach. Wkrótce potem, do hotelu, gdzie Heyst mieszkał, przybywa para oszustów, Mr. Jones i Martin Ricardo, zainteresowanych zdobyciem pieniędzy Heysta. Podszywając się pod rozbitków, przybywają na wyspę, co prowadzi do dramatycznych wydarzeń. W obliczu zagrożenia, Heyst musi zmierzyć się z groźnymi intruzami, a konfrontacja z przestępcami odkrywa nowe wymiary jego charakteru. Powieść ukazuje nie tylko zawirowania akcji, ale również głębokie psychologiczne i moralne dylematy bohaterów. Przełożona przez Anielę Zagórską, edycja dwujęzyczna pozwala na pełne zanurzenie się w literackim świecie Conrada, oferując czytelnikom bogate doświadczenie zarówno w języku polskim, jak i angielskim. „Zwycięstwo” jest wciągającą opowieścią o moralności, odwadze i samotności, która zachwyca swoją głębią i złożonością.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-655-2
Rozmiar pliku: 715 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA DO PIERWSZEGO WYDANIA

Ostatnie słowo tej powieści zostało napisane 29 maja 1914 roku. Tem ostatniem słowem był pojedyńczy wyraz a mianowicie tytuł.

Działo się to w czasach pokoju. Teraz, gdy zbliża się chwila wydania książki, przyszło mi na myśl czy nie należałoby zmienić tytułu. Słowo: zwycięstwo, wspaniały i tragiczny cel szlachetnych dążeń, wydało mi się zanadto wielkiem i wzniosłem na nazwę zwykłej powieści. Mógł mię ktoś także posądzić, że ze względów czysto handlowych usiłuję wmówić w publiczność, iż treść książki ma jakiś związek z wojną.

Tego się jednak niebardzo obawiałem. Na moją decyzję wpłynęły najsilniej nieuchwytne podszepty tych pogańskich pozostałości grozy i lęku, które czają się jeszcze na dnie naszego starego człowieczeństwa. Zwycięstwo było ostatniem słowem, które napisałem w czasie pokoju. Był to ostatni literacki pomysł, który mi się nasunął, zanim drzwi świątyni Janusa rozwarły się z hukiem, wstrząsając umysłami, sercami i sumieniami wszystkich ludzi na świecie. Nie należało lekceważyć takiego zbiegu okoliczności. Postanowiłem więc zostawić to słowo, wiedziony tą samą nadzieją, z którą jacyś prostoduszni obywatele dawnego Rzymu byliby przyjęli „omen“.

Druga rzecz, na którą chciałbym zwrócić uwagę, dotyczy istnienia (w powieści) osobnika nazwiskiem Schomberg.

Że uważam go za istotę prawdziwą, o tem mówić nie potrzebuję. Nikt nie przypuści, abym świadomie dawał lichy towar swoim czytelnikom. Schomberg jest dawnym członkiem mojej kompanji. W „Lordzie Jimie“, sięgającym jeszcze roku 1899, występował jako bardzo podrzędna osobistość, a w jednej z nowel, wydanej w 1902 r., odegrał już rolę poważną. Tutaj ukazuje się w jeszcze większej roli, zgodnej z prawdą życiową (mam nadzieję) — a także i z własnym swoim charakterem. Tylko w tym wypadku wchodzą w grę jego głębokie namiętności i, co za tem idzie, groteskowa jego psychologja zostaje nareszcie uzupełniona.

Nie twierdzę wcale, że moja powieść daje całość germańskiej psychiki; ale jest to bezsprzecznie psychika Germanina. Wspominam o tem aby podkreślić fakt, że Schomberg nie jest bynajmniej wcieleniem wrogich uczuć z ostatniej doby i że stanowi rezultat moich dawnych, głęboko ugruntowanych i poniekąd bezstronnych zapatrywań

J. C.PRZEDMOWA

W chwili gdy zaczynam pisać przedmowę do „Zwycięstwa“, zdaję sobie przedewszystkiem sprawę jak bliską mi jest ta książka; bliską mi jest osobiście, bliską jest minionego nastroju, w którym ją pisałem, i wiąże się ściśle z różnemi memi uczuciami, wywołanemi przez recenzje o pierwszem wydaniu, które ukazało się mniej więcej w rok po wybuchu wielkiej wojny. Powieść została ukończona w r. 1914, na długo zanim morderstwo austrjackiego arcyksięcia rzuciło pierwszą nutę przestrogi światu, pełnemu już zwątpienia i lęku.

Wydana jednocześnie z powieścią bardzo krótka przedmowa, zachowana również w obecnem wydaniu, wyjaśnia dostatecznie, z jakiem uczuciem zgodziłem się wówczas na wydrukowanie tej książki. Fakt, że ukazała się w Stanach Zjednoczonych już z początkiem roku, nie pozwalał zwlekać dłużej z wydaniem jej w Anglji. Pojawiła się w trzynastym miesiącu wojny, sumienie wyrzucało mi jednak, że popełniam rażącą niestosowność, rzucając strzęp wymyślonego dramatu w wir rzeczywistości tak zaiste tragicznej, lecz bardziej jeszcze okrutnej niż tragicznej i bardziej podniosłej niż okrutnej. Okropnem zarozumialstwem wydała mi się myśl, że może się ktoś zająć czytaniem tych kartek; że znajdzie się ktoś taki w społeczeństwie, które wśród huku wielkich dział i w rozgwarze śmiałych słów, stwierdzających nieugiętą wiarę, musiało jednak czuć ostrze noża na gardle.

Niezmienny człowiek dziejowy umie się przedziwnie zastosować do wszelkich warunków przez siłę swej wytrzymałości i zdolność oderwania się od zewnętrznego życia. Wydaje mi się, że gra losu jest za wielka w stosunku do lęków człowieka i zbyt tajemnicza, aby ją mógł zrozumieć. Gdyby trąba sądu ostatecznego zagrzmiała nagle wśród powszedniego dnia, muzyk przy swem pianinie nie przestałby grać sonaty Beethovena, a szewc trwałby do ostatka przy warsztacie, ożywiony niezamąconą wiarą w doniosłość swej pracy. I mieliby najzupełniejszą słuszność. Bo poco mamy się wzruszać mściwą pobudką anioła, zbyt potężną dla naszych uszu i zbyt straszną dla naszych lęków? To też zdarza się czasem, że uderzy w nas błyskawica gniewu. Czytelnik nie przerwie czytania, jeśli książka mu się spodoba, a krytyk będzie w dalszym ciągu pisał recenzję z tą zdolnością do oderwania się od zewnętrznego świata, która wypływa może z poczucia nieskończonej naszej małości, a która jest mimo to jedyną cechą, zdającą się zbliżać człowieka do nieśmiertelnych bogów.

Ale jeśli katastrofa dorównywa w tajemniczości rządzącemu nam losowi, najlepszy nawet przedstawiciel ludzkiej rasy może stracić równowagę. Widzimy wyraźnie, że z przybyciem dystyngowanego pana Jonesa, prostodusznego Ricarda i wiernego Pedra, Heyst, człowiek zupełnie od świata oderwany, traci wewnętrzne opanowanie, tę piękną postawę wobec nieuniknionej konieczności, postawę, która się zwie stoicyzmem. Wszystko jest kwestją wzajemnego stosunku zjawisk. Powinien był się znaleźć jakiś sposób wyjścia z sytuacji. A jednak nie było rady. W tym drobnym przykładzie igraszek losu Heyst czuje siłę ślepego przeznaczenia. A przytem w swem pięknem oderwaniu się od życia Heyst zatracił zdolność samoobrony. Nie mówię tu o odwadze przeciwstawienia się faktom, moralnej czy fizycznej, ale o umiejętności wzięcia się do rzeczy, o sprężystości ducha i odruchowym geście, które przychodzą bez namysłu i prowadzą człowieka do doskonałości w życiu, w sztuce, w zbrodni, w cnocie i, jeśli o to chodzi, nawet w miłości. Refleksja jest wielkim wrogiem powodzenia. Muszę wyznać, że zwyczaj głębokich rozmyślań jest najszkodliwszym ze wszystkich zwyczajów wytworzonych przez cywilizowanego człowieka.

Ale nie chcę, aby mię dotknęło choćby najlżejsze podejrzenie, że żartuję sobie z Aksela Heysta. Lubiłem go zawsze. Żywego człowieka, który stoi za nieskończenie mi bliższą postacią z książki, pamiętam dobrze jako tajemniczego Szweda. Nie jestem zupełnie pewien, czy był, jak Heyst, baronem. Nie rościł nigdy pretensji do tego tytułu. Oderwanie jego od życia było zbyt wielkie, aby mógł żądać od ludzi ufności — w wielkich czy małych rzeczach. Nie chcę powiedzieć, gdzie go spotkałem; boję się, aby to nie wywarło na czytelnikach fałszywego wrażenia, ponieważ wyraźny rozdźwięk między człowiekiem a jego otoczeniem jest często okolicznością bardzo zwodną. Byliśmy czas jakiś w wielkiej przyjaźni i nie chciałbym go narażać na nieprzyjemne podejrzenia; choć jestem pewien, że zachowałby się obojętnie wobec podejrzeń, tak jak zachowywał się obojętnie wobec wszystkich innych przykrości życia. Nie był, oczywiście, identyczny z Heystem; dał mi tylko — na podstawie krótkiej znajomości — fizyczne i moralne tło do mojego Heysta. Nasza znajomość trwała krótko bynajmniej nie z mojej winy, gdyż oczarowało mię pełne wdzięku oderwanie tego człowieka od życia; w stosunku do siebie musiałem jednak uznać to oderwanie za przesadne. Heyst opuścił hotel, nie zostawiając po sobie żadnego śladu. Zaciekawiło mię dokąd wyjechał, ale teraz już wiem. Znikł mi z oczu tylko poto, aby zaplątać się w tę nieuniknioną przygodę, czekającą na niego na tym świecie, który uważał niezmiennie za złowieszczy cień wirujący w blasku słońca. W ciągu lat przypominało mi go często wyrażone przez kogoś uczucie lub szczególne znaczenie jakiegoś zdania zasłyszanego przypadkiem, tak że przypisałem mu wiele słów, które padły z ust innych ludzi i wypłynęły z nastrojów mniej wzniosłych i mniej wzruszających.

Te same spostrzeżenia można zastosować mutatis mutandis i do pana Jonesa, który powstał na podstawie znajomości znacznie pobieżniejszej. Pana Jonesa (czy jak tam się nazywał) nie uniosła ode mnie fala życia. Odwrócił się do mnie plecami i wyszedł z pokoju. Było to w roku 1875, w małym hoteliku na wyspie św. Tomasza w Indjach Zachodnich. Zastaliśmy go rozciągniętego na trzech krzesłach w pewne gorące popołudnie; leżał samotnie wśród głośnego brzęczenia much, a nieruchomość jego i trupi wygląd sprawiały, że to brzęczenie wydawało się dziwnie ponurem. Nasze wtargnięcie musiało mu się niepodobać, gdyż wstał nagle i wyszedł, zostawiając mię pod niewypowiedzianie dziwacznem wrażeniem swoich cienkich piszczeli. Jeden z mych towarzyszy powiedział, że ten człowiek jest najzawziętszym graczem, jakiego spotkał w życiu. „Zawodowy szuler?“ zapytałem. „On jest zupełnie niemożliwy“ odrzekł mój towarzysz — „ale muszę przyznać, że do pewnych granic gra uczciwie“. Ciekaw jestem, dokąd sięgały te granice. Nigdy go już nie widziałem; zdaje mi się, że wyszedłszy z hotelu siadł na parowiec, który odpłynął w godzinę do innych portów w stronę Aspinallu. Charakterystyczną bezczelność pana Jonesa zaobserwowałem u innego osobnika o typie wręcz odmiennym. Nie chcę mówić, skąd wziąłem sposób myślenia pana Jonesa, ponieważ nie lubię rzucać krzywdzących insynuacyj.

Tak się złożyło, że w tym samym roku Ricardo — prototyp Ricarda — był moim współpasażerem na malutkim i niezmiernie brudnym szkunerze, podczas czterodniowego przejazdu z jednej miejscowości do drugiej — w zatoce Meksykańskiej — mniejsza o nazwy tych miejscowości. Ów pasażer leżał prawie ciągle na pokładzie, niejako u moich stóp; od czasu do czasu podnosił się na łokciu i mówił o sobie bez końca — ale mówił właściwie nie do mnie i nawet nie w intencji abym go wysłuchał (nie patrzył przed siebie, wzrok jego tkwił ciągle w pokładzie); wyglądało to, jak gdyby się zwierzał swemu zaufanemu djabłu. Niekiedy rzucał na mnie spojrzenie i poruszał dziwacznie sztywnemi wąsikami. Oczy miał zielone i do dziś dnia, gdy patrzę na kota, przypominają mi się dokładnie kontury tamtej twarzy. Nie zwierzył mi się, w jakim celu odbywa tę podróż i czem się zajmuje. Prawdę powiedziawszy, jedynym podróżnym, który byłby mógł mówić otwarcie o swej działalności i zamiarach, był bardzo zatabaczony i przemiły w rozmowie zakonnik, przeor klasztoru, podróżujący w towarzystwie młodziutkiego braciszka o szczególnie okrutnej twarzy. W ciemnej i niewypowiedzianie wstrętnej kajucie tego szkunera jechał także z nami stary pan, wyciągnięty nawznak w koi, Hiszpan, właściciel licznych kufrów — ciężko chory, jak zapewniał Ricardo. Wyglądało na to, że Ricardo jest służącym czy domownikiem tego wiekowego, dystyngowanego pana, który raz na samym początku podróży miał długą rozmowę szeptem z zakonnikiem, a potem już tylko wydawał słabe jęki, palił papierosy i wołał od czasu do czasu na Marcina głosem pełnym bólu. Wówczas ten, który w książce stał się Ricardem, schodził do wstrętnej i hałaśliwej dziury, przepadał tam tajemniczo i — wracając na pokład z nieprzeniknioną twarzą — milczał lub kontynuował ku memu zbudowaniu wykład o swym wewnętrznym stosunku do życia, ożywiony jaskrawemi przykładami najokrutniejszej treści. Czy chciał mnie przestraszyć? czy skusić? czy zdziwić? czy wywołać mój zachwyt? Zdołał mię tylko rozśmieszyć i wzbudzić we mnie niedowierzanie. Jak to się zdarza u łotrów, nie był wcale nudny. Zresztą naiwność moja była wówczas tak wielka, że nie mogłem wziąść jego filozofji na serjo. Przez cały czas trzymał jedno ucho zwrócone w stronę kajuty, jak wierny sługa, ale mimo to miałem wrażenie, że w ten czy inny sposób narzucił się choremu dla swych własnych celów. Czytelnik nie zdziwi się więc, gdy mu powiem, że pewnego ranka padrone szkunera oznajmił mi bez szczególnego wzruszenia, iż „bogaty pan tam na dole“ umarł; skonał w nocy. Nie przypominam sobie, aby mię kiedy tak wzruszyła samotna śmierć człowieka zupełnie mi obcego. Zajrzałem przez lukę świetlną i zobaczyłem jak wierny Marcin obwiązywał sznurami skórzane kufry nieboszczyka, z którego całej postaci widać było tylko białą brodę i orli nos, majaczące w mrocznych głębiach ohydnej, dusznej koi.

Ponieważ wiatr ustał zupełnie w ciągu popołudnia i cisza trwała przez całą noc i groźny, płomienny dzień, zmarłego „bogatego pana“ wypadło wrzucić w morze o zachodzie słońca, choć właściwie było już widać cel naszej podróży — niskie, zapowietrzone wybrzeże obramowane linją mangrowij. Zacny przeor rzekł do mnie z głębokiem współczuciem: „Ten biedak zostawił młodą córkę“. Nie wiem, kto miał się nią zaopiekować, ale widziałem jak wierny Marcin przewoził bardzo troskliwie kufry ze statku na brzeg, zanim jeszcze zdążyłem wylądować. Byłbym się może zajął na chwilę śledzeniem tego tak wylanego człowieka, ale zaprzątały mię własne bardzo naglące sprawy, które skomplikowały się w końcu przez trzęsienie ziemi — tak iż zabrakło mi czasu dla Ricarda. Nie potrzebuję mówić czytelnikowi, że go jednak nie zapomniałem.

Mój kontakt z wiernym Pedrem był znacznie krótszy, a obserwację nad nim przeprowadziłem mniej dokładnie, w warunkach bez porównania groźniejszych. Przerwało mi tę obserwację nagłe natchnienie, aby usunąć się z drogi obserwowanego objektu. Działo się to w szałasie z mat rozpiętych na tykach obok ścieżki. Wszedłem tam aby poprosić o butelkę limonjady i do dziś dnia nie mam najmniejszego pojęcia, jaki szczegół mojej powierzchowności czy zachowania wzbudził straszliwy gniew Pedra. Ten gniew stał się dla mnie widocznym w niespełna dwie minuty od chwili, gdy moje oczy pierwszy raz na Pedrze spoczęły i, choć niezmiernie byłem zdziwiony, nie pozostałem oczywiście na miejscu aby zbadać powód owego gniewu. Zwiałem najbliższą drogą — przez ścianę. Ta bestjalska zjawa i pewien olbrzymi murzyn, z którym zetknąłem się na Haiti zaledwie w parę miesięcy potem — oba te spotkania ustaliły raz na zawsze moje wyobrażenie o ślepej, rozjuszonej, bezrozumnej wściekłości. Murzyn śnił mi się potem latami. Pedro nigdy. Wrażenie było mniej silne. Zaprędko zszedłem Pedrowi z drogi.

Wydaje mi się naturalnem, że ta trójka, schowana w jakimś zakamarku mej pamięci, wyszła nagle na światło dzienne; tak naturalnem, iż nie usprawiedliwiam się wcale z egzystencji tych trzech ludzi. Tkwili w moich wspomnieniach i musieli się stamtąd wydostać; jest to dostateczne usprawiedliwienie dla powieściopisarza, który zabrał się do swego rzemiosła bez przygotowania, bez powziętego zgóry zamiaru i bez żadnej innej moralnej intencji poza tą, która przenika całokształt naszego świata.

Ponieważ ta przedmowa dotyczy przedewszystkiem pochodzenia osób występujących w powieści i moich z niemi stosunków, muszę zając się także Leną. Gdybym o niej zamilczał, wyglądałoby to na lekceważenie, a nic nie jest mi bardziej obce niż lekceważący stosunek do Leny. Jeśli ze wszystkich osób zaplątanych w „tajemnicę Samburanu“ przestawałem najdłużej z Heystem (lub tym, którego Heystem nazywam), to dziewczynie zwanej Leną przypatrywałem się najdłużej, z najbardziej wytężoną uwagą. Ta uwaga wypływała z lenistwa, do którego mam talent wrodzony. Pewnego wieczoru zawędrowałem do kawiarni w mieście nie leżącem pod zwrotnikiem lecz na południu Francji. W sali pełno było tytoniowego dymu, rozgwaru, klekotu domina i dźwięków piskliwej muzyki. Orkiestra chyba była mniejsza od tej, która się popisywała w hali Schomberga i wyglądała bardziej na zespół rodzinny niż na zebraną przygodnie kapelę; muszę wyznać, że wszystko razem robiło wrażenie znacznie przyzwoitsze od muzycznej antrepryzy Zangiacoma. Było w tem także mniej pretensjonalności, a nastrój panował bardziej domowy, że się tak wyrażę, i poufały, ponieważ w przerwach, gdy wszystkie muzykantki opuszczały estradę, jedna z nich chodziła wśród marmurowych stolików, zbierając sousy i franki w pogięte cynowe naczynie, przypominające kształtem sosjerkę. Ową muzykantką była młoda dziewczyna. Mam teraz wrażenie, że obojętność, z jaką pełniła swój obowiązek, była równie wielka, a może jeszcze większa, niż wyniosłość Heysta w stosunku do wszelkich poniżeń, na które ludzki rozum jest narażony w drodze przez życie. Chodziła od stołu do stołu milcząc, z szeroko rozwartemi oczyma, jak lunatyczka, i potrząsała tylko zlekka pieniędzmi aby zwrócić na siebie uwagę. Rozdział morski mojego życia dawno już się był wtedy skończył, ale trudno odrzucić zupełnie cechy charakteryzujące nas przez pół żywota, to też wpuściłem do sosjerki pięciofrankową monetę, niby marynarz na urlopie. Lunatyczka odwróciła głowę aby na mnie spojrzeć i rzekła; „Merci monsieur“ — tonem, w którym nie było wdzięczności tylko zdziwienie. Musiałem mieć wówczas doprawdy wolną głowę, skoro to wystarczyło bym zauważył, że głos dziewczyny jest czarujący. Gdy muzykantki wróciły na miejsca, przesunąłem trochę krzesło, żeby brodaty mężczyzna, który dyrygował orkiestrą, nie zasłaniał mi tej dziewczyny. O ile mi się zdaje, mógł to być jej ojciec, ale prawdziwą jego misją w życiu było stać się prototypem Zangiacoma w „Zwycięstwie“. Zdobywszy dobry punkt obserwacyjny, podczas drugiej części programu patrzyłem naturalnie dalej (z lenistwa) na dziewczynę. Zarys jej ciemnej główki pochylonej nad skrzypcami przykuwał oczy, a gdy wypoczywała w przerwach niezmiernie długiego programu, wyglądała w swej białej sukni, z opalonemi rękami złożonemi na kolanach, jak żywy obraz marzycielskiej naiwności. Podstarzała złośnica przy pianinie mogła być jej matką, choć nie zauważyłem między niemi najlżejszego podobieństwa. Ze stosunku, jaki je łączył, jedną rzecz stwierdziłem na pewno: owo okrutne uszczypnięcie w ramię. Jestem pewien że to widziałem! Pomylić się nie mogłem. Zanadto byłem rozleniwiony aby wymyśleć ni stąd ni zowąd takie okrucieństwo. Może to był i żart, ale dziewczyna zerwała się jak oparzona. Może to był i żart. Lecz widziałem dobrze, jak „rozmarzona naiwność“ rozcierała delikatnie bolące miejsce, idąc gęsiego za innemi muzykantkami środkowem przejściem wśród marmurowych stolików — w rozgwarze głosów, w klekocie domina, w niebieskiej atmosferze tytoniowego dymu. O ile mi się zdaje, ta orkiestra opuściła miasto nazajutrz.

A może tylko przeniosła się do wielkiej kawiarni po drugiej stronie Place de la Comédie. To bardzo możliwe. Nie przeszedłem jednak przez plac aby się o tem przekonać. Moje rozleniwienie właśnie nadało szczególny urok dziewczynie, i nie chciałem zniweczyć tego uroku przez jakiś niepotrzebny wysiłek. Nadczułość moja w owym rozleniwionym nastroju utrwaliła na tak długo to wrażenie, że gdy nadeszła chwila spotkania dziewczyny z Heystem, czułem iż Lena sprosta po bohatersku wszystkim wymaganiom ryzykownej i niepewnej przyszłości. Tak byłem o tem przeświadczony, że pozwoliłem jej uciec z Heystem — nie bez wzruszenia, ale z pewnością bez złych przeczuć. I zaiste, wobec tryumfalnego końca Leny, cóż więcej byłbym mógł zrobić dla jej rehabilitacji i dla jej szczęścia?

1920

J. C.CZĘŚĆ I

I

W naszem oświeconem stuleciu każdy uczeń wie o tem, że między węglem a djamentami zachodzi bardzo bliskie pokrewieństwo chemiczne. Przypuszczam że właśnie dlatego niektórzy nazywają węgiel „czarnemi djamentami“. Oba te minerały stanowią bogactwo, ale węgiel daleko trudniej przewozić niż djamenty. Z tego punktu widzenia musimy stwierdzić w węglu bardzo przykry brak koncentracji. Gdyby tak dało się schować kopalnię węgla do kieszeni od kamizelki! Ale to niemożliwe. Poza tem dziwny jakiś urok ma dla nas węgiel — najcenniejszy z towarów naszego wieku — tego wieku, w którym obozujemy jak oszołomieni podróżni we wspaniałym, gwarnym hotelu. Otóż sądzę, że dwa powyższe względy, jeden praktyczny a drugi raczej mistyczny, powstrzymały od wyjazdu Heysta — Aksela Heysta.

Podzwrotnikowa Spółka Węglowa została zlikwidowana. Świat finansów jest tajemniczą krainą, w której może się zdarzyć ten niewiarygodny fakt, że stan lotny poprzedza stan płynny. Najpierw ulatnia się kapitał, a potem następuje stan płynny — czyli likwidacja interesów. Są to zjawiska przeciwne zasadom fizyki — i one to właśnie spowodowały przewlekłą bezczynność Heysta, z powodu której braliśmy go często na języki, w dość zresztą przyjazny sposób. Bezwładna jednostka nie wyrządza nikomu nic złego, nie usposabia wrogo — zasługuje zaledwie na drwiny. Zdarza się niekiedy że i ta bezwładność jest zawadą, ale o Akselu Heyście nie można było tego powiedzieć. Nie przeszkadzał nikomu — zupełnie jak gdyby tkwił na najwyższym szczycie Himalajów, i nawet w pewnem znaczeniu był równie jak ten szczyt widoczny. W tej okolicy świata każdy o nim słyszał i wiedział, że mieszka na swojej wysepce. Wyspa jest jakby szczytem góry. Aksel Heyst tkwił na niej nieruchomo, a zamiast nieuchwytnej, przejrzystej i burzliwej toni powietrza, rozpływającej się w bezkresie, otaczało go ciepłe, płytkie morze, spokojna odnoga wielkich wód, które obejmują wszystek ląd naszego globu. Najczęstszymi gośćmi Heysta były cienie — cienie chmur, ożywiające ponurą monotonję bezdusznego podzwrotnikowego słońca. Najbliższym jego sąsiadem — mówię tu o rzeczach ujawniających jakieśkolwiek ożywienie — był leniwy wulkan, który dymił zlekka dzień cały tuż nad północnym horyzontem, a nocami rozniecał wśród jasnych gwiazd tępy, czerwony blask, co rozżarzał się i przygasał kurczowo jak koniec olbrzymiego cygara, którem raz po raz zaciąga się ktoś w ciemnościach. Aksel Heyst palił także, i gdy wychodził z cygarem na werandę przed pójściem na spoczynek, żarzył się przed nim w mroku krążek takiej samej wielkości jak ten drugi, oddalony o wiele, wiele mil.

Wulkan dotrzymywał mu niejako towarzystwa wśród ciemności, które bywały niekiedy tak gęste, że — zdawało się — nie przepuszczą nawet najlżejszego wietrzyka. Zresztą rzadko kiedy zjawiał się powiew, zdolny utrzymać piórko w powietrzu. Prawie co wieczór przez cały rok Heyst byłby mógł siadywać na dworze przy niczem nie osłoniętej świecy i czytać którąkolwiek z książek pozostałych po zmarłym ojcu. A był ich zapas niemały. Lecz Heyst nie robił tego nigdy; prawdopodobnie bał się moskitów. I nigdy cisza nie natchnęła go myślą, by zwrócić się z jakąś uwagą do kolegi-ognika, żarzącego się nad wulkanem. Nie był przecież warjatem. Dziwak bo dziwak, to prawda, można to było powiedzieć i mówiono tak rzeczywiście; ale każdy przyzna, że między temi dwoma pojęciami jest jeszcze cała przepaść.

W księżycowe noce milczenie obejmujące Samburan (zwany na mapie wyspą Okrągłą) miało w sobie coś olśniewającego. Dom i najbliższe otoczenie, zalane zimnem światłem, wyglądały jakby jakaś opuszczona osada pochłonięta przez dżunglę. Heyst patrzył na niewyraźne zarysy dachów nad niską roślinnością, na łamane cienie bambusowych płotów wśród połyskliwej, wysokiej trawy, na szmat zarośniętej drogi, biegnącej ukośnie przez poszarpany gąszcz ku brzegowi oddalonemu o paręset jardów; widać tam było ciemny pomost i coś nakształt kopca, czarnego od strony cienia jak atrament. Ale przedewszystkiem rzucała się w oczy olbrzymia czarna tablica umieszczona na dwóch słupach; gdy księżyc przewędrował na drugą stronę, ukazywały się na niej Heystowi białe litery P. S. W., wysokości przynajmniej dwóch stóp. Były to inicjały Podzwrotnikowej Spółki Węglowej, należącej do chlebodawców Heysta, a ściślej mówiąc, do byłych jego chlebodawców.

Zgodnie z tajnikami świata finansów, sprzecznemi naturze, kapitał P. S. W. ulotnił się w przeciągu dwóch lat i towarzystwo przeszło w „stan płynny“ likwidacji — nie dobrowolnej, sądzę, lecz przymusowej. W tym procesie nie było jednak nic gwałtownego. Dokonywał się powoli; i podczas gdy likwidacja — w Londynie i Amsterdamie — posuwała się żółwim krokiem, Aksel Heyst, wymieniony w prospekcie jako „dyrektor podzwrotnikowy“, pozostawał na swojem stanowisku w Samburanie, stacji węglowej, oznaczonej numerem pierwszym.

Ale Samburan był nietylko stacją węglową; znajdowała się tam również i kopalnia. Pokłady węgla ciągnęły się zboczem wzgórz o niecałe pięćset jardów od koślawego pomostu i imponującej, czarnej tablicy. Celem spółki było owładnięcie wszystkiemi kopalniami węgla na wyspach podzwrotnikowych i eksploatacja ich dla miejscowego handlu. A pokładów było bez liku. Heyst odkrył je w tych okolicach, natknąwszy się na nie podczas swych bezcelowych wędrówek; że zaś prowadził zawsze ożywioną korespondencję, rozpisał się o nich szeroko do przyjaciół w Europie. Tak przynajmniej opowiadano.

Nie sądziliśmy aby Heyst marzył o bogactwach — a w każdym razie nie pragnął ich dla siebie. Zdaje się że najwięcej obchodziło go to, co nazywał „dążeniem naprzód“, myśląc zapewne o organizacji świata wogóle. Więcej niż sto osób z pośród mieszkańców wysp słyszało jak mówił, że „cała okolica zrobiła wielki krok naprzód“. Zamaszysty ruch ręką, towarzyszący tym słowom, uzmysławiał że tropikalne obszary zmuszone są do posuwania się naprzód. W związku z wytwornem obejściem Heysta było to bardzo przekonywające, a w każdym razie zamykało ludziom usta — przynajmniej na jakiś czas. Nikt nie miał ochoty zaprzeczyć, gdy Heyst przemawiał tym tonem. Jego przejęcie się sprawą węglową nie przeszkadzało nikomu. Nie groziło bynajmniej niebezpieczeństwo, aby ktoś mógł wziąć na serjo marzenia o węglu podzwrotnikowym, pocóż więc było sprawiać mu przykrość?

Tak rozumowali różni ludzie w solidnych biurach handlowych, które Heyst odwiedzał, przybywszy ze wschodu z listami polecającemi i czekami wystawionemi na skromne sumy. Działo się to jeszcze na kilka lat przedtem, nim pokłady węgla zaczęły się piętrzyć w żartobliwych a wykwintnych wywodach Heysta. Od samego początku trudno było ustalić, kim on jest rzeczywiście. Nie był podróżnikiem. Podróżnik wyjeżdża i wraca, dąży do jakiegoś określonego miejsca. Heyst nie wyjeżdżał. Spotkałem kiedyś pewnego człowieka — dyrektora filji Stowarzyszenia Banków Wschodnich w Malakce — do którego Heyst nagle wykrzyknął, bez związku z jakąkolwiek poprzednią rozmową (było to w klubie, w pokoju bilardowym):

— Jestem oczarowany temi wyspami!

Wyrwał się z tem ni stąd ni zowąd, à propos de bottes, jak mówią Francuzi, w chwili gdy pocierał kredą swój kij. Może doprawdy ktoś urok na niego rzucił? Więcej jest czarów na świecie, niż śniło się przeciętnym czarownikom.

Jednem słowem koło o promieniu ośmiuset mil, zakreślone wokoło pewnego punktu na północnem Borneo, było dla Heysta kołem zaczarowanem. Sięgało do Manilli, gdzie zjawiał się niekiedy; dotykało Sajgonu, gdzie go raz jeden widziano. Może były to wysiłki Heysta, aby się z pod czaru wyzwolić? W takim razie nie odniosły zamierzonego skutku. Czar był widocznie nie do przezwyciężenia. Dyrektor, który usłyszał ów wykrzyk zachwytu Heysta, był tak dalece pod wrażeniem jego zapału, uniesienia — czy jak to nazwać — a może i dziwaczności jego słów, że opowiadał o tem niejednemu.

— Dziwny człowiek z tego Szweda — dodawał jako jedyny komentarz. Z tej relacji wzięła początek nazwa „zaczarowany Heyst“, którą przyczepiono naszemu bohaterowi.

Miał także i inne przezwiska. Za swoich młodych lat — długo przedtem, nim zaczęła go zdobić łysina — udał się raz z listem polecającym do pana Tesmana ze spółki „Bracia Tesman“ — pierwszorzędnej firmy w Sourabayi. Pan Tesman był uprzejmym, dobrodusznym staruszkiem, i niebardzo wiedział co z gościem począć. Oświadczył, że pragnie uczynić jego pobyt na wyspach jak najprzyjemniejszym, że spółka gotowa jest popierać jego zamierzenia i t. d., poczem przyjął podziękowania Heysta i prowadził dalej zwykłą w tych okolicznościach rozmowę, dopytując się zwolna ojcowskim tonem:

— A więc najbardziej interesuje się pan — —

— Faktami — wtrącił Heyst zwykłym swoim uprzejmym tonem. — Niema nic ciekawszego nad fakty. Nagie fakty. Tylko fakty panie Tesman.

Nie wiem, czy stary Tesman zgadzał się z nim, czy nie, ale musiał o tem opowiadać, bo na pewien czas Heyst zyskał przezwisko „Nagie fakty“. Miał już takie szczególne szczęście, że własne powiedzenia przyczepiały się do niego, stając się częścią nazwiska. Przez jakiś czas potem włóczył się po morzu Jawajskiem na którymś z handlowych szkunerów Tesmana, a wreszcie znikł na arabskim statku w kierunku Nowej Gwinei. Pozostał bardzo długo w tej odległej części zaczarowanego koła i prawie już o nim zapomniano, gdy zjawił się znów na tubylczym statku, pełnym włóczęgów z Goram. Spalony był na czarno od słońca i bardzo chudy; włosy mocno mu się przerzedziły. Pod pachą trzymał tekę ze szkicami, które chętnie pokazywał, ale poza tem bardzo był małomówny. Opowiadał tylko, że spędził czas „bardzo przyjemnie“. Człowiek, który jedzie dla rozrywki na Nową Gwineę — no, no!

W kilka lat później, gdy znikły już z jego twarzy ostatnie ślady młodości, a reszta włosów z ciemienia, gdy rudozłote, poziome wąsy rozrosły się okazale, pewien biały człowiek o złej reputacji obdarzył go nowym epitetem. Postawił trzęsącą się ręką wysmukły, pusty kieliszek, zapłacony przez Heysta i wyrzekł z mądrością pełną rozwagi, niedostępną dla przeciętnych ludzi, pijących tylko wodę:

— Heyst jest dżentelmenem co się zowie. Co się zowie! Ale to ut — uto — utopista.

Heyst opuścił właśnie przed chwilą przybytek publicznego pokrzepiania się, gdzie to oświadczenie zostało wygłoszone. Czyżby był doprawdy utopistą? Słowo daję, raz tylko słyszałem jak wypowiedział zdanie, które mogło zdradzać pewną skłonność w tym kierunku. Było to zaproszenie, wystosowane właśnie do starego McNaba. Heyst zwrócił się do niego z tą wytworną uprzejmością w pozie, ruchu i głosie, która stanowiła jego rys charakterystyczny, i rzekł z żartobliwym wykwintem:

— Niechże pan pójdzie z nami ugasić pragnienie, panie McNab!

Otóż to właśnie. Człowiek, który mógł proponować — choćby żartem — staremu McNabowi, aby ugasił pragnienie, taki człowiek musiał być doprawdy utopistą goniącym za chimerami; albowiem bezpośrednią ironią Heyst nigdy nie szafował. Może właśnie dlatego lubiano go ogólnie. W tym okresie swego życia był w pełni fizycznego rozwoju; okazała jego, marsowa postać o łysej głowie i długich wąsach przypominała portrety Karola XII, awanturniczej pamięci. Mimo to nic nie upoważniało do przypuszczeń, aby Heyst był pod jakimkolwiek względem człowiekiem wojowniczym.NOTE TO THE FIRST EDITION

The last word of this novel was written on 29 May 1914. And that last word was the single word of the title.

Those were the times of peace. Now that the moment of publication approaches I have been considering the discretion of altering the title-page. The word “Victory” the shining and tragic goal of noble effort, appeared too great, too august, to stand at the head of a mere novel. There was also the possibility of falling under the suspicion of commercial astuteness deceiving the public into the belief that the book had something to do with war.

Of that, however, I was not afraid very much. What influenced my decision most were the obscure promptings of that pagan residuum of awe and wonder which lurks still at the bottom of our old humanity. “Victory” was the last word I had written in peace-time. It was the last literary thought which had occurred to me before the doors of the Temple of Janus flying open with a crash shook the minds, the hearts, the consciences of men all over the world. Such coincidence could not be treated lightly. And I made up my mind to let the word stand, in the same hopeful spirit in which some simple citizen of Old Rome would have “accepted the Omen.”

The second point on which I wish to offer a remark is the existence (in the novel) of a person named Schomberg.

That I believe him to be true goes without saying. I am not likely to offer pinchbeck wares to my public consciously. Schomberg is an old member of my company. A very subordinate personage in Lord Jim as far back as the year 1899, he became notably active in a certain short story of mine published in 1902. Here he appears in a still larger part, true to life (I hope), but also true to himself. Only, in this instance, his deeper passions come into play, and thus his grotesque psychology is completed at last.

I don't pretend to say that this is the entire Teutonic psychology; but it is indubitably the psychology of a Teuton. My object in mentioning him here is to bring out the fact that, far from being the incarnation of recent animosities, he is the creature of my old deep-seated, and, as it were, impartial conviction.

J. C.AUTHOR'S NOTE

On approaching the task of writing this Note for Victory, the first thing I am conscious of is the actual nearness of the book, its nearness to me personally, to the vanished mood in which it was written, and to the mixed feelings aroused by the critical notices the book obtained when first published almost exactly a year after the beginning of the war. The writing of it was finished in 1914 long before the murder of an Austrian Archduke sounded the first note of warning for a world already full of doubts and fears.

The contemporaneous very short Author's Note which is preserved in this edition bears sufficient witness to the feelings with which I consented to the publication of the book. The fact of the book having been published in the United States early in the year made it difficult to delay its appearance in England any longer. It came out in the thirteenth month of the war, and my conscience was troubled by the awful incongruity of throwing this bit of imagined drama into the welter of reality, tragic enough in all conscience, but even more cruel than tragic and more inspiring than cruel. It seemed awfully presumptuous to think there would be eyes to spare for those pages in a community which in the crash of the big guns and in the din of brave words expressing the truth of an indomitable faith could not but feel the edge of a sharp knife at its throat.

The unchanging Man of history is wonderfully adaptable both by his power of endurance and in his capacity for detachment. The fact seems to be that the play of his destiny is too great for his fears and too mysterious for his understanding. Were the trump of the Last Judgement to sound suddenly on a working day the musician at his piano would go on with his performance of Beethoven's sonata and the cobbler at his stall stick to his last in undisturbed confidence in the virtues of the leather. And with perfect propriety. For what are we to let ourselves be disturbed by an angel's vengeful music too mighty for our ears and too awful for our terrors? Thus it happens to us to be struck suddenly by the lightning of wrath. The reader will go on reading if the book pleases him and the critic will go on criticizing with that faculty of detachment born perhaps from a sense of infinite littleness and which is yet the only faculty that seems to assimilate man to the immortal gods.

It is only when the catastrophe matches the natural obscurity of our fate that even the best representative of the race is liable to lose his detachment. It is very obvious that on the arrival of the gentlemanly Mr. Jones, the single-minded Ricardo, and the faithful Pedro, Heyst, the man of universal detachment, loses his mental self-possession, that fine attitude before the universally irremediable which wears the name of stoicism. It is all a matter of proportion. There should have been a remedy for that sort of thing. And yet there is no remedy. Behind this minute instance of life's hazards Heyst sees the power of blind destiny. Besides, Heyst in his fine detachment had lost the habit of asserting himself. I don't mean the courage of self-assertion, either moral or physical, but the mere way of it, the trick of the thing, the readiness of mind and the turn of the hand that come without reflection and lead the man to excellence in life, in art, in crime, in virtue, and, for the matter of that, even in love. Thinking is the great enemy of perfection. The habit of profound reflection, I am compelled to say, is the most pernicious of all the habits formed by the civilized man.

But I wouldn't be suspected even remotely of making fun of Axel Heyst. I have always liked him. The flesh-and-blood individual who stands behind the infinitely more familiar figure of the book I remember as a mysterious Swede right enough. Whether he was a baron, too, I am not so certain. He himself never laid claim to that distinction. His detachment was too great to make any claims, big or small, on one's credulity. I will not say where I met him because I fear to give my readers a wrong impression, since a marked incongruity between a man and his surroundings is often a very misleading circumstance. We became very friendly for a time, and I would not like to expose him to unpleasant suspicions though, personally, I am sure he would have been indifferent to suspicions as he was indifferent to all the other disadvantages of life. He was not the whole Heyst of course; he is only the physical and moral foundation of my Heyst laid on the ground of a short acquaintance. That it was short was certainly not my fault for he had charmed me by the mere amenity of his detachment which, in this case, I cannot help thinking he had carried to excess. He went away from his rooms without leaving a trace. I wondered where he had gone to—but now I know. He vanished from my ken only to drift into this adventure that, unavoidable, waited for him in a world which he persisted in looking upon as a malevolent shadow spinning in the sunlight. Often in the course of years an expressed sentiment, the particular sense of a phrase heard casually, would recall him to my mind so that I have fastened on to him many words heard on other men's lips and belonging to other men's less perfect, less pathetic moods.

The same observation will apply mutatis mutandis to Mr. Jones, who is built on a much slenderer connection. Mr. Jones (or whatever his name was) did not drift away from me. He turned his back on me and walked out of the room. It was in a little hotel in the island of St. Thomas in the West Indies (in the year '75) where we found him one hot afternoon extended on three chairs, all alone in the loud buzzing of flies to which his immobility and his cadaverous aspect gave a most gruesome significance. Our invasion must have displeased him because he got off the chairs brusquely and walked out, leaving with me an indelibly weird impression of his thin shanks. One of the men with me said that the fellow was the most desperate gambler he had ever come across. I said: “A professional sharper?” and got for an answer: “He's a terror; but I must say that up to a certain point he will play fair. . . .” I wonder what the point was. I never saw him again because I believe he went straight on board a mail-boat which left within the hour for other ports of call in the direction of Aspinall. Mr. Jones's characteristic insolence belongs to another man of a quite different type. I will say nothing as to the origins of his mentality because I don't intend to make any damaging admissions.

It so happened that the very same year Ricardo—the physical Ricardo—was a fellow passenger of mine on board an extremely small and extremely dirty little schooner, during a four days' passage between two places in the Gulf of Mexico whose names don't matter. For the most part he lay on deck aft as it were at my feet, and raising himself from time to time on his elbow would talk about himself and go on talking, not exactly to me or even at me (he would not even look up but kept his eyes fixed on the deck) but more as if communing in a low voice with his familiar devil. Now and then he would give me a glance and make the hairs of his stiff little moustache stir quaintly. His eyes were green and every cat I see to this day reminds me of the exact contour of his face. What he was travelling for or what was his business in life he never confided to me. Truth to say, the only passenger on board that schooner who could have talked openly about his activities and purposes was a very snuffy and conversationally delightful friar, the superior of a convent, attended by a very young lay brother, of a particularly ferocious countenance. We had with us also, lying prostrate in the dark and unspeakable cuddy of that schooner, an old Spanish gentleman, owner of much luggage and, as Ricardo assured me, very ill indeed. Ricardo seemed to be either a servant or the confidant of that aged and distinguished-looking invalid, who early on the passage held a long murmured conversation with the friar, and after that did nothing but groan feebly, smoke cigarettes, and now and then call for Martin in a voice full of pain. Then he who had become Ricardo in the book would go below into that beastly and noisome hole, remain there mysteriously, and coming up on deck again with a face on which nothing could be read, would as likely as not resume for my edification the exposition of his moral attitude towards life illustrated by striking particular instances of the most atrocious complexion. Did he mean to frighten me? Or seduce me? Or astonish me? Or arouse my admiration? All he did was to arouse my amused incredulity. As scoundrels go he was far from being a bore. For the rest my innocence was so great then that I could not take his philosophy seriously. All the time he kept one ear turned to the cuddy in the manner of a devoted servant, but I had the idea that in some way or other he had imposed the connection on the invalid for some end of his own. The reader, therefore, won't be surprised to hear that one morning I was told without any particular emotion by the padrone of the schooner that the “rich man” down there was dead: He had died in the night. I don't remember ever being so moved by the desolate end of a complete stranger. I looked down the skylight, and there was the devoted Martin busy cording cowhide trunks belonging to the deceased whose white beard and hooked nose were the only parts I could make out in the dark depths of a horrible stuffy bunk.

As it fell calm in the course of the afternoon and continued calm during all that night and the terrible, flaming day, the late “rich man” had to be thrown overboard at sunset, though as a matter of fact we were in sight of the low pestilential mangrove-lined coast of our destination. The excellent Father Superior mentioned to me with an air of immense commiseration: “The poor man has left a young daughter.” Who was to look after her I don't know, but I saw the devoted Martin taking the trunks ashore with great care just before I landed myself. I would perhaps have tracked the ways of that man of immense sincerity for a little while, but I had some of my own very pressing business to attend to, which in the end got mixed up with an earthquake and so I had no time to give to Ricardo. The reader need not be told that I have not forgotten him, though.

My contact with the faithful Pedro was much shorter and my observation of him was less complete but incomparably more anxious. It ended in a sudden inspiration to get out of his way. It was in a hovel of sticks and mats by the side of a path. As I went in there only to ask for a bottle of lemonade I have not to this day the slightest idea what in my appearance or actions could have roused his terrible ire. It became manifest to me less than two minutes after I had set eyes on him for the first time, and though immensely surprised of course I didn't stop to think it out I took the nearest short cut—through the wall. This bestial apparition and a certain enormous buck nigger encountered in Haiti only a couple of months afterwards, have fixed my conception of blind, furious, unreasoning rage, as manifested in the human animal, to the end of my days. Of the nigger I used to dream for years afterwards. Of Pedro never. The impression was less vivid. I got away from him too quickly.

It seems to me but natural that those three buried in a corner of my memory should suddenly get out into the light of the world—so natural that I offer no excuse for their existence, They were there, they had to come out; and this is a sufficient excuse for a writer of tales who had taken to his trade without preparation, or premeditation, and without any moral intention but that which pervades the whole scheme of this world of senses.

Since this Note is mostly concerned with personal contacts and the origins of the persons in the tale, I am bound also to speak of Lena, because if I were to leave her out it would look like a slight; and nothing would be further from my thoughts than putting a slight on Lena. If of all the personages involved in the “mystery of Samburan” I have lived longest with Heyst (or with him I call Heyst) it was at her, whom I call Lena, that I have looked the longest and with a most sustained attention. This attention originated in idleness for which I have a natural talent. One evening I wandered into a cafe, in a town not of the tropics but of the South of France. It was filled with tobacco smoke, the hum of voices, the rattling of dominoes, and the sounds of strident music. The orchestra was rather smaller than the one that performed at Schomberg's hotel, had the air more of a family party than of an enlisted band, and, I must confess, seemed rather more respectable than the Zangiacomo musical enterprise. It was less pretentious also, more homely and familiar, so to speak, insomuch that in the intervals when all the performers left the platform one of them went amongst the marble tables collecting offerings of sous and francs in a battered tin receptacle recalling the shape of a sauceboat. It was a girl. Her detachment from her task seems to me now to have equalled or even surpassed Heyst's aloofness from all the mental degradations to which a man's intelligence is exposed in its way through life. Silent and wide-eyed she went from table to table with the air of a sleep-walker and with no other sound but the slight rattle of the coins to attract attention. It was long after the sea-chapter of my life had been closed but it is difficult to discard completely the characteristics of half a lifetime, and it was in something of the Jack-ashore spirit that I dropped a five-franc piece into the sauceboat; whereupon the sleep-walker turned her head to gaze at me and said “Merci, Monsieur” in a tone in which there was no gratitude but only surprise. I must have been idle indeed to take the trouble to remark on such slight evidence that the voice was very charming and when the performers resumed their seats I shifted my position slightly in order not to have that particular performer hidden from me by the little man with the beard who conducted, and who might for all I know have been her father, but whose real mission in life was to be a model for the Zangiacomo of Victory. Having got a clear line of sight I naturally (being idle) continued to look at the girl through all the second part of the programme. The shape of her dark head inclined over the violin was fascinating, and, while resting between the pieces of that interminable programme she was, in her white dress and with her brown hands reposing in her lap, the very image of dreamy innocence. The mature, bad-tempered woman at the piano might have been her mother, though there was not the slightest resemblance between them. All I am certain of in their personal relation to each other is that cruel pinch on the upper part of the arm. That I am sure I have seen! There could be no mistake. I was in too idle a mood to imagine such a gratuitous barbarity. It may have been playfulness, yet the girl jumped up as if she had been stung by a wasp. It may have been playfulness. Yet I saw plainly poor “dreamy innocence” rub gently the affected place as she filed off with the other performers down the middle aisle between the marble tables in the uproar of voices, the rattling of dominoes through a blue atmosphere of tobacco smoke. I believe that those people left the town next day.

Or perhaps they had only migrated to the other big cafe, on the other side of the Place de la Comedie. It is very possible. I did not go across to find out. It was my perfect idleness that had invested the girl with a peculiar charm, and I did not want to destroy it by any superfluous exertion. The receptivity of my indolence made the impression so permanent that when the moment came for her meeting with Heyst I felt that she would be heroically equal to every demand of the risky and uncertain future. I was so convinced of it that I let her go with Heyst, I won't say without a pang but certainly without misgivings. And in view of her triumphant end what more could I have done for her rehabilitation and her happiness?

1920. J. C.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: