Zwyczajny szpieg - ebook
Zwyczajny szpieg - ebook
Nazywam się Hagenbeck… Filip Hagenbeck.
Kim jestem?
Szpiegiem. Zupełnie zwyczajnym.
Przelanie moich wspomnień na papier byłoby dawniej zupełnie nie do pomyślenia. Wpajana nam od początku szkolenia zasada poufności skłaniała do pozostawania w cieniu. Pamiętam ten wykład w Kiejkutach.
Swego czasu usłyszałem żale pewnej badaczki z IPN, że oficerowie wywiadu z „niesłusznych lat” nie palą się do pisania wspomnień. A przecież są ważnymi świadkami historii. Zaśmiałem się wtedy gromko. Ale kiedy bez skrupułów ujawniono Zbiór Zastrzeżony IPN, nie było mi już do śmiechu.
Postanowiłem więc sam opowiedzieć swoją historię. Nie jest to praca naukowa. Nie jest to historia wywiadu cywilnego. Nie jest to też analiza polityczna ówczesnych realiów. Nie wszystko mogę ani chcę opowiedzieć. Zobaczycie, jak „zwyczajny absolwent” wpada w łapy „mafii” zwanej wywiadem. Pokażę wam szkolenie wywiadowcze, szczegóły pracy Departamentu I MSW i funkcjonowania Centrali wywiadu. Uchylę też rąbka tajemnicy na temat moich przygód na Czarnym Lądzie.
Przygotowując się do przelania na papier swoich memuarów, zorientowałem się, że nie zbawiłem świata, nie zapobiegłem trzeciej wojnie światowej, nie zdziałałem cudów. Byłem trybikiem w pewnej specyficznej machinie, jaką każde rozsądne państwo powołuje, aby widzieć i słyszeć to, czego jego rywale nie chcą ujawnić publicznie. Historia pełna jest niezwykłych postaci. Zarówno oficerów, jak i agentów. Szpiegów. Zawodowców i amatorów. Złodziei tajemnic.
Zapraszam do mojego świata, świata „zwyczajnych szpiegów”. Nie będziecie rozczarowani.
Filip Hagenbeck – oficer wywiadu. Weteran długoletnich misji poza granicami kraju. Na terenach trudnych i gorących, także w warunkach wojennych. Ponoć urodził się 1 kwietnia, ale nie wyciągajcie z tego zbyt daleko idących wniosków. Do niedawna myślał, że resztę swego życia spędzi jak wszyscy szpiedzy – w cieniu. W kapciach, przy kominku, z ukochanym psem, głaszcząc siwiejącą brodę. Pomylił się.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-125-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LAGOS, NIGERIA – 22 KWIETNIA 1990 ROKU
Z daleka słychać było kanonadę. Serie z broni maszynowej i pojedyncze wystrzały z działka. Ani ja, ani pan Ryszard zupełnie nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Na wszelki wypadek każdy z nas oprócz legitymacji dyplomatycznej wziął także kilka paczek banknotów nair. Gdyby trzeba było się wykupić. Ja w skarpetę wcisnąłem płaski scyzoryk. Pan Ryszard dał mi wielką agrafkę, drugą taką samą schował sobie do buta. Na moje pytające spojrzenie krótko rzucił: „Dobre do otwierania kajdanek!”. Obaj roześmialiśmy się gromko. Ruszamy.
Przez Victoria Island przejechaliśmy bez problemów, co nas nieco zdziwiło. Normalnie na mostach prowadzących na sąsiednie wyspy stały posterunki kontrolne. Teraz zniknęły. A kanonada przycichła. Wjechaliśmy na wyspę Lagos, a potem skręciliśmy w stronę wyspy Ikoyi, w Obalende Road. W tę stronę, gdzie się dymiło. Jak dotąd wszystko było okej.
Ale „nieoczekiwane” wcale nie zaspało tego ranka. Po kilkuset metrach jazdy po Obalende, gdzieś na wysokości cmentarza, nadzialiśmy się na przeszkodę. W poprzek naszego pasa stał zielony transporter opancerzony. Na jego wieżyczce siedział olbrzymi wojak w czerwonym berecie i czytał kolorowy tygodnik „The Nigerian Times”.
Musieliśmy się zatrzymać. W niezrozumiałym dla mnie do dzisiaj przypływie odwagi, brawury albo głupoty wysiadłem z samochodu. I równie głupawo zapytałem:
– Sir, jestem dyplomatą. Co tu się dzieje?
Żołnierz spojrzał na mnie znad tygodnika. Zastanowił się przez chwilę. Dziś podejrzewam, że kombinował, co będzie, jak nas zastrzeli. Widać jednak zmysł państwowotwórczy doszedł u niego do głosu, bo łaskawym tonem zapytał:
– Jaka ambasada?
– Poland, sir! – brzmiała moja bardzo grzeczna odpowiedź.
– Aaaa, Holland… Okej! Wracajcie do swojej ambasady i słuchajcie radia! – zakomenderował.
– Tak jest, sir! – odkrzyknąłem służbiście. Wtedy wreszcie zacząłem obserwować, czy przypadkiem nie zechce sięgnąć po broń. – Panie Ryszardzie, spieprzamy stąd… zawracamy!
No i zaczęliśmy zawracać. Niestety, przejechanie przez pas zieleni rozdzielający obie jezdnie było dość ryzykowne ze względu na wysokie krawężniki. Ale tu peugeot 505 sprawdził się znakomicie. Gdy już staliśmy na pasie zieleni i pan Ryszard przymierzał się do wolniutkiego zjeżdżania z krawężnika na wiodącą w przeciwną stronę jezdnię, moją uwagę przyciągnął dziwny dźwięk dobiegający z prawej strony. Tak jakby zza transportera, na którego wieżyczce nie było już wojaka z czasopismem. Przed moim nosem miałem cmentarny mur. Transporter charknął czarnym dymem z rury. Zerknąłem w prawo i zdrętwiałem. Pac, pac, pac, pac, pac… Z muru na wszystkie strony pryskały fragmenty tynku i kamieni.
Dopiero kiedy wielkokalibrowy kaem transportera zaczął rzygać pociskami, zdałem sobie sprawę, że to odpowiedź na ostrzał z przeciwnej strony. Prowadzony z równie śmiercionośnej broni. Seria od strony Dodan Barracks biegnąca po cmentarnym murze była zapewne skierowana nie w nas, ale w transporter. Tyle że nasz peugeot znajdował się na linii tego ostrzału. Kule robiły dziury w murze coraz bliżej nas. Jęknąłem tylko:
– Panie Rysiu! Gaz do dechy! Spierdzielamy i to JUŻ!!!
Peugeot zapiszczał oponami w szalonym sprincie. Oddalaliśmy się od pechowego miejsca. Jednak nie dość szybko. Model 505 nie był golfem GTI. Kątem prawego oka widziałem, jak seria biegnąca po murze zaczyna nas powoli wyprzedzać. Czułem, że zaraz dostaniemy w kufer. A tam mamy przecież zbiornik paliwa!
– Panie Rysiu, gazuuuuu!!! – wrzasnąłem.
Nagle śladów na murze przestało przybywać. Odetchnąłem. I w tym momencie zobaczyłem po lewej stronie Obalende Road gniazdo karabinu maszynowego obłożone workami z piaskiem i wtulone w krzaki. Patrzyliśmy wprost w lufę. Jadąc w stronę Dodan Barracks, minęliśmy to gniazdo, zupełnie go nie zauważywszy. Zdrętwiałem na moment. Strzelą?WPROWADZENIE
Nazywam się Hagenbeck… Filip Hagenbeck.
Kim jestem?
Jestem „szpiegiem”… a raczej „byłym szpiegiem”! I do tego zupełnie zwyczajnym. Elegantsza nazwa tej jednej z najstarszych profesji świata mogłaby brzmieć: „kadrowy funkcjonariusz wywiadu”. Na marginesie dodam, że zawsze bawiła mnie zabawa polegająca na mruganiu do Czytelników, tak jak to kiedyś uczynił pewien polski „niezwyczajny szpieg”, przedstawiając się w tytule swoich wspomnień jak sam James Bond. „Nazywam się…” Dlatego wybaczcie mi to mrugnięcie.
Do tej opowieści przymierzałem się od wielu lat. Ale przelanie moich wspomnień na papier byłoby dawniej zupełnie nie do pomyślenia. Bo wiecie – świat szpiegów, zarówno tych „zwyczajnych”, jak i „niezwyczajnych”, a czasem nawet „nadzwyczajnych” jest z reguły hermetyczny. Wpajana nam od początku zasada poufności skłaniała do pozostawania w cieniu. Mnie samego wyszkolono zgodnie ze starym złodziejskim (i szpiegowskim) prawidłem: jeśli cię złapią na gorącym uczynku, to do niczego się nie przyznawaj, a jeśli chwycą cię za rękę, w której trzymasz łup (tajny mikrofilm) – zaprzeczaj, że to twoja ręka. Konsekwentnie i do końca. Pamiętam dokładnie ten wykład w Kiejkutach.
Tłumaczono nam, że skuteczność takiej strategii jest potwierdzana przez najlepszych prokuratorów. Oskarżyciele mają ułatwione zadanie, gdy podejrzany podejmuje z nimi dialog, licząc, że wygra z wymiarem sprawiedliwości. Dlatego przez długie lata po oficjalnym odejściu ze służby taktownie milczałem. Zgodnie z zasadami. Jako że szpiedzy też mają zasady.
Pierwszy raz milczałem, gdy Najjaśniejsza Rzeczpospolita w październiku 1990 roku oświadczyła ustami kolegi z kadr w Centrali: „Już tu nie pracujesz! W kasie czeka odprawa. Pokwituj odbiór świadectwa pracy. O, tu masz napisane, że jesteś zweryfikowany pozytywnie”. Kasę i świadectwo moralności odebrałem i poszedłem poszukać sobie jakiejś innej pracy. Długo nie szukałem.
Drugi raz milczałem, gdy Najjaśniejsza Rzeczypospolita w lutym 1991 roku zorientowała się, że w polskim wywiadzie cywilnym – zmuszonym do działania w nowej konfiguracji geopolitycznej w Europie – brakuje fachowców. Kolega z Centrali zadzwonił z pytaniem, czy nie wróciłbym do służby (już w nowym UOP), bo nie mają doświadczonych ludzi do roboty. Ktoś musi młody narybek szkolić.
Nie byłem tym zbytnio zainteresowany, gdyż ówcześnie przechodziłem – jak miliony moich rodaków – zdumiewającą lekcję barbarzyńskiej fazy kapitalizmu. Pracowałem w prywatnej firmie i nie zamierzałem z tego „darmowego uniwersytetu” rezygnować. Udało mi się wtedy ocalić od bankructwa polski przemysł cukrowniczy. Serio. Kiedyś o tym opowiem.
Zarząd Wywiadu UOP kilka razy nieoficjalnie zachęcał mnie do powrotu do służby. Dałem się przekonać dopiero po trzech latach. Powrót obfitował w rozmaite atrakcyjne przygody. Ale był skuteczny. Pracowałem dla prezydenta Lecha Wałęsy i kolejnych prezydentów RP oraz jakże różnorodnych rządów.
Trzeci raz milczałem, gdy szesnaście lat później, w 2009 roku, Najjaśniejsza Rzeczpospolita poprzez swych reprezentantów w Sejmie uchwaliła, że jestem „bandytą” z mocy ustawy. I że myliłem się, kiedy uwierzyłem ustawie z 1994 roku, która wyraźnie stanowiła, że w służbie dla wolnej od „komunistów” Rzeczpospolitej Polskiej lata z „czasów niesłusznych” (PRL) będą liczone do mojej emerytury na równi z tymi, jakie wysłużę za „czasów słusznych”.
Dwa lata wcześniej odszedłem z przyczyn rodzinnych na pełną (75% podstawy) i w pełni zasłużoną emeryturę. Potem nie miałem już szans, jak ci, których ustawa zastała w służbie, aby „dosłużyć” dodatkowe lata i odzyskać po raz drugi pełną stawkę emerytury według nowych, choć działających wstecz reguł. Wiara w państwo prawa okazała się jednak kosztowna. Najjaśniejsza Rzeczpospolita stwierdziła, że to, co przez ostatnie dziewiętnaście lat było uznawane za „grę w piłkę nożną”, teraz jest „grą w piłkę ręczną”, a wszystkie „bramki” zdobyte przeze mnie i innych oficerów za pomocą „kopnięcia piłki nogą”, są nieważne właśnie z powodu użycia owej nogi.
Liczne „ważne” polskie partie polityczne najwyraźniej uznały, że „niepotrzebni mogą odejść”. Przy okazji należy ich jednak dodatkowo kopnąć, aby wiedzieli, gdzie ich miejsce. I opluć – za „zdrady”, których się dopuścili. Wydawało się, że gorzej być nie może. Nic bardziej błędnego. Po ośmiu latach Najjaśniejsza Rzeczpospolita przygotowała kolejny cios w plecy.
Czwarty raz już nie milczałem. Napisałem manifest. Nosi tytuł Ale my wiemy… Powinniście znaleźć go w sieci, jeśli dobrze poszukacie…
Kiedy politycy, powołując się na wolę Suwerena, zmieniają w biegu reguły gry, obowiązujące nas zasady więdną i mogą ulec zawieszeniu. Dzięki radykalnym decyzjom kolejnych rządów o ujawnieniu tożsamości rzeszy „kadrowych oficerów wywiady” i spraw, którymi się zajmowali, wielu z nich już wie, że do ich osobistych historii i dokonań może mieć dostęp każdy. I każdy może napisać własną historię. Nawet najbardziej kłamliwą. Taka jest natura narracji bazującej na umiejętnie wyselekcjonowanych faktach.
Swego czasu – dość dawno temu – usłyszałem w telewizji przy okazji jakiejś debaty na temat dawnych służb żale pewnej badaczki akt IPN, że oficerowie wywiadu z „niesłusznych lat” nie palą się do pisania wspomnień. A przecież są ważnymi świadkami historii. Zaśmiałem się wtedy gromko. Ale kiedy bez skrupułów ujawniono Zbiór Zastrzeżony IPN, nie było mi już do śmiechu.
Po tym wszystkim ja także pozbyłem się skrupułów i teraz tworzę swoje memuary. Zwłaszcza że wielokrotnie próbowano ujawnić moje nazwisko, nawet gdy służyłem we współczesnej i wydawałoby się „słusznej” służbie cywilnego wywiadu – w Zarządzie Wywiadu UOP i Agencji Wywiadu. Ostatecznie jednak Najjaśniejsza Rzeczpospolita uznała, że niewiele z tego, co działo się przed rokiem 1990, jest niejawne. Moja tożsamość, która miała być chroniona dożywotnio – nie jest chroniona od 2008 roku. Jest jawna. Moje działania w Czarnej Afryce – jawne. Możecie o nich poczytać szczegółowo w aktach IPN. Pan doktor Witold Bagieński z IPN opisał jedną z moich „przygód”, pisząc artykuł o „ostatnim zdrajcy/dezerterze PRL”. Nie, nie o mnie. O facecie, który mnie zdradził. Pan doktor zapewne wziął za to atrakcyjną wierszówkę od jednego z popularnych tygodników. Czego mu absolutnie nie wypominam.
Postanowiłem więc sam opowiedzieć własną historię, zanim napisze ją za mnie ktoś inny. Spisywałem ją pracowicie w miarę mych sił i czasu. To subiektywna i prywatna opowieść, złożona z mniejszych lub większych okruchów, jakie zwykle pozostają nam wszystkim w pamięci, bo czas zaciera szczegóły. A skoro zaciera, to zapewne nie są one – i nie były też dla mnie – tak ważne.
Wiele lat temu, ale już w czasach, o których nadal nie wolno mi swobodnie mówić, przebywałem w pewnym Gorącym Kraju. Tak się złożyło, że przez przypadek natknąłem się tam na Bardzo Ważnego Polityka z Polski, który ów kraj wizytował. W asyście uzbrojonej po zęby ochrony. Taki to był czas i miejsce.
Gdy sytuacja nakazała się przedstawić – uczyniłem to, uchylając kapelusza. Bardzo Ważny Polityk zaciekawił się:
– O, a co pan tutaj robi?
Kiedy wyjaśniłem oględnie to, co oficjalnie robiłem w Gorącym Kraju, Bardzo Ważny Polityk skomentował:
– Ha, to ma pan tu bardzo ciekawą robotę…
Pokiwałem głową. I coś mnie podkusiło, aby dodać pod nosem:
– No! Faktycznie, ciekawa. A memuary puchną i puchną…
– O! – Bardzo Ważny Polityk wykazał się znakomitym słuchem – to warto będzie poczytać!
– Eeee, chyba nie… No, może za piętnaście–dwadzieścia lat… – starałem się rakiem wybrnąć z konwersacji zmierzającej w niepożądanym kierunku. Ów polityk był z urzędu dość dobrze zorientowany w sprawach służb specjalnych. Nie czekałem więc na „pozdrowienia od Pana Zbyszka”. Po paru sekundach na szczęście ktoś odwrócił uwagę Bardzo Ważnego Polityka od mojej osoby, więc błyskawicznie zniknąłem „po angielsku” i tyle mnie widzieli.
Od czasu tej rozmowy minie wkrótce zadeklarowane przeze mnie nieopatrznie owe 15 lat. Bardzo Ważny Polityk nie przeczyta niczego, co tu opowiadam. Zmarł przedwcześnie kilka lat temu. Ale mam czwórkę wnuków. Jako człowiek, który lubi „optymalizować” swoje działania (moja żona nazywa to zwykłym lenistwem), nie chciałbym – w razie zaciekawienia wnuków historią dziadka – powtarzać cztery razy tej samej opowieści.
Nie jest to praca naukowa. Nie jest to historia wywiadu cywilnego. Nie jest to też analiza polityczna ówczesnych czasów. Dlaczego nie? O to będziecie mogli spytać mnie sami – można mnie spotkać w realnym świecie. Nie ukrywam się, bo już dawno wyszedłem z cienia. Działam w Fundacji Po.Int, założonej kilka lat temu przez znanego pisarza, także byłego ociera wywiadu, Vincenta V. Severskiego.
To będzie jednak moja, „najmojsza” i wyjątkowo subiektywna opowieść o tym, jak zostałem „zwyczajnym szpiegiem” i co z tego wynikło… Wiele lat później dojdzie do prawie publicznej dyskusji pomiędzy oficerami wywiadu, czy nazwanie oficera „szpiegiem” nie jest przypadkiem obraźliwe. Niektórzy będą twierdzić, że tak. Inni, że niekoniecznie.
Nie wszystko mogę ani chcę opowiedzieć. Na pewno jednak zobaczycie, jak „zwyczajny absolwent” wpada w łapy „mafii” zwanej wywiadem. Jest też sporo ciekawostek ze szkolenia wywiadowczego, które możecie znać z innych publikacji, niekoniecznie wspomnieniowych. Trochę szczegółów z pracy Departamentu I MSW, z funkcjonowania Centrali wywiadu w lataj mojej służby, a także arcyciekawych – nie zawaham się użyć tego słowa – przygód na Czarnym Lądzie.
I jeszcze jedno: zacząłem nazywać sam siebie „zwyczajnym szpiegiem” z lekkim przekąsem w momencie, kiedy przygotowując się do przelania na papier swoich memuarów, zorientowałem się, że nie zbawiłem świata, nie zapobiegłem trzeciej wojnie światowej, nie zdziałałem cudów. Że byłem trybikiem w pewnej specyficznej machinie, jaką każde rozsądne państwo powołuje, aby widzieć i słyszeć to, czego jego rywale nie chcą ujawnić publicznie. Historia pełna jest niezwykłych postaci. Zarówno oficerów, jak i agentów. Szpiegów. Zawodowców i amatorów. Złodziei tajemnic. „Zwyczajny szpieg” nie wzbudzi niczyjego podziwu. Ani nie wywoła wypieków na twarzy Czytelnika, który pragnąłby wiedzieć: „Co dalej, co dalej? Jak to się skończy?”.
Życie miałem chyba jednak aż nadto urozmaicone. Zapraszam do mojego świata, świata „zwyczajnych szpiegów”. Nie będziecie rozczarowani.
Z poważaniem,
Filip Hagenbeck – szpieg.
Quarteira nad Oceanem Atlantyckim
(południowa Portugalia).
Późnym popołudniem. Wieje…Rozdział 1
Początek
Ta opowieść ma wiele początków. Kiedyś, gdy planowałem stworzenie wspomnień, zacząłem je od napisania zdania „Urodziłem się po śmierci towarzysza Stalina”. I kiedy kliknąłem polecenie „Zapisz plik jako…”, edytor tekstu Microsoft Word, którego tamtej wersji nawet najstarsi Polacy zapewne już nie pamiętają, zaproponował automatycznie pierwsze słowa tekstu jako domyślną nazwę pliku. Propozycja Worda brzmiała złowieszczo – „Urodziłem się po śmierci”. Zadumałem się wtedy nad tymi słowami. Przypomniałem sobie, że przecież „życie to śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”. Potem znudziło mnie stukanie w klawiaturę. Postanowiłem więc własną historię po prostu opowiedzieć.
Ale bez względu na to, jak zaczniemy dowolną opowieść, każdy początek ma zawsze jakiś inny początek… W konsekwencji musiałbym najpierw na własny użytek dogłębnie przestudiować swoje drzewo genealogiczne, aby dociec, kim byli moi dziadowie i pradziadowie. Ale przypuszczam, że czytelnika ten fragment mojej historii zbytnio by nie zainteresował. Podążę więc do jeszcze innego początku. Opowiem, jak trafiłem do wywiadu. A w tym wątku tropy wiodą do… Japonii.
Profesor Kaoru Ishikawa, japoński uczony, chemik i profesor Uniwersytetu Tokijskiego, zajmował się zarządzaniem jakością. Szukał naukowych podstaw w badaniu przyczyn problemów powstających w japońskim przemyśle. Stworzył słynny diagram nazwany jego nazwiskiem lub diagramem „rybiego szkieletu”. To dość rozbudowana historia. Ograniczę się do wzmianki, że – według profesora Ishikawy – aby dotrzeć do pierwotnej przyczyny jakiegoś zdarzenia, wystarczy kilkakrotne (często mówi się, że pięciokrotne) zadania pytania: „Dlaczego?”. Myśląc o odpowiedzi na nasze pierwotne pytanie: „Jak trafiłem do wywiadu?”, tak właśnie postąpiłem. Zadałem sobie pięć razy pytanie: „Dlaczego?” I do czego doszedłem? Że to wszystko przez moją żonę Barbarę.
Aby nie przedłużać, zacznę od… początku.
Basię poznałem na letnim obozie młodzieży licealnej w Lesku w 1969 roku. Już wtedy od czasu do czasu popadałem w ogłupiający stan wstępnego zauroczenia dziewczętami. Jako nastolatek nie byłem co prawda jeszcze zdolny zdecydować, jaki model dziewczyny odpowiada mi najbardziej. Czarnooka brunetka czy niebieskooka blondynka? Co gorsza, wśród potencjalnych kandydatek była dodatkowo niebieskooka brunetka, oferująca idealne połączenie obu konkurencyjnych modeli podstawowych.
Ostatecznie przeważył fakt, że ja miałem ze sobą gitarę, a jedna z kandydatek nie tylko pięknie śpiewała altem, ale jeszcze do tego potrafiła grać na skrzypcach. I potrzebowała akompaniatora do wokalnych występów przed wakacyjną młodzieżową widownią. Byłem pod ręką. Okazałem się przydatny, mimo że miałem opanowany zaledwie ograniczony zestaw akordów. No, ale nie miałem konkurencji.
Dodatkowym atutem mojej kandydatki była nie tylko idealna figura. Nosiła tak jak i ja okulary. Łączyła nas więc nie tylko muzyka, ale i krótkowzroczność. A ja zawsze chciałem ożenić się z niewidomą dziewczyną. Okazałbym się wówczas człowiekiem szlachetnym i zapewniłbym wybrance troskliwą opiekę. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Może z książki dla młodzieży Hanny Ożogowskiej Raz, gdy chciałem być szlachetny…? Ta konkretna panna co prawda ślepa nie była, ale cóż… nie można mieć wszystkiego. Poprzestałem na akompaniowaniu. Ożenek odłożyłem na później.
Jako student drugiego roku socjologii na początku grudnia 1973 roku poślubiłem w końcu ukochaną Basię. Wkrótce potem urodziła się nasza pierwsza córka. Nie miałem więc typowego studenckiego życia, bo wraz z żoną walczyliśmy o ekonomiczne przetrwanie. Pomagały nam obie rodziny. Chwała im za to.
Ale im bliżej było do końca studiów, tym bardziej martwiłem się o swoją przyszłość zawodową. Jeśli chodzi o żonę, sprawa przedstawiała się jasno. Była technikiem analityki medycznej. W 1975 roku w służbie zdrowia kokosów się nie zarabiało. Studiując, starałem się o dobre wyniki, bo te gwarantowały stypendium. Ale rok po roku z uwagą i ze smutkiem oglądałem ogłoszenia o pracy na tablicy w Instytucie Socjologii UW na ulicy Karowej. Niedługo przed obroną pracy magisterskiej moją uwagę przykuły dwa anonse.
Jeden z nich głosił coś takiego: „WSS «Społem» w Siedlcach zatrudni socjologa w dziale kadr. Pensja początkowa – 2100 złotych”. Tuż obok znajdował się drugi: „Wyższa Szkoła Oficerska MSW w Legionowie zatrudni socjologa na stanowisku wykładowcy. Pensja – 3500 złotych”. Kurczę! To wyglądało na okazję!
Chwilę wcześniej jeden z adiunktów, doktor Bogdan C., zagadnął mnie, czy po obronie pracy magisterskiej nie zechciałbym zostać na uczelni. Pensja początkującego asystenta – 1400 złotych. Byłem w kropce.
– Chciałbym do tego MSW. – Pokazałem mu ogłoszenie na tablicy.
– Naprawdę? – zdziwił się adiunkt. – Ale wie pan, że z nimi jak z mafią? Wejść łatwo, ale trudno wyjść.
Nie wiedziałem, ale z całą pewnością siebie, na jaką wtedy było mnie stać, kiwnąłem głową.
– Wiem, oczywiście, że wiem, panie doktorze. Ale taki mam plan. – Adiunkt popatrzył na mnie badawczo i odszedł.
Doktor Bogdan C. był moim bóstwem opiekuńczym w czasie studiów. Nie dość, że teraz ostrzegał przed wiązaniem się z mafią MSW, to trzy lata wcześniej sprawił, że po pierwszym roku studiowania mogłem pojechać autostopem na wymarzone wakacje pod namiot z moją nową dziewczyną. Jak do tego doszło? Otóż termin naszego wyjazdu kolidował z terminami egzaminów. Jedyną szansę dawało podejście w terminie zerowym, wyznaczanym zwykle znacznie wcześniej, niż zaczynała się normalna sesja. Stanowiło to jednak ryzyko, bo do profesora Kazimierza D. na wykłady chodziłem nieregularnie. Ale zgromadziwszy wszystkie możliwe koleżeńskie notatki, przeryłem materiał w jedną noc i jeden cholerny dzień, żeby ten egzamin zaliczyć. Aby wzmocnić własną sprawność umysłową, pożyczyłem też od mamusi „dopalacz” o nazwie enerbol.
Mama, mająca zdiagnozowaną nerwicę, która wiele lat potem okazała się chorobą dwubiegunową afektywną, dysponowała lekami ordynowanymi jej przez lekarkę w celu łagodzenia depresji i podtrzymywania „woli życia”. Jednym z nich był właśnie enerbol. Psychostymulant. Naszpikowany enerbolem i wolą zdania trudnego egzaminu udałem się na Krakowskie Przedmieście. Tam gdzie urzędował profesor Kazimierz D.
Profesor był ekspiłkarzem, który z powodu kontuzji kręgosłupa nie mógł grać. Został więc naukowcem. Zasłynął swego czasu jako badacz klasy robotniczej dzięki oryginalnej metodzie obserwacji uczestniczącej. Zatrudnił się w Hucie Warszawa jako spawacz i obserwował przodującą siłę narodu. Dziś nieżyczliwi powiedzieliby, że infiltrował.
Profesor siedział sztywno w swoim fotelu, tak jakby miał na stałe zamontowany gorset. Pewnie miał. I kosił wszystkich desperados, którzy byli na tyle bezczelni, że pojawili się u niego w terminie zerowym. Po kolei koledzy i koleżanki wychodzili z gabinetu profesora ze skwaszonymi minami. Powtórka w czasie sesji!
Mój zaskakująco dobry humor budził wśród ofiar profesora niejakie zdumienie. W końcu wszyscy wiedzieli, że na jego wykładach nie bywałem. Kiedy przyszła moja kolej, energicznym krokiem wmaszerowałem do gabinetu i stanąłem karnie za krzesłem, na którym siadali desperados.
– Nazwisko studenta? – rzucił profesor, patrząc na mnie spod oka.
Sprawdził moje nazwisko na jakiejś liście leżącej na biurku. Potem wysunął szufladę, zajrzał do jej wnętrza i znów wbił wzrok w moją facjatę.
– Proszę siadać i pokazać indeks – brzmiało kolejne polecenie.
– Chodził pan na moje wykłady?
Już wtedy ćwiczyłem tak zwane inteligentne kłamanie.
– Niestety, nie mogłem być na wszystkich, panie profesorze. Ale mam kompletne notatki i przeczytaną literaturę. Zależy mi na zdaniu egzaminu w terminie zerowym – tu rzutem na taśmę zaatakowałem profesora szczerością – bo chcę ze swoją dziewczyną pod namiot pojechać… Przygotowywałem się do egzaminu od tygodnia. – Bezczelnie kłamałem, patrząc profesorowi prosto w oczy. W końcu też byłem zdesperowany. I pod zbawiennym wpływem enerbolu.
Profesor spojrzał na mnie uważniej. Potem znowu zajrzał do szuflady.
– Uczył się pan? A na ile sam pan ocenia to swoje uczenie? – zapytał chytrze.
Przez głowę przemknęły mi konkurencyjne strategie: iść na całość i ryzykownie twierdzić, że umiem na piątkę, albo odegrać skromnisia. Wybrałem to drugie.
– Myślę, że umiem na mocną czwórkę. No… może nawet na czwórkę z plusem, ale tego nie jestem na sto procent pewien – zadeklarowałem, patrząc w sufit nad głową profesora, obawiając się gromu z jasnego nieba.
Profesor wziął do ręki mój indeks. Niewiele widniało w nim wpisów po wiosennej sesji. Ale ogólnie miałem dobre oceny z zaliczeń i wcześniejszych egzaminów.
– Hmm… No cóż… – mruczał do siebie profesor. – Pan doktor Bogdan C. ma o panu dobre zdanie, był pan aktywny na jego seminarium. Myślę, że polska socjologia nie poniesie uszczerbku – profesor zaczął coś zamaszyście pisać w moim indeksie – jeśli uczynię to, co uczynię. Proszę, oto pański indeks, zdał pan egzamin. Może pan jechać na ten autostop. – Uśmiechnął się nie wiedzieć czemu. – Powodzenia! I niech pan poprosi następnego delikwenta – dodał zgryźliwie, wręczając mi indeks.
Lekko oszołomiony wyszedłem i zaraz za drzwiami zajrzałem do indeksu. Widniała tam mocna czwórka od profesora. Z plusem! Doktorze Bogdanie C., dzięki ci, że istniejesz! Zdałem egzamin bez zdawania!
Kolejka desperados na korytarzu nie uwierzyła mi…
Pojechałem tym autostopem nad morze. Dziewięć miesięcy później byłem już tatusiem. I zapoznawałem się z wanną pełną pieluszek do prania i płukania. Bo na świat przyszła nasza Kasia. Dziś myślę, że gdyby nie dobra opinia od doktora Bogdana… Ach… Wtedy zapewne jego córka Natalia trzydzieści pięć lat później nie zostałaby przyjaciółką mojej Kasi.
Wracajmy do głównego nurtu opowieści.
Był rok 1977. Tak się złożyło, że w naszym mieszkaniu na Bielanach bywał dobry kumpel i dawny znajomy mojej Basi, rozrywkowy gość – Romek F. Ważną zaletą Romka – pośród wielu innych zalet – było jego miejsce pracy. A raczej służby. Romek był bowiem funkcjonariuszem Departamentu Techniki MSW. Czasem wpadał do nas w odwiedziny o dziwnych porach i prosił o poratowanie mocną kawą. I nie krył, że wraca z „zadania bojowego”, które nazywał „dosiadem”. W ich służbowym żargonie tak ponoć nazywano operację podglądu/podsłuchu pokojowego organizowanego ad hoc, w odróżnieniu od obsługi stałych instalacji. Tak przynajmniej to rozumiałem z jego oględnych wyjaśnień. Ignorując ostrzeżenia adiunkta Bogdana C. i mając w głowie widok owego kuszącego ogłoszenia MSW, właśnie do Romka F. zwróciłem się z prośbą o zarekomendowanie mnie do pracy na stanowisku wykładowcy socjologii w resorcie spraw wewnętrznych.
Długo zastanawiałem się, jak zacząć. Zagaiłem oględnie. Ale Romek od razu poczuł swoją wartość. I przewagę. Zawsze miał do mnie po cichu żal, że to ja poślubiłem Baśkę, a nie on. Uważał, że skoro znał ją wcześniej niż ja (fakt!), to powinien być na moim miejscu. Podkreślał to głośno, choć z żartobliwym przekąsem. Teraz poczuł się moim „guru” na drodze do tajemniczego świata, do którego na razie nie miałem dostępu.
– Ach, oczywiście, przecież w „jedynce” potrzebują socjologów. Taaak… – Roman zadumał się przez chwilę – tak, faktycznie, są miejsca w sekcji bałkańskiej i skandynawskiej.
Brzmiało to dla mnie jak bajka. Nie wiedziałem tylko, co to jest „jedynka”. Zapytałem. Romek tonem wszystkowiedzącego zrobił mi króciutki wykład, dzięki czemu już wiedziałem, że w MSW „jedynka” to wywiad, „dwójka” to kontrwywiad, a „trójka”… nie, o „trójkę” już nie pytałem…
– Romuś – zakwiliłem prosząco, chowając na chwilę godność do kieszeni – a nie pomógłbyś mi dostać się do was do roboty? – Już widziałem się w roli wykładowcy w szkole oficerskiej MSW w Legionowie za całe trzy i pół tysiąca złociszów. To byłoby więcej niż nasze ówczesne łączne dochody, nawet z uwzględnieniem pomocy rodziców. O „jedynce” nawet marzyć nie śmiałem.
Romuś nadął się odpowiednio do sytuacji i patrząc na mnie z wyższością, łaskawie zgodził się być moim protektorem. Czułem „dozgonną wdzięczność”. Wdzięczność ta jednak nie trwała długo. Tylko do pewnego momentu. Aż z Wojskowej Komendy Uzupełnień przyszło wezwanie do stawienia się do służby wojskowej w ramach szkolenia absolwentów studiów wyższych. Do Szkoły Oficerów Rezerwy – SOR. Właśnie zdałem egzamin magisterski i bardzo liczyłem na Romka. A ten zniknął i zamilkł.
W ten sposób armia zyskała nowego podchorążego. Na szczęście dla finansów mojej rodziny MON zaoferował dość godziwe stypendium. Ale przez sześć miesięcy tupałem na poligonie Zdrowie w Łodzi, uczyłem się służby wartowniczej, rzutu granatem oraz strzelania z pistoletu czak (P-64), kbk AK-47 i ręcznego karabinu maszynowego PK. A także czołgania przez pełzanie oraz nacierania pododdziału w kierunku komina opuszczonej cegielni. Wszystko po to, abym w warunkach konfliktu wojennego z państwami NATO mógł – jako zastępca do spraw polityczno-wychowawczych – przejąć dowodzenie plutonem lub kompanią w razie śmierci zawodowego dowódcy.
Pocieszano nas nadziejami na szybki frontowy awans – statystyki z okresu drugiej wojny światowej wskazywały, że dowódca kompanii trwał na stanowisku zaledwie kilka tygodni. O statystykach dotyczących zastępców polowych nic nam nie mówiono – zapewne przez przeoczenie. Dawany nam wycisk poligonowy motywowano tym, że musimy poznać dole i niedole szeregowego rekruta, którego będziemy w przyszłości wychowywać lub prowadzić do szturmu.
Najbardziej jednak ceniłem sobie zajęcia z „naukowego komunizmu”. Dlaczego? Prowadził je z zapałem i dużą profesjonalną sprawnością prymus z Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Chemicznych w Krakowie kapitan K. Nie ględził o wyższości świąt jednych nad drugimi, tylko zaganiał nas do studiowania materiałów źródłowych. W życiu nie przeczytałem tylu prac „ojców założycieli” (Marksa, Engelsa oraz Lenina) co wtedy, w ciągu sześciu miesięcy w SOR-ze w Łodzi. Wtedy to zrozumiałem, dlaczego nijak nie umiałem pojąć subtelności ekonomii politycznej socjalizmu, czego dowodem była „zawstydzająca” trója wśród znacznie lepszych ocen z innych przedmiotów uniwersyteckich.
Szkolenie szybko mijało. Podobnie szybko rosło w brzuszku u żony moje kolejne dziecko. Sprawa pracy po zakończeniu SOR-u i następującej po nim także sześciomiesięcznej praktyki w jednostce wojskowej stawała się paląca. Zacząłem działać dwutorowo. Z pierwszym problemem – ryzykiem zesłania do „zielonego garnizonu” gdzieś pod granicę z NRD (pamiętajmy, że był to rok 1977), poradziłem sobie, pisząc raport (drogą służbową) do Ministra Obrony Narodowej z prośbą o skierowanie mnie na praktykę do jednostki w pobliżu miejsca zamieszkania, co motywowałem sytuacją rodzinną.
Absolwent SOR-u z żoną i z drugim dzieckiem w drodze nie był spotykany zbyt często. Dlatego ze spokojem przyjąłem informację, że szef Sztabu Generalnego, generał Henryk Szumski (cześć ci i chwała, Panie Generale), wyraził zgodę i zostanę skierowany na praktykę do jednostki w garnizonie warszawskim.
Drugi problem ciągle nade mną wisiał. Po pięciu miesiącach szkolenia nasi porucznicy, dowodzący poszczególnymi plutonami kursantów SOR-u, prowadzili dyskretną akcję werbunkową do armii. To odpowiadało moim zamiarom. I o mało co nie zostałem zawodowym żołnierzem. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Uratowały mnie moje dzieci. I żona. Na pytanie mojego dowódcy (nazwiska już nie odtworzę, ale fajny był gość), co zamierzam robić po SOR-ze, jak ten debil zeznałem, że chciałbym do „jedynki”, do wywiadu.
Ten nie pojął, bo był zafiksowany na swoich armijnych sprawach. „Jak do wywiadu, to chyba do «dwójki»?” – dopytywał. Upierałem się przy „jedynce”, myśląc o wywiadzie cywilnym w MSW, a mój dowódca – myślał o „dwójce”. (II Zarządzie Sztabu Generalnego), czyli wywiadzie wojskowym. Koniec końców zanotował coś w kajeciku. Po tygodniu wziął mnie na bok i poinformował, że niestety, nie wezmą mnie do wojskowej tajnej służby, bo tam szkolą samych kawalerów. Szkolenie trwa dwa lata i żadna żona by tego nie wytrzymała. Westchnąłem i uznałem, że armia nie jest mi jednak pisana. Naiwny byłem. Ale nie tak znowu bardzo.
Po zakończeniu szkolenia SOR w Łodzi święta Bożego Narodzenia w 1977 roku spędziłem w domu z rodziną. Obeznany z wiedzą, jak naciera pluton i kompania, w styczniu 1978 roku dostałem skierowanie do jednostek zabezpieczenia MON w Warszawie. Do sekcji politycznej pewnego pułku. Sekcja składała się z dwóch żołnierzy – z bardzo fajnego podpułkownika i mnie, plutonowego podchorążego. Pułk z kolei składał się z trzech batalionów. I to nie byle jakich. Moim zadaniem było prowadzenie zajęć polityczno-wychowawczych dla żołnierzy.
Mój szef podpułkownik, wprowadzając mnie w obowiązki, z pewnym zażenowaniem objaśniał, cóż to za wojsko mamy szkolić. Miękko, po wschodniemu zaciągając, wyłożył mi, że oto formalnie mamy do czynienia z żołnierzami. Ale praktycznie to żule i kryminaliści, grypsujący i tatuowani, z przeszłością, czyli tak zwany element. Strach im dać broń do ręki, nie wspominając o amunicji do niej. Służbę wojskową odbywają w jednostce zabezpieczenia MON.
W praktyce oznaczało to, że w ramach dwuletniej służby ci chłopcy wykonywali prace fizyczne, najczęściej transportowo-budowlane przy wszelakiego typu budowach, przebudowach i remontach w obiektach Ministerstwa Obrony Narodowej na terenie Warszawy i okolic. To znaczy była to darmowa siła robocza. A po ośmiu godzinach ich ciężkiej pracy ja miałem im wykładać popołudniami wyższość Układu Warszawskiego nad Sojuszem Północnoatlantyckim i temu podobne tematy.
Za pierwszym razem stanąłem przed setką żołnierzy, których największym marzeniem było walnąć się na wyrko i odespać. Niektórzy już na początku zajęć układali w „chiński paragraf” na niewygodnych składanych krzesełkach swoje zmęczone ciała. Nie wiem, co mnie natchnęło, ale chyba odezwał się we mnie socjolog rodziny (taka była moja naukowa specjalność w trakcie studiów). Zamiast ględzić o Układzie Warszawskim, zacząłem im mówić o nich samych. O ich trudnej i nużącej służbie. O pozostawionych gdzieś tam bliskich. O rodzicach i rodzeństwie. Ale dopiero gdy zacząłem mówić o pozostawionych dziewczynach, przez salę przebiegł dreszcz.
Nikomu nie było już do snu. Ci, co mieli dziewczyny, i ci, co dopiero zamierzali mieć, poczuli, że jest tu mowa o ich problemach. Na tym pierwszym spotkaniu wykorzystałem całą swoją wiedzę teoretyczną i praktyczną. Nie oczekujcie jednak, że odtworzę, co wtedy mówiłem. Ale chyba musiałem być jak jakiś złotousty kaznodzieja, ponieważ wkrótce potem żołnierze uhonorowali mnie orderem. Bardzo szczególnym orderem. I mam stuprocentowe przekonanie, że to odznaczenie przyznali mi za te rozmowy raz w tygodniu o ich problemach, które wplatałem w odgórnie narzuconą trochę górnolotną tematykę szkolenia politycznego.
Zbliżała się Wielkanoc i zaplanowaliśmy tygodniową przerwę w zajęciach. Jeden z kaprali – gdy szykowałem się do wyjścia z jednostki – podszedł do mnie, zameldował się dziarsko, zupełnie nie jak żul z Targówka, i wręczył mi plastikową torbę:
– To dla pana, panie podchorąży. Proszę to przekazać żonie wraz życzeniami wielkanocnymi od batalionu. – Zaglądam do paczki, a w niej leży dobre dwa kilo surowego schabu.
– To dla pana od wszystkich chłopaków, zorganizowaliśmy na kuchni – ponownie wyjaśnił kapral. Zgłupiałem.
– Kapralu, ale ja nie mogę tego przyjąć, przecież to jest wasze mięso, nie mogę was ogałacać z tego, co ma iść do wspólnego kotła – upierałem się jak dziewica przed ołtarzem. Kapral tylko pokiwał z politowaniem głową i powiedział:
– Panie podchorąży, przecież nas tu jest czterystu, każdy oddał malutki kawałeczek, nam nie ubędzie, a pana żona na mieście takiego superschabu nie dostanie – Tym mnie przekonał. Fakt. Zostało mi tylko podziękować. Podziękowałem i poniosłem order ze schabu do domu. Mieliśmy we troje schabową – o zgrozo – Wielkanoc. Czwarty członek rodziny, dwumiesięczna Anna Maria, zadowoliła się mlekiem mamy.
Jak to się miało do moich losów? Chyba nijak. Ale pamiętam to do dziś. I to w tę Wielkanoc zdałem sobie sprawę, że w kwestii roboty Roman mi chyba nie pomoże. Groziło mi, że dostanę pracę w Radiokomitecie albo w Instytucie Kultury. A tego bardzo nie chciałem. Dlaczego?
Jestem jedynakiem. Ale nie takim sobie zwykłym jedynakiem. Moja „jedynakowatość” była pogłębiona i wzmocniona. Miałem mieć dwie siostry. I to bliźniaczki. Młodsze o dwa lata. One jednak uznały, że nie podoba im się na tym świecie i zmarły dwa dni po wcześniaczym porodzie. Lekarz położnik, który był przy ich urodzinach i zapewne przy śmierci, powiedział mojej mamie, upewniwszy się, że ma już syna: „Niech go pani pilnuje jak oka w głowie, bo więcej dzieci pani mieć nie może”. Jak myślicie, jak po czymś takim przebiegało dalej moje jedynacze dzieciństwo?
Efektem tego mojego jedynactwa było nadmierne – moim zdaniem – zainteresowanie taty przyszłą karierą zawodową syna. Jego różni koledzy pod koniec moich studiów socjologicznych dobrotliwie się dopytywali: „Irek, kiedy twój syn wreszcie przyjdzie do mnie do pracy?”. Tata – który sam był socjologiem z wykształcenia, a z zawodu partyjnym aparatczykiem – o niczym innym nie marzył, jak o oddaniu jedynego potomka w ręce zaufanych przyjaciół. Aby móc mnie nadal kontrolować z ich pomocą, jak podejrzliwie mniemałem. A do tej pory miał do tego mnóstwo okazji.
Pomagając mi finansowo po ślubie, pomagając mi załatwić kwaterunkowe mieszkanie (rodzina studencka o dochodzie „zero”), dyskretnie pilotując decyzje wyższych władz wojskowych o skierowaniu mnie po szkoleniu w SOR-ze do jednostki wojskowej w Warszawie – cały czas sprawował nade mną swego rodzaju pieczę. Tata był dobrym człowiekiem, ale zbyt upierdliwym teściem jak na nerwy i cierpliwość mojej żony. Dlatego zależało mi, aby być od niego niezależnym, po tylu latach przedłużonej zależności. Zatem nie zawahałem się ani przez chwilę.
– Tato, kolega, który miał mnie rekomendować do pracy w MSW, wycofał się, a ja za dwa miesiące kończę wojsko i muszę iść do pracy. W Radiokomitecie i w Instytucie Kultury nie chcę robić. Musisz mi POMÓC z tym MSW – wypowiedziałem magiczne słowa. I to podziałało.
„Pomoc” to był taty żywioł. Zupełnie jakby pomaganie innym (a robił to często) potwierdzało coś ważnego w jego życiu. Ludzie z rodzinnej wioski mojej mamy do dziś wspominają, jak to „Irek z Warszawy” załatwiał różne sprawy: a to ułatwił uzyskanie zezwolenia na budowę kaplicy na cmentarzu, a to przyspieszył budowę gazociągu albo sieci elektrycznej, a to obronił prezesa kółka rolniczego przez zwolnieniem, bo ten nie miał matury itd., itp.
No to tą „pomocą” trafiłem tatę w czuły punkt.
Ojciec ostatecznie i z najwyższym obrzydzeniem („po co ci to, każą ci skakać po dachach z pistoletem”) nacisnął jakiś sobie tylko znany guzik. Jeszcze nie skończyłem praktyki w jednostce wojskowej, a on już przekazał mi wiadomość:
– Pisz podanie o przyjęcie do pracy w MSW. – I nie miał najweselszej miny.
Podanie napisałem. Jakiś czas potem zadzwonił do mnie (chyba do jednostki wojskowej, nie do domu) miły dżentelmen, przedstawiając się jako pracownik kadr z MSW, i zaprosił mnie na rozmowę. Bardzo zadowolony z obrotu wydarzeń na rozmowę poszedłem. W biurze przepustek na Rakowieckiej, gdzie czekałem o umówionej porze, niespodziewanie ktoś niegłośno zapytał:
– Pan Filip? – Gdy przytaknąłem, równie cicho upewnił się co do nazwiska. Miał już dla mnie gotową plakietkę oznaczającą gościa, więc nie musiałem niczego zeznawać pani wypisującej przepustki przy wejściu. Zapamiętałem, że facet z kadr był kruczowłosy, smagły i bardzo przystojny.
Poprowadził mnie przez główne wejście do ministerstwa gdzieś w boczny korytarz do drzwi z napisem „Samodzielna Sekcja Kadr”. Od razu spodobała mi się ta „samodzielność”. W ogóle wszystko mi się podobało – nawet wieloczłonowe gmaszysko Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, większe niż budynek KC PZPR. Ten to znałem nawet od środka. Ojciec pracował tam na piątym piętrze jako instruktor w Wydziale Organizacyjnym. Tak, tak… Nie byłem resortowym dzieckiem, tylko „nasłańcem”.
Zacząłem sobie wyobrażać, że towarzysze z KC z radością wstawiali do MSW syna ich aparatczyka. Gdybym był lepiej poinformowany, to spodziewałbym się nieufności i oporu ze strony funkcjonariuszy. Bo wtedy, w połowie 1978 roku, era Edwarda Gierka i rządów zadufanej w sobie „śląskiej mafii” z Katowic powoli zmierzała do roku 1980. Ale ja o tym nie miałem zielonego pojęcia.
Kadrowiec wypytywał mnie o różne rzeczy, dużo przy tym notując. Szczególnie dopytywał się o mój angielski. Ale zgłupiałem, kiedy miałem mu podać, kto mnie rekomenduje do służby. W innej sytuacji podałbym nazwisko Romana. Ale teraz… Zawahałem się, ale tylko na moment, i wypaliłem, że nie wiem. Zanim kadrowiec zdołał zdurnieć bardziej niż ja przed chwilą, szybko mu wyjaśniłem rolę ojca i jego tajemniczego, zupełnie mi nieznanego „guzika”.
Po latach dowiedziałem się, że był to ojca kolega z Wydziału Organizacyjnego albo Administracyjnego, który z urzędu opiekował się organizacją partyjną w MSW. A ta funkcjonowała w owych czasach na prawach komitetu dzielnicowego, ale nie podlegała Komitetowi Warszawskiemu (wojewódzkiemu), bo reprezentowała aktyw z jednostki centralnej, ogólnopolskiej. Dlatego pozostawała pod parasolem KC PZPR. Stąd rekomendacja z takiej pozycji miała swoją wagę. Ale wtedy tego też nie wiedziałem.
Kadrowiec szybko zorientował się z jakim modelem rekomendacji ma do czynienia i uspokoił mnie, że ta moja niewiedza to żaden problem. „Się ustali później”. Odetchnąłem. Ale trochę za wcześnie. Kadrowiec poinformował mnie, że jest możliwość, iż przyjmą mnie do wywiadu. I że to wiąże się z dziewięciomiesięcznym szkoleniem poza Warszawą. Jęknąłem. Basia mnie zabije. Znowu chłop poza domem. A tu na karku dwójka małych dzieci. Byłem w rozterce.
Kadrowiec znał już moją sytuację rodzinną. Poradził, abym zastanowił się nad tym wspólnie z rodziną. Dla uspokojenia dodał, że będę kompletnie oderwany od bliskich przez pierwsze miesiące, potem będą krótkie przepustki ze szkolenia. Z reguły w okolicy wszelakich świąt. I na tym skończyliśmy. Za kilka dni miałem mu dać znać, czy „idziemy dalej”.
W domu musiała się odbyć sztabowa narada z udziałem moich rodziców. Dlaczego? Bo moja mama od kilku lat była na rencie inwalidzkiej z powodu „nerwicy”, jak to oględnie zapisano w jej papierach. I to dawało mi szansę. Mama rozumiała, co dla mnie oznacza wyrwanie się spod kurateli taty. Sama funkcjonowała od kilku lat pod taką kuratelą, czasami dość upierdliwą. Dlatego wspierała mnie w dyskusjach z żoną i obiecywała daleko idącą pomoc, zwłaszcza że młodsza córka Ania, jako brzdąc kilkumiesięczny, do żłobka mogłaby pójść najwcześniej za półtora roku.
Żona nie liczyła na wielką pomoc ze strony „znerwicowanej” teściowej, ale rozumiała, że dwie wnuczki działały na moją mamę kojąco. Starsza miała na imię Kasia, tak jak moja przedwcześnie zmarła siostra, jedna z bliźniaczek. Nie odważyłem się zaproponować żonie, aby drugiej córce dać na imię Małgosia – jak miała na imię druga z moich sióstr. Uznaliśmy, że jeden duch z przeszłości wystarczy. Anna Maria wydawała mi się najlepszym wyborem i oboje zdecydowaliśmy się oddać swoisty hołd popkulturze z czasów późnego Gomułki. I Czerwonym Gitarom oczywiście.
Kiedy żona dostrzegła moją determinację w kwestii MSW, zrozumiała, że gdyby stanęła okoniem, to oczywiście ugiąłbym się i nigdy nie poszedł tamtą ścieżką. Zostałbym badaczem opinii publicznej w Radiokomitecie i dwa lata później – jako protegowany wiceprezesa tegoż Radiokomitetu (kumpla mojego taty z KC) – wyleciałbym z hukiem z roboty, aby zrobić miejsce dla kogoś z nowej ekipy. A ta przecież musiała dokonać rozliczenia „ludzi Krwawego Maćka”, jak mawiano o prezesie. Wiem, że milcząca aprobata nie przyszła jej łatwo i najchętniej widziałaby mnie w tym Radiokomitecie lub Instytucie Kultury. Do dziś jestem jej wdzięczny za to milczenie. Zadzwoniłem więc do kadrowca. „Kontynuujmy” – powiedziałem. Była połowa roku 1978.
Dostałem skierowanie na badania medyczne. Klasyka. Internista, okulista, neurolog, prześwietlenia wszelakie, badanie kompleksowe krwi. Dzięki temu poznałem zdumiewający ogromem labirynt resortowej służby zdrowia.
I wreszcie przyszedł czas na psychologa. Podano mi adres i godzinę stawienia się. Dziesiąta. Służew. Nowe bloki. Pierwszy raz w życiu jestem w tej części Warszawy. Szukam tego cholernego domu i nijak znaleźć nie mogę. Przeklinam w myślach. Numeracja kończy się przy szerokiej ulicy i zanim połapię się, że dalsze numery są po drugiej stronie, tracę cenne minuty. Do drzwi wskazanego mieszkania dzwonię dwie–trzy minuty po dziesiątej.
Otwiera mi niewysoki facet w miodowo-brązowej marynarce. Wbija we mnie wzrok i cedzi oskarżycielsko:
– Właśnie ktoś przez pana zginął… bo spóźnił się pan na ważne spotkanie!
Przerażony, że jeszcze na dobre nie zacząłem służby w wywiadzie, a już mam trupa na koncie, coś wybełkotałem na usprawiedliwienie. Nie pamiętam co… zbyt byłem wtedy wstrząśnięty. I zmieszany. A potem przeprowadzano rozmaite testy. Wśród nich test z wiedzy. Musiałem podawać znaczenie różnych słów i skrótów. Było tego coś ponad setkę. Wydawało mi się, że nie znałem tylko dwóch. Co to jest „proliferacja” i… no właśnie, znowu zapomniałem. Chodziło o trzyliterowy skrót (MTI? Ale głowy nie dam) oznaczający ówczesną węgierską agencję prasową, odpowiednik naszego PAP. Badano moją inteligencję i do dziś jestem ciekaw, jaki miałem wtedy wynik. Zapewne był prawdziwy. Przecież żaden tatuś z KC nie mógł „podrasować” odczytu IQ w badaniach rekrutacyjnych do wywiadu. Na szczęście…