- promocja
Życie jest realne tylko wtedy, gdy „Ja jestem” - ebook
Życie jest realne tylko wtedy, gdy „Ja jestem” - ebook
Moja ostatnia książka, za pośrednictwem której „chcę się podzielić z podobnymi do mnie stworzeniami naszego wspólnego ojca prawie wszystkimi ukrytymi do tej pory i nieoczekiwanie poznanymi przeze mnie tajemnicami wewnętrznego świata człowieka…”.
Gurdżijew napisał te słowa 6 listopada 1934 roku. Przez kilka następnych miesięcy całkowicie poświęcił się przygotowywaniu materiału do trzeciego cyklu swoich pism pod tytułem Życie jest realne tylko wtedy, gdy „Ja jestem”.
Potem nagle, 2 kwietnia 1935, bezpowrotnie przestał pisać.
Tekst zawarty w niniejszej książce to fragmentaryczny i wstępny szkic tego, co Gurdżijew zamierzał w niej przedstawić, a co miało „sprzyjać pojawieniu się w myśleniu i uczuciach czytelnika prawdziwego niefantazyjnego wyobrażenia o świecie realnym”.
Gurdżijew zwraca się do człowieka epoki współczesnej, do człowieka w głębi niespełnionego, odczuwającego brak sensu w swoim życiu. Wskazuje mu drogę, która nie izoluje od życia, lecz przez nie biegnie; drogę, która uwzględnia wszystkie sprzeczności, wszystkie przeciwstawne siły.
Georgij Iwanowicz Gurdżijew, uważany za jednego z największych mistyków XX wieku, urodził się w Armenii około 1870 roku i zmarł w Paryżu w 1949. W latach 1894–1912 podróżował po Azji i Bliskim Wschodzie, zgłębiając tajniki prastarych tradycji i poszukując prawdy o człowieku. W 1913 roku przeniósł się do Moskwy, a po wybuchu rewolucji bolszewickiej wyjechał na Kaukaz, potem do Konstantynopola i w końcu osiadł we Francji, gdzie w 1922 roku założył organizowany od lat Instytut Harmonijnego Rozwoju Człowieka.
W 1924 roku, po ciężkim wypadku samochodowym, Gurdżijew skupił się na pracy pisarskiej, która miała objąć trzy cykle pism. Pierwszy cykl pod tytułem Opowieści Belzebuba dla wnuka ukazał się zaraz po jego śmierci. Drugi, zatytułowany Spotkania z wybitnymi ludźmi, został opublikowany dopiero kilka lat później, a trzeciego nigdy nie skończył.
Kategoria: | Nauki społeczne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-136-1 |
Rozmiar pliku: | 820 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
dzieło w trzech cyklach
cykl pierwszy: Opowieści Belzebuba dla wnuka.
Obiektywnie bezstronna krytyka życia ludzi.
cykl drugi: Spotkania z wybitnymi ludźmi.
cykl trzeci: Życie jest realne tylko wtedy, gdy „Ja jestem”.
Całość wyłożona według zupełnie nowych zasad logicznego rozumowania, ściśle ukierunkowana na rozwiązanie trzech kardynalnych problemów:
cykl pierwszy: Bezlitośnie i bez żadnych kompromisów wytępić w myśleniu i uczuciach czytelnika zakorzenione w nim od wieków wierzenia i poglądy na wszystko, co istnieje w świecie.
cykl drugi: Zaznajomić czytelnika z materiałem potrzebnym do nowej budowy i dowieść, że jest solidny oraz dobrej jakości.
cykl trzeci: Sprzyjać pojawieniu się w myśleniu i uczuciach czytelnika prawdziwego niefantazyjnego wyobrażenia o świecie realnym, a nie o tym iluzorycznym, który postrzegają ludzie.Nota do pierwszego wydania
Nieukończony Trzeci cykl dzieł G.I. Gurdżijewa miał się pierwotnie składać z pięciu tomów.
Jeśli wierzyć świadectwom jego najbliższych wychowanków, którzy towarzyszyli mu w pracy przez wiele lat, autor nadał formę bliską ostatecznej tylko kilku rozdziałom tego cyklu.
W skład pierwszego tomu miało wejść Wprowadzenie oraz pięć prelekcji, z których czwarta jest bez wątpienia nieukończona.
Nie pozostał żaden ślad po piątym tomie, tak samo zresztą jak po drugim i trzecim, które miały zawierać między innymi trzy rozdziały zapowiedziane w Spotkaniach z wybitnymi ludźmi¹. Czy owe rozdziały w ogóle powstały i czy autor – jak wielokrotnie dał do zrozumienia – po napisaniu sam je zniszczył? Nigdy się tego nie dowiemy.
Co się tyczy czwartego tomu, wszystko wskazuje na to, że miał się składać z dwóch rozdziałów: Prologu (który po długim zastanowieniu postanowiliśmy ostatecznie umieścić na początku niniejszej edycji, aby w ten sposób podkreślić jego znaczenie) i niedokończonego tekstu pod tytułem Zewnętrzny i wewnętrzny świat człowieka, który miał stanowić podsumowanie tego tomu.
Warto tutaj jeszcze wspomnieć o tym, że w trakcie trzeciej prelekcji Gurdżijew prosi swojego sekretarza o przeczytanie dwóch urywków z ostatniego rozdziału pierwszego cyklu swoich dzieł.
Być może zdziwi czytelnika to, że owe fragmenty różnią się nieco od tekstu zawartego w Opowieściach Belzebuba dla wnuka².
Jeśli jednak weźmie się pod uwagę fakt, że Opowieści ukazały się w 1950 roku, kilka miesięcy po śmierci Gurdżijewa, to w tych urywkach, pochodzących z 1930 roku, odnajdujemy dowód nieustającej pracy autora nad redakcją i uściślaniem tekstu, o której on sam wielokrotnie wspomina w niniejszym cyklu swoich dzieł.Uwaga wstępna
Wprawdzie tekst zawarty w niniejszej książce to jedynie fragmentaryczny i wstępny szkic tego, co G.I. Gurdżijew zamierzał napisać, przygotowując Cykl trzeci, zatytułowany Życie jest realne tylko wtedy, gdy „Ja jestem”, czujemy się w obowiązku spełnić prośbę naszego krewnego, którego pragnieniem było podzielenie się z podobnymi do niego istotami tym wszystkim, czego dowiedział się o wewnętrznym świecie człowieka.
Uważamy, że pozostajemy wierni owej intencji, wyrażonej w Prologu, i zarazem spełniamy oczekiwania wielu ludzi interesujących się jego nauczaniem.
W imieniu spadkobierców,
walentin anastaziewPrzedsłowie
Moja ostatnia książka, za pośrednictwem której „chcę się podzielić z podobnymi do mnie stworzeniami naszego wspólnego ojca prawie wszystkimi ukrytymi do tej pory i nieoczekiwanie poznanymi przeze mnie tajemnicami wewnętrznego świata człowieka…”.
Gurdżijew napisał te słowa 6 listopada 1934 roku i od razu zabrał się do pracy. Przez kilka następnych miesięcy całkowicie poświęcił się przygotowywaniu materiału do niniejszej książki.
Potem nagle, 2 kwietnia 1935, bezpowrotnie przestał pisać.
Nieuchronnie pojawia się pytanie: dlaczego właśnie w tym punkcie porzucił to przedsięwzięcie i już nigdy do niego nie powrócił?
Dlaczego nie dokończył trzeciego cyklu swoich pism i – jak można przypuszczać – zrezygnował z opublikowania go?
Nie da się odpowiedzieć na te pytania, jeśli samemu nie uczestniczyło się w intensywnej pracy, którą Gurdżijew prowadził z grupą wychowanków przez ostatnie piętnaście lat swego życia, codziennie tworząc dla nich niezbędne warunki do bezpośredniego i praktycznego poznawania jego idei.
Zresztą na ostatniej stronie Opowieści Belzebuba dla wnuka dał jasno do zrozumienia, że Trzeci cykl będzie przeznaczony wyłącznie dla osób wybranych – zdolnych pojąć „autentyczne obiektywne prawdy”, które postanowił naświetlić w tej książce.
Gurdżijew zwraca się do człowieka epoki współczesnej, to znaczy do kogoś, kto nie umie już rozpoznać prawdy objawianej mu w różnych postaciach od zarania dziejów, do człowieka w głębi niespełnionego, który czuje się osamotniony, czuje, że życie nie ma sensu.
Jak zatem można rozbudzić w nim inteligencję zdolną odróżnić to, co realne, od tego, co złudne?
Według Gurdżijewa do prawdy można się zbliżyć jedynie wtedy, gdy na wszystkie części stanowiące istotę ludzką – myśl, uczucie i ciało – oddziałuje ta sama siła w szczególny, właściwy dla każdej z nich sposób – w przeciwnym razie rozwój będzie zawsze jednostronny i wcześniej czy później skazany na zahamowanie.
Jeśli nie zrozumie się w pełni tej zasady, wszelka praca nad sobą poprowadzi na manowce. Człowiek będzie błędnie pojmował podstawowe zasady i rezultatem okaże się mechaniczne powtarzanie samych tylko form wysiłku, które nigdy nie pozwolą na wyjście ponad przeciętność.
Gurdżijew umiał wykorzystać każdą okoliczność, żeby pomóc ludziom odczuć prawdę.
Widziałam go w działaniu, jak wnikliwie szacował możliwości rozumienia w różnych prowadzonych przez siebie grupach i brał pod uwagę subiektywne trudności każdego z jej członków. Widziałam, jak celowo kładł akcent na jakiś szczególny aspekt wiedzy, potem na inny, zgodnie z bardzo precyzyjnym planem – czasami czyniąc to za pomocą myśli, która potrafiła tak pobudzić intelekt, że otwierała się zupełnie nowa perspektywa, innym znów razem poprzez uczucie, które domagało się porzucenia wszelkiej obłudy na korzyść natychmiastowej i całkowitej szczerości, a jeszcze kiedy indziej rozbudzając i wprawiając w ruch ciało, które stawało się spolegliwe, gotowe poświęcić się każdej wymaganej pracy.
Jaki więc cel przyświecał mu, kiedy pisał Trzeci cykl?
Rola, którą według Gurdżijewa miała odegrać ta książka, była nierozerwalnie związana z jego sposobem nauczania. W odpowiedniej chwili, gdy dostrzegał taką potrzebę, prosił, żeby przeczytano na głos w jego obecności wybrany rozdział lub fragment zawierający sugestie bądź obrazy, które nagle stawiały jego wychowanków w obliczu samych siebie i ich wewnętrznych sprzeczności.
Była to droga, która nie izolowała ich od życia, lecz przez nie biegła; droga, która uwzględniała „tak” i „nie” – wszystkie sprzeczności, wszystkie przeciwstawne siły – droga, która pomagała im zrozumieć, że muszą podjąć trud wzniesienia się ponad toczącą się walkę, pozostając jednocześnie uczestnikami zmagań.
Staliśmy na progu, który trzeba było przekroczyć, i po raz pierwszy czuliśmy, że wymaga się od nas bezwzględnej szczerości. Mogło się zdawać, że przestąpienie go jest rzeczą trudną, ale to, co pozostawialiśmy za sobą, traciło już siłę przyciągania. Gdy pojawiało się w nas jakieś wahanie, Gurdżijew służył za przykład i miernik tego, co należało dać z siebie i z czego zrezygnować, aby nie zboczyć z drogi.
Wtedy nie chodziło już o nauczanie doktryny, lecz o wcielony akt poznania.
Trzeci cykl, choć niepełny i nieukończony, ujawnia działanie mistrza – kogoś, kto samą swoją obecnością zobowiązuje nas do tego, żeby się określić, żeby wiedzieć, czego się chce.
Przed śmiercią Gurdżijew wezwał mnie do siebie i powiedział, jak ogólnie widzi sytuację, a także przekazał mi pewne instrukcje:
„Opublikuj moje pisma, gdy będziesz pewna, że nadszedł odpowiedni moment. Opublikuj Pierwszy i Drugi cykl. Ale to, co esencjalne, co najważniejsze, to przygotowanie wąskiej grupy składającej się z ludzi zdolnych sprostać wymaganiu, które się pojawi.
Dopóki nie wyłoni się taki odpowiedzialny podstawowy zespół, działanie tych idei nie przekroczy pewnego progu.
To zajmie trochę… nawet bardzo dużo czasu.
Opublikowanie Trzeciego cyklu nie jest rzeczą konieczną.
On powstał w innym celu.
Jeśli jednak w przyszłości uznasz, że powinnaś go opublikować – zrób to”.
Zadanie stało się jasne: z chwilą ukazania się Pierwszego cyklu należało bez wytchnienia oddać się pracy, aby stworzyć wąską grupę, zdolną – dzięki swojemu poziomowi obiektywności, poświęcenia i stawianym sobie wymaganiom – podtrzymać ów żywy prąd, który się narodził.
jeanne de salzmannUwaga do polskiego wydania
Polskie tłumaczenie trzeciego cyklu dzieła G.I. Gurdżijewa Wszystko i rzecz wszelka, cyklu zatytułowanego Życie jest realne tylko wtedy, gdy „Ja jestem”, powstało niemal w całości w oparciu o oryginalne rękopisy rosyjskie.
W niektórych przypadkach okazało się, że istnieje więcej niż jeden wariant tego samego tekstu; dotyczy to w szczególności Prologu i ostatniego rozdziału Zewnętrzny i wewnętrzny świat człowieka.
Oto dlaczego polskie tłumaczenie zawiera w kilku miejscach nieopublikowane do tej pory ustępy i czasami nieznacznie różni się od wydań angielskiego i francuskiego.
Gurdżijew pracował nad trzecim cyklem przez kilka lat, dokonując wciąż zmian i poprawek, a następnie porzucił działalność pisarską niemal w pół słowa.
Ze znanego nam pierwotnego zarysu całości powstały lub zachowały się tylko niektóre elementy.
Niniejsza książka jest więc niedokończona zarówno pod względem treści, jak i formy.Prolog
Ja jestem..?! Gdzie się podziało to pełne doznanie całego siebie, którego zawsze doświadczałem, kiedy takie zawołanie rozbrzmiewało we mnie w chwili pamiętania siebie?
Jak to możliwe, żeby ta cechująca mnie właściwość, której nabrałem dzięki ogromowi samowyrzeczeń i częstym samoumartwieniom, teraz, kiedy jej oddziaływanie jest bardziej niezbędne mojemu byciu niż powietrze, zniknęła bez śladu?
Nie… To niemożliwe…
Coś tu się nie zgadza…
Bo jeśli rzeczywiście tak ma być, to znaczy, że w sferze rozumu wszystko jest nielogiczne.
Przecież jeszcze niezupełnie zanikła we mnie moc urzeczywistniania świadomego wysiłku i zamierzonego cierpienia…
Cała przeszłość stanowi dowód na to, że na pewno muszę wciąż być.
Ja chcę! Ja jeszcze będę!
Zwłaszcza że moje bycie potrzebne jest nie tylko po to, żeby służyć mojemu egoizmowi, lecz także dla dobra całej ludzkości.
Moje bycie rzeczywiście jest potrzebne wszystkim ludziom bardziej niż ich materialna pomyślność i ich dzisiejsze szczęście.
Ja chcę wciąż być… Ja wciąż jestem!
W zgodzie z niezgłębionymi prawami skojarzeń myślowych, właśnie w tej chwili, czyli jeszcze zanim zabiorę się do pisania niniejszego tomu, który będzie ostatnim w trzecim, instruktażowym cyklu moich pism – i w ogóle ostatnim – i za pośrednictwem którego chcę się podzielić z podobnymi do mnie stworzeniami naszego wspólnego ojca prawie wszystkimi ukrytymi do tej pory i nieoczekiwanie poznanymi przeze mnie tajemnicami wewnętrznego świata człowieka, stanęło mi w pamięci to przytoczone powyżej przemyśliwanie, które przebiegało we mnie, gdy byłem niemal w malignie równo siedem lat temu i nawet, jak mi się zdaje, dokładnie o tej samej porze.
To zdumiewające rozumowanie toczyło się we mnie wcześnie rano 6 listopada 1927 roku w jednej z nocnych kawiarni na Montmartrze w Paryżu, kiedy to zupełnie wyczerpany napływem czarnych myśli zbierałem się do wyjścia, żeby pojechać do domu i tam jeszcze raz spróbować choć na chwilę zasnąć.
Mój stan zdrowia był wtedy generalnie bardzo kiepski, ale tamtego ranka czułem się wyjątkowo podle. Ten mój podły stan był spowodowany także tym, że w ciągu ostatnich dwóch-trzech tygodni spałem nie więcej niż godzinę lub dwie na dobę, a poprzedniej nocy w ogóle nie zmrużyłem oka.
Podstawową przyczyną takiej bezsenności i ogólnego – w tamtym czasie zgoła przesadnego – rozstroju prawie wszystkich istotnych funkcji mojego organizmu były nieprzerwanie płynące w mojej świadomości „ciężkie” myśli, spowodowane tym, że niespodzianie znalazłem się wtedy w sytuacji niemal bez wyjścia.
Aby móc choć w przybliżeniu wyjaśnić, na czym polegała ta moja „bezwyjściowa sytuacja”, powinienem wpierw powiedzieć, co następuje:
Przez prawie trzy lata pod ciągłym wewnętrznym przymusem pracowałem dzień i noc nad książkami, które postanowiłem opublikować.
Taki nieustanny wewnętrzny przymus był niezbędny, ponieważ wskutek kraksy samochodowej, której padłem ofiarą tuż przed tym, jak miałem się zabrać do pisania wspomnianych książek, zapadłem na zdrowiu i byłem bardzo osłabiony, co oznaczało, że tylko z wielkim trudem potrafiłem podjąć jakąkolwiek intensywną działalność.
Jednakże nie oszczędzałem siebie i nawet w takim stanie potrafiłem oddawać się ciężkiej pracy, a to głównie dzięki czynnikom, które po owym wypadku zaczęły się gromadzić w mojej świadomości od chwili, gdy uprzytomniłem sobie, w jakiej znalazłem się sytuacji, i które doprowadziły do powstania następującej idée fixe:
„Skoro kiedy byłem w pełni sił i zdrowia, nie zdołałem w praktyce urzeczywistnić w życiu ludzi dobroczynnych prawd, które im wykładałem, to za wszelką cenę muszę zdążyć przed moją śmiercią uczynić to choćby w teorii”.
Najpierw przez rok tworzyłem zarys materiału, który postanowiłem opublikować, a na początku drugiego roku zdecydowałem, że napiszę trzy cykle książek.
Za pośrednictwem pierwszego cyklu zamierzałem zniszczyć w świadomości i uczuciach ludzi głęboko zakorzenione przekonania, według mnie błędne i całkowicie sprzeczne z rzeczywistością.
Za pośrednictwem drugiego cyklu pragnąłem udowodnić istnienie innych dróg, prowadzących do postrzegania i uświadomienia sobie rzeczywistości, i na te drogi nakierować.
Natomiast za pośrednictwem trzeciego cyklu chciałem się podzielić poznanymi przez siebie możliwościami nawiązywania kontaktu z rzeczywistością i, jeśli się tego zapragnie, nawet zespolenia się z nią.
Właśnie te cele przyświecały mi, gdy w trakcie drugiego roku pracy zacząłem układać z tak naszkicowanego materiału poszczególne książki, tym razem już w ogólnie zrozumiałej formie.
Parę miesięcy przed opisywanymi tutaj wydarzeniami skończyłem wszystkie tomy pierwszego cyklu i przystąpiłem do pracy nad książkami drugiego cyklu.
Ze względu na to, że całość pierwszego cyklu zamierzałem opublikować już w nadchodzącym roku, postanowiłem, że równolegle z pracą nad książkami drugiego cyklu będę organizować częste publiczne lektury książek należących do pierwszego.
Powziąłem taką decyzję, żeby jeszcze raz „przejrzeć” je przed oddaniem do druku, a konkretnie chciałem sprawdzić, jakie wrażenia wywołają rozmaite fragmenty, napisane w zaproponowanej przeze mnie formie, na ludziach różnego typu i o różnym stopniu intelektualnego rozwoju.
W tym celu zacząłem zapraszać do mojego mieszkania w mieście różnych znajomych, których indywidualność odpowiadała treści wybranego do „przeglądu” rozdziału, i tam w ich obecności ktoś czytał ów rozdział na głos.
Wprawdzie w owym czasie główna siedziba zarówno moja, jak i całej mojej rodziny znajdowała się w Fontainebleau, jednakże częste wizyty w Paryżu zmusiły mnie do wynajęcia tam mieszkania.
Podczas tych wspólnych lektur, gdy obserwowałem licznych słuchaczy reprezentujących różne ludzkie typy, słuchając zarazem gotowych już do publikacji moich pism, zacząłem zauważać i stopniowo nader wyraźnie i bez cienia wątpliwości ustaliłem rzecz następującą:
Formę przedstawienia moich myśli w tych pismach mogą należycie zrozumieć wyłącznie ci czytelnicy, którzy w taki czy inny sposób zaznajomili się już ze szczególną formą mojego myślenia.
Natomiast wszyscy pozostali – ci, dla których, szczerze mówiąc, umartwiałem się dzień i noc przez cały ten czas – nie zrozumieją prawie nic.
Dodam jeszcze, że dopiero w trakcie takich wspólnych lektur po raz pierwszy jasno uświadomiłem sobie, w jakiej dokładnie formie trzeba tę całość napisać, aby mógł ją zrozumieć każdy człowiek.
I właśnie wtedy, gdy zdołałem to wszystko sobie uprzytomnić, stanęła przede mną w całym blasku i majestacie kwestia mojego zdrowia.
Najpierw zaczęły płynąć w mojej świadomości następujące myśli:
Gdybym to wszystko, co przez trzy lata pisałem niemal nieprzerwanie przez dzień i noc, miał teraz napisać od nowa – tym razem w formie przystępnej dla każdego – zajęłoby mi to co najmniej tyle samo czasu. Oprócz tego potrzebuję czasu, żeby zredagować drugi i trzeci cykl. Tak samo przecież potrzebuję go, żeby w praktyce urzeczywistnić w życiu ludzi esencję moich pism…
A skąd tu wziąć tyle czasu…?
Oczywiście, gdyby czas, którym dysponuję, zależał tylko ode mnie, napisałbym wszystko od nowa, tym bardziej że od razu odzyskałbym wiarę w to, że będę mógł spokojnie umrzeć, ponieważ, wiedząc już, w jaki sposób powinienem pisać, nabrałbym pełnego przekonania, że – choćby po mojej śmierci – podstawowy cel mojego życia zostanie osiągnięty.
Jednakże samoczynnie manifestujące się obecnie okoliczności mojego życia sprawiły, że czas, jaki mi dano, nie zależy już ode mnie, lecz wyłącznie od kapryśnego Archanioła Gabriela…
Bo przecież został mi rok lub dwa, a w najlepszym razie może trzy lata życia…
To zaś, że już niedługo umrę, może potwierdzić każdy z kilkudziesięciu znających mnie lekarzy specjalistów.
Zresztą nie na próżno uznawano mnie dawniej za ponadprzeciętnego diagnostę i nie na darmo w ciągu całego życia przeprowadziłem wiele rozmów z tysiącami kandydatów do szybkiego odejścia z tego świata…
Szczerze mówiąc, byłoby to nawet sprzeczne z naturą, gdyby się okazało, że jest inaczej. Wszak zawsze, zarówno w przeszłości, jak i w ciągu ostatnich lat, procesy inwolucji mojego zdrowia przebiegały o wiele szybciej i z większym natężeniem niż procesy ewolucji.
Faktycznie, wszystkie funkcje mojego organizmu, które wcześniej – jak mówili moi towarzysze – „były ze stali”, stopniowo pod wpływem ciągłego przeciążenia pracą tak się zużyły, że obecnie już żadna z nich nie działa choćby w miarę prawidłowo.
I nie ma w tym nic dziwnego… Pomijając nawet wiele całkiem niezwykłych dla współczesnych ludzi wydarzeń, które miały miejsce w moim, przez przypadek wyjątkowo układającym się życiu, wystarczy, że wspomnę tylko o tym ciążącym na mnie zdumiewającym i niezrozumiałym fatum, które spowodowało, że trzykrotnie – za każdym razem w zupełnie odmiennych okolicznościach – byłem raniony, i to niemal śmiertelnie, przez zabłąkaną kulę.
Już tylko skutki tych trzech zdarzeń, które odcisnęły na mnie niezatarte piętno, wystarczyłyby, żebym dawno temu wyzionął ducha.
Pierwszemu z tych niepojętych i fatalnych wypadków ulegam w 1896 roku na Krecie, rok przed wybuchem wojny grecko-tureckiej.
Stamtąd, gdy wciąż jestem nieprzytomny, jacyś nieznani Grecy przewożą mnie, nie wiedzieć dlaczego, do Jerozolimy.
Z Jerozolimy, po odzyskaniu w pełni przytomności, ale z ciągle szwankującym zdrowiem, wyruszam do Rosji w towarzystwie takich samych jak ja młodych „poszukiwaczy pereł w stercie gnoju”, i to nie drogą, jaką przystoi podróżować normalnym ludziom, czyli wodną, lecz lądową – na piechotę.
Ta prawie czteromiesięczna podróż przez miejsca praktycznie niedostępne, gdy mój organizm jest wciąż osłabiony, musi oczywiście przyczynić się do wytworzenia w nim na całe moje życie pewnych „chronicznie przejawiających się” szkodliwych dla zdrowia czynników.
Co więcej, w czasie tego szaleństwa ten mój organizm „uszczęśliwia” swoimi dość długimi wizytami kilka specyficznych miejscowych „cudów”, spośród których mam zaszczyt gościć słynny „kurdyjski szkorbut”, nie mniej słynną „ormiańską dyzenterię”, no i oczywiście prawdziwą „ulubienicę”, damę noszącą niejedno imię, zwaną również „hiszpanką”.
Potem rad nierad muszę spędzić parę miesięcy na Zakaukaziu bez możliwości opuszczania domu, a następnie – oczywiście jak zwykle inspirowany idée fixe mojego świata wewnętrznego – wyruszam w nowe podróże po różnych bezdrożach i pustkowiach.
Znowu zaczynają się najrozmaitsze nietypowe dla normalnego ludzkiego organizmu napięcia i wyczerpujące próby i ponownie swoimi długimi wizytami „uszczęśliwia” ów nieszczęsny organizm wiele różnych miejscowych „cudów”.
Wśród tych nowych „gości” raczą zawitać „aszchabadzka biedinka” i „bucharska malaria”, „tybetański obrzęk”, „beludżystańska dyzenteria” i inne przybyszki, które lubią zostawiać po swoich odwiedzinach wiecznotrwałe wizytówki.
Wprawdzie w następnych latach mój organizm uodparnia się na te wszystkie miejscowe „cuda”, jednak z powodu ciągle towarzyszącego mi napięcia nie udaje się całkowicie zatrzeć śladów ich wcześniejszych wizyt.
Pod znakiem takiego nieustannego napięcia mija kilka lat, aż nadchodzi drugi fatalny rok dla mojego niefortunnego fizycznego ciała – rok 1903, kiedy to wpada do niego druga zabłąkana kula.
Miejscem tego wydarzenia są majestatyczne góry Tybetu niecały rok przed wybuchem wojny angielsko-tybetańskiej.
Także tym razem los „spudłował” i darował życie mojemu niefortunnemu fizycznemu ciału, a to dzięki temu, że towarzyszyła mi wtedy piątka dobrych lekarzy: trzech wykształconych w Europie i dwóch specjalistów medycyny tybetańskiej, którzy wszyscy darzyli mnie szczerą sympatią.
Niedługo po tym drugim zranieniu, na skutek którego przez trzy-cztery miesiące znajdowałem się w stanie nieprzytomności, moje aktywne życie – znowu pełne fizycznych napięć i niezwykłych psychicznych pułapek – staje się jeszcze raz ofiarą fatalnego zbiegu okoliczności: trzeciej zabłąkanej kuli.
Owo wydarzenie miało miejsce pod koniec 1904 roku na Zakaukaziu, opodal tunelu w Czatiurze.
Przywołując na pamięć tę trzecią zabłąkaną kulę, nie mogę się powstrzymać i powiem otwarcie – sprawiając przyjemność niektórym z moich obecnych znajomych i nieprzyjemność innym – że ową kulę „wsadził” we mnie, oczywiście nieświadomie, jakiś „przemiły człowiek” należący do jednej z dwóch grup ludzi, którzy znaleźli się albo pod wpływem „rewolucyjnej psychozy”, albo apodyktycznych przełożonych, „mimowolnych parweniuszy”, i którzy wspólnie kładli wtedy, oczywiście także nieświadomie, kamienie węgielne pod budowę teraz już naprawdę „Wielkiej Rosji”.
Doszło tam wówczas do strzelaniny między tak zwanymi wojskami rosyjskimi, składającymi się głównie z Kozaków, i tak zwanymi Gurijczykami.
Ze względu na to, że niektóre wydarzenia, które miały miejsce w trakcie mego życia, poczynając od tego trzeciego ciężkiego zranienia i kończąc na dniu dzisiejszym, łączy, co niedawno zauważyłem, nader dziwna i zarazem wyraźnie określona więź: jakby wszystkie podlegały jednemu fizycznemu prawu, pragnę szczegółowo opisać te z nich, które okazały się najbardziej znaczące.
Zanim jednak to zrobię, muszę koniecznie zaznaczyć, że wieczorem 6 listopada 1927 roku, kiedy w końcu się wyspałem i zacząłem znowu zastanawiać nad swoją sytuacją, przez moją świadomość przemknęła pewna idea, która nawiasem mówiąc, wydawała mi się wtedy zupełnie absurdalna, ale którą teraz – po tym, jak nieoczekiwanie skonstatowałem różne poznane przeze mnie w ciągu ostatnich siedmiu lat nieznane mi wcześniej fakty – bez cienia wątpliwości uważam za słuszną.
Tak więc kiedy po raz trzeci zostaję ranny, jest przy mnie tylko jeden i do tego bardzo cherlawy człowiek. To właśnie on – o czym dowiedziałem się dopiero później – gdy zdał sobie sprawę, że zaistniała sytuacja i towarzyszące jej okoliczności mogą mieć dla mnie bardzo niepożądane skutki, znajduje gdzieś naprędce osła, na którego kładzie mnie wciąż zupełnie nieprzytomnego, a następnie szybko wyprowadza daleko w góry.
Tam zostawia mnie w pierwszej napotkanej jaskini, a potem rusza szukać pomocy.
Znajduje jakiegoś miejscowego felczera i późnym wieczorem, po zdobyciu potrzebnych opatrunków, wraca razem z nim.
W jaskini nie zastają nikogo, co wprowadza ich w osłupienie, ponieważ jest rzeczą niemożliwą, żebym sam gdzieś poszedł lub żeby ktoś obcy mógł tam dotrzeć, a jeśli chodzi o dzikie zwierzęta, to obaj dobrze wiedzą, że na tym obszarze żyją tylko jelenie, kozy i daniele.
Natrafiają na ślady krwi, ale nie mogą iść ich tropem, ponieważ zapadła już noc.
Dopiero rano, kiedy zaczyna świtać, cali w nerwach po nocy spędzonej na daremnym „przetrząsaniu” lasu, znajdują mnie gdzieś pośród skał wciąż żywego i na pozór śpiącego słodkim snem.
Felczer szybko rusza na poszukiwanie jakichś korzeni i następnie robi mi z nich pierwszy okład, a potem, wytłumaczywszy mojemu cherlawemu przyjacielowi, co ów ma czynić, od razu udaje się w drogę.
Późnym wieczorem wraca w towarzystwie dwóch przyjaciół Chewsurów z dwukółką zaprzężoną w parę mułów.
Tego samego wieczoru wywożą mnie jeszcze wyżej w góry i znowu umieszczają w jaskini, tym razem o wiele większej, połączonej z inną ogromną pieczarą, w której, jak się później okazało, siedziało i półleżało, najwyraźniej kontemplując życie ludzkie w minionych i przyszłych stuleciach, kilkudziesięciu chewsurskich nieboszczyków.
W owej jaskini – gdzie zostaję zakwaterowany i gdzie nieustannie czuwają nade mną wspomniany rachityczny człowiek, felczer oraz jeszcze jeden młody Chewsur – przez dwa tygodnie toczy się we mnie walka na życie i śmierć.
Potem zaś w takim tempie zaczynam wracać do zdrowia, że już po tygodniu całkowicie odzyskuję świadomość i z czyjąś pomocą mogę się poruszać, podpierając się kijem; dwa razy odwiedzam nawet „tajemne zgromadzenie” moich „nieśmiertelnych” sąsiadów.
Tymczasem okazuje się, że w dolinie w trakcie „procesu wojny domowej”, jak to się mówi, „górę wzięły” wojska rosyjskie i że wszędzie grasują teraz Kozacy, którzy aresztują każdego „podejrzanego” i generalnie wszystkich zamiejscowych.
Ja, będąc właśnie nietutejszym i świadom tego, jakie względy kierują ludźmi znajdującymi się pod wpływem „rewolucyjnej psychozy”, decyduję się jak najszybciej opuścić to miejsce.
Rozpatrzywszy sytuację na całym Zakaukaziu, a także moje osobiste widoki na przyszłość, postanawiam pojechać do obwodu zakaspijskiego.
Kosztem niewyobrażalnych cierpień fizycznych przedostaję się tam razem z moim słabowitym przyjacielem.
Tych niewyobrażalnych fizycznych cierpień doświadczałem zresztą także dlatego, że przez całą drogę musiałam zachować wygląd niewzbudzający żadnego podejrzenia.
Taki niewzbudzający podejrzeń wygląd potrzebny był po to, żeby nie paść ofiarą nie tylko „politycznej”, lecz też „narodowej psychozy”.
Rzecz w tym, że w miejscach, przez które prowadziła trakcja kolejowa, całkiem niedawno doszło do „nader jaskrawego przejawu” owej narodowej psychozy – w tym przypadku między Tatarami i Ormianami – i siłą rozpędu wciąż dawano tam upust niektórym osobliwościom takiej ludzkiej zarazy.
Tym razem moje nieszczęście polegało na tym, że mam tak zwaną uniwersalną fizjonomię i dla Ormian wyglądałem jak „czystej krwi Tatar”, a dla Tatarów jak „czystej krwi Ormianin”.
Koniec końców, chwytając się wszelkich możliwych sposobów i korzystając z pomocy „harmonijki ustnej”, docieram wraz z moim słabowitym przyjacielem do obwodu zakaspijskiego.
Harmonijka przez przypadek znalazła się w kieszeni mojego palta i ten malutki instrument muzyczny wyświadczył nam wtedy ogromną przysługę.
Muszę przyznać, że na tym oryginalnym instrumencie grałem całkiem nieźle, choć znałem tylko dwa kawałki: Na wzgórzach Mandżurii i walc Oczekiwanie.
W obwodzie zakaspijskim postanawiamy, że najpierw zatrzymamy się w mieście Aszchabad.
Wynajmujemy tam dwa przestronne pokoje w willi z pięknym ogrodem, potem urządzamy się w nich i dopiero wtedy mogę się spokojnie położyć.
Pierwszego ranka naszego pobytu mój jedyny towarzysz wyrusza do apteki, żeby zakupić potrzebne lekarstwa i potem długo nie wraca.
Mijają godziny, a jego wciąż nie ma.
Zaczynam się niepokoić, ponieważ wiem, że jest tu pierwszy raz i nikogo jeszcze nie zna.
Zapada noc. Tracę cierpliwość, wstaję i ruszam na jego poszukiwanie.
Ale dokąd? Najpierw idę do apteki. Tam nikt nic nie wie…
Nagle przysłuchujący się moim pytaniom pomocnik aptekarza mówi, że rano widział na pobliskiej ulicy, jak żandarmi zatrzymali i odprowadzili gdzieś młodego człowieka, który był wcześniej w aptece.
Co robić? Dokąd iść? Nie znam tutaj nikogo, a przede wszystkim ledwo stoję na nogach, ponieważ przez kilka ostatnich dni zupełnie opadłem z sił.
Wychodzę z apteki. Na ulicy panuje już noc.
Szczęśliwym trafem przejeżdża wolna dorożka. Zatrzymuję ją i każę się zawieźć do centrum miasta, na rynek, gdzie po zamknięciu sklepów wciąż toczy się życie.
Mam nadzieję, że w którejś z kafejek lub czajchan uda mi się spotkać jakąś znajomą osobę.
Ledwo wlokę się po uliczkach, ale natrafiam tylko na aszchany, czyli małe lokale, w których siedzą wyłącznie miejscowi Turkmeni z plemienia Tekke.
Coraz bardziej słabnę i zaczynam się bać, że stracę przytomność.
W końcu siadam na tarasie pierwszej napotkanej czajchany i zamawiam zieloną herbatę.
Chwała Bogu, powoli dochodzę do siebie i popijając herbatę, rozglądam się wokół, obserwując jednocześnie przechodniów w bladym świetle latarni.
Widzę dostojnego wysokiego mężczyznę z długą bujną brodą, ubranego po europejsku.
Twarz wydaje mi się znajoma. Wpatruję się w niego. On także uważnie mi się przygląda, ale się nie zatrzymuje.
Idzie dalej, dwa razy jednak ogląda się za siebie i znowu patrzy na mnie.
Próbując szczęścia, wołam do niego po ormiańsku: „Albo ja pana znam, albo to pan mnie zna!”.
On zatrzymuje się i wpatrując się we mnie, wznosi nagle okrzyk: „Czarny czort!” – i zawraca w moją stronę.
Kiedy usłyszałem jego głos, od razu go rozpoznałem.
Był to mój daleki krewny, zatrudniony dawniej w moich rodzinnych stronach jako tłumacz na posterunku żandarmerii.
Wiedziałem, że kilka lat wcześniej został odesłany do obwodu zakaspijskiego, ale nie miałem pojęcia dokładnie dokąd.
Wiedziałem również, że główną przyczyną tego wygnania było to, że odbił kochankę komendantowi żandarmerii.
Czy możecie sobie wyobrazić, jak głęboką radość sprawiło mi to spotkanie?
Nie będę się rozwodził nad tym, w jakiej atmosferze i o czym rozmawialiśmy, popijając zieloną herbatę na tarasie małej czajchany.
Powiem tylko, że następnego ranka mój daleki krewny, były pracownik żandarmerii, odwiedził mnie w towarzystwie swojego kolegi, porucznika miejscowej policji.
Dowiedziałem się od nich, że nic poważnego nie grozi mojemu słabowitemu przyjacielowi.
Zatrzymano go wyłącznie dlatego, że znalazł się tu po raz pierwszy i nikt go tutaj nigdy wcześniej nie widział.
Należało więc tylko ustalić jego tożsamość, ponieważ wszędzie roiło się teraz od niebezpiecznych rewolucjonistów.
Po chwili, z drwiną w głosie, mój krewny dodał: „To całkiem proste. Trzeba będzie napisać do miejsca, w którym wydano mu paszport, i poprosić o świadectwo jego prawomyślności. A że tymczasem przyjdzie mu miło spędzać czas w towarzystwie pcheł i wszy… no cóż, później w życiu takie doświadczenie może się okazać bardzo przydatne”.
Na koniec dodał, że w pobliżu mają teraz do załatwienia jakąś sprawę, ale że on sam szybko wróci i pójdziemy wtedy zwiedzać miasto.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki