Życie to podróż, to ocean. Z Julią Hartwig rozmawia Artur Cieślar - ebook
Życie to podróż, to ocean. Z Julią Hartwig rozmawia Artur Cieślar - ebook
W jej wierszach nie ma rozdzierania szat ani rozterek tak charakterystycznych dla niektórych poetów niepogodzonych ze światem, Bogiem, Absolutem, ze sobą wreszcie. Poetka dostrzega świat w odsłonach piękna, ale i jego marności. Przyjmuje go takim, jaki jest. Prawda o rzeczach tego świata, o tym, jak one się przejawiają, jest przez nią jedynie rejestrowana. Bo przecież w naszej świadomości, a dalej pamięci, może zagościć tylko to, czego doświadczyliśmy. Każdy samodzielnie będzie musiał tego dokonać na własny
użytek.
Zapisywanie z pozoru najzwyklejszych rzeczy przypomina trochę degustację wina, wybornych serów – umyślnie odwołuję się tutaj do kultury francuskiej – tak ukochanej przez poetkę, z którą łączy mnie umiłowanie Francji – w tym kultury kulinarnej. Julia Hartwig jest prawdziwą apologetką chwili. Umie zachwycić się i docenić to, co akurat dane jest jej doświadczać.
Temu smakowaniu codzienności zawsze towarzyszy wdzięczność choćby za naturalność tego,
co jest nieodłączne w życiu: rytm nocy i dnia, zmiany pór roku, kwitnienie i zamieranie, naprzemienność w radości i cierpieniu, samotności i miłości.
Julia Hartwig – ur. w 1921 roku w Lublinie. Wybitna poetka, eseistka, tłumaczka. Stypendystka rządu francuskiego w latach 1947-50. Wraz z mężem Arturem Międzyrzeckim uczestniczyła w International Writing Program w USA w latach 1970-74. Debiutowała tomikiem wierszy Pożegnania (1956). Wykładowczyni na Uniwersytecie Ottawy i Carlton University w Kanadzie.
Ostatnimi laty związana z a5, gdzie wydała tomiki: Jasne niejasne, Wiersze wybrane, Gorzkie żale, Powroty, Zapisane. Autorka Dzienników Amerykańskich, Dziennika i Błysków, w których poetka dzieli się swoimi refleksjami na temat człowieka, świata, podróży i sztuki.
Kategoria: | Inne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-599-7 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Julia uśmiecha się do mnie
jak do pięknego wspomnienia
• Z notatnika^(*)
Świat nie potrzebuje poetów — planety, oceany, góry, lasy i niebo są takie, jakie są, i obywają się bez nich. To my, ludzie, ich potrzebujemy. Bo oni nas przebudzają słowem. Co prawda ograniczonym z natury, ale na tyle pojemnym, by zawrzeć w nim to, co podsuwa niemal nieograniczona wyobraźnia i wrażliwość. A te są prawdziwym darem.
Poeci słowami malują obrazy. Tom wierszy to galeria. To zwierciadło, w którym mogą się przejrzeć nasze własne myśli.
Nielicznym ludziom, w tym niektórym poetom, dane jest dojrzewać pięknie i świadomie. A gdy długowieczność łączy się z mądrością, wyobraźnią i wrażliwością, wtedy można mówić o spełnieniu.
Julia Hartwig sama o sobie mówi z uśmiechem, że jest wybrykiem natury, że rzeczywiście żyje już bardzo długo. Chciałoby się widzieć w tym prawidłowość świata — dobrzy dla innych i świata, a i mądrzejsi, powinni żyć długo, pięknie, rześko i na tyle twórczo, na ile to możliwe. Ale to niestety nie jest regułą.
Bezcennym doświadczeniem jest przeglądanie się w starości drugiego człowieka. Historia jego życia, doświadczenia i refleksje mu towarzyszące, wreszcie coraz większa umiejętność radzenia sobie z losem — ta nabyta i ta, w którą wyposażyły nas geny rodziców, nasze przeznaczenie, nasza karma — bez względu na to, co ten los nam funduje, nazywamy mądrością życiową. Właśnie ta mądrość, którą odczytałem w poezji Julii Hartwig, ale i w jej Dziennikach, stała się dla mnie bezpośrednim impulsem do przeprowadzenia z nią rozmów o... życiu właśnie.
Miałem też sen. Wychodząc z założenia, że jawa i sen mają wspólną podstawę, którą jest nasz umysł, pozwalam sobie go przywołać:
• • •
moje życie jest ciągłym zakochiwaniem się w ludziach
wymyślam ich sobie albo śledzę tych z kości i krwi
pod mikroskopem fascynacji wyczuwam ruch oddechów
zamaszyste gesty mapy świata układają się w sens
wczorajszy sen namalował Julię Hartwig w albie
białej nieznośnie jak puch — poetyckim spojrzeniem
omiotła pokój palcem wskazującym dotknęła ust
cicho lecz stanowczo wypowiedziała — Już czas!
teraz wiem — dlaczego j u ż i jaki czas w oddechach niepewnych
trwa — a i to że w pewnym sensie warto być jasnowidzącym
Byłem tym snem zaskoczony. Gdy podniosła wskazujący palec do ust i szepnęła: „Już czas!", zaniepokoiłem się, bo to mogło być jednoznaczne. Na szczęście sens tego snu okazał się inny — zapowiedział tę książkę. A Pani Julia, w co wierzę, będzie jeszcze długo żyła, w zdrowiu i w twórczej przytomności umysłu — na czym, zdaje się, zależy jej najbardziej.
Kiedy zadzwoniłem do Julii Hartwig po raz pierwszy, spotkałem się z odmową. Nie wprost, bo jest delikatną osobą, i jak sama mówi, mającą problem z odmawianiem. Wyczuwałem w jej głosie strach, jakby obawiała się obcego mężczyzny, który nagle chce wtargnąć w jej życie. Wcale mnie to nie zdziwiło.
Szczęśliwie los zesłał mi Jerzego Illga, który obiecał pomóc: „Przyjaźnię się z Julią, zrobię wszystko, żebyście się spotkali".
I tak też się stało. Rozpoczęliśmy rozmowy u niej w mieszkaniu, mieszczącym się w ścisłym Śródmieściu, w salonie przy biedermaierowskim stoliku, na którym zawsze stał imbryk z czarną herbatą i leżały kruche ciastka, cienkie i delikatne, jakie Pani Julia uwielbia.
Za co można kochać Julię Hartwig? Gdyby usłyszała to pytanie, zaśmiałaby się i pewnie szybko znalazłaby jakąś żartobliwą ripostę. Nie bardzo jej w smak mówienie o emocjach. Twierdzi, że to, co ma do zaoferowania światu ze swej prywatności, w sferze uczuć, zawiera się w jej poezji i Dziennikach. Autoryzując tekst, usunęła te bardziej intymne zwierzenia. Śmiała się: „Jak Pan mnie na to namówił? Musiałam postradać zmysły! Kto to widział takie rzeczy opowiadać o sobie...". Śmialiśmy się.
Kiedyś w podziękowaniach dla swoich amerykańskich tłumaczy napisała: „Język poetycki stanowi najwyższą formę porozumienia międzyludzkiego, jest najwyższym stopniem językowego wtajemniczenia". Oczywiste jest, że zaproponowane przeze mnie rozmowy, obracające się wokół wątków miłości, sztuki, podróżowania, przemijania, cierpienia nie dorównają sile wyrazu poezji Pani Julii. Ale też mają one inne zadanie. Jeśli dla mnie stanowią inspirację, bo dają szansę uchwycenia tego, co nazywam soczystością życia, i co sprawia, że nie zapadamy się w ciemność, to wierzę, że i dla innych. Wielokrotnie wracam do jej słów, zwłaszcza tych dotyczących przemijania. W nich można odnaleźć światło i sens, kiedy czujemy w sobie mrok i chaos.
Poezja Julii Hartwig obejmuje wszystko to, z czym człowiek styka się, przychodząc na świat. Bezstronność pejzaży, które poetka-podróżniczka umie dostrzec i docenić, oraz pierwotne piękno przyrody zestawia z człowiekiem — światem jego emocji, czułością dla swego gatunku, ale i innych istnień, świata w ogóle. Zajmuje ją też niepokój wynikający z porzucenia złudzeń, że ów świat będzie inny, bardziej bezpieczny i mniej skłonny do szaleństwa.
To poezja dyskretna, niehałaśliwa, można by nawet powiedzieć: skromna, bo najprostszy przedmiot potrafi wprawić w zadumę, a i forma, jaką stosuje Julia Hartwig, daleka jest od fajerwerków.
W jej wierszach nie ma rozdzierania szat ani rozterek tak charakterystycznych dla niektórych poetów niepogodzonych ze światem, Bogiem, Absolutem, ze sobą wreszcie. Poetka dostrzega świat w odsłonach piękna, ale i jego marności. Przyjmuje go takim, jaki jest. Prawda o rzeczach tego świata, o tym, jak one się przejawiają, jest przez nią jedynie rejestrowana. Bo przecież w naszej świadomości, a dalej pamięci, może zagościć tylko to, czego doświadczyliśmy. Każdy samodzielnie będzie musiał tego dokonać na własny użytek.
Zapisywanie z pozoru najzwyklejszych rzeczy przypomina trochę degustację wina, wybornych serów. Umyślnie odwołuję się tutaj do kultury francuskiej — tak ukochanej przez poetkę, z którą łączy mnie umiłowanie Francji — w tym kultury kulinarnej. Julia Hartwig jest prawdziwą apologetką chwili. Umie zachwycić się i docenić to, co akurat dane jest jej doświadczać. Temu smakowaniu codzienności zawsze towarzyszy wdzięczność choćby za naturalność tego, co jest nieodłączne w życiu: rytm nocy i dnia, zmiany pór roku, kwitnienie i zamieranie, naprzemienność w radości i cierpieniu, samotności i miłości. I tak wiersz Sare z tomu Pożegnania przywodzi na myśl kunszt chińskich malarzy, którzy tuszem utrwalali na zwojach, liczących po kilka, kilkanaście metrów, chwile codzienne, zupełnie jakby chcieli sfilmować otaczającą ich rzeczywistość.
Julia Hartwig ma w sobie ogromny spokój. Przebywając z nią, zwalnia się. To rzadkie dzisiaj u ludzi. W większości żyjemy w przyspieszonym rytmie, wciąż gdzieś gnamy.
Jestem jej wdzięczny za te spotkania, a także Ani Piotrowskiej, która z otwartym sercem od lat pomaga Pani Julii, dziękuję za wsparcie i miłe kibicowanie.
I zapis snu, który w pewnym sensie stał się klamrą dla moich spotkań z poetką.
• • •
wychodziłem od Julii Hartwig
zapinałem pokrowiec laptopa
srebrnego jak szadź.
Niech nam się darzy w pisaniu — powiedziała
A wie pan że przywołałam w myślach męża?
„Co o tym myślisz?" — zapytałam
Powiedział że będzie pożytek z tej książki.
Naprawdę? Pana Artura pani zapytała?
No tak, a pan nie rozmawia ze zmarłymi?
• Artur Cieślar
* Fragmenty wierszy, cytowane w książce, o ile nie zaznaczono inaczej, należą do Julii Hartwig. (Przyp. red.).• Czas przyjaźni i czas miłości
Przyjaciele najmłodsi i wy trochę starsi
co sprawiło że nadal jesteście mnie blisko
gdy cień osamotnienia
pustki i zapomnienia
• Do przyjaciół
Zanim zrodzi się pierwsza miłość, która określa nas całkiem na nowo, już od wczesnego dzieciństwa odkrywamy smak przyjaźni. Bywa, że możemy się nią cieszyć całe lata. Pani miała liczne rodzeństwo i zapewne przyjaźniła się ze swoimi braćmi i siostrami?
Mimo różnicy wieku bardzo kochałyśmy się z moimi siostrami. Podobnie jak z moimi braćmi, których też bardzo ceniłam. Obaj byli wybitnymi ludźmi. Nasza czwórka — mój mąż, ja, bracia: Edward i Walenty — znalazła się, obok siebie, w Who is who?. Walenty, znakomity endokrynolog, pełnił funkcję dyrektora Instytutu Doskonalenia Kadr Lekarskich w Warszawie, który nosi jego imię po dziś dzień.
To nie trwało długo, bo po pielgrzymce lekarzy na Jasną Górę w 1958 roku był represjonowany i zwolniony z pracy.
Takie wtedy były czasy. Edward zaś był wspaniałym fotografikiem, człowiekiem o wielkiej wrażliwości, z którym miałam bliskie porozumienie. Odkąd pamiętam, otaczało mnie miłością i troską moje rodzeństwo. W rodzinie jest zawsze specjalne miejsce dla najmłodszego dziecka. Miałam podobnie. Byłam najmłodsza, jako jedyna urodziłam się w Polsce, pozostałe rodzeństwo w Rosji, w Moskwie. Byłam dzieckiem, z którym wszyscy chcieli mieć kontakt, wszyscy chcieli uczestniczyć w moim rozwoju.
Chcieli też rozpieszczać małą Julę?
O tym nie było mowy. Czułam się blisko całego mojego rodzeństwa, choć bogaciej przyjaźniłam się z Edwardem. On zajmował się sztuką, która mnie zawsze pociągała. Często zapraszał mnie do swojego domu, zwłaszcza gdy przygotowywał jakąś serię zdjęć i był ciekaw, czy mi się spodoba. Czułam się wtedy wyróżniona.
Traktował Panią poważnie mimo szczenięcego wieku, jak partnera do rozmowy.
Jako młoda, ale wdrożona już autorka, zaczęłam pisać wstępy do albumów Edwarda, co wymagało dość dobrej znajomości fotografii w ogólności, a zwłaszcza zrozumienia dla tematyki, jakiej Edward poszukiwał na początku swojej drogi artystycznej, w której dominował pejzaż, często zatopiony we mgle porannej, bardzo romantyczny. Te zdjęcia zachwycają mnie nadal, choć styl fotografii Edwarda, w wyniku stałych, zawsze ciekawych poszukiwań, ulegał wielu zmianom.
Może wtedy właśnie kształtowała się w Pani wrażliwość na obraz, który po latach oddawała Pani słowem.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej