- W empik go
Żywopłoty - ebook
Żywopłoty - ebook
Jeden z najbardziej obiecujących debiutów roku.
W Żywopłotach poznajemy losy tzw. zwykłych ludzi, bohaterów szarych, z założenia niczym się niewyróżniających i przez to niezwykle ciekawych. Tematy takie jak wspomnienia nastoletnich wakacji spędzonych z przypadkową koleżanką lub urządzanie pierwszego własnego mieszkania są dla autorki pretekstem do wyrażenia prawdy o ludzkim losie, sensie istnienia, przeznaczeniu, pamięci, a przede wszystkim: miłości i śmierci. Kameralne, nastrojowe opowiadania przenika ton spokojnej, błyskotliwej refleksji nad przemianami ludzkiej osobowości i uczuciowością.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7798-0 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mogę napisać wszystko. Wszystko, co tylko chcecie. Anons, pamflet, umowę cywilnoprawną. Wszystko. Powiecie co, a ja napiszę. Czasem chwilę się zastanowię, ale niedługo. Parę, paręnaście sekund, a potem to już pójdzie jak lawina słów z literackiego wulkanu. Będziecie zaskoczeni, jak wartkim nurtem to ze mnie wypływa. Usiądę, choć niektórzy ponoć piszą na stojąco, ale ja jednak usiądę, wezmę ołówek, pióro, długopis, czy co tam macie, i napiszę. I będziecie zadowoleni. Obiecuję.
Przyznam szczerze, że w życiu swoim zawsze chciałem zajmować się właśnie tym. Pisaniem na zamówienie. Żeby mi ktoś tak hasło podsuwał, a ja raz-dwa siadam (podobno niektórzy stoją, ale ja zawsze siadam!) i piszę. Ale nie ma takiego zawodu, nikt za to płacić nie chce. Dziennikarz? O nie, dziennikarz to nie to samo. Dziennikarz nie dostaje hasła, dziennikarz cały wszechświat tematów dostaje i omawia, zgłębia, grzecznie zapytuje, krytykuje, wytyka. I nie o wszystkim pisze. O nadużyciach władzy, korupcji, dziurze w ulicy, nepotyzmie, aferze śmietnikowej, bezrobociu w małych miasteczkach. A ja? No cóż, cytując klasyka, mogę tylko z zakłopotaniem powiedzieć (i trzy razy nie będę powtarzał), że mam w dupie małe miasteczka.
Takiego zawodu nie ma i basta. Lepiej można zarobić, stojąc na rynku bez ruchu, niż ręką machając po kartce w tę i we w tę na zamówienie. Należy się z tym pogodzić – tak przynajmniej od zawsze mówili mi rodzice, gdyż trzeba wam wiedzieć, że próby zbicia fortuny w tym właśnie fachu podejmowałem od wczesnych lat. Na imieninach babć, wujów stryjecznych bądź kuzynów plątałem się pośród obszernych spódnic i brzęku filiżanek, czekając, aż któraś z ciotek przyuważy mnie i uszczypnie w policzek. Może się to wydawać dziwne, ale zawsze, prędzej czy później, któraś z kobiet szczypała mnie w buzię, gdyż los obdarzył mnie wyjątkowo krągłą twarzą, zachęcającą wręcz do szczypania. Nawet dziś odnoszę czasem wrażenie, że kobiety przyglądają mi się w tramwaju czy na poczcie, walcząc ze sobą wewnętrznie, by mnie nie uszczypnąć. Widocznie wciąż, mimo porastającej je szorstkiej szczeciny, moje policzki prezentują się okazale. Wróćmy jednak do rzeczy: kiedy już nastąpiło szczypnięcie, przystępowałem do działania i pytałem, czy droga ciocia nie jest zainteresowana literaturą w krótkiej formie prozatorskiej pisaną na zamówienie. Moja skuteczność była stuprocentowa. Któż by zresztą nie chciał otrzymać tekstu artystycznego prozą od pięciolatka z wielkimi policzkami? Pisałem więc i pobierałem zapłatę, czasem nawet z napiwkiem, choć dziś wiem, że ceniłem się za mało – ot, złotówka od tekstu.
Na tamtym etapie to wystarczało, gdyż koszty utrzymania miałem bardzo niskie. Interes z czasem zaczął jednak podupadać, coraz mniejsze wrażenie robiłem na ciotkach, coraz rzadziej szczypały i coraz szczuplejsze były moje dochody. Powinienem był pomyśleć o nowym rynku zbytu, zamiast jednak o nim myśleć, myślałem o innych rzeczach, o których myśleć muszą ludzie w wieku nastoletnim.
Trochę lepiej zaczęło mi się powodzić po szkole. Studiowałem inżynierię sanitarną i wodną. To były piękne czasy, gdyż w mojej branży odkryłem duże zapotrzebowanie na słowo. Ludzie pracujący w bezpośrednim kontakcie z rurami miewają ogromny szacunek dla literatury. Jest w nich głód sztuki, głód, który stał się motorem mojego interesu w jego krótkim okresie względnej prosperity. Klienci i pracownicy zakładu hydraulicznego, w którym się zatrudniłem, oszołomieni moimi zdolnościami, zamawiali u mnie teksty, rzucając często najdziwniejsze hasła. Pewną trudność sprawiła mi oda do gazociągu. Wyzwaniem były też hasła „przylaszczka” i „epikureizm”, oba musiałem sprawdzić w słowniku. Z dumą mogę powiedzieć, że wszystkiemu sprostałem. Zamówień miałem niewiele, ale wierzyłem, że interes się rozkręci. Notowałem je skrupulatnie w czerwonym kajecie z napisem „zamówienia”, takim samym, jaki miał kierownik naszego zakładu. Termin realizacji był jednodniowy. Zapłatę inkasowałem z góry. Rzetelna robota, przystępne ceny, żadnych rabatów – tak zwykł mawiać nasz kierownik i ja również stosowałem się do tej zasady.
Raz jeden od niej odstąpiłem i konsekwencje tego odczuwam boleśnie do dziś. Stałem na przystanku tramwajowym. Pamiętam, że tamtego dnia panował upał, choć czerwiec dopiero się zaczął. Gorąc buchał od miękkiego asfaltu, rozgrzane powietrze było wilgotne i gęste. Jakiś facet stał na rogu i krzyczał: „tanio okazja skarpety polecam!”. Zachodziłem w głowę, kto przy takiej temperaturze myślałby o skarpetach, i właśnie wtedy ją zobaczyłem. Miała białą sukienkę przewiązaną w talii niebieskim paskiem. Gruby, jasny warkocz sięgał aż do łopatek. Wyglądała jak pastereczka, która przed sekundą porzuciła łąkę ze stadkiem swoich owiec. Twarzy nie widziałam całej, tylko oczy, szaroniebieskie. Nos i usta zakrywała kolorowym wachlarzem z orientalnym wzorkiem. Zamiast się wachlować, zerkała zza niego, jak robią dostojne matrony podczas balu w filmach kostiumowych. Spojrzałem na nią i wyobraziłem sobie, że po drugiej stronie wachlarza skrywa szeroki, dziewczęcy uśmiech.
Myliłem się jednak okrutnie. Twarz za wachlarzem była bardzo poważna i dużo starsza, niż początkowo szacowałem. Gdy namawiałem ją do złożenia zamówienia w mojej jednoosobowej firmie, kobieta mierzyła mnie chłodnym wzrokiem, przyjemnym w tak upalny dzień. Wysłuchała mnie, po czym odparła:
– Wykluczone, drogi panie. Ja nie czytam.
– Proszę panią, nikt nie czyta, ważne, żeby pisać – oświadczyłem, ale ani to, ani sowity rabat, jaki jej oferowałem, nie poskutkowały. Była nieustępliwa, żar lał się z nieba, a mi uciekły już dwa tramwaje. Właśnie miałem się wycofać, gdy coś w jej oczach figlarnie błysnęło i z chytrym uśmiechem zza orientalnego wachlarza rzekła:
– Niech panu będzie. Zamówię u pana tekst, ale nie dam panu hasła, lecz inspirację. Przyniosę ją jutro we wskazane miejsce.
Podyktowałem jej adres i poszedłem posprzątać w mieszkaniu. Wyobrażałem sobie, że to wszystko jest początkiem, początkiem czegoś dobrego, a że bardzo lubię początki, byłem w wyśmienitym humorze.
Przyszła w samo południe. Nie miała już wachlarza, miała za to parasolkę. Japońską, oznajmiła, oryginalną japońską parasolkę. Za nią dreptał piesek.
– Co to? – spytałem, patrząc na zwierzę.
– Inspiracja – oznajmiła i wyszła. Piesek okazał się suczką, wyjątkowo brzydką i uciążliwą. Wkroczyła do mojego mieszkania jak do siebie i zaczęła się tarzać na dywanie, a cała była brudna, do tego gubiła sierść. Na ogół bardzo lubię zwierzęta, ale stworzenie, o którym miałem napisać krótki utwór prozą, nie wzbudziło mojej sympatii. Miało wadę zgryzu; dolny rząd zębów był zawsze na wierzchu w nieruchomym psychodelicznym uśmiechu, czy może raczej w wyrazie agresji. Suczka łysiała, jej długa szara sierść rozprzestrzeniła się po całym metrażu. Łapy miała krótkie, tułów podłużny i gruby. Oczu nie było widać w ogóle, tak włochate, pomimo łysienia, było to zwierzę. Nieustająco ujadała i bez przerwy się drapała, wznosząc w powietrze tabuny kłaków.
Siedziałem i długo patrzyłem na psa, ale żadne odpowiednie słowa nie przychodziły mi do głowy. Walczyłem z nią całe popołudnie, bo ciągle starała się wleźć razem z oddziałem swoich pcheł do mojego łóżka. Poddałem się pod wieczór, kiedy zrozumiałem, że nieznajoma z japońską parasolką nie wróci i że Inspiracja prześpi tę noc oraz wszystkie kolejne u mego boku.
Najbrzydszy pies, jakiego w życiu widziałem, spędził ze mną dwanaście lat. Wydałem na niego fortunę, gdyż Inspiracja nieustająco cierpiała na nieprzyjemne choroby skóry. Całe życie przepracowałem w hydraulice i lubię tę pracę, nie mogę narzekać. Ale wciąż jeszcze marzę o pisaniu na zamówienie i co pewien czas reklamuję się w lokalnej gazecie. Telefon jednak milczy. Od felernego dnia, w którym spotkałem dziewczynę z japońskimi akcesoriami, nie otrzymałem ani jednego zlecenia. Czasy się zmieniły, słowo pisane nie jest w cenie i wiem, że muszę się z tym pogodzić. Próbowałem pisać dla siebie, ale wychodziły z tego rzeczy dziwne. Za długie i zbyt uczuciowe. Nie nadawały się do niczego.
Wczoraj Inspiracja wyzionęła ducha. Chorowała całe nasze wspólne życie, w ostatnim zaś czasie nabawiła się męczącego kaszlu. Weterynarz zdiagnozował koklusz, niewiele jednak więcej mógł zrobić. Kaszlała, charczała, wymiotowała, biedna sunia, zamieniając moje mieszkanie w psi szpital, po którym kręciłem się nerwowo, aplikując jej coraz to nowe medykamenty. Odkąd zdechła, nie jem, nie śpię i piję zdecydowanie za dużo. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale czuję, jakbym zsuwał się ze spadzistego dachu, i tylko słowa mogą sprawić, że w ostatniej chwili uratuje mnie rynna. Nie wiem, czy rozumiecie, o co mi chodzi.
Chodzi mi o to, że jeśli rzucicie hasło, napiszę, co tylko chcecie. Anons, pamflet, umowę cywilnoprawną. Wszystko. Usiądę, zastanowię się chwilę i napiszę. I będziecie zadowoleni.