- nowość
Żywoty wykluczonych. Trzy opowieści - ebook
Żywoty wykluczonych. Trzy opowieści - ebook
Tom „Żywoty wykluczonych” zawiera trzy krótkie powieści: „Pagli – Szalona”, „Ja, wyklęta” oraz „Żywot Józefina Szalonego”. Teksty te łączy motyw wykluczenia i osamotnienia bohaterek i bohaterów portretowanych przez Anandę Devi. Każde z nich jest wyrzutkiem, banitą, stojącym poza nawiasem społeczności wbrew własnej woli lub w manifestacyjnym buncie przeciwko otaczającemu ich złu i banalności życia. Swoje symboliczne utwory maurytyjska pisarka zanurza w świecie legend i mitów różnych epok i kultur; tworzy współczesne baśnie z jednej strony przesycone elementami fantastycznymi, z drugiej stanowiące przenikliwą krytykę współczesności.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-64134-59-3 |
Rozmiar pliku: | 753 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. PAGLI
NOC (LANWIT¹)
Nie wiem, czy usłyszysz tę pieśń, która nadpływa do mnie z błękitu cieni. Na próżno szukam cię pod zamkniętymi powiekami, w ciszy żył, które nie tętnią już pożądaniem, nie ma cię tam. Między nami jest zbyt wiele murów. Zabrali mi cię nawet z mojego oddechu.
Deszcz utkał wokół nas swój miraż błota.
Terre Rouge. To miejsce, w którym osiadłam, bo tam cię poznałam. Otwiera się jak pęknięcie ziemi między stopami. Słońce ma tutaj inną barwę.
Ty na swoim samotnym księżycu nie wiedziałeś o tym, że któregoś dnia przyjdzie do ciebie jakaś…
Jakaś pagli, szalona, tak, a dlaczegóżby nie? Nadali mi ten przydomek, więc go noszę, ponieważ nią jestem. Ale mam też inne imię, które znasz ty. Nikt oprócz ciebie nie umiał go wypowiedzieć.
Kłódka u drzwiczek mojej klatki z wolna rdzewieje. Ludzie warczą niczym psy łańcuchowe. Marzę o ucieczce i polu, które obsiałabym czerwonym kwieciem. Marzę o tobie między dwiema fałdami snu. Ukrywam twarz, żeby cię we mnie nie dostrzegli, pod surową powierzchnią mojej skóry. Żeby nie wyrwali ze mnie ostatniego wspomnienia twoich ust i twoich dłoni.
Za chwilę, gdy poranek przesączy się przez kraty, zamknę oczy, żeby podążyć za nocą. Nic mi po dniu. Nie chcę widzieć, co słońce oświetli na zewnątrz. Będzie kurz dróg i serc. A gdy wioska otrząśnie się z letargu – połyskiwanie metalu i pięści. Słyszę podskórny pomruk, który zaczyna szemrać pod spokojną powierzchnią ich twarzy. Wibracje przemocy wprawiają w drżenie drzewa. Potem zaczyna się powolne rozdzieranie.
Jeszcze nie wiedzą, co ze mną zrobią. Niektórzy mówią, żeby mnie powiesić na najwyższym konarze figowca bengalskiego². Pozwolą mojemu ciału kołysać się leniwie, w gorzkiej woni rozkładu. Będzie opowiadało wszystkim całą moją śmieszną i tragiczną historię, wskazując granicę, poza którą nie należy się posuwać. O tym, jak rzuciłam wyzwanie przeznaczeniu moim uporem szalonej. Jak stałam się tą chorągiewką na dachu, która nie obraca się z wiatrem, ale z ciszą. Wysłuchają mojego głosu i odejdą, z sercem obciążonym wątpliwościami.
Inni mówili, że lepiej zagłodzić mnie na śmierć.
Nie wiedzą, że mogą mnie po prostu zagłodzić na śmierć twoją nieobecnością.
I każdą nocą, która powleka ołowiem wioskę, gasząc ciała i pragnienia. Już nikt mnie nie słucha. Mogłabym tak skończyć. Nie usłyszeliby mnie.
Tylko, że to byłoby niebezpieczne, dla nich, dla nas, bo mogłabym powrócić.
A jeśli powrócę…
To po to, żeby zionąć na nich płonącym oddechem. Żeby wydłubać ich oczy, które zawsze widzą za dużo, lub za mało, ale nigdy nie dostrzegają tego, co najważniejsze. Żeby zatkać im usta, które wciąż mówią, bo nie wiedzą, co trzeba przemilczeć.
Chcieli zamurować to „my”, delikatne i zwielokrotnione, to „my” przypalonych skrzydeł i zgaszonych cudów, ale nigdy im się to nie udało.
Powrócę, żeby poćwiartować ich kłamstwa.
I wtedy będę mogła spokojnie odejść.
MITSY
Wyszłam. Nie powinnam była. Droga wydziela woń popiołu. Mam wrażenie, że w nim grzęznę. Drzewa przesuwają się wzdłuż drogi. Oskomian pospolity nosi gwiazdy z zielonego złota. Kwiaty chameli, ciepłe miodem i nocą, nie postanowiły jeszcze zamknąć się w swoich mięsistych fałdkach. Wydaje się, że łakną tego białego światła.
Kurz w dalszym ciągu powoli unosi się z wnętrza zagłębień. Rozpoznaję każdą koleinę na drodze, chrzęst żwiru pod moimi stopami i ciepły zapach asfaltu. Poniżej domy po obu stronach drogi wydają się zatopione w czerwonej ziemi. Wydobywa się z nich zapach snu, pomieszany z wonią plumerii.
Jakieś dzieci biegną z mojej lewej i prawej strony, nie widząc mnie; gonią za latawcem. Są chude, mają kościste kolana, nieufne oczy, są zarazem piękne i brzydkie. Widzę w nich oznaki tego, czym się staną, kiedy dorosną. Trochę dalej starcy siedzący na progach domów patrzą, jak przechodzę. Moja historia jest zapisana w ich oczach. Są jej częścią, bo przyczynili się do ustanowienia praw, które doprowadziły mnie tu, gdzie się obecnie znajduję. Teraz jednak żałują tego, kim są. Nic nie mówiąc, odgadują moją radość i moje cierpienie. Sercami śledzą moją drogę i myślą, że cała ich nienawiść nie ma żadnego sensu. W tej bliskiej śmierci chwili nawiedzanej duchami i demonami oddalili się bardzo od siebie samych, postrzegając rzeczy z rzadką jasnością. Przechodzę szybko, żeby ich nie zniszczyć, nie zmieść w prawdziwy proch, którym są.
Mijam cienie. Zamykam jedno oko, potem drugie. Idę na oślep, bo tego, co widzę, nie da się znieść. Wszystko jest takie piękne: tyle słońca, nieba, nabrzmiałych owoców oczekiwania. Na początku to czerwone miejsce wydało mi się zbyt przytłaczające. Czułam się zdrętwiała, zobojętniała, lecz bardzo szybko za tymi wybuchami światła odkryłam skrzydła mofin, zwiastunek złego losu.
Kiedy nadchodzą, w miejscu serca wytwarza się coś jakby próżnia. Jakaś lodowata rzecz wypełnia brzuch. Może to jest właśnie pułapka: to miejsce usypia i rozmiękcza, a potem pojawiają się one, rozpościerając potężne skrzydła swojej wściekłości. Nieważne, co zrobiłyście albo czego nie zrobiliście, otwierają was jak książkę, a potem wyczytują z was lęki i tajemnice. Budzą trwogę, która już was nie opuści. Wszystkie winy, cały wstyd spadają na was, nawet jeśli nie zrobiliście nic złego. Musicie uznać swoją winę i z pokorą przyjąć karę. Uświadamiacie sobie wtedy, że fałdy nieba podobne są do całunu, w który was spowijają. I że ich oczy palą niczym słońce. Nie wymkniecie się im. Wiem o tym, bo mofiny naznaczyły mnie swoim piętnem.
Pierwszy raz w Terre Rouge. Padało. Był to dzień Ceremonii Zaślubin. Przybyłam z daleka. Już wtedy nie istniał mężczyzna stojący u mojego boku. Czułam jego zwierzęcy odór i odwracałam głowę, żeby oddychać wiatrem. Ziemia spływała długimi smugami do rynsztoków. Wszyscy ludzie mieli jej barwę. Ich śmiech wydawał mi się mięsożerny. Przechodnie nie zatrzymywali się, ale gmerali we mnie wzrokiem. Potem zobaczyłam młodą kobietę stojącą boso w rynsztoku. Miała na sobie odświętną sukienkę. Ona także się śmiała. Jej śmiech był jednak odmienny. Rzekłbyś: niczym biała woda, a jej ciało drżało, oczy migotały, włosy nabrały fioletowego odcienia, ponieważ schowała się przed deszczem pod chlebowcem różnolistnym. Jej głos również był szczególny, jakby z lekka wyszczerbiony. Po kilku chwilach załamał się, zakaszlała, odcharknęła i splunęła do wody, która pokrywała jej stopy. Jakiś przechodzień zagadnął ją: Eh, Mitsy, to pe mor?³ Umierasz, Mitsy? Marszcząc nos, odpowiedziała: Non, monn santi twa monn anvi vomi! Nie, tylko jak poczułam twój smród, zrobiło mi się niedobrze!
Deszcz przyklejał wilgotne usta do jej nagich ramion.
Stałam w mojej ceremonialnej szacie i patrzyłam na nią. Zapomniałam unieść sari i jego dolna część ciągnęła się w błotnistej wodzie, od której zrobiło się ciężkie. Palce stóp miałam mokre. Jakaś dłoń ujęła mnie za ramię: Nu ale nu ale, dulinn pe muye!⁴ Chodziło o mnie. Pozwoliłam się poprowadzić w stronę domu, ale wciąż wpatrywałam się w tamtą kobietę, aż odwzajemniła moje spojrzenie. Musiałam ją do siebie przywiązać, choćby wątłą nitką tego pierwszego spojrzenia. Była we mnie wielka konsternacja. W niej śmiech, który drwił z mojej udręki. Podniosła dłoń. Mały, przyjacielski gest, który równie dobrze mógł być ostrzeżeniem. Tymczasem wrócił jej głos i zaczęła śmiać się jak przedtem. A potem śpiewać: Mo mari peser, lapes ti poson, lamer la monte, lalign la kase, mi kompran pli mi kompran pa koman lamori vann bomarse⁵. Usłyszałam, jak ktoś mówi: Mitsy inn met so rob ruz, se va dir so mari pe arive.
Mitsy włożyła czerwoną sukienkę, co znaczy, że jej mąż przyjeżdża.
Dowiedziałam się potem, że Mitsy wkłada swoją czerwoną sukienkę, tylko kiedy ma przyjechać jej mąż pochodzący z jednej z okalających Mauritius wysp, który pracuje na trawlerze do połowu tuńczyka i zjawia się w domu tylko raz na miesiąc. Ich miłość ma zapach żelaza i sadzy. Ale czy to ważne? Kochają się i jedynie to się liczy. Nawet jeśli inni mężczyźni korzystają z pozostałych sukienek Mitsy – zielonych, niebieskich, żółtych, kwiecistych – to czerwoną wkłada wyłącznie dla swojego męża.
Mitsy rzuca się w moją stronę. To la! Zonn les twa sorti! Les mo get twa, mo tifi!⁶ Tak, jestem tu, pozwolili mi wyjść. Ujmuje moją twarz w dłonie i patrzy mi prosto w oczy, jakby chciała zobaczyć to, co inni we mnie zniszczyli, i odczytać podarte na strzępy marzenia, które jak łachmany zwisają teraz z moich oczu. Potem bada mi czoło i uszy, wnętrze dłoni, końcówki palców u stóp. Nienaruszona. Jestem nienaruszona, Mitsy. Ma na sobie czerwoną sukienkę.
Licien pe vini zordi⁷, mówię jej. Ona się śmieje. Ten śmiech sprawia, że topnieję. Wtulam się w nią. Nie pozwolili mi wyjść, wymknęłam się, mówię. Nie wyjaśniam jej, że mogę przechodzić między prętami klatki i że nocą mój duch wyślizguje się z wszystkich trumien. Ona nie lubi tych przechwałek. Obejmuje mnie mocno. Odciska swoją dłoń na moich plecach, żebym nie zapomniała tej siły, ani tego wrażenia, kiedy jej już ze mną nie będzie. Wie, że potępia się ją z mojego powodu. Ale już jej powiedziałam, że nie ma z tym nic wspólnego.
Ciebie, moje słońce, przysyła absolut.
Przestała mnie miętosić. Upewniła się, że ja to ja, bo wie, że cienie mogą przybierać różne twarze. Bierze mnie do swojego domu. To pudełko z ciemnej cegły otoczone drzewami zbyt wielkimi i zbyt licznymi jak na tak mikroskopijny ogród. Chronią ją jednak od spojrzeń. Nie potrzebuje zasłon w oknach. Zasłaniają je liście. Mangowiec, liczi, longan, tamaryndowiec, nieśplik japoński, wszystkie te drzewa owocowe rosną tam dla Mitsy, ponieważ nigdy nie umiała oswoić swojej samotności. Zatem drzewa osłaniają ją i sprawiają, że jest sobą, a kiedy wraca jej mąż Licien, zamykają dom; Mitsy i Licien nie wychodzą już z niego i nikt więcej do niego nie wchodzi. Tak to się odbywa.
Teraz to ja do niego wchodzę. Podłoga z chłodnego cementu, dom czuć cieniem i zielonością. Taras jest oszklony, ale szyby są tak brudne, że stały się nieprzejrzyste. Na stole muchy dojadają ciasto. Mitsy bezskutecznie próbuje je odpędzić; na chwilę wzbijają się w powietrze, ale zaraz potem wracają na swoją ucztę. Mitsy zabiera mnie do swojego pokoju. Nieposłane łóżko, pościel szarawa, podłoga zasłana trupkami owadów, na ścianach przypięte pinezkami pocztówki obrębione żółtą obwódką, ale kiedy Mitsy popycha mnie delikatnie do swojego łóżka, jest tak, jakby ramiona snu wyciągały się do mnie i lubieżnie mnie obejmowały, więc zasypiam, od razu, ot tak, bez uprzedzenia, bo chociaż raz jestem sobą.
Wieczór jest ciepły. Budzę się z niesmakiem w ustach. Mitsy siedzi na ziemi w kącie pokoju i oddycha. Patrzę na nią przez rzęsy, bojąc się jeszcze poruszyć, nie życząc sobie powrotu do świata, ponieważ odpoczynek był taki słodki. Zdaję sobie sprawę, że ona właśnie w taki sposób odpoczywa, z otwartymi oczami. Nie zamyka ich, żeby spać, bo łzy same z siebie płyną, gdy śpi, i rano nie może otworzyć sklejonych powiek. Nauczyła się opuszczać swoje ciało. Może spać, tylko kiedy Licien wraca do domu i tylko wtedy, gdy on ochrypłym od morza głosem śpiewa te swoje piosenki z innych stron.
Wyczuła, że się obudziłam. Podnosi się, zbliża do mnie swoje giętkie, rytmiczne ciało i znowu widzę tę, którą ujrzałam pierwszego dnia pod chlebowcem różnolistnym, jeszcze szczupłą, jeszcze kryształową, to ta sama osoba i ktoś inny, w międzyczasie Mitsy cierpiała tak jak ja. Klęka przede mną i patrzy na mnie.
Teraz opowiedz mi wszystko, mówi.
Nie jestem szalona, mówię, żeby jakoś zacząć. Albo żeby samą siebie przekonać, że to gorzkie imię nie jest wypisane na moim czole.
Oczywiście, wiem o tym, nie ma sensu mówić tego, co już wiem. Uśmiecha się.
To co mam ci powiedzieć, Mitsy? Żyję tylko dlatego, że i on gdzieś żyje. To nić, która sprawia, że trwam. Jest tak, jakbym oddychała jego nozdrzami. Jest we mnie nie powietrze Terre Rouge, lecz słona bryza. Chłonę morze, które przeszło przez jego usta, i mam nadzieję, że któregoś dnia mnie zatopi. Wówczas nie musiałabym więcej cierpieć z jego powodu.
Mitsy nie odpowiada. Albo raczej przemawiają do mnie jej oczy, przekazując mi bez osłonek swoją prawdę.
Nigdy nie będzie mógł być twój. To człowiek wolny, a ty jesteś uwięziona. Kiedy to wreszcie zaakceptujesz?
Wiesz, co ci zrobią, jeśli się będziesz upierać, jeśli się nie wyrzekniesz. Nie pozwolą ci już nigdy wyjść. Umrzesz ze smutku i z samotności. Położą cię zgodnie z obyczajem na stosie jak wdowę, trzymającą w dłoniach twoje biedne spopielone serce. I tak skończy ta przeklęta wioska. Skąpana w błocie i skąpana we krwi.
Staram się oddychać ustami, żeby nie zacząć krzyczeć, jak zawsze, gdy muszę stawić czoło nieuchronnemu. Mitsy ściska moją dłoń. Wyczuwam jednocześnie jej siłę i jej strach.
Myślę o moich dniach. Myślę o moich nocach. Nie zostało mi nic prócz wspomnienia o tobie. Nie sądzę, żeby istniała dla nas jakakolwiek linia prosta. Nie mam ochoty na linie proste. Mam ochotę tylko na ciszę mojego odbijającego od prostej drogi przeznaczenia.
Nie wiem nawet, w którym momencie Mitsy zaczęła pieścić moje ciało… Powoli zdjęła ze mnie zużyte ubranie, miejscami podarte, i rzuciła je na ziemię jak stos odrażających szmat, bo zachowały woń mojego nieszczęścia. Potem jej dłoń zaczęła błądzić po moim ciele, chropowata i bez szczególnego celu, tyle że bardzo kobieca. Pieściła mnie tak, jak potrafią to robić tylko kobiety, nie gwałtownie, ponieważ są przyzwyczajone do delikatnego dotykania dzieci. Robiła to prawdopodobnie dlatego, żebym sama stała się na powrót dzieckiem wierzącym jeszcze w bezpieczeństwo kobiecej dłoni, ale po pewnym czasie ten dotyk na mojej skórze zaczął się upodabniać do dotyku mężczyzny i moje ciało zareagowało od razu z taką gwałtownością, że zmusiłam ją, żeby zaczęła mnie dotykać tam, gdzie być może nie miała zamiaru dotrzeć. Przycisnęłam ją do siebie bardzo mocno i z zamkniętymi oczami powróciłam w myślach do ciebie, bo przecież nie mam innego schronienia.
Mitsy odsunęła się ode mnie. Wstań teraz, powiedziała mi. Musisz jeść. Bez tego zmarniejesz.
Idzie do kuchni i garnki zaczynają pobrzękiwać. Nie wiem, co robi, ale po pewnym czasie dobiega mnie zapach i skwierczenie smażonego. Ryż zaczyna się gotować i uświadamiam sobie, że po raz pierwszy od bardzo dawna jestem głodna. Pozwalam się owładnąć tym znajomym odgłosom i wiem, że powinno mi być niedobrze, ale jestem ześrodkowana, znowu staję się spokojna niczym obumarły od dawna pień drzewa, jestem dzieckiem, które bawi się bransoletką z muszelek, dziewczynką, która nie wierzy, że jej czas jest policzony, i która nie zaznała jeszcze ciemności.
LUKIER (GATO LAMARYE⁸)
Na wspak. Jakaś kobieta brzęczy garnkami. Odgłosy kuchenne są zbyt nachalne. Ale to nie Mitsy, to ja. Ja pozwalająca na to, żeby ryż się przypalił, bo lubię tę gorzką woń, ja której odmawia się kokorni, po tym, jak przygotowałam ghee, ja, która w środku popołudniowej ciszy upuszczam ciężkie żeliwne garnki, bo lubię odgłos tego metalowego huraganu, który długo rozbrzmiewa w nieruchomym powietrzu, i widok pękającej betonowej posadzki, na której zawsze marzną mi stopy. Jednak żadna z tych katastrof nie mówi o tym, co dzieje się we mnie, o tym, że moje serce również marznie z samotności, że z mojego brzucha jeszcze nie wystrzeliły błyskawice. Nie jestem jeszcze Pagli – Szaloną, ale Mitsy żyje już w moich snach.
Mam szczęście mieszkać w betonowym domu pomalowanym na biało i różowo, jak ślubny tort. Znienawidziłam go od pierwszego spojrzenia. Widok tego lukru, tego gato lamarye ściska mi serce. Podłoga jest tak wypastowana, że człowiek ślizga się po niej, zamiast chodzić. W przeszklonych kredensach w salonie stoją podobne do domowników bibeloty, zastygłe w doskonałej obojętności swoich ciał. Nienawidzę czekającego mnie życia ozdobionego frędzlami pleśni. Na centralnym stole w salonie rozciągnięto plastikowe koronki. Osłaniają także oparcia foteli, mimo że nikt na nich nie siada. Pokrowce wydziergane na drutach przez kobiety tego domu chronią poduszki, których nikt nie zniekształci. Życie toczy się na zewnątrz i w kuchni na podwórku, gdzie pogaduszki i plotki unoszą się z dymem paleniska. To tu ludzie się spotykają, dzielą z sobą codzienny rytuał obmowy, jednym słowem: rujnują i niszczą, nieszczerze się uśmiechając. To tu przychodzę, obca, zmoczona panna młoda.
Nigdy do tego nie nawykłam. Tyle czystości na zewnątrz, a od środka tyle nagromadzonych kurzów. Słyszałam je, na dworze, pośród szurania beczek z wodą i skrzypienia balie koko⁹ na kamieniach. Ich języki nigdy nie odpoczywały. Zot lalang pa aret bate. A ich dobroczynność zatrzymywała się na progu.
Dowiedziałam się o tym, gdy spróbowałam dać jakiejś biedaczce odrobinę więcej niż pozbawione jakiegokolwiek sensu puste i zimne gesty.
Każdego popołudnia pojawiała się przy drzwiach wejściowych. O nic nie prosiła. Siadała na ziemi i rozdrapywała strupy na skórze, żeby krwawiły. Patrzyła na strugi krwi, które z nich spływały, jakby nie należały do niej. Kobiety z domu dawały jej kilka monet i coś do jedzenia w starej cynkowej misce. Któregoś dnia, gdy byłam sama, zbliżyłam się do niej i postanowiłam zagadać. Dała mi po prostu znak, że jest głodna. Wpuściłam ją do domu.
Weszła za mną posłusznie do środka, aż do salonu. Chciała usiąść na ziemi, ale usadowiłam ją w jednym z foteli. Z zachwyconą miną pieściła czerwony aksamit i głośno się śmiała, wpatrując się w pluszowego psa, który kiwał głową na komodzie. Wydawało się, że dom zmącił się od tego śmiechu, wyraźnie odmiennego od zwykłego, dusznego głosu kobiet.
Podałam jej coś do jedzenia i picia w najlepszych naczyniach. Nalałam jej whisky do szklanki pana domu. Z mojej szafy wyjęłam najlepsze haftowane sari i udrapowałam je na jej chudych ramionach, jakby to ona była dulinn, panną młodą. Przeobrażona, patrzyła, jak ją ubieram. Ożywiała się powoli, zmarszczki na jej twarzy nieco się wygładziły, zaczynała się uśmiechać jak kobieta, dotykając tej niemal zbyt bogatej tkaniny. Piękny wydał mi się nawet brud przyklejony do jej ciała.
W pewnej chwili musnęła mi twarz dłonią, położyła czarny kciuk na moim czole, pomiędzy brwiami, tam, gdzie powinna się znajdować tika mężatki, której nie nosiłam. Tonn marye ek lamor¹⁰, powiedziała mi poważnie. To mnie nie wystraszyło. Wolałam poślubić śmierć niż tego, który nie żył.
Kiedy przybyli mieszkańcy domu, żebraczka wystraszyła się i schroniła w moich ramionach. Śmierdziała brudem i odpadkami, lecz wzruszyło mnie to drżące ciało. Tuliłam ją do siebie, jakby była moim dzieckiem. Czułam, jak jej serce bije, potem ściska się i kurczy. Była bardziej żywa niż wlepione w nas spojrzenia wyrażające osłupienie i wstręt.
Potraktowali ją jak nietykalną. Przepędzili, starając się jej nie dotykać, szerokimi gestami, jak gdyby wyganiali psa. Wyrwała się z moich ramion i uciekła. Widziałam, jak zachwiała się na dworze, upadła, a potem szybko odeszła, pojękując. Ciągnęła za sobą moje sari niczym tren. Zbierało kurz drogi, nabrzmiewało błotem i życiem.
Zniknęła. Ale ona była wolna.
Potem kobiety wróciły z kauczukowymi rękawicami, detergentem i pałeczkami kadzidła. Wszystko, czego dotknęła, wyrzuciły do śmieci, wyczyściły resztę, wypachniły i oczyściły mieszkanie. Kiedy skończyły, nie pozostał żaden ślad nieczystości po biednej, wygłodzonej kobiecie, żadne wspomnienie jej pobytu. Dom odzyskał swój lodowaty wygląd.
Dopiero wtedy zwróciły się ku mnie. Ich spojrzenia były niemal tak żrące jak środek czyszczący, którym wypucowały mieszkanie. Wówczas zobaczyłam, jak w ich ustach formuje się po raz pierwszy ów przydomek, który mi nadały, i jak na moim ciele ożywa robactwo ich myśli. Jakiż to rodzaj kreatury przyjęłyśmy pod nasz dach? – mruczały między sobą. Nie byłam już tylko inna. Stałam się niebezpieczna.
I taką już zostanę.
Mało mnie to obchodzi. Wiem, że czekam. Mówią o mnie, jakby mnie tam nie było. Wymazali mnie z tego, co biorą za rzeczywistość, a co jest po prostu nieobecnością życia. Jednak to spojrzenie i to milczenie są we mnie od dawna, odkąd Ceremonia wypełniła mnie czernią. Albo raczej ta rzecz sprzed Ceremonii. Jestem tu jak niespełniona przestrzeń oczekująca na światło.¹ Większość rozdziałów tej powieści nosi tytuł francuski (tu oczywiście polski) oraz kreolski. Kiedy nie ma między nimi różnicy semantycznej, nie tłumaczę kreolskiego na polski. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza – K. J.).
² Figowiec bengalski (inaczej: banian) – drzewo z rodziny morwowatych; z jego poziomych gałęzi wyrastają pędy, które zakorzeniając się w ziemi, tworzą system dodatkowych pni, co stanowi podporę dla nadzwyczaj rozłożystej korony drzewa (niekiedy o powierzchni dwóch hektarów).
³ Fragmenty zapisane w maurytyjskiej odmianie kreolskiego tłumaczę, jeżeli w oryginale nie zostały przełożone na francuski w sąsiednim zdaniu tekstu, lub zostały przełożone niedokładnie.
⁴ Kreol.: „Chodźmy, chodźmy, panna młoda moknie”.
⁵ Kreol.: „Mój mąż jest rybakiem, złowił małą rybkę, morze się wzburzyło, wędka się złamała, nie rozumiem już, nie rozumiem, dlaczego dorsze są takie tanie”.
⁶ Kreol.: „Jesteś tutaj. Pozwolili ci wyjść. Niech no ci się przyjrzę, moja dziewczyno!”.
⁷ Kreol.: „Licien dzisiaj przyjeżdża”.
⁸ Kreol.: „tort weselny”.
⁹ balie koko (kreol.) – miotła z włókien liści palmy kokosowej.
¹⁰ Kreol.: „Wyszłaś za mąż z miłości”.Seria „Frankofonia Literaria” pod redakcją Krzysztofa Jarosza
tomy wydane:
1. Ananda Devi Ewa ze swych zgliszcz
2. Ananda Devi Smutny ambasador
3. Amal Sewtohul Made in Mauritius
4. Monique LaRue Okiem Markizy
5. Robert Lalonde Orzełek z białą głową
6. Ananda Devi Indian Tango
7. Chahdortt Djavann Dziwki w czadorach nie idą do Raju
8. Ananda Devi Żywoty wykluczonych
oraz Ananda Devi Zielone sari (tom poza numeracją)
w przygotowaniu:
Nathacha Appanah Ostatni brat
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.