Bańka - ebook
Bańka - ebook
Sięgnij po magiczną kulę – przygoda jest na wyciągnięcie ręki!
Brawurowa i cudowna książka! Wyjątkowe połączenie magii i rzeczywistości.
12-letnia Kine musi wstawać rano, musi chodzić do szkoły i na pływalnię, musi żyć z przezwiskiem Bańka, a na dodatek musi śpiewać w beznadziejnym chórze gwiazdkowym. Musi żyć według durnych reguł, w durnym miasteczku, w durnym świecie.
Ale pewnego dnia zdarza się cud! Znajduje szklaną kulę, która daje jej schronienie przed światem. Bańka zamieszkuje w bańce, która potrafi latać i spełnia życzenia!
Co z tego wyniknie i jak potoczy się historia Kine? O tym właśnie opowiada ta cudownie kąśliwa, dowcipna, ale i bardzo pouczająca książka.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-936-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kine leżała na ławce na cmentarzu i z całych sił starała się nie myśleć o pływaniu. Właściwie to myślała o wszystkim innym. Myślała o tym, że ławka jest pomalowana na ohydny sraczkowatozielony kolor. Że jedna metalowa noga jest krzywa i przez to cała ławka się przechyla w bok. Dlatego prawie nie dało się na niej leżeć, więc musiała się przytrzymywać, żeby nie spaść. I nikt w tym cholernym miejscu nie zadbał o to, żeby ławkę naprawić, bo przecież i tak nikt nie przesiaduje na zarośniętym chwastami cmentarzu.
A co, jeśli było na odwrót? Co, jeśli nikt tu nie siedział, bo ławka była popsuta? Pomyśleli o tym? Nie. Oczywiście, że nie. W Møllby nikt nie myślał. To było jedyne miasto na świecie, gdzie mieszkańcy mieli tylko jeden mózg na spółkę. I jedyne miasto, które mogło wpaść na pomysł, żeby wybrać sraczkowatozielony na swój oficjalny kolor. Rany, miała nadzieję, że wszyscy umrą… Kine wydęła usta. Niemal czuła smak tej myśli. Była kwaśna i niedobra. Wspaniała myśl. I nie miała nic wspólnego z pływaniem. Bo o tym nie myślała. Wcale nie.
Westchnęła. Przewróciła się na bok i sięgnęła po papierowy kubek z kakao, który postawiła na ziemi. Zdążyło już wystygnąć. Ale i tak upiła łyk, patrząc na stare nagrobki. Zupełnie jakby były magnesami, bo zebrały się wokół nich stare liście. Magnesami śmierci. Krzywe i omszałe, z aniołami i napisami, w których litery łączyły się i wyglądały tak jak w szkolnym zeszycie.
Łączone litery… Coś tak potwornie żenującego i tak niesamowicie typowego dla Møllby. Tego żałosnego miasta, które nie powinno mieć pływalni.
Nigdy w życiu – ani po śmierci – nie chciałaby mieć na nagrobku takich liter. Jedyne, czego by chciała, to trupia czaszka. Trupia czaszka i imię. Byłoby napisane Kine. Albo: Tutaj spoczywa Kine. Przez dwanaście lat niewolnica. Nareszcie wolna.
Chwilowo niestety żyła i cmentarz był jej jedynym azylem. Tutaj miała spokój po tej zasranej szkole. Tutaj mogła leżeć, nieotoczona przez kretynów, dopóki sobie nie przypomniała, jak się normalnie oddycha. To była jej bańka w tym mieście. Zwyczajni ludzie nie lubią przesiadywać na cmentarzach. Pewnie się boją, że śmierć jest zaraźliwa. Że od samego patrzenia na nagrobek skurczą się jak rodzynek.
A może obejrzeli za dużo seriali o zombi? Gdzie tam… Ludzie, którzy oglądają seriale o zombi, nie są tak potwornie nudni.
Kine nigdy nie bała się zmarłych. To z żywymi miała problemy. To żywi ją zmuszali, żeby robiła rzeczy, których nienawidziła.
Po raz setny spróbowała wymyślić jakaś wymówkę, żeby nie musieć iść na pływalnię, ale nie wpadła na nic, czego by nie wymyśliła już wcześniej. Chodziła na wagary. Zwiewała ze szkoły. Udawała wszystkie choroby z leksykonu medycznego. Nudności i wymioty. Grypę. Odrę. Majaczenie w gorączce. Udawała nawet, że boi się wody, ale można by powiedzieć, że nie było to przedstawienie, które zapewniłoby jej rolę w jakimś filmie. No to co miała zrobić? Uciec z domu?
Myślała już o tym. Wiele razy. Po prostu zwiać i żyć własnym życiem. Robić to, czego sama by chciała, uczyć się tego, na co by miała ochotę, a resztę chrzanić. Czy przypadkiem wszyscy ludzie nie rodzą się wolni?
Ale gdzie by mieszkała? Z czego by żyła? Musiała przecież jeść. A żeby dostawać jedzenie, musiała mieszkać w domu, a żeby mieszkać w domu, musiała chodzić do szkoły. Co to za zasrany świat, w którym zmusza się dzieci do pływania, żeby mogły jeść?! Czy nie od takich rzeczy jest Urząd do spraw Ochrony Dzieci?
Krwiście czerwony listek opadł przed jej nosem i wylądował w papierowym kubku. Przez krótką chwilę walczył o życie, a potem utopił się w kakao. Kine usiadła i spojrzała spode łba na winowajcę, nagie drzewo, które się nad nią pochylało. Ostatni liść oczywiście musiał uczepić się gałęzi i tylko czekał na tę okazję, żeby ją otruć.
A może to było jakieś ostrzeżenie, że się utopi? Oczywiście nie żeby o tym myślała. Była bardzo zajęta myśleniem o wronie, która usiadła na drzewie i zaczęła ostrzyć dziób o sękatą gałąź. Czy wrony umieją pływać?
– Wrrr! – Kine się zerwała i kopnęła plecak. Trafił w nagrobek, wypluł z siebie piórnik i z głuchym odgłosem wylądował wśród zmrożonych liści.
Pieprzone, wredne miejsce! Wredna szkoła! Wredny świat! Wredny plecak! Wolałaby zjeść ten plecak, niż iść do szkoły. Tak, cały plecak! Nawet tę spleśniałą kanapkę z bocznej kieszeni, której od dwóch tygodni nie miała odwagi otworzyć.
Jasne, że zamierzała wyrzucić tę starą kanapkę, ale przełożyła to na następny dzień. Następnego dnia o tym zapomniała. Jeszcze następnego nie chciała o tym pamiętać. Po jakimś czasie uznała, że cokolwiek żyje w bocznej kieszeni, zasługuje na to, żeby mieć święty spokój. Teraz mogła już tam być mała dżungla. Z nieznanymi dotychczas formami życia. Może udało jej się wyhodować nowy rodzaj grzyba, przydatny do leczenia niebezpiecznych chorób albo coś w tym stylu. W przyszłości jeszcze jej za to podziękują.
Niezależnie od tego, w co zmutował pasztet z wątróbki, chętnie by to zjadła, żeby tylko nie musieć chodzić do szkoły.
Wrona rozpostarła skrzydła, sfrunęła z drzewa i wylądowała obok jej plecaka. Zaczęła dziobać piórnik. Kine byłaby gotowa zjeść też wronę. Na surowo. Z piórami.
Zakręciło jej się w głowie. Jakby właściwie nie istniała. Nie tak naprawdę. Tak to już jest, kiedy się czegoś boisz. Rzeczywiście się boisz. Wtedy wszystko wydaje się dalekie. Krew przestaje krążyć, opada tylko do nóg i sprawia, że jesteś ciężka i pusta. Była jak jej plecak: brudny pojemnik pełen pleśni.
Najgorsze było to, że całkiem nieźle pływała. Nie, żeby rokowała jakieś olimpijskie nadzieje, bynajmniej. Ale nie była najgorsza w klasie. Najlepsza też nie, bo najlepsza była synchroniczna dwójka. Były naprawdę niesamowite w wodzie, musiała im to przyznać. W każdym razie potrafiła pływać lepiej niż Jarle. Może…
Na samą myśl o nim aż się w niej zagotowało. Zasrany Jarle. Bufon Jarle. Król Jarle, jak sam się nazywał. Król paczki. A ta paczka to byli najgorsi ludzie, jakich można znaleźć na świecie. Do tego był idiotą, który nie wiedział, że jarl to mniej więcej to samo co wódz. Nie da się być królem i jarlem równocześnie, tylko że ogarnięcie tego go przerastało.
Jeśli ktoś zasługiwał na to, żeby gnić na tym cmentarzu, to właśnie Jarle. Bez niego Møllby byłoby lepszym miejscem.
Kine jednym haustem dopiła kakao z kubka i listek wpadł jej do gardła. Wykaszlała go i wyparskała razem z resztką kakao. Brązowy płyn kapał jej z nosa. Piekły ją oczy.
Odrzuciła kubek i kopnęła go, rozpryskując grudki ziemi. Wrona odskoczyła kawałek dalej i się jej przyglądała.
– Na co się gapisz?! – Kine podeszła do piórnika, by go podnieść. Suwak od dawna był popsuty, zaklinowany na środku, więc kredki się wysypały. Leżały porozrzucane wśród liści. Uklękła i zaczęła je zbierać. Próbowała powstrzymać płacz.
Uderzyła kolanem o coś twardego. Poczuła przeszywający ból w nodze. Wstała i potarła kolano. Na ziemi coś błyszczało. Odłamek szkła? Kopnęła to, ale nawet nie drgnęło. Kopnęła raz jeszcze. I jeszcze. I mocniej, tak że zabolały ją palce u nóg. Posypała się czarna ziemia i zamarznięte liście. Miała nadzieję, że to coś więcej niż odłamek szkła. Że to coś naprawdę ładnego i drogiego i że roztrzaska to na tysiąc kawałków. Na sto tysięcy.
– Cholera, szlag by to trafił… Pieprzone gówno…
Nagle zdała sobie sprawę, że nie jest już sama. Podniosła wzrok. Przed nią stała jakaś stara baba i zszokowana wytrzeszczała oczy. Kine przełknęła ostatnie słowo. Noga zawisła w powietrzu, jakby zwiędła.
Babsko uniosło brwi tak wysoko, że wyglądały, jakby były przyklejone do peruki. I w ogóle nie miała szyi. Głowa sterczała prosto z grubego, pomarańczowego futra. Zupełnie jakby lis wpełzł jej na ramiona, żeby tam umrzeć. Różowa szminka rozmazała się na zmarszczkach wokół ust, które właśnie otwierały się do wrzasku.
Kine zmusiła ciało do reakcji. Złapała plecak i rzuciła się biegiem. Na szczęście brama była tak rozwalona, że nie musiała się z nią szarpać, by ją otworzyć. Wystarczyło prześliznąć się między prętami. Za nią świszczały przekleństwa, na pewno o wiele gorsze niż te, których sama użyła. Nawet na cmentarzu nie było już bezpiecznie.
Biegła i czuła rosnącą grudę w gardle. Noah zawołał do niej od wózka z kawą po drugiej stronie ulicy Dusznej. Dziś znowu dał jej za darmo kakao, ale i tak udała, że go nie słyszy. Przeciskała się dalej między nadąsanymi ludźmi. Wszędzie ludzie! Trąbiące samochody. Na całym świecie nie było ani jednego miejsca, gdzie mogłaby być sama.
Co takiego błyszczało na ziemi?
Nie, żeby to miało jakieś znaczenie, było już za późno, by się nad tym zastanawiać. I tak nigdy nie będzie należało do niej. Ta zwariowana morderczyni lisów pewnie zwiała z tym z cmentarza. Cholernie niesprawiedliwe.
Starzy ludzie przecież już niczego nie potrzebują, bo mają to szczęście, że niedługo umrą. A kiedy wreszcie są już martwi, nikt nie może ich zmuszać, żeby wstali z łóżka i pływali albo śpiewali. Gdyby tylko była już stara! Ile lat musi jeszcze minąć, żeby mogła przejść na emeryturę?
Kine nie potrafiła za dobrze liczyć w pamięci, ale musiało chodzić o co najmniej pięćdziesiąt lat. Innymi słowy, nie było szans, żeby to się stało do jutra.Ubranie z rozczarowań
Kine obudziła się z uczuciem, że koniec świata jest tuż za rogiem. Innymi słowy, to był zupełnie zwyczajny dzień.
Niemal zawsze budziła się, zanim zaczynał wyć budzik. Mózg wyciągał ją z krainy snów po prostu w samoobronie, bo alarm był najpaskudniejszym dźwiękiem, jaki kiedykolwiek wynaleziono. Rozdzierający pisk, który stawał się coraz głośniejszy i wwiercał się w czaszkę.
Budzik był średniowiecznym narzędziem tortur i musiała go używać, bo mama sobie ubzdurała, że nie powinno się spać z komórką w łóżku. A kiedy mama coś sobie wbiła do głowy, była gotowa zatrzymać świat, byle tylko jej posłuchał. Była jak mewa. Zataczała kręgi i gderała ostrym głosem, i tak wciąż i wciąż, dopóki nie postawiła na swoim.
Najgorsze było to, że kot nie chciał z nią już spać właśnie przez ten zasrany budzik. Za pierwszym razem, kiedy zadzwonił, Tipsi się przeraziła i od tego czasu mądrze trzymała się z daleka.
Kine wyjęła rękę spod poduszki, po omacku znalazła budzik i wyłączyła przycisk. W pokoju było lodowato. Jej mewia matka kupiła jakiś gadżet, który w nocy automatycznie przykręcał ogrzewanie. To żeby oszczędzać prąd, powiedziała. Oczywiście tak naprawdę cały plan polegał na tym, żeby Kine wychłodzić mózg, by stała się wiotka i bezwolna jak zombi.
Kine otworzyła jedno oko. Budzik wskazywał, że jest piątek, 13 listopada. Równie dobrze mógł pokazywać trupią czaszkę.
Kiedy zbliżała się pora pływania, zawsze miała grudę w brzuchu, ale w ciągu nocy gruda podchodziła wyżej, aż do gardła. I dokładnie w chwili, gdy zaczęła się dusić, obudziła się. Tuż przed tym koszmarnym budzikiem. Ale przynajmniej miała plan.
Zgadza się, wcześniej miała z milion planów, tyle że ten był inny. Naprawdę dobry.
Błąd, który zawsze popełniała, polegał na tym, że znajdywała wymówki. Każdy idiota połapałby się przecież w czymś takim, więc wszelkie próby, by od czegoś się wywinąć, budziły w ludziach podejrzliwość. To oczywiste, że coś takiego nie mogło zadziałać.
Kine usiadła i wyjęła spod poduszki list. Napisała go wczoraj wieczorem, a teraz miał jej kupić wolność na cały dzień. Ładnie go rozprostowała i położyła na łóżku. Może najpierw powinna je pościelić? Nie… Tata nabrałby podejrzeń. I pewnie by pomyślał, że coś z nią jest bardzo nie tak. Wszystko musi wyglądać zupełnie normalnie.
Rozejrzała się po pokoju. Jej ubrania leżały porozrzucane po całej podłodze. Mama nazywała to chaosem, ale Kine miała system, którego mama pewnie nigdy nie zrozumie. Im bliżej łóżka, tym czystsze były ciuchy. Te, których używała wczoraj, leżały przy samym łóżku; te, które leżały przy drzwiach, były mniej więcej sprzed tygodnia. A gdzieś pomiędzy leżały te z poniedziałku, wtorku i środy. Pełna kontrola.
Kine się ubrała, schowała czerwony plecak do szafy i jeszcze raz przeczytała list.
Tato,
Śniły mi się koszmary i wcześniej się obudziłam. Potem już nie mogłam zasnąć. Poszłam do szkoły. I tak, wzięłam ze sobą strój kąpielowy. Do zobaczenia po południu.
Kine
Doskonale. Krótko i rzeczowo. Tak było najlepiej. Długie i skomplikowane kłamstwa zawsze wychodzą na jaw, słyszała o tym kiedyś. I ani słowa o wymigiwaniu się od czegoś. To był list od bezwolnej córki z zamrożonym mózgiem. Genialnie, że wpadła na pomysł z tymi koszmarami, jeśli mogła coś takiego powiedzieć o samej sobie. Dzięki temu zyska mnóstwo współczucia. Tacie będzie jej żal. Biedna Kine, która nie mogła się wyspać, ale i tak dzielnie poszła do szkoły!
Zignorowała wyrzuty sumienia, położyła się na brzuchu i wpełzła pod łóżko. Tam odkryła, że nie wszystko, o czym marudzi mama, jest takie bez sensu. Na przykład odkurzanie było wcale niegłupim pomysłem. Pewnie powinna tego kiedyś spróbować.
Tata zawołał ją z kuchni. Raz, potem jeszcze raz. Po chwili usłyszała skrzypienie schodów. A potem zapukał do drzwi.
Wszystko szło zgodnie z planem, tata był taki przewidywalny, że aż chciało jej się śmiać. Ale pozwoliła sobie tylko na uśmiech i prawie połknęła kłębek kurzu. Leżał niebezpiecznie blisko jej ust.
– Kine?
Kiedy otwierał drzwi, leżała cicho jak myszka. Z miejsca pod łóżkiem widziała tylko jego nogi. Zbliżały się krok po kroku. Nosił wełniane skarpetki, bo podłoga w kuchni zawsze była lodowata. Na jednej pięcie miał dziurę. Tata rozwiązał ten problem, wkładając jedne skarpety na drugie.
Przystanął przy łóżku. Kine usłyszała, jak bierze do ręki list. Kłębek kurzu łaskotał ją w wargę, więc wstrzymała oddech. Jeszcze tylko kilka sekund i będzie bezpieczna. Tata pójdzie do pracy, a ona przez cały dzień będzie sobie odpoczywać, grać w gry i jeść płatki kukurydziane.
Tata cofnął się o krok. Dobrze. To znaczy, że wychodzi. Zamknęła oczy i modliła się w duchu, żeby się pośpieszył. Otworzyła je i spojrzała prosto w jego twarz. Wrzasnęła wystraszona i się cofnęła. Boże, tak się musiała czuć Tipsi, kiedy ktoś włączał odkurzacz.
Tata wsunął rękę pod łóżko i złapał ją za kostkę. Nie zdążyła nawet pomyśleć, po prostu wpadła w panikę i go kopnęła. To oczywiście nic nie dało, bo był o wiele silniejszy od niej. Bezlitośnie ją wyciągnął, jakby była szmacianą lalką. Przejechała policzkiem po podłodze i nałykała się pełno kurzu.
– Niedługo skończę dwanaście lat! – zaprotestowała.
Jeśli istniała zasada, że nie wolno wyciągać prawie dwunastolatki spod łóżka, to tata najwyraźniej o niej nie słyszał. Puścił ją dopiero na środku pokoju. Kine leżała na brzuchu i dyszała. Nie chciała się odwrócić. To było najbardziej żenujące, najgorsze, upokarzające tak, że…
– To jest znęcanie się nad dzieckiem! – krzyknęła, ale zrozumiała, że zrobiłaby tym stwierdzeniem większe wrażenie, gdyby jej głosu nie zdusił śmierdzący T-shirt, który wyjechał spod łóżka razem z nią. Był różowy, co świadczyło o tym, że mieszkał pod łóżkiem od czasu, gdy chodziła do czwartej klasy.
Tata nie odpowiedział. W końcu się odwróciła i spojrzała na niego. Stał nad nią jak brodaty olbrzym. Wielki i niewzruszony. Kine się przypomniało, jak kiedyś razem z Aurorą i Vivi próbowała go przewrócić. To było kilka lat temu. Trzy przyjaciółki przeciwko jednemu mężczyźnie, ale i tak nie dały rady.
Nie był zły. Tata prawie nigdy się nie złościł, robił coś o wiele gorszego. Czuł się zawiedziony. To była najgorsza mina, jaką znała, rozczarowanie tak gęste, że aż można je było poczuć. Ubranie z rozczarowań. Niewidoczne. Mimo to okrywało go całego i było uszyte ze wszystkiego, co Kine zrobiła nie tak.
Przynajmniej nic nie powiedział. Nie marudził. W tym specjalizowała się mama. W gadaniu i marudzeniu. Na szczęście wyszła na kurs jogi.
– Śniadanie na stole – mruknął tata. Wyszedł z pokoju i trochę za głośno zamknął za sobą drzwi.
– Dyktator! – zawołała za nim.
Wstała i zaczęła strzepywać kurz z włosów, próbując ratować honor, ale jeśli kiedykolwiek go miała, to został pod łóżkiem. W głębi, między swetrem, który specjalnie zgubiła, a tubką kleju brokatowego. Upokorzenie nie chciało odejść. Przez chwilę myślała, że się rozpłacze, ale była na to zbyt zła. Bo nikt zupełnie nic nie rozumiał. Bo zmuszano ją, żeby robiła rzeczy, których w ogóle nie chciała robić.
Otworzyła szafę, do której posprzątania zmusiła ją mama, wyjęła plecak, który musiała nosić, i zeszła po skrzypiących schodach do kuchni, w której musiała jeść. Tata postawił na stole płatki kukurydziane. Kine usiadła na krześle, które zawsze się kiwało, nalała sobie odtłuszczonego mleka, które musiała pić, bo mama uważała, że pełne mleko jest za tłuste, i zaczęła jeść łyżką, której musiała używać, chociaż była za mała. Ani łyżeczka, ani normalna łyżka, tylko coś pomiędzy.
Chrupała płatki. Spojrzała ukradkiem na tatę. Siedział z otwartym laptopem i czytał wiadomości. Kine poczuła, że to jej daje niewielką przewagę, bo kiedy mama była w domu, nigdy tego nie robił. Laptopy nie miały czego szukać w kuchni.
Mama absurdalnie przejmowała się tym, że wszystko powinno mieć jakieś stałe miejsce. Nawet bakterie. Z tego, co zrozumiała Kine, w łazience i w kuchni żyły różne bakterie i gdyby się spotkały, doszłoby do otwartej wojny. Niewidoczne istoty mieszkające w wannie miały więc swoich zaciekłych wrogów w zmywarce. A mówią, że to ona ma wybujałą wyobraźnię. Boże…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki