Polska 2.0 - ebook
Polska 2.0 - ebook
Żyjemy doprawdy w dziwnych czasach, a to, co się obecnie dzieje na świecie, przekracza granice naszej wyobraźni. Czy na pewno?
Jacek Inglot kreśli dwie nie tak znowu nieprawdopodobne wizje przyszłości. W jakim kierunku zmierzamy? Jaka będzie Polska za 20 lat? W opowiedzianej barwnym, soczystym i sugestywnym językiem historii możemy przenieść się w czasie, by sprawdzić, czy czeka nas świetlana przyszłość, czy raczej apokalipsa. A może nic się nie zmieni?
W dwóch fabularnych przerażających wizjach Polski znajdziemy odpowiedzi na pytania:
- czy zaleją nas imigranci?
- czy Europa zrobi coś, by powstrzymać rozprzestrzenianie się terroryzmu?
- czy dojdzie do wojen religijnych i dominacji islamu?
- czy Unia Europejska się rozpadnie?
- czy wyczerpiemy zasoby naturalne i wprowadzimy przymusową eutanazję?
- czy na wschodzie Putin odbuduje imperium rosyjskie, któremu nikt nie będzie w stanie się przeciwstawić?
- czy Stany Zjednoczone utracą dominującą pozycję na świecie?
- czy doprowadzimy do wojny polsko-polskiej?
Jacek Inglot wsiadł w literacką machinę czasu i dwa razy wyprawił się w podróż do roku 2037. Jej rezultatem jest alternatywna historia przyszłości. W pierwszej wersji Polska jest mocarstwem prowadzącym ryzykowną grę o dominację na wschodzie kontynentu, w drugiej -przeżywa głęboki upadek i pogrąża się w otchłani. Autor opowiada o dwóch możliwych scenariuszach przyszłych zdarzeń, całkowicie odmiennych, ale zarazem równie wiarygodnych.
Mocna political fiction niosąca niepokojące pytania nie tylko o przyszłość, ale także o teraźniejszość. Niekonwencjonalny pomysł, fascynująca opowieść o przyszłych losach Polski niestroniąca od ostrych, kontrowersyjnych sądów.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-3287-3 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z czasem blok polski przewyższy potęgą Europę Środkową i Zachodnią i osiągnie dokładnie to, o czym niegdyś marzyły Niemcy. Wchłonie i rozwinie zachodnią część dawnego imperium rosyjskiego, tworząc znacznych rozmiarów system gospodarczy.
George Friedman, Następne sto lat. Prognoza na XXI wiek (przeł. Maciej Antosiewicz)
Który to raz umieramy, panie Tarkowski?
Do kurwy nędzy.
Gombrowicz napisał, że Polska to takie coś, co to zdycha, a zdechnąć nie może. No to teraz zdechnie. Muslimy już się o to postarają.
U góry rozległ się przeciągły trzask, przerywając odległe jeszcze buczenie świdrów. Pękała skała, przez którą przedzierały się tureckie krety. M’Beki spojrzał z obawą na sufit: sypał się z niego pył, bo drgania przebiegały przez cały okoliczny górotwór, betonowa, zbrojona tytanem wylewka skorupy bunkra była jeszcze nienaruszona, maszynom pozostały do przewiercenia dziesiątki metrów granitu i bazaltu. Kiedy się zorientował, że go namierzyli, zdążył wysadzić szyb windy, dosłownie na sekundę przed awarią zasilania. Gdyby nie to, już by go dorwali. Teraz musieli przedzierać się przez grubą warstwę skał, pod którą znajdowała się jego dziupla. Mogli oczywiście próbować przedostać się przez szyb windy, ale przebicie się przez splątane żelastwo przemieszane z żelbetem zajęłoby im zbyt dużo czasu, poza tym pewnie obawiali się, że „cwane Laszki” zostawiły im różne niespodzianki nadziewane C4. Prościej i bezpieczniej było przewiercić skałę.
Aleksander M’Beki zwany Olem lub – częściej – Beką zawsze uważał się za człowieka wyjątkowo mało fartownego. Tym razem pech polegał na tym, że jego stacja dozoru została usytuowana tuż nad węzłem A-17, podziemną rozdzielnią, która przesyłała prąd z atomówki w Klempiczu do północno-wschodniej Polski. Rozwalenie tego węzła i odcięcie rejonu stołecznego od dostaw energii bardzo ułatwiłoby Turkom rozbicie zgrupowania broniącego Warszawy. Dlatego M’Beki praktycznie był już trupem.
Z irytacją spojrzał na zgasłe panele i martwy pulpit sterowniczy. W schronie paliły się żółte światła awaryjne, bo zewnętrzne zasilanie padło, podobnie jak światłowód zapewniający łączność – bunkier był ekranowany, aby nie dało się go namierzyć po emisji sygnału. Sam rozpierdzielił kable, wysadzając szyb windy, a oczywiście żaden debil nie pomyślał, żeby pociągnąć rezerwowe od dołu, od węzła, nad którym usytuowano stanowisko dozoru. Transformator najwidoczniej wciąż funkcjonował, bo inaczej Turcy daliby sobie spokój z wierceniem. W rezultacie siedział, ślepy i głuchy, w doskonale odizolowanej kapsule sześćdziesiąt metrów pod ziemią, i czekał, aż dotrą tu krety i usmażą go napalmem.
Nie tak miało być, panie Tarkowski.
Z ostatnich komunikatów wynikało, że Niemcy zdobyli Poznań, a tureckie czołówki nacierające od południa dotarły do Piotrkowa. Jeśli utrzymają tempo ofensywy, jeśli rozwalą węzeł, który dozorował M’Beki, i prąd przestanie płynąć, ektodziała wspierające piechotę zamilkną i front przestanie istnieć. Do wieczora muslimy wkroczą do Warszawy i będzie koniec. Z Olem zresztą też, tyle że wcześniej.
Znowu spojrzał w górę, na sufit, który drżał coraz mocniej. Kretom zostało najwyżej kilkanaście, może dwadzieścia, dwadzieścia pięć metrów – drążyły znacznie wolniej, bo widocznie natrafiły na granit. Trzy, może cztery godziny.
Sięgnął do kabury i wyciągnął visa. Model B2 wyszedł chłopakom z Radomia nadzwyczajnie, pistolet tak doskonale układał się w dłoni, że wręcz do niej przyrastał. M’Beki trafiał z niego z sześćdziesięciu metrów w dziesiątkę, bez optolaserowych wspomagaczy. Położył broń na pulpicie i się wzdrygnął, zgrzytliwy rumor kruszonych skał wwiercał się głęboko w mózg. Nie chciał tego dłużej słuchać. Nałożył na uszy słuchawki i włączył suitę Bacha, choć może bardziej stosowne byłoby Requiem Mozarta.
14 kwietnia 2037, wtorek, pomyślał, zamykając oczy. Dzień mojej śmierci.
*
Z książką Adama Tarkowskiego Projekt „Jagiellonia 2.0” M’Beki zetknął się po raz pierwszy na akademii, kiedy została wprowadzona do szkół wyższych wszystkich szczebli osobistą decyzją Sidorskiego. Ni cholery nie rozumiał, dlaczego ma się wgłębiać w dzieło nikomu nieznanego nauczyciela historii z Nowego Sącza, napisane w latach 2007–2008, lecz po raz pierwszy wydane, po fiasku licznych prób znalezienia wydawcy, nakładem autora w roku 2012. W liczbie bodaj pięciuset egzemplarzy. Książka, rzecz jasna w ogóle niepromowana, przeszła wówczas bez echa, napisało o niej kilku publicystów, wyśmiewając tezy autora i radząc mu, aby zajął się beletrystyką i tworzył powieści science fiction lub w ogóle rzucił pisanie. „Fantazmaty” i „rojenia na jawie” były najłagodniejszymi określeniami użytymi wówczas przez recenzentów. Publikacja, opatrzona metką dzieła amatorskiego i niepoważnego, właściwie nie zaistniała ani w obiegu czytelniczym, ani w jakiejkolwiek poważnej dyskusji.
Uważnie przeczytał ją jeden człowiek – Władysław Sidorski (acz dopiero pięć lat po wydaniu, gdy autor już nie żył), polityczny emeryt, choć jeszcze kilka lat wcześniej minister i gwiazda sejmowej mównicy. I chyba jako jedyny w Polsce uznał, że Projekt „Jagiellonia 2.0” to nie cudaczne fantazje politologa amatora, lecz geostrategiczna koncepcja, którą nie tylko można, ale wręcz należy zrealizować.
Aleksander początkowo z niechęcią sięgnął do dzieła zaleconego przez Kierownika , jak powszechnie nazywano Sidorskiego (bo często w przemowy wtrącał frazę o „odpowiedzialności w kierowaniu nawą państwową”). Nie lubił lektur zadawanych z przyczyn ideologicznych, lecz po przeczytaniu pierwszych stron Projektu zrozumiał, że coś jest na rzeczy. Tarkowski ze zdumiewającą przenikliwością pisał o sprawach, o których jeszcze do niedawna nikt nie chciał poważnie myśleć, a tym bardziej publicznie ich rozważać. Właściwie nie było w tym nic dziwnego, w niedawno minionej epoce PPL-u bowiem myślenie tępiono równie gorliwie jak pornografię. Chyba że było to myślenie narodowokatolickie.
W rozdziale pierwszym, zatytułowanym Naród w maszynce do mięsa, autor zastanawiał się nad kondycją duchową współczesnych Polaków. I dochodził do wyjątkowo ponurych wniosków. Pisał między innymi:
Młody Baryka w Przedwiośniu Żeromskiego wołał desperacko: „Polsce trzeba na gwałt wielkiej idei!”. Filozofowie twierdzą, że żyjemy w epoce post, także postideologicznej – z jednej strony to wspaniałe (nie muszę się niczemu podporządkowywać), z drugiej – straszne (poza moim osobistym dobrem nic się nie liczy). Czy idea, rozumiana jako czynnik formujący myślenie narodu i jego klasy politycznej, to naprawdę fenomen w ogóle już nieprzystający do współczesności? Idee z natury rzeczy wybiegają w przyszłość, wyznaczają cele do osiągnięcia. Idea – jakkolwiek by to brzmiało trywialnie – organizuje życie zbiorowości ku dobremu lub złemu. A Polska – i to może tłumaczyć zdumiewającą obojętność jej obywateli na własną przyszłość – jest krajem pozbawionym jakiejkolwiek tak rozumianej idei.
Dalej analizował współczesną scenę polityczną pod kątem rynku idei. Jego zdaniem niczego interesującego i dającego się zastosować nie oferują ugrupowania katolicko-konserwatywne, ponieważ serwowanego przez nich od lat bogoojczyźnianego spektaklu żaden rozumny człowiek za poważną ideę wziąć nie może, mając świadomość, że to jedynie maska ukrywająca bezradność wobec rzeczywistych wyzwań XXI wieku. Podobnie ma się sprawa ze stronnictwem pragmatyków od ciepłej wody i sobotniego grilla. Tak naprawdę mało w tej opcji pragmatyzmu, za to dużo nieudolności i lenistwa – bo do tego ów pogląd sprowadzał się w praktyce; ambicją stał się brak ambicji. Obu formacjom dominującym na scenie politycznej zadedykował zdanie z Żeromskiego: „Waszą ideą jest stare hasło niedołęgów, którzy Polskę przełajdaczyli: «Jakoś to będzie!»”. Lewicą w ogóle się nie zajmował, bo według niego pogrobowcom socjalistów, różnym eko i alter chodziło wyłącznie o aborcję, zieloną energię i małżeństwa dla gejów.
Polska wychynęła z niebytu w X wieku i wszystko wskazuje na to, że zniknie w XXI. Dramatem tego kraju jest to, że nikt nie wie, po co on jest. Ostatnią wielką ideą organizującą nasze społeczeństwo była „Solidarność”. Można ją nazwać spóźnionym porywem polskiego romantyzmu, duchową rewolucją inspirowaną marzeniem o wolności. Potem, już w czasach pokomunistycznych, kolejne, coraz bardziej zrytualizowane obchody okrągłych rocznic wydarzeń sierpniowych udowodniły, że ta idea definitywnie przeszła do historii. W końcu spełniła się, gdy wolność stała się wartością rzeczywistą. I tym samym przestała integrować i konstytuować społeczeństwo – bo za tym abstrakcyjnym hasłem nic więcej nie stało.
Z niejaką goryczą stwierdzał, że w następujących po 1989 roku latach Polacy stopniowo wyzbywali się wielkich i ambitnych celów – tak jakby po obaleniu komunizmu uznali się za zwolnionych z dążenia do czegokolwiek poza zapewnieniem sobie ciepłej wody w kranie i mięsnego wkładu na weekendowy grill (jak zresztą zalecali pragmatycy). Wskazywał na znamienną różnicę pomiędzy II a III RP – w dwudziestoleciu międzywojennym Polacy byli ludźmi przekonanymi o własnej wartości, dumnymi z osiągnięć, wierzącymi w przyszłość. Chcieli doganiać i przeganiać. I wierzyli, że im się uda. Nie bali się wyzwań i nie odczuwali strachu, dlatego gdy zbliżała się wojna, pragnęli walczyć, a nie uciekać. Lecz to właśnie II wojna światowa i jej następstwa odpowiadały za to, co Tarkowski nazywał „mentalnym złamaniem” polskiego społeczeństwa.
Okres wojny i powojnia stał się dla narodu czymś w rodzaju „maszynki do mięsa”. Podstawowej siekaniny dokonali Niemcy, zabijając (do spółki z Sowietami) prawie połowę polskiej inteligencji i wyniszczając Żydów. Stalin wraz ze swymi komunistycznymi pomagierami, łamiąc opór patriotów, likwidując ziemiaństwo, przesuwając masy ludzkie o setki kilometrów, wrzucił te pozostałe po hitlerowcach okrawki do swojej „maszyny dziejów” i zamienił w doskonale przemielony farsz, z którego miał nadzieję ulepić „nowych”, czyli „swoich” Polaków. I w znacznej mierze mu się to udało, bowiem obywatele II Rzeczypospolitej z roku 1939 nie mają właściwie nic wspólnego z obywatelami PRL-u z roku 1956. Ta diametralna przemiana społeczna dokonała się w czasie krótszym niż jedno pokolenie, w ciągu piętnastu lat.
Zdaniem Tarkowskiego nigdy przedtem w dziejach Polski do podobnej przemiany nie doszło, był to proces w skutkach odpowiadający radykalnej rewolucji. To właśnie „zmielenie” narodu w młynach historii przyczyniło się do upadku wiary Polaków we własną celowość, z czym wiązała się utrata poczucia własnej wartości – bycie Polakiem straciło sens, bo do niczego nie prowadziło. Z odczuć politycznych została im tylko nienawiść do totalitarnej „maszynki”, która ich zmełła. To ona popychała mieszkańców PRL-u do kolejnych buntów i pomagała zachować rodzaj duchowej suwerenności – emocjonalnej, ale też bardzo płytkiej, bo nieopartej na wyznawanych i rzeczywistych wartościach.
Autor Projektu „Jagiellonia 2.0” nie dostrzegał w tym historycznym procesie wyłącznie narodowej katastrofy. Twierdził – choć brzmiało to paradoksalnie w kontekście wcześniejszych uwag – że położenie, w jakim Polacy znaleźli się w wyniku działania „maszynki”, niekoniecznie musi oznaczać same negatywy. Przeciwnie, jego zdaniem przed Polską stanęła niepowtarzalna szansa, której nie miała od co najmniej trzystu lat.
Szansa, aby wszystko zacząć od początku.
*
Otworzył oczy. Było jakby inaczej, schron nie drżał. Zdjął słuchawki i dopiero wtedy zrozumiał, że ucichły też odgłosy wiercenia. Coś się musiało stać z kretem: złamał się świder lub zatarły łożyska. Jeśli miał rację i maszyna rzeczywiście uległa awarii, to zyskał może dwie, może trzy godziny, co najmniej tyle potrwa wycofanie uszkodzonej i wprowadzenie nowej koparki.
Poczuł, że ścierpła mu dupa. Nie mógł sobie włączyć orzeźwiająco-rozluźniających wibracji, bo zasilanie awaryjne nie obejmowało fotela. Mógł co najwyżej wstać i się przejść, choć sterownia była nie większa od więziennej celi. Dwa i pół metra po prawej, dwa po lewej, z przodu nic, bo był tam pulpit z czterema stałymi ekranami i dwoma holo, z kupą fajnych joysticków i touchpadów, w tej chwili stanowiący martwą masę nadziewanego elektroniką plastiku. Z tyłu za to miał prawie trzy metry wolnego miejsca. Właściwie nie powinien narzekać, w sumie całkiem sporo jak na komorę grobową.
Wstał i omijając drzwi, za którymi znajdował się parometrowy korytarz prowadzący do windy, podszedł do szafki z zapasami. Liofilizowanego żarcia starczyłoby na dwa tygodnie, podobnie wody. Gorzej z powietrzem – bunkier po zawaleniu szybu przeszedł na obieg zamknięty, ale M’Beki, rozpoczynając zmianę, nie sprawdził, w jakim stanie są pochłaniacze, bo na froncie zaczęło się właśnie robić gorąco i musiał pilnować przepływów energii. Jeśli filtry pochłaniaczy są zużyte, to pewnie niedługo zatruje się dwutlenkiem węgla. Może nawet szybciej, niż dowiercą się do niego Turcy.
Wziął z półki butelkę wody i popijając, przeszedł się parę kroków do drzwi kibla. Chemicznego, niewymagającego spłukiwania. Dawno nie wymieniano wkładu, ale przelewające się gówno nie mogło go zabić. A napalm tak – przez sufit znowu przebiegło drżenie i usłyszał odległy pomruk. Zapewne próbowali uruchomić tarczę wiertniczą. Pomruk ścichł i przeszedł w przeciągły zgrzyt, który zanikł po kilku sekundach. Nie udało się. Kto powiedział, że będzie łatwo, panowie muslimy?
Zawrócił i podszedł do pulpitu. Przy głównej klawiaturze wciąż leżał vis. Dwutlenek, napalm, gówno… Może jednak najlepsza byłaby kulka? Ujął broń i na próbę wsunął lufę do ust. Poczuł na języku oleisty smak metalu.
Ciekawe, co by na to powiedział Katelbach.
*
Drużyna leżała z pyskami w błocie, a sierżant przechadzał się tam i nazad, starannie unikając kałuży i pokazując im czubki wyglancowanych na błysk trepów. W ten sposób okazywał swoją bezbrzeżną pogardę dla powierzonych mu rekrutów. Zawsze wygłaszał przy tym pogadanki uświadamiające podwładnym, że są mniej warci od psiego łajna.
– Jesteście guanem, z którego kiedyś, może, jeśli bogowie będą przychylni, zrobimy żołnierzy Wojska Polskiego – oświecał ich, podkręcając sumiastego sarmackiego wąsa, który miał mu, zdaniem wielu, rekompensować nikczemny wzrost – góra sto sześćdziesiąt pięć centymetrów mimo wkładek do butów.
M’Beki w życiu nie spotkał kurdupla potrafiącego tak patrzeć z góry na znacznie wyższych od siebie. A dla Katelbacha była to pestka, zwłaszcza jeśli chodziło o niskie szarże. Można było mieć nawet dwa metry, a i tak sierżant bez trudu sprowadzał delikwenta na poziom gruntu. Albo, jak teraz, kałuży.
– Tak jest, panie Serafi… znaczy się sierżancie – wyskoczył drużynowy włazidupa Teung i zaraz pojął, że się wygłupił.
Buty Katelbacha zatrzymały się na wysokości jego hełmu.
– A pytał cię ktoś, zasrany żółtku, o zdanie?! – warknął podoficer. – Służba poza kolejnością.
Jak zdążyli się przekonać podczas szkolenia, sierżant nie znosił przede wszystkim dwóch rzeczy: kolorowych i swojego imienia. Bo istotnie Serafin Katelbach z anielskością nie miał nic wspólnego, co starał się im codziennie, przy każdej nadarzającej się okazji, udowodnić.
Człowiek ten był bowiem fanem, fanatykiem, miłośnikiem i wyznawcą Wojska Polskiego, z akcentem na oba człony tej nazwy. I ku swej niekłamanej rozpaczy dostał do przeszkolenia trzech Wietnamczyków, Chińczyka, dwóch Czeczenów, Ormianina, krymskiego Tatara, a na okrasę jeszcze M’Bekiego, polsko-gabońskiego mieszańca, którego zdawał się nienawidzić ze szczególną zajadłością. I tylko dwóch rdzennych Polaków – których też zresztą nie znosił, uważając za wyjątkowe dupy wołowe niegodne wielkich sarmackich przodków. To zresztą musieli sierżantowi przyznać: w swojej antypatii do ich drużyny nie czynił specjalnych wyjątków.
On nienawidził ich, a oni jego. A zwłaszcza gdy do nich przemawiał. Woleli już małpi gaj na poligonie. Spodziewali się, że zostaną poderwani z kałuży i sadysta każe im tam zasuwać, ale Kat wolał nadal znęcać się nad nimi przez uszy. Ruszył dostojnym krokiem wzdłuż szeregu leżących na ziemi kandydatów na obrońców Najjaśniejszej. Widać należał do szkoły wojskowych filozofów perypatetyków…
– Mówiłem tym na górze, że nie z każdego da się zrobić żołnierza. Ale mogę sobie gadać, oni i tak wiedzą lepiej. Cholera, kiedyś to byli poborowi… Gdzie się podziały nasze morowe chłopaki?
M’Beki pomyślał wtedy mściwie, że „chłopaki”, za którymi tak tęsknił sierżant, wolały smażyć frytki w Londynie niż wysłuchiwać jego wrzasków. Jakoś wcale im się nie dziwił. I gdy Kierownik polecił zwiększyć stan armii do stu pięćdziesięciu tysięcy, pojawił się problem z ochotnikami. Pobór ruszył, kiedy obiecano imigrantom obywatelstwo w zamian za pięcioletni kontrakt, dokładnie jak w Legii Cudzoziemskiej. Aczkolwiek Aleksandra to akurat nie dotyczyło, bo choć czarny, z ojca Gabończyka, to jednak z matki Polki, z domu Kwiatkowskiej i obywatelstwo posiadał. On liczył na wdzięczność RP w postaci bezpłatnych studiów. Mógł tego nawet doczekać, o ile przeżyje jakoś Katelbacha, co wydawało mu się teraz mniej prawdopodobne niż wyjście cało ze starcia z wszystkimi mniemanymi i rzeczywistymi wrogami Ojczyzny.
Sierżant zamilkł i jego świecące wzorcowym wojskowym glancem buty oddaliły się poza zasięg wzroku leżącej na glebie drużyny. Błoga cisza nie trwała jednak długo.
– A wy co sobie, do kurwy nędzy, myślicie? Że leżycie na plaży? I czekacie na drinki i chętne panienki? Wstawać, brać klamoty i zapierdalać na małpi gaj! Już ja wam poplażuję… nie znacie mnie, ale mnie jeszcze poznacie!
M’Beki wypluł z ust piasek i zerwał się, łapiąc za swojego beryla. A niech cię chuj strzeli, pierdolony antyserafinie! – pomyślał, patrząc na podpartego pod boki Katelbacha, który z niekłamaną satysfakcją spoglądał na ubłocone mundury swoich podwładnych. Potem nie miał już czasu myśleć, bo wraz z innymi biegł, poganiany wrzaskami ich prześladowcy, na tor przeszkód. Pierwszą „plażową rozrywką” było rozjeżdżone przez czołgi bajoro. „Przez błoto do chwały i orderów” – jak zwykł mawiać sierżant.
*
Bardziej od Katelbacha M’Beki nienawidził chyba tylko własnego ojca, tego „pierdolonego czarnucha”, który zamiast siedzieć grzecznie w Gabonie i sadzić maniok i orzeszki, przyjechał do Europy. I żeby go chociaż zawiało do jakiegoś normalnego kraju, Holandii albo Danii, nie, on musiał do Polski, bo mu się ubzdurało, że akurat tutaj, w nadwiślańskich chaszczach, zrobi interesy życia. Wielkich dzieł biznesowych nie dokonał, za to zrobił Aleksandra.
Teo M’Beki teoretycznie zjawił się w kraju nad Wisłą z wizą studencką w celu pobierania nauk na temat budowy dróg i mostów, których w Gabonie ponoć wciąż brakowało. Nie zaliczył nawet semestru na krakowskiej politechnice, za to wziął się w Cieszynie do handlu transgranicznego, sprowadzając via Budapeszt i Bratysława tanie ciuchy z Bałkanów. Nie gardził też innym asortymentem, zwłaszcza przemycanym alkoholem i fajkami. To jeszcze Aleksander by mu wybaczył, bo cóż jest złego w tłuczeniu kasy – najgorszą winą jego afrykańskiego ojca było spotkanie na swojej drodze Elżbiety Kwiatkowskiej (powszechnie znanej jako „głupia Elka”, kasjerki w dyskoncie w jednej z podcieszyńskich pipidówek) i skłonienie tej rzeczywiście niezbyt rozgarniętej, ale za to dość ładnej blondynki, aby rozłożyła przed nim nogi. Efektem serii niezobowiązujących – zwłaszcza z punktu widzenia Teo – stosunków seksualnych okazał się Aleksander. Gdy tylko przyszły ojciec dowiedział się od swojej polskiej narzeczonej, jak sprawy stoją, po solennych obietnicach rychłego ożenku i miłości aż po grób ulotnił się niepostrzeżenie i wręcz zdumiewająco po angielsku, przynajmniej jak na Gabończyka. Elżbieta dowiedziała się potem, że przeniósł się ze swoimi interesami w okolice Białegostoku. Gdy próbowała go tam odnaleźć, by wiarołomcę zmusić do ożenku, a przynajmniej alimentów, zdobył jakimś cudem wizę białoruską i przepadł jak kamień w wodę w satrapii Łukaszenki. Wszelkie zapytania obywatelki Kwiatkowskiej kierowane w jego sprawie do ambasady białoruskiej kwitowano niezmiennie: „Nam takoj Teo M’Beki nie znakomyj”.
Niemniej jednak po porodzie podała go jako ojca Aleksandra, z myślą, że gdyby się kiedyś na terenie Unii Europejskiej pokazał, to wyciśnie z niego należne alimenty. Uzyskała zresztą wyrok skazujący w tej sprawie (obyło się nawet bez badań genetycznych, sąd na widok czarnego niemowlaka uwierzył matce na słowo), co zdaje się skutecznie odstraszyło Teo od zawitania w granice Europy. Zapewne wrócił do Gabonu – o ile udało mu się nawiać z łukaszenkowskiego „raju”. Elżbieta próbowała szukać jego krewnych przez ambasadę tego afrykańskiego państewka, ale żadni ludzie o nazwisku M’Beki nie chcieli się przyznać do byłego studenta.
Aleksander, haniebnie porzucony przez ojca tuż po poczęciu, był wychowywany przez matkę i dziadków. W dzieciństwie przeżył wszystkie możliwe upokorzenia. W przedszkolu, szkole i na podwórku wyzywano go od „bananów”, „czarnuchów”, „asfaltów”, „małp”, „smolarzy”, „kominiarzy”, „sadzy”. Na słowo „Murzyn” się nie obrażał – de facto był Mulatem – pomny na poetę Tuwima i jego bajeczkę o Bambo, choć gdy to jego nazywano „Bambo”, wściekał się jak cholera. Małomiasteczkowe środowisko, w którym dorastał, dopiero z trudem doszlusowywało do europejskiej wielorasowej multikulturowości. Z czasem miejscowi przywykli do jego czarnej gęby i przestali się czepiać. Szkolnych kolegów – jako że uczył się doskonale i na wszystkich testach bił punktowe rekordy – skutecznie przekupił, dając odpisywać zadania domowe i podpowiadając na lekcjach. Wtedy to zamiast „czarnuchem”, został „Beką”. Niektórzy, ci bardziej rozgarnięci, wręcz podziwiali jego inteligencję. Sam się nawet zastanawiał, jakim cudem po tak głupiej matce ma tak wysokie IQ. Pewnie dzięki mieszance ras, bo to zawsze daje ciekawe rezultaty, jak mu potem tłumaczył znajomy antropolog, wskazując na karierę pewnego amerykańskiego prezydenta.
O ojcu starał się nie myśleć. Bo gdy już o nim pomyślał, to ręka mu się rwała do jakiegoś drąga. Przeklęty czarny kutas, tak go załatwił! Wsadził tej głupiej Elce, spuścił się, zrobił syna i spierdolił, zostawiając go w tym durnym rasistowskim kraju. Aleksander w chwilach przygnębienia myślał, że w gruncie rzeczy wolałby zapierdzielać przy orzeszkach w Gabonie niż wciąż znosić te niechętne spojrzenia. Tym bardziej nienawistne, im bardziej ludzie czuli się przymuszeni przez polityczną poprawność do tolerancji.
Za to matka kochała go na zabój do tego stopnia, że już nigdy się z nikim nie związała, aby tylko nie komplikować „mojemu Olciowi” życia. Dziadkowie mniej za nim przepadali, nie ukrywali, że woleliby córczyną progeniturę ze ślubnego i białą, ale z czasem przywykli i nawet zaczęli swego wnuka lubić. W każdym razie wielokrotnie potem, jak Aleksander już podrósł, kazali – na rodzinnych spędach – odwalić się rozmaitym wujkom, ciociom i kuzynom, pytającym z udawaną troską, z jakim to kominiarzem Ela ma to czarniutkie diablątko. Zwłaszcza dziadek Ferdynand okazywał się skuteczny, polecając czepialskim, aby spływali z Wisłą. „Czarny czy żółty, mój wnuk. Spierdzielać!” – warczał, poirytowany ich odzywkami.
Mimo że Gabonu na oczy nie widział, a w bantu znał tylko nazwisko ojca, Aleksander nie czuł się w pełni Polakiem, nawet gdy odbierał po maturze świadectwo z wyróżnieniem, no bo wiadomo, choć z matki Kwiatkowskiej, to jednak czarnuch. Właściwie sam nie wiedział, kim się czuł, choć na pewno nie Gabończykiem, raczej takim kolorowym „nie wiadomo kim i czym”. Z zazdrością patrzył na kolegów, którzy „byli z Piasta” i nie truli sobie dupy kwestiami tożsamościowymi. On przeciwnie, musiał się jakoś opowiedzieć, utwierdzić, zgłosić akces. I to chyba dlatego zdecydował się odpowiedzieć na wezwanie Kierownika (jeśli chodzi o koszty studiów, dziadkowie chcieli zastawić dom, ale się nie zgodził) i wstąpić do wojska. Bo kto może być bardziej Polakiem niż polski żołnierz, Obrońca Ojczyzny?
Na miejscu od sierżanta Katelbacha dowiedział się, że jest kupą psiego łajna.
*
Tarkowski zwracał uwagę, że Polaków – których narodowa siedziba znajduje się w takim, a nie innym miejscu Europy – nie stać na „nicnierobienie” czy postawę typu „jakoś to będzie”, ich ulubioną zresztą. „Jakoś” oznacza w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach „źle”, a jeśli czasem jest „dobrze”, to tylko przez przypadek. O czym wielokrotnie zdołali się przekonać. Pisał w rozdziale Królik na autostradzie:
Spójrzcie na mapę. Na północy Europy macie obszar, który bywa określany jako „droga wojskowa nr 1”. To pas nizin ciągnących się praktycznie przez cały kontynent, od Pirenejów po Ural, wzdłuż wybrzeży Morza Północnego i Bałtyku, od południa ograniczony pasmem Karpat. Wystarczy nawet pobieżna wiedza o historii, aby sobie uświadomić, że jest to najczęściej wykorzystywana militarnie droga na świecie. („Droga wojskowa nr 2” biegnie przez Bałkany i przebiega wzdłuż osi północ–południe; znacznie rzadziej czynna, zwłaszcza od upadku imperium osmańskiego). Polska ma geopolitycznego pecha, bo znajduje się w centrum tej wojskowej „autostrady wschód–zachód” – i gdy ktoś chce wykonać ruch ze wschodu na zachód lub odwrotnie, depcze po niej jak po wycieraczce.
To fatalne usytuowanie na mapie już trzykrotnie doprowadziło do katastrofy państwa polskiego – pierwszy raz u schyłku średniowiecza, gdy monarchia piastowska wręcz zanikła na skutek podziałów dzielnicowych i niemieckiego parcia na wschód. W rezultacie Polska została dotkliwie „ogryziona” od zachodu (ze Śląska, ziemi lubuskiej, Pomorza). Łokietkowi, który zabrał się do dzieła scalenia, dostał się tylko „gnat” w postaci Wielkopolski i Małopolski oraz ziem je łączących (w momencie śmierci tego króla w 1333 roku w granicach państwa polskiego znajdowało się zaledwie czterdzieści procent ziem sprzed 1138 roku. Zajmowało ono obszar nieco ponad stu tysięcy kilometrów kwadratowych). Do drugiej katastrofy doszło w wieku XVIII, tym razem klęska nastąpiła w wyniku starcia z Rosją, która w całym procesie rozbiorowym kończącym dzieje sarmackiej Rzeczypospolitej grała główną i inspirującą rolę. Tym razem Polska przegrała na wschodzie, jeszcze w połowie XVII wieku tracąc większą część Ukrainy w wyniku powstania Chmielnickiego. To „odgryzienie” najcenniejszego kawałka Kresów przesądziło o krachu projektu jagiellońskiego i upadku państwa półtora wieku później.
Trzeci raz nastąpił w 1939 roku, gdy II RP znalazła się między dwoma totalitaryzmami, które starły ją na proszek niczym kamienie młyńskie – w wyniku wojny i stalinizmu powstał PRL zaludniony przez współczesną, „zmieloną” formę Polaka.
Zdaniem Tarkowskiego to nad wyraz fatalne położenie geopolityczne skazuje Polaków na nieustanną aktywność – bo jeśli już ktoś znalazł się na autostradzie, to albo będzie się energicznie po niej przemieszczał, umykając pędzącym pojazdom, albo zostanie rozjechany. „Nie możemy, jak Czesi czy Szwajcarzy, bezpiecznie ukryci w górach, być poza historią”, stwierdzał. Nie w tym miejscu kontynentu. Chyba że Polacy wyrzekną się wszelkich ambicji, chęci bycia podmiotem i staną się na wieki kondominium wschodniej lub zachodniej potęgi, co rzecz jasna z czasem doprowadzi do sprowadzenia pojęcia „Polska” wyłącznie do nazwy geograficznej.
Autor Projektu nie przekreślał jednak całkiem szans Polski na odegranie na paneuropejskiej autostradzie roli kierowcy sterującego własnym pojazdem, wedle zasady „do czterech razy sztuka”. Jego zdaniem Polacy wcale nie muszą zostać po raz kolejny „króliczkami” skazanymi na rozgniecenie przez pędzący „tir dziejów”. Uważał, że sytuacja stworzona w połowie XX wieku – właściwie bez ich udziału – jako rezultat drugiej wojny światowej i decyzji jałtańskich, nie jest taka zła. I paradoksalnie ma swoje dość istotne plusy.
Przyjrzyjmy się jeszcze raz mapie. Zobaczymy kraj o regularnych granicach, na południu pewnie oparty o Karpaty, osadzony w dwóch połączonych ekosystemach rzek, Wisły i Odry, zasiedlony przez co prawda „zmielone”, ale też z tego powodu jednolite, bezklasowe społeczeństwo, z minimalnym procentem mniejszości narodowych. Choć nie mamy już ziem zabużańskich, to w zamian uzyskaliśmy wartościowe gospodarczo i po wysiedleniu Niemców zamieszkane wyłącznie przez ludność polską ziemie zachodnie. Czy zatem Jałta tak do końca była operacją typu „zamienił stryjek siekierkę na kijek”? Czy to, co wówczas, z perspektywy roku 1945, wydawało się stratą lub wprost katastrofą, po kilkudziesięciu latach nie okazało się – paradoksalnie – zyskiem?
Tarkowski odważnie stwierdzał, że jego zdaniem Kresów i tak nie udałoby się w dłuższej perspektywie utrzymać. II RP, będąca państwem wielonarodowym, usiłowała być zarazem coraz bardziej narodowa i polska, co jeszcze przed wojną przyczyniło się do poważnych napięć w relacjach z mniejszościami, zwłaszcza z Ukraińcami i Żydami. Naprężenia i separatyzmy narodowe doprowadziłyby w końcu do tego, że kraj podzieliłby los Jugosławii, bo jak długo można było wytrzymać wojnę na obrzeżach (z Ukraińcami o Galicję Wschodnią, z Litwinami o Wilno, zapewne w końcu pojawiłyby się silne aspiracje białoruskie) oraz konflikt wewnętrzny z Żydami, który zapowiadały pogromy i „wojna o handel” z drugiej połowy lat trzydziestych. Żaden kraj na dłuższą metę nie zdołałby znieść bez szwanku tak silnych napięć i tendencji odśrodkowych – i nawet gdyby Polska utrzymała spoistość terytorium, byłaby pogrążona w chaosie, w nieustannej zimno-gorącej wojnie domowej, a zatem słaba i bezwładna, podatna na ciosy i dekompozycję. Ktoś na wschodzie lub zachodzie w końcu by to wykorzystał, dochodząc do wniosku, że „króliczek” dojrzał do rozjechania.
Rezultat epoki 1939–1956, co zakrawa na prawdziwie koszmarny paradoks, bo w tym okresie zniszczono II RP, anulował to zagrożenie rozerwania kraju przez konflikty narodowościowe i tendencje odśrodkowe. Żydów pochłonął Holocaust, Litwini, Białorusini i Ukraińcy zostali za Bugiem. Po raz pierwszy od XIV wieku Polacy zostali sami, w kraju o granicach zdumiewająco przypominających państwo Mieszka i Chrobrego. Stracili Kresy, ale zyskali pokój wewnętrzny i narodowościową stabilizację. I jednak pewną rekompensatę na zachodzie i północy – gdyby nie te nabytki, Polska nie byłaby wiele większa od Księstwa Warszawskiego, stałaby się kadłubkiem wciśniętym w dorzecze Wisły. To, że jednak jest większa, zawdzięcza… Stalinowi.
Dlaczego właściwie dyktator, który na dobrą sprawę nic nie musiał, oddawał Polakom prawie trzy czwarte obszaru państwa pruskiego? Tym posunięciem Stalin załatwiał kilka spraw w jednym pakiecie. Przede wszystkim uspokajał wrażliwe sumienia Zachodu – bo zagarniając tak duże obszary na wschodzie, zarazem dawał sporą rekompensatę, w ten sposób legitymizował swój zabór. Nie mniej ważni byli sami Polacy. Gdyby nie dał nic, zostawiając Polskę w granicach Księstwa Warszawskiego, stworzyłby na zachodnich krańcach swego imperium kraj co prawda mały i słaby, ale zamieszkany przez upokorzony i dyszący żądzą zemsty naród. Stalin wyciągnął wnioski z powstania warszawskiego. I pojął, że tych desperatów koniecznie należało zneutralizować.
Oddanie Polsce prawie całych wschodnich Niemiec było planem zaiste makiawelicznym. To oczywiste, że Stalinowi chodziło o wplątanie obu narodów w wieczny konflikt. Polacy, zamiast rozmyślać o zabranych ziemiach zabużańskich, mieli bać się niemieckich rewanżystów… oraz czcić Związek Sowiecki, jedynego gwaranta nowej zachodniej granicy. No i Stalin mógł im powiedzieć: „Tak, zagarnąłem Wilno i Lwów, ale dałem Wrocław i Szczecin. Narzekacie? To oddam Niemcom”. Małe i rzucone na kolana narody nie mają prawa grymasić.
O to właśnie chodziło Josifowi Wissarionowiczowi. „Dobroczyńca” chciał, aby Polska utkwiła w klinczu między Krajem Rad a Niemcami, mentalnie uwięziona w strachu przed obydwiema potęgami, na zawsze bezwładna i niegroźna. Ten układ „N+R”, zamykający PRL w geopolitycznej pułapce, był kluczem do sowieckiej (moskiewskiej) kontroli nad środkową Europą. Co prawda został zdezaktualizowany w 1989 roku, jednak, zwłaszcza w opinii Rosji, nie do końca. Zdaniem Kremla nadal jest możliwe strategiczne porozumienie między obydwiema potęgami, stąd nieustanne rosyjskie próby, aby je ponownie ustanowić. I dopóki Polacy definitywnie nie odsuną tej groźby, nigdy nie wybiją się na prawdziwą podmiotowość. Co zatem winni zrobić? Jaki manewr zastosować?
Nie możemy równocześnie zmagać się z Niemcami i Rosją. Przerobiliśmy to we wrześniu 1939 roku. Musimy odrzucić na bok wszelkie uprzedzenia i w myśl powiedzenia „jeśli nie możesz pokonać jakiegoś diabła, to się z nim zaprzyjaźnij” jednego z przeciwników tym sposobem wyeliminować. Dlatego zdrowy rozsądek nakazuje wybrać jedną z opcji: Moskal albo Niemiec.
Po czym szczegółowo, w rozdziale Może być diabeł, byle nasz, analizuje oba warianty. I dochodzi do wniosku, że związek z Rosją, którą Putin przekształcił w neocarską satrapię, nie jest możliwy z przyczyn historycznych, cywilizacyjnych, kulturowych, gospodarczych i moralnych – czyli zasadniczych. Moskwa nie ma dla Polaków żadnej oferty oprócz powrotu do mniej lub bardziej zamaskowanego statusu „priwislinskiego kraju”. Z bardzo prostego powodu. Moskale – poza podbojem i kolonizacją – nie uznają innych stosunków z sąsiadami, oczywiście tymi nie dość silnymi, aby im się oprzeć. I nie istnieje tu pole do żadnych negocjacji. Rosja jest jak bęben – jakkolwiek uderzać, zawsze wydaje ten sam głuchy i złowrogi odgłos.
Pozostają Niemcy. Z nimi, zdaniem Tarkowskiego, Polacy mają o wiele większe pole manewru. Po prostu jest to naród w znacznej części „zresocjalizowany” po hańbiącej epoce nazizmu, to nawrócony grzesznik, który uznał swoją winę i obiecał poprawę. Z języka siły przestawił się na język dialogu (choć z siły nie zrezygnował, rzecz jasna). W związku z czym na niemieckim fortepianie – a dokładniej na wyrzutach sumienia potomków nazistów – można zagrać różne melodie. We wzajemnych relacjach istnieje pole do rozmowy i uzgodnień. Ze zresocjalizowanymi, europejskimi Niemcami można negocjować i na drodze układów i pertraktacji uzyskać konkretne ustępstwa, a także liczyć na dotrzymanie zawartych traktatów. Rosja zna tylko język dyktatu.
W następnym rozdziale zatytułowanym Trzy zasady Tarkowski sformułował doktrynę polityczną, która rozbija „klincz N+R” i zarazem daje Polsce pole manewru, choć w jednym tylko kierunku: wschodnim. Doktryna opierała się na generalnym geopolitycznym założeniu, złożonym z trzech lakonicznych tez. Należy oto działać:
1. w oparciu o Niemcy;
2. w przymierzu ze Stanami;
3. przeciw Rosji.
Rozwijając tę myśl, stwierdzał, że Niemcy to baza przemysłowo-militarna, do której zasobów Polacy muszą zdobyć dostęp, i zarazem kraj gwarantujący bezpieczne plecy (od zachodu), USA to strategiczny sojusznik dostarczający broni, technologii, politycznego wsparcia i zapewniający parasol ochronny (nuklearny), a Rosja… staje się celem, głównym przeciwnikiem, którego należy obezwładnić i odepchnąć możliwie daleko na wschód.
„Narodową ideą” XXI-wiecznej Polski powinien być bowiem Wielki Powrót. „Powinniśmy wrócić tam, skąd nas wygnano” – napisał Tarkowski.