Reprywatyzując Polskę. Historia wielkiego przekrętu - ebook
Reprywatyzując Polskę. Historia wielkiego przekrętu - ebook
Skoro krzywda twojej rodziny polegała na tym, że straciliście kamienicę, a moja na tym, że zabili mi dziadków i rodziców, to dlaczego odszkodowanie masz dostać ty, a nie ja? Dlaczego utrata nieruchomości jest wyżej ceniona niż utrata rodziny zaangażowanej w obronę ojczyzny? Jak oddać prawowitym właścicielom to, co komuna zabrała, ale nie oddawać Żydom? Jak zreprywatyzować kamienicę, ale nie wyrzucać z niej lokatorów? Czy oddawać pałacyk, jeśli obecnie mieści się w nim jedyny w powiecie szpital? Czy oddać grunt, jeśli wybudowano na nim za pieniądze publiczne przedszkole? Dzięki aferze reprywatyzacyjnej powrócił problem, który od 25 lat jest regularnie zamiatany pod dywan – jaką koncepcję sprawiedliwości społecznej przyjąć przy rozliczaniu się z przeszłością. Książka Beaty Siemieniako pokazuje nie tylko jak to się stało, że w majestacie prawa dochodzi do przekrętów w urzędach, sądach i prokuraturze, ale również, że ciągle nie wiemy, w jaki sposób przeprowadzić reprywatyzację, żeby była ona uczciwa, co chętnie wykorzystują rozmaici oszuści.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65853-39-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Reprywatyzacja i prywatyzacja od zawsze szły ze sobą w parze i miały jeden cel – uporać się z niechcianym dziedzictwem komunizmu. Zaraz po przedstawieniu przez premiera Leszka Balcerowicza w grudniu 1989 roku założeń przyspieszonej terapii szokowej, powołaniu ministra przekształceń własnościowych i uchwaleniu w 1990 roku ustawy o prywatyzacji przedsiębiorstw Sejm wskazał podstawowe kierunki zmian na najbliższy rok, traktując oba procesy jako kwestię priorytetową:
Głównym zatem zadaniem prywatyzacji, jaką rozpoczynamy, będzie tak szybkie, jak to możliwe, ustanowienie w dotychczasowych przedsiębiorstwach „uspołecznionych”, zidentyfikowanych, autentycznych właścicieli, w tym również z zagranicy.
Sprawą niezmiernie skomplikowaną jest reprywatyzacja. Wszędzie tam, gdzie możliwy jest zwrot bezprawnie zabranego mienia bez naruszenia praw nabytych, będzie uzasadniony ich zwrot. W przypadku, gdy to nie jest możliwe, rozstrzygnięta musi zostać kwestia odszkodowań, uwzględniających jednak możliwości państwa¹.
Oczywiście między prywatyzacją a reprywatyzacją są pewne różnice. Zasadnicza – przy prywatyzacji można było wziąć, a przy reprywatyzacji trzeba było dać. Prywatyzacja przedsiębiorstw publicznych miała generować zyski dla państwa pogrążonego w kryzysie lat 90., natomiast reprywatyzacja oznaczała uszczuplenie majątku należącego do państwa, z którego korzystało wielu obywateli. Prywatyzacja dotyczyła „tego, co niczyje”, jak zresztą wynika z przywołanego cytatu, a reprywatyzacja miałaby uregulować stosunki własnościowe między istniejącymi podmiotami. Dlatego też w pierwszej kolejności zajęto się prywatyzacją przedsiębiorstw publicznych.
Prywatyzacja miała być procesem przejrzystym, uczciwym i zgodnym z poczuciem sprawiedliwości społecznej. Dziś coraz częściej przyznaje się, że wyszło niestety na odwrót. Skandale związane z przekształceniami własnościowymi były przedmiotem postępowań prokuratorskich i badań sejmowych komisji śledczych, które poza doprowadzeniem do kompromitacji rządów niewiele wyjaśniły.
I nagle w 2016 roku, po dwudziestu sześciu latach od początku transformacji, wybucha afera reprywatyzacyjna. W tym czasie w ramach reprywatyzacji wydano w samej Warszawie kilka tysięcy decyzji zwrotowych, a w całej Polsce wypłacono miliardy złotych, przekazano tysiące hektarów ziemi i tysiące przedsiębiorstw. Co więc takiego musiało się zdarzyć, że nagle, i to właśnie w 2016 roku, reprywatyzacja oburzyła całą Polskę? Otóż punktem zapalnym miała być reprywatyzacja kawałka chodnika w centrum Warszawy. Właśnie tak. Skandal nie wybuchł wtedy, gdy tysiące lokatorów mieszkań komunalnych latami nękano, zastraszano, podrzucano im pod drzwi wstęgi z ostatnim pożegnaniem czy w końcu wyrzucano ich z mieszkań, które lokatorzy często odbudowali własnymi rękami po zrujnowaniu Warszawy w powstaniu warszawskim. Ba, afera nie wybuchła nawet wtedy, gdy w podwarszawskim lesie znaleziono spalone w tajemniczych okolicznościach zwłoki Jolanty Brzeskiej, działaczki lokatorskiej. To było za mało. Afera wybuchła dopiero wtedy, gdy zreprywatyzowano kawałek parkingu.
Oczywiście nie był to zwykły chodnik ani zwykły parking. Chodziło bowiem o działkę przy ulicy Chmielnej 70, położoną w samym centrum Warszawy, tuż przy Pałacu Kultury i Nauki, a do tego wartą nawet 160 mln złotych. Na dodatek okazało się, że zreprywatyzowali ją nie prawowici spadkobiercy, ale handlarze roszczeń i to nie byle jacy – adwokat Grzegorz M., ówczesny dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej, adwokat Robert N., obecnie przebywający w areszcie, i jego siostra Marzena K., bodaj najbogatsza była urzędniczka Ministerstwa Finansów, oraz Janusz P., biznesmen. Co gorsza, okazało się, że zreprywatyzowali ją metodą „na Duńczyka, który był Polakiem”, próbując udowodnić, że w żyłach Jana Henryka Holgera Martina płynęła polska krew, bo tylko w taki sposób dało się działkę odzyskać. Niedługo po reprywatyzacji działki okazało się to nieprawdą – Duńczyk jednak był Duńczykiem, a za odebraną dekretem Bieruta nieruchomość otrzymał odszkodowanie. A więc nie dość, że duże pieniądze, nie dość, że przekręt, to jeszcze dopuszcza się tego śmietanka towarzyska z układu urzędniczo-prawniczego. Wniosek był prosty – elity w Polsce mogą w biały dzień przejąć czyjąś nieruchomość wartą krocie. Afera wybucha w momencie, gdy u władzy stoi Prawo i Sprawiedliwość, ale zaczyna się od artykułu Małgorzaty Zubik i Iwony Szpali, dziennikarek „Gazety Wyborczej”².
Cała reprywatyzacja została uznana za „dziką” i stanęła pod znakiem zapytania. Kolejne lawinowo naświetlane nieprawidłowości, ujawniane zresztą latami przez lokatorów, których nikt nie chciał słuchać, prowadziły do wniosku, że owa dzika reprywatyzacja jest największą aferą III RP. Ujawniona przez Stowarzyszenie Miasto Jest Nasze mapa reprywatyzacji pokazywała powiązania między urzędnikami, adwokatami, biznesmenami i ich rodzinami, a nawet mafią pruszkowską i wołomińską – wiele z osób wskazanych przez działaczy ruchu miejskiego ma obecnie postawione zarzuty i przebywa za kratkami.
W rozdziale pierwszym postaram się uporządkować metody, którymi w Polsce dokonywano reprywatyzacji. Jak to możliwe, że przez dwadzieścia pięć lat państwo polskie nie reagowało na tego rodzaju nadużycia i oszustwa? Gdzie była prokuratura? Dlaczego nie oddawano tym, którym się należało, tylko cwaniakom z portfelem i wyspecjalizowaną wiedzą? Co to za prawo, które nie chroni obywateli? Kto na to pozwolił? Sądy, bo wydawały wyroki na podstawie sfałszowanych testamentów? Sejm, bo nie uchwalił ustawy reprywatyzacyjnej? Aleksander Kwaśniewski, bo nie podpisał jedynej ustawy, która przeszła przez Sejm? Prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, bo robił to jej samorząd? Urzędnicy, adwokaci, radcy prawni, bo to ludzie bez sumienia, którzy bez wahania wyrwą szaremu człowiekowi ostatni grosz? Rozdział drugi ma ustalić, kogo dziś należy pociągnąć do odpowiedzialności.
Jak jednak ta niedzika, modelowa reprywatyzacja miałaby wyglądać? Chcemy oddać każdemu właścicielowi to, co mu zabrano, ale czy równie chętnie oddawalibyśmy Łemkom, Niemcom, Żydom? W końcu oni też podczas wojny i tuż po niej stracili swoje mienie. Co będzie, jeśli oddamy Polakowi, ale ten za chwilę sprzeda kamienicę spółce znanej z nękania lokatorów albo zachodniej, bezlitosnej korporacji? Czy oddawać pałacyk, jeśli obecnie mieści się w nim jedyny w powiecie szpital? Czy oddać grunt, jeśli wybudowano na nim za publiczne pieniądze przedszkole? Jak oddać kamienicę prywatnemu właścicielowi, ale jednocześnie zabronić mu wyrzucać z niej lokatorów? A jeśli zaczniemy wypłacać odszkodowania, to w jakiej wysokości? Będziemy szacować wartość nieruchomości z dnia zakończenia powstania warszawskiego? Ile jest warta działka w mieście, w którym 75% budynków zostało zniszczonych, a ogromną część mieszkańców wypędzono albo zabito? Może więc należy uwzględnić wartość z dnia wybuchu drugiej wojny światowej? Ale wtedy trzeba by wziąć pod uwagę, że nawet 75% kamienic i majątków ziemskich było obciążonych hipoteką, której prawie nigdy nie spłacono na skutek wojny i późniejszych przemian gospodarczych. Czy przypadkiem ktoś nie powinien tego spłacić, skoro odzyskuje? A może sprawiedliwa jest wycena nieruchomości z chwili obecnej? W końcu prawowici właściciele przez ostatnie kilkadziesiąt lat nie mogli czerpać z kamienicy zysków ani nawet w niej mieszkać. Ich kamienice bardzo często niszczały, były zaniedbywane przez gminę. Gdyby kamienicy im nie zabrano w latach 50., to przecież mogliby ją odbudować i zmodernizować. Wreszcie można by uznać, że od czasu dekretu Bieruta minęło już zbyt wiele czasu, komuna była, jaka była, ale zbyt dużo się zmieniło, żebyśmy mieli w XXI wieku przywracać stosunki własnościowe z czasów sprzed drugiej wojny światowej. No bo skoro krzywda twojej rodziny polegała na tym, że straciliście kamienicę, a moja na tym, że zabili mi dziadków i rodziców, to dlaczego odszkodowanie masz dostać ty, a nie ja? Dlaczego utrata nieruchomości jest wyżej ceniona niż utrata rodziny zaangażowanej w obronę ojczyzny? Albo, cytując Jarosława Kaczyńskiego, dlaczego potomkowie biednych Polaków mają płacić potomkom bogatych³?
Jeśli zastanowimy się nad tym, czego oczekujemy od reprywatyzacji, szybko okaże się, że dotychczas skupialiśmy się tylko na jej jednej twarzy – korupcyjnej, mafijnej i przestępczej. Nie ma wątpliwości, że jest to twarz prawdziwa. Ale jest także ta druga – neoliberalna, oparta na idei wyższości własności prywatnej, na hołubionym w latach 90. kulcie indywidualizmu. Nie stać cię? Załóż firmę i weź kredyt. Jesteś kowalem własnego losu. Brzmi to może jak neoliberalny spisek elit, tylko że, parafrazując słowa Ireny Herbst⁴, skoro w Polsce nie planuje się strategicznie właściwie niczego, to trudno uwierzyć, że sprytnie zaplanowano trwający dwadzieścia pięć lat skok na kasę, którego mechanizmy niespodziewanie odkryto w 2016 roku.
Dlaczego prawo nie działa? Bo sami nie wiemy, czego od prawa chcemy. Przepis prawny służy do zapisania pewnej normy społecznej. Najpierw jednak jako społeczeństwo musimy tę normę ustalić, musimy się zgodzić co do tego, jaką koncepcję sprawiedliwości społecznej przyjąć i jak chcemy rozliczyć się z przeszłością. Dopiero potem jesteśmy w stanie tę ideę zakodować w przepisach prawa, a następnie te przepisy wdrożyć w życie. W książce stawiam tezę, że po niemal trzydziestu latach od zmiany systemu wciąż nie wiemy, jaka to ma być koncepcja. Tymczasem ta luka w systemie w sposób dość naturalny stała się przestrzenią działania zwykłych oszustów, ale i polem do popisu dla prawników, którzy brawurowo łączyli rozmaite konstrukcje prawne tak, aby zaspokoić interes klienta (bądź swój). Wreszcie tę lukę musiały wypełnić orzecznictwem sądy i, jak się często ocenia, nie poszło im najlepiej. Tymczasem nawet jeśli rozliczymy się ze wszystkich błędów, nieprawidłowości czy zwykłych oszustw, kradzieży, fałszerstw, to ta luka i tak nie zniknie. Kiedy afera reprywatyzacyjna zostanie wyjaśniona, rynek reprywatyzacyjny sam się nie ureguluje.
Książka ma za zadanie nie tylko wytłumaczyć, na czym reprywatyzacja polega, ale też jaki ma związek z polityką mieszkaniową ostatnich dekad. Ma też pokazać, ile dziś zawdzięczamy ruchowi lokatorskiemu, anarchistycznemu i lewicowemu. W końcu to anarchiści i lewica społeczna, początkowo niemal jako jedyni, wsparli lokatorów w walce o ich podstawowe prawa i to oni przez lata drążyli kroplą skałę, próbując przekonać innych, że reprywatyzacja w obecnym kształcie doprowadza do wielu krzywd społecznych. To ich językiem mówią dziś niektórzy politycy, nazywając lokatorów poszkodowanymi, a reprywatyzację niesprawiedliwością społeczną. O tym jest rozdział czwarty i piąty.
Osobiście mam także drugi powód, dla którego jestem środowisku anarchistycznemu ogromnie wdzięczna. Trzy lata temu zaczęłam współpracę z warszawskim Komitetem Obrony Praw Lokatorów. Mimo że sama nie podzielam poglądów anarchistycznych i wierzę w demokratyczne państwo z jego instytucjami, zostałam obdarzona wielkim zaufaniem i możliwością współpracy z członkami i członkiniami Komitetu, jak też setkami lokatorów i lokatorek, którym co tydzień udzielamy darmowych porad prawnych. Z wieloma lokatorkami spotykałam się nie tylko na blokadach eksmisji i rozprawach sądowych, ale także odwiedzając je w domu i bawiąc się wspólnie na imieninach. Wiedza, doświadczenie i przyjaźnie, które przez ten czas zdobyłam, są podstawą wielu wniosków przedstawionych w niniejszej książce. Dlatego dedykuję ją silnym kobietom, które poznałam w Komitecie.
Co z reprywatyzacją zrobić dziś? Wygląda na to, że PiS znalazł już na to rozwiązanie, przedstawiając tuż przed wydaniem tej książki projekt nowej ustawy reprywatyzacyjnej. Jaka jest alternatywa? Gotowej recepty nie będzie, ale za to sporo ciekawych pomysłów, które między innymi przedstawiają moi rozmówcy – Dariusz Lisiecki ze Stowarzyszenia „Dekretowiec” i doktor Tomasz Luterek, prawnik i rzeczoznawca majątkowy. Ostatni rozdział jest próbą zmierzenia się z tematem, który od wielu lat był zamiatany pod dywan i o którym, mimo wybuchu afery reprywatyzacyjnej, niechętnie rozmawiamy. Być może uda nam się w końcu przestać patrzeć jedynie wstecz, wyjaśniając historie pojedynczych kamienic, ale spojrzeć przed siebie – jak kompleksowo uporać się z widmem przeszłości.
Tytuł Reprywatyzując Polskę w oczywisty sposób nawiązuje do książki Prywatyzując Polskę. O bobofrutach, wielkim biznesie i restrukturyzacji pracy autorstwa amerykańskiej antropolożki Elizabeth Dunn, która na początku lat 90., będąc w moim wieku, przyjechała do Polski, aby na własne oczy zobaczyć modelowy proces prywatyzacji polskiego przedsiębiorstwa. Były to Zakłady Przemysłu Owocowo-Warzywnego „Alima”, kupione przez Gerber Products Company. Nawiązując do książki Dunn, chciałabym zwrócić uwagę na podobieństwa w sytuacji pracowników prywatyzowanych przedsiębiorstw i lokatorów reprywatyzowanych kamienic, pokazać ten skomplikowany proces przez pryzmat historii zwykłych ludzi, ale też zastanowić się nad pojęciem „normalności” opartej na modelu neoliberalnym, polegającej na przyjęciu, że „istnieje jakiś właściwy sposób postępowania pojawiający się, kiedy władze polityczne zostawią w spokoju społeczeństwo i pozwolą prywatnym aktorom robić to, co przychodzi im naturalnie”⁵. Kiedy znalazłam się w Komitecie Obrony Praw Lokatorów, nie podejrzewałam, że praca tam zaowocuje wydaniem książki, w przeciwieństwie do Dunn, która znalazła się w Alimie-Gerber właśnie z takim założeniem. Mimo mojego znacznie uboższego aparatu poznawczego, ukształtowanego przede wszystkim za sprawą studiów prawniczych, a nie antropologicznych, pozwoliłam sobie nadać mojej książce tytuł nawiązujący do tej, która znacząco wpłynęła na moje postrzeganie świata i ogromnie pomogła mi w zrozumieniu problemów, którymi zajmowałam się przez kilka ostatnich lat.