Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Schodami w górę, schodami w dół - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Schodami w górę, schodami w dół - ebook

 

 

Powieść Schodami w gorę, schodami w dół powstała w 1965 roku. Obecne wydanie jest pierwszą edycją po przeszło trzydziestu latach.

Autentyczne dzieła się nie starzeją. Ta powieść, brawurowo skonstruowana przed półwieczem, jest na wskroś nowoczesna. Proza psychologiczna, z malowniczymi akcentami fantastyki, dziś okazuje się frapującą lekturą.

 

Kurort z powieści przypomina przedwojenne Zakopane, Dom na Baziach – Kasprowiczowską „Harendę”. […]

Idąc Schodami w gorę, schodami w dół, napotykamy ślady zakopiańskich przyjaciół, kompanów Choromańskiego oraz jego opiekunów w chorobie: Kazimierza Wierzyńskiego, Karola Szymanowskiego, Stanisława Ignacego Witkiewicza, Juliusza Zborowskiego, znakomitych ftyzjatrów: doktora Olgierda Sokołowskiego, doktora majora Teodora Białynickiego-Biruli oraz oczywiście Marii Kasprowiczowej, która w opublikowanych Dziennikach wyznała, że Choromański (krypto Jerzy) był największą miłością jej życia.

Z Posłowia Marka Sołtysika

 

 

Michał Choromański (1904−1972) – prozaik, dramatopisarz, poeta i tłumacz. Autor m.in. Zazdrości i medycyny (1933), Szpitala Czerwonego Krzyża (1937), Prolegomeny do wszelkich nauk hermetycznych (1958), Słowackiego wysp tropikalnych (1969).

 

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-06-03400-4
Rozmiar pliku: 775 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

BYŁ KONIEC KWIETNIA, ale w górach dzięki wyjątkowo ciepłym tegorocznym wiatrom już wiosna była w pełni: kwitły krokusy, kiedy zjawiła się tam niesympatyczna, ale ze wszech miar ciekawa postać Ryszarda, o którym w przyszłości plotkowano, że był niemieckim szpiegiem, i którego w najlepszym razie nazywano spódniczkarzem lub donżuanem. To ostatnie przezwisko przesączyło się w ślad za nim z Czechosłowacji, w której podobno przebywał przez pewien czas. Natomiast o jego rzekomo ciemnej przeszłości politycznej dowiedziano się u nas dzięki niedyskrecji popełnionej przez komisarza policji krakowskiej, dra Bolesława Szmurłę. Napomknął coś o tym, że w pewnym notesiku, notesiku szczególnie poufnym, figurowało niegdyś nazwisko Ryszarda wśród nazwisk podwójnych konfidentów. Natychmiast po tym niewątpliwie świadomym przejęzyczeniu dr B. Szmurło zamilkł jakby zażenowany. Komisarz policji nie lubił Ryszarda, ale bynajmniej nie szło mu o jego przeszłość – do której dobrze wychowany człowiek odnosi się co najmniej z pewną dozą obrzydzenia. Szło mu tylko i po prostu o kobietę. Każdy, nawet dziecko małe domyślało się, o kim w tym wypadku myślał.

Otóż wspomniałem, że komisarz wymienił nazwisko Ryszarda jako figurujące itp. Rzecz w tym, jakie to było naprawdę nazwisko. Przyjechał Ryszard i zameldował się w naszej wysokogórskiej miejscowości jako inżynier budowlany Ordęga trojga imion Ryszard Luty Eustachy – nazwisko znane i szanowane, ale jak się okazało, pod które się nieprawnie podszywał. Po co? w jakim celu? Dopiero potem usłyszałem jednym uchem, że i tutaj należało doszukiwać się romansu: po prostu nie chciał, żeby ta lub inna żona wreszcie go odnalazła. W rzeczywistości nazywał się jakoby Furdala.

Obiecałem opowiedzieć, w związku z jaką kobietą komisarz nie lubił Ryszarda, i czynię to skwapliwie. Tym bardziej że stanowi ona o rdzeniu opowieści. A właściwie nawet nie o rdzeniu. Była czymś w rodzaju pnącza, oplatającego pień rozłożystego drzewa, za jakie uważam swego prawdziwego bohatera czyli Ryszarda. Pnącz do tego stopnia rozrośnięty, że niekiedy z trudem da się pod nim namacać główny temat książki. Innymi słowami ornamentyka literacka głusząca przewodnią nić. Jednak kobieta ta warta grzechu, nie tylko książki. Bo i naprawdę była nadzwyczajna. Szmurło nie był odosobniony w swym niedzisiejszym do niej uwielbieniu. Wszyscy, którzy kochali się w niej, byli jej wierni od wieku niemal mutacji aż po grobową deskę. Tylko że nie była to miłość taka, do jakiej po wojnie myśmy się już przyzwyczaili. Nie było to zwykłe miłosne pożądanie. Miłość do pani Draginy była zawsze miłością do władzy. Spotkawszy się z nią, mężczyzna zawsze wołał: – Albo ja nic nie jestem wart, albo ona będzie moja! – Więc była, jeżeli można tak rzec, probierzem mocy ducha męskiego, coś w rodzaju żywego siłomierza. Komisarz, figura na krakowskim gruncie dość ponura i nędzna, twierdził, że ma zwichniętą karierę polityczną tylko dlatego, że nie potrafił jej zdobyć. Coś z jego dążeniem do władzy więc było nie w porządku.

Jednakowoż trudno na wstępie poruszyć naraz wszystkie te tematy. Powróćmy do najważniejszego. Jedyną kobietą, która mogła stawiać czoło zakusom donżuańskim Ryszarda, była właśnie pani Dragina. Jeżeli zaś zdążyłem już opowiedzieć i o komisarzu Szmurle, i o plotkach na temat szpiegostwa, itp., to bynajmniej nie po to, by w sposób wulgarny zaciekawić czytelnika na samym początku. Co będzie dalej? Jak tam było naprawdę z tym poufnym notesikiem i czy nie zakrawa to na zemstę zawiedzionego komisarza? Z góry proszę nie dawać wodzy fantazji w tym kierunku. Nie jest to opowieść sensacyjna i sęk jej bynajmniej nie tkwi w tych lub innych przygodach kryminalnych lub miłosnych. Całkiem gdzie indziej! Prawdziwy klucz tematu trzymam mocno w garści i dopiero pod koniec tomu zobaczymy zamek, do którego pasuje.

Dlaczegóż w takim razie tyle się mówiło o ciemnej przeszłości, o notesiku, przybranym nazwisku, o zawiedzionych, być może, nieprawnych żonach? Wyznam z ręką na sercu, że zależało mi na wywołaniu w wyobraźni czytelnika czegoś w rodzaju dwuznacznego zamętu – chwyt nieszlachetny, być może, ale zupełnie nieodzowny, skoro się chce (nie znając Ryszarda osobiście) – oczyma duszy go sobie wyobrazić. Dwuznaczność! Był to ten sam legendarny pan z zegarkiem, o którym się mówi: nie wiem, czy jemu ktoś skradł zegarek, czy on komuś – ale w każdym razie coś tam było!... Bez tego wstępu o Ryszardzie nawet nie warto zaczynać. I jeszcze jedną rzecz dodam: Szmurło jest postacią raczej epizodyczną. Znacznie ważniejszą rolę w rzekomym zdemaskowaniu Ryszarda – o ile znów powrócimy do nieważnej w tym wypadku strony fabularnej – odegrał były kelner, Barski, obecnie właściciel domku na Baziach.

Na którymś tam kilometrze za miasteczkiem, gdy się szlakiem podbaziańskim szło w stronę szosy krakowskiej, przekraczało się zazwyczaj potoczek (skromny dopływ Dunajca) – i tam taternik przystawał z okrzykiem niekłamanego zachwytu. Zasnutym mgłą wzrokiem spoglądał we wzniosłej zadumie na zieleniejące wzgórze, otoczone wokół wierzbami o puszystych baziach i uwieńczone wspaniałą chińską pagodą: werandy na górze, werandy na dole, cała kongregacja daszków i poddaszy o wypukłych i zagiętych do góry rynnach – jednym słowem willa pani Draginy, wdowy po znanym, a zarazem zapoznanym architekcie tudzież rzeźbiarzu, o którym trochę poniżej.

Na werandach, niczym w tropikach zewsząd dom otaczających, kwitły wiosną i latem pnące się z korytek liliowe, błękitne, pomarańczowe kwiatki – z oddali wyglądało to tak, jak gdyby cała willa tonęła w mglistych płomieniach, a kiedy na zboczach wytryskiwały krokusy, miało się naprawdę wrażenie, że wzgórze oblano spirytusem i podpalono. Za życia męża pani Draginy było to możliwe, nieboszczyk architekt chlał czystą aż miło.

Miał poza tym trochę niedobrze w głowie i dowodził, że tylko wzmożona potencja seksualna jest podłożem wszelkiej sztuki. Impotent Partenonu nie zbudował, o nie, moi panowie! Sądząc po komplementach, których samemu sobie i swym architektonicznym projektom nie szczędził – za impotenta samego siebie nie uważał.

Ponoć praprzyczyną wszystkiego i złym duchem tego żałosnego nieporozumienia był Stanisław Przybyszewski. To on pewnej burzliwej nocy spotkał w kawiarni młodego krakowskiego architekta, Antka Łuckiego, i pełen szatańskiego niemal patosu, nazwał go budowniczym Solnesem. Do miasteczka naszego w sezonie zjeżdżało moc starych krakowian i nieraz słyszałem to opowiadanie. Pogoda była pod psem, można powiedzieć zupełnie pod Przybyszewskiego. Ochłapy mokrego śniegu waliły w szyby nocnej knajpki, prostytutki na Floriańskiej i Św. Jana aż płakały z chłodu i żalu. Nie wiedzieć skąd, ni to spod szynkwasu, ni to spod nóg samotnej pani w czerni i w kapeluszu ze strusich piór, siedzącej na kanapie, wylazł przybłęda, czarny pudel na strzyżonych nóżkach, i podszedł do Przybyszewskiego, by otrzeć się o jego kolano. Sam czart! Cha cha! Przybyszewski przechylił się przez stolik, chwycił za rękaw Antka Łuckiego i szepnął: – Robaczku! Ja tylko wiem, co w tobie śpi. Geniusz na pierzynie. Talent przy­kryty watowaną kołdrą. Obok ciebie leży albo nabity rewolwer i samobójstwo, robaczku, albo genialność. Budowniczy Solnes, wybieraj! Cha cha! Ale pamiętaj – na tej ziemi oczom swoim nie wierz i buduj prachucią!

Kundel stanął na tylne nóżki i wyciągnął do Antka Łuckiego łapę. Oczy podobno błyszczały mu czerwonym blaskiem. Sam czart!

Nie wiadomo, jak przy pomocy chuci zbudował budowniczy Solnes dwie secesyjne kamieniczki w Krakowie, już obecnie nieistniejące – ale kariatyda na jednej z nich miała takie piersi, że podobno pani Dragina (osoba pod tym względem raczej szczupła) nie mogła ich mężowi darować nawet na jego łożu śmierci.

Tak, Przybyszewski odegrał swoją rolę. Jak wiadomo, pierwszą żoną Mocnego Człowieka była Dagny, Norweżka. Łucki, który chodził za nim jak cień, nie chciał pozostać w tyle. Już na Plantach krakowskich go poznawano i mówiono do niego: mistrzuniu. Już nazwa budowniczy Solnes przylgnęła do jego peleryny i młodopolskiej rudej brody, w czym trochę przypominał Wyspiańskiego. Prawdopodobnie dlatego Antek Łucki nie mógł już się ożenić z Polką i po powrocie z Bułgarii, gdzie spędził lato szkicując sklepienia zabytkowych klasztorów, przywiózł z sobą panią Draginę.

Na szczęście Przybyszewskiego już nie było w Krakowie, i pani Draginy nie poznał. Nietrudno byłoby się domyślić, co by się w przeciwnym wypadku stało. Kraków natenczas przeżywał początek swego upadku. O Antku Łuckim prawie zupełnie zapomniano, najprawdopodobniej sam Przybyszewski o nim nie pamiętał, bo w Moich Współczesnych o nim nawet nie wspomniał. Ale Budowniczy Solnes pamiętał o swej wielkości, żyły w nim wciąż niepokój i tęsknoty przez Przybyszewskiego obudzone. Zdawało mu się, że powiedzieć światu, co miał do powiedzenia, przy pomocy kamieniczek nie mógł. Przerzucił się na rzeźbę. Z pewnością nie obeszło się tu bez wpływów jego żony, pani Draginy.

Umarłszy w młodym względnie wieku, bo mając zaledwie lat pięćdziesiąt, pozostawił żonie w testamencie tę właśnie pagodę otoczoną krokusami oraz testament polecający wykończenie tamże dzieła jego żywota: znakomitej Męki Pańskiej, wyrzeźbionej w kieleckim różowym marmurze. Właściwie Męka była wykończona jeszcze na długo przed feralną nocą, kiedy w mózgu budowniczego po przepiciu pękło naczyńko – brakowało tylko granitowych schodów, do niej prowadzących. Wdowie nie starczyło pieniędzy na ich wykończenie.

Mieszkała, niby to osamotniona, na swym zieleniejącym wzgórzu, o widoku jedynym w Polsce (a może w całej Europie Wschodniej) o panoramie Tatr niezapomnianej – zeszpeconej co prawda odrobinę przez czerwony dach małej wstrętnej chałupki, mieszczącej się tuż na stoku, po prawej ręce pagody. Dach ten był powodem nieustannych zgryzot nieboszczyka i jego żony – wyjątkowo szpecił dziką okolicę.

Pod dachem tym, w ciszy domowego ogniska, a właściwie w cieple buchającym spod blachy kuchennej, wygrze­wała się w kłębek zwinięta lokajska dusza Barskiego.

Byłem podówczas 19-letnim studentem Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i wyjechałem w góry na plenery. Zwabiony urokiem Podbazia, wynająłem u Barskiego stryszek, do którego się wchodziło po średniowiecznej, skleconej bez żadnego gwoździa, drabince. Przez okienko w dachu widać było taras, szereg okien (z których dwa od sypialni pani Draginy Łuckiej) oraz szklane francuskie drzwi. Pewnego późnego wieczoru drzwi te otworzyły się i wyszła kucharka Antosiowa z elektryczną latarką w ręku. Był słaby halniak i wiało akurat w moją stronę. Przed paroma godzinami padał deszcz i widziałem, jak Antosiowa jedną ręką wysoko podtrzymywała swą bufiastą spódnicę. Nie zważając na krokusy, deptała po nich, idąc wprost ku naszemu gankowi. Po chwili zapukała i zapytała sennym, niezadowolonym głosem: – Panie Barski, czy wy już śpicie?

– Bo co? – odpowiedział z dołu Barski.

– Ona pana woła, bo jej się coś przyśniło.

Domyśliłem się, czemu tym słowom towarzyszył chichot. A właściwie dwa chichoty. Coś niecoś wiedziałem o tym, jak się okoliczni górale odnoszą do wdowy po budowniczym Solnesie. Z pewnością to ten bułgarski akcent tak ich bawi, pomyślałem.

– To niech pani Antosiowa jej powie, że jestem w szelkach – odpowiedział głos Barskiego. – Włożę tużurek, to przyjdę.

– Ach, niech pan idzie w szelkach, czy ona szelek nie widziała? Gdybym chciała i zaczęła liczyć te szelki, tobym się na palcach rąk nie doliczyła. A nie, panie Barski? – Antoniowa wciąż była senna i nawet plotkowała śpiącym głosem.

– A co jej znowu się przyśniło? – spytał Barski.

– Że nieboszczyk pan Łucki zrywa tulipany. Jej się wciąż śni, że zrywa tulipany, a u nas akurat nie rosną. Pan nie wie, co tulipany znaczą?

Co za brednie! pomyślałem. I wychyliwszy się przez okienko, oparłem się o parapet.

– Ja, proszę pani Antoniowej, wcześnie kładę się spać, bo pani wi, jaką mam nogę, i doktor kazał mi jej nie nadwerężać, żeby w fotelu siedzieć lub na łóżku na materacu leżeć. Ja jestem obraźliwym człowiekiem, pani Antoniowo, i pamiętam długo, jak kto ze mnie żarty stroi. Ja, prawda, mam sennik, egipski sennik, ale po nocach jej go nosić nie będę, nawet tużurku wkładać swego nie chcę.

– Kiedyż ja nie dlategom przyszła, że jej się coś przyśniło, panie Ksawery. Ale jej się przyśniło o tulipanach akurat wtedy, kiedy listonosz telegram przyniósł. Dla mnie sen to ważniejsze niż telegram, więc dlatego z początku o śnie powiedziałam. Kazała powiedzieć, żeby pan zaraz przyszedł, bo ten telegram pana dotyczy. Architekt jakiś telegrafował, a ona chce, żeby u pana zamieszkał.

– To dlaczego Antosiowa od końca zaczyna? Już idę, już idę, niech to, psiakrew, cholera ciężka... – Ostatnie słowa wyszeptał, a potem stuknęły na dole drzwi

Widziałem promyk latarki i dwie ciemne postacie, jedna męska, kulejąca jak to nieszczęście, druga z babską podetkaną spódnicą. Znikły w drzwiach Domu na Baziach.

– Ja, proszę pana malarza, lubię piękne obrazy i w ogóle przedmioty ze wzorami i kosztowne – mówił do mnie nazajutrz Barski, gdy zlazłszy po swej drabince, przechodziłem przez kuchnię. – Pan moim towarzystwem nie pogardzi, kiedy pokażę panu swe herbowe talerze, serwis obiadowy i podwieczorkowy, i trzy tuziny sztućców srebrnych też z herbami, tylko zdekompletowane.

– Bardzo to mnie ciekawi – powiedziałem – czy ładna porcelana, lubię ładną porcelanę, chociaż na niej się nie znam. Trzeba umieć czytać te znaczki na spodzie...

– Niechże pan malarz na chwilę ze mną usiądzie. Ja ze swą skaleczoną nogą stać długo nie mogę, ale sam siedzieć, kiedy pan szanowny stoi, nie chcę. No, niech pan powie i pomyśli, czy z taką nogą jak moja ktoś może być kelnerem? Śmiech na sali.

Kuchnia śmierdziała biedą, ale stały w niej dwa biedermayerowskie fotele z trochę wytartym jedwabnym obiciem. Siadłem na jednym, postawiwszy między kolanami złożone sztalugi.

– Jakim kelnerem? – spytałem zdziwiony. – Nie bardzo zrozumiałem, o czym pan mówił?

– A czy pani Dragina Łucka jeszcze nic panu o mnie nie mówiła?

– W ogóle miałem przyjemność poznać tę panią dopiero przedwczoraj. Na mostku przez potoczek. Ukłoniłem się jej tylko.

Barski siedział, podkurczywszy lewą nogę pod fotel, a prawą wyciągnąwszy przed siebie. Zauważyłem, że nie mógł jej wyprostować, lecz trzymał jakoś półłukiem, przekrzywioną w bok. Miał czarny wąsik, bardzo charakterystyczny czarny wąsik, który swym kształtem coraz bardziej straszył całą ludzkość.

– Na pewno zaprosi pana na obiad, bo ona lubi młodych ludzi. Zwłaszcza z takimi oczami jak pan. Pan się dziwi? Ja też się dziwię. Ale zauważyłem, że ona zawsze otacza się ludźmi z błyszczącymi oczami.

– Jakie to dziwne! – zawołałem z zaciekawieniem i trochę ubawiony.

– A panu oczy błyszczą. Ja, jak patrzę na siebie w lustro, to od razu widzę jakby sadzawkę z rzęsą. Ale niech pan nie wierzy jej, że byłem kelnerem!

Odniosłem wrażenie, że chciał mi się przypodobać, bo pochylił się w krześle do przodu z trochę przychlebiającym i właśnie... niech go diabli! właśnie z trochę kelnerskim uśmiechem. Ale noga? Czy z taką pokraką można podawać do stołu? Najwidoczniej mówił prawdę. Albo pół.

– Owszem – powiedział – miałem zakład gastronomiczny, temu nie przeczę. Ale być właścicielem zakładu, a kelnerem to dwie, panie, różnice. Chce pan, ja zaraz panu pokażę, niech pan nie odchodzi.

Ze zwinnością kaleki poderwał się z fotela i pokuśtykał do drewnianego niemalowanego kredensu. Otworzył szufladę i wyciągnął parę widelców i noży. – Niech pan popatrzy – powiedział – inicjały i herb. Pięć pałek, szlachecki. Ot, tu. Proszę: J. K. B. Jerzy Ksawery Barski.

– Piękne widelce – powiedziałem. – Bardzo mi się podobają.

– Och, proszę pana, co tam widelce, czego ja nie miałem! A teraz do czego doszło? Proszę sobie wyobrazić, że od dziś będę nocował w tej kuchni, bo nawet własny pokój musiałem wczoraj wieczorem podnająć, żeby pani Draginie Łuckiej zrobić uprzejmość. Nie wiem, jaka jest bułgarska szlachta, ale wątpię, żeby była taka gościnna jak nasza. Oczywiście, każę sobie za to zapłacić, bo pan wie, że mam czworo dzieci w szkole. Ale chciałem pana zapytać: czy nazwisko Ordęga coś panu mówi?

– Nic specjalnego. Ale już spotkałem się z tym nazwiskiem.

– A architekta Ryszarda Ordęgi pan nie zna? Nie? Bo proszę sobie wystawić, wczoraj zatelegrafował do pani Draginy, że wieczorem przyjeżdża. Pani Łucka pomyślała, że zechce się u niej zatrzymać, ale dba o swoją reputację, pan rozumie – nawet w szelkach nie mogę do niej wejść – bo jest samotną wdową, więc wynajęła dla niego pokój u mnie.

– Ach tak?

– Właśnie. Odstąpiłem mu swą sypialnię; myślałem, że nocnym pociągiem przyjedzie, i za przeproszeniem gu. Na pewno zatrzymał się u Drukowskiego w hotelu.

– A po co on przyjechał?

– Bo wszystkiego jej za mało! Widział pan tę Mękę Pańską?

– A jakże, widziałem!

– Ona chce pod nią grotę zbudować. Coś jakby katakumby chrześcijańskie. Rzym chce starożytny na Baziach wybudować. Takie są jej intencje. Tylko nie wiem, skąd ona forsę na taką grotę dostanie. Bo o forsie ja coś niecoś wiem. Ja na kilometr, proszę drogiego pana, czuję, jak kto ma forsę. To zresztą od razu po twarzy widać, niech pan mi wierzy. I po ramionach. Ja, proszę pana, kiedy sam na siebie do lustra teraz patrzę, to od razu widzę, że nie śmierdzę groszem. To w rysach siedzi. Kiedy kto do mej restauracji przychodził, to ja mu zaraz na twarzy tego rysu szukałem. A teraz niech pan popatrzy na moje ramiona. Proszę!

Barski wyprostował się w fotelu i podniósł jedno ramię do góry. Wyglądał jak czupiradło. Potem podniósł drugie, aż głowa mu jakby się w plecy obsunęła. Zauważyłem, że miał sterczące uszy. Nie wytrzymałem i parsknąłem.

– Gdyby pan tyle lat miał do czynienia z klientelą, to pan by się nie śmiał – zauważył trochę płaczliwym tonem. Ale zupełnie się nie obraził. Nawet zobaczyłem na jego wargach jakby odbicie mego własnego uśmiechu. – Jeżeli idzie o flotę, to słowo honoru daję, że jak wyżeł ją czuję. Ludzka twarz mnie zawsze interesowała. Teraz patrzę w pańskie oczy i też się interesuję.

– To chyba dlatego mówił pan o tym, że panią Łucką otaczają ludzie z błyszczącymi oczami? – spytałem. – Ale co w tym takiego nadzwyczajnego? Błyszczą, bo widać, ona im się podoba. Ja jako malarz też trochę na twarzy ludzkiej się wyznaję.

– Młody pan jeszcze jest, panie Nitonicki – rzekł do mnie. – Ja z jej znajomymi nieraz rozmawiałem, to też błyszczeli na mnie oczami. A czy ja im się podobam, czy co! A panu! Czy pan do mnie w konkury chodzi, czy co? Dlaczego ma pan taki błyszczący wzrok?

– Ja? – zdziwiłem się. – Co ja? Dlaczego pan mnie do tego wplątał?

– Znowu się pan śmieje? Do widzenia się z panem. Dziękuję, że pan ze mną posiedział. Pan idzie malować przyrodę czy portrety? Słyszałem, że maluje pan córkę Drukowskiego.

– Tak, maluję pannę Lusię siedzącą przy pianinie.

– I co ma pan za to? Stołuje się pan u nich?

– Owszem, jadam za to w restauracji Drukowskiego obiady.

– Mógł dawać i kolacje. To mój kolega, chociaż udaje, że mnie nigdy na żywe oczy nie widział. Nosi pierścionek z bryliantem na palcu, a w krawacie ma perłę. Niech pan nie wierzy ani jednemu jego słowu. A o inżynierze Ordędze niech się pan tam przepyta jakby przypadkiem.

– A po co?

– Jeżeli zatrzymał się u nich, to z pewnością jadł u nich kolację. Ciekawy jestem, co sobie z jadłospisu wybrał. Proszę pana, niech pan mi pokaże, jak gość czyta kartę z menu, ja zaraz panu powiem, co to za jeden. Z zamkniętymi oczami powiem. Niech pan nigdy się nie przyjaźni z człowiekiem, który przeczyta kartę od deski do deski, a potem zawsze wybiera sznycel po wiedeńsku. Taki człowiek nie jest wart uwagi.

– A dlaczego on pana tak interesuje?

– No bo po sąsiedzku. Chcę wiedzieć, kto u mnie będzie mieszkał i za kreta tu pracował. Grotołaz czy jak to się nazywa. Groty jej się zachciewa, katakumby.

– Ale, panie Barski, pan wciąż tak mówi, że ja właściwie nic nie rozumiem. Po co miałaby pani Łucka sprowadzać architekta i w zboczu kopać jakieś katakumby, jak pan to nazywa?

– Chce zwłoki nieboszczyka pana Antoniego Łuckiego, święć Panie Boże nad jego pamięcią, przenieść pod samą Mękę Pańską. Jeżeli pan pozwoli, to panu zaraz opowiem.

– Kiedyż już nie mogę, drogi gospodarzu! – powiedziałem, wstając. – Nie chcę, żeby panna Lusia na mnie czekała. Bo kiedy modelka się przeczeka, to to zawsze odbija się na wyrazie twarzy. Ja też jestem fizjonomistą.

Wziąłem złożone sztalugi i pudło z farbami i zbiegłem po schodkach na zbocze.

Byłem na czczo, bo miałem tylko parę groszy na farby i właściwie jadałem tylko raz dziennie, kiedy po skończonym seansie schodziłem do restauracji Drukowskiego. Liliowe pole krokusów rozpościerało się u moich nóg. Chociaż nigdy jeszcze nie piłem szampana i nie wiedziałem, jak on smakuje, pomyślałem, że powietrze było jak szampan. Nawet z lekka musowało. Odwrócony do mnie prawie stopami i widoczny w skrócie Giewont był ciemnogranatowy i wydawał się tak blisko! Przy każdym kroku rósł mi w oczach. Do miasteczka było tych kilka kilometrów.

Gdy wszedłem do oszklonej werandy restauracji Drukowskiego, Lusia siedziała za kontuarem. Była w moim wieku, ale odznaczała się znienawidzoną przez malarzy banalną urodą: miała nosek, oczki, usteczka. Dalibóg, miała nawet loczki! Kiedy brałem pędzle do ręki, mnie się nawet chciało płakać. Poszliśmy na górę. Chciała koniecznie pozować przy pianinie, na którym stała doniczka z alpejskimi fiołkami. Chciała poza tym, żeby na portrecie była podobna do siebie jak dwie krople wody i żeby pod nosem i pod oczami nie było żadnych cieni. Przysłoniłem firanką jedno okno, żeby światło w jej pokoju było bardziej rozproszone, i włożyłem kciuk w otwór palety. W czasie seansów pozwalałem jej rozmawiać, aby zachowała możliwie naturalny wygląd. Ale dziś jej głupio sympatyczna twarzyczka wyrażała wzburzenie.

– Niech pan sobie wyobrazi, panie Karolku, że prawie całą noc dziś nie spałam, bo przyjechał jakiś gość i zatrzymał się u nas pod siódemką. To pokój najgorszy, bo akurat nad dansingiem. Myśmy z mamusią już poszły spać, a tu nagle krzyk na całe piętro. A to, okazuje się, krzyczy ten gość spod siódemki.

– Był na pewno pijany?

– Tatuś mówi, że zjadł na kolację filet mignon z tartym chrzanem i z jajkiem i wypił tylko pół butelki Bordeaux. Był trzeźwy jak but.

Przypomniał mi się Barski i roześmiałem się. – Gdyby zjadł sznycla po wiedeńsku, na pewno byłby nie krzyczał – powiedziałem. Wtem coś jeszcze głupszego przyszło mi do głowy i zastygłem z pędzlem w ręku. – Ale, ale, panno Lusiu! Czy pani wie, że pani Dragina Łucka ma zamiar kopać katakumby i zaprosiła w tym celu ni to inżyniera, ni to architekta?

– A jak się nazywa?

– Ryszard Ordęga.

– Chryste Panie! – Lusia z wrażenia oparła się łokciem o klawiaturę i pianino jękło. – Ten sam – powiedziała. – Ten sam wariat. Niech pan posłucha, czy normalny człowiek może się przestraszyć saksofonu? Niech pan pomyśli.

– Zależy od okoliczności – powiedziałem, wciąż malując. – Zależy, to zależy. A czy on się przestraszył?

– Nic nie zależy. Pan po prostu maluje i nie słucha, co mówię. Każde góralskie nawet dziecko wie, co to saksofon, jak to wygląda i jak to brzmi.

– To zależy – powtórzyłem – to zależy. Niech pani trzyma głowę trochę bardziej na prawo. Ot tak, dziękuję.

Trajkotała przez cały czas, bite półtorej godziny usteczka jej się nie zamykały. Oto, czegom się dowiedział z wielkimi szczegółami, którym, wyznam, nie dałem wiary. Bo i skąd by Lusia o takich szczegółach mogła wiedzieć? Soi-disant inżynier Ordęga przybył w istocie poprzedniej nocy i po zjedzeniu kolacji udał się na piętro, gdzie razem było dziesięć pokoi do wynajęcia. Hotelik, jak widzimy, nie był wielki, ale konkurencyjny Bristol nie dorównywał Drukowskiemu ani pod względem kuchni, ani obsługą. Pokoiki jednak miały ten defekt, że posiadały wyjątkowo cienkie drewniane podłogi, będące niekiedy nawet powodem zażaleń. Zwłaszcza jeżeli miłujący spokój gość otrzymywał numer siódmy, który znajdował się akurat nad salą dansingową.

Ordęga wszedł za służącym do tego pokoju, tak opowiadała Lusia, podziękował za ciepłą wodę i wyjrzawszy przez okno, zapytał:

– A czy daleko stąd na Bazie? – Głos miał nijaki, nie­zwracający na siebie uwagi, ot taki sobie głos jak każdy inny.

Służący postawił w kącie walizkę i torbę.

– To zależy, czy liczyć od poczty, czy od szpitala.

– Od poczty? Hm. A poczta?

– Akurat naprzeciwko! – Służący podniósł storę drugiego okna i oczom Ryszarda Ordęgi ukazał się dwupiętrowy gmaszek z oświetlonymi gdzieniegdzie oknami. Wtem służący odwrócił się z zakłopotaniem...

Tu Lusia urwała i patrzyła na mnie poszerzonymi oczkami z wyraźnym osłupieniem.

– Niech pani patrzy na doniczkę z fiołkami, proszę pani, panno Lusiu. Proszę nie odwracać głowy w moją stronę. Ale opowiadać pani może. Co się stało służącemu, że się odwrócił z zakłopotaniem? Który to służący? Czy to ten nocny portier Wincenty?

– Tak, Wincenty. Wie pan, co mu się wydało?

– Nie, nie wiem. Skąd bym mógł wiedzieć. Może wydał mu się znajomy?

– Nie, panie Karolku. Wincenty mówi, że pan Ordęga wydał mu się hipnotyzerem!

W tej chwili zauważyłem, że światełko na czubku jej nosa było znacznie bardziej matowe, niż to mi się z początku wydawało. Wziąłem trochę kadmium i zmieszałem go z karminem.

– Hipnotyzerem? – powtórzyłem. – Patrzcie. Hipnotyzerem? A czy Wincenty kiedy widział hipnotyzera? Niech pani troszeczkę się uśmiechnie. Nie, mniej. Ot, tak.

– Widział w cyrku.

– Co? Kogo widział w cyrku? – spytałem w roztargnieniu, wciąż malując.

– Ach, mój Boże, pan wciąż nie słucha. Wincentego kiedyś jakiś iluzjonista hipnotyzował w cyrku. Mówił mu: „Na panu marynarka się pali!” Albo mówił: „Idzie pan po kolana w wodzie!” I Wincenty we wszystko to wierzył i nawet czuł, że się pali i jest po pas mokry.

– Bardzo ciekawe – powiedziałem – bardzo ciekawe. Albo właściwie, to w tym nie ma nic ciekawego. Fortel. Stary trik. Ale dlaczego mi pani o tym opowiada?

– Bo iluzjonista położył przedtem Wincentemu rękę na ramieniu. Jakże pan tego nie rozumie! Położył rękę zupełnie tak samo jak pan Ordęga...

Znowu zaczęła trajkotać bez żadnego sensu. Zrozumiałem, że potem nocny portier i nowo przybyły inżynier ucięli sobie wcale długą pogawędkę. Podobno rozmawiali o drożyźnie, o polityce, o letnikach, a nawet o Bogu. Ordędze bardzo się podobało, że nocny portier był człowiekiem wierzącym. – To bardzo wygodnie! – skomentował. Portier zaczął się kłaniać i już odszedł do drzwi, gdy nagle posłyszał jeszcze jedno pytanie:

– A czy posterunek stąd daleko?

Wincenty, chociaż zrozumiał, że przyjezdny żartuje, uczuł się trochę nieswojo.

– Posterunek? Pan szanowny o policję się pyta?

– Ano tak. Zawsze lepiej wiedzieć, czy mamy ją gdzieś pod bokiem.

Obaj roześmiali się. Ale panna Lusia, gdy o tym opowiadała, znowu łokciem zawadziła o klawiaturę: bim, bom, bam!

– To jeszcze nie koniec, panie Karolku – mówiła. – Wincenty oczywiście powtórzył to tacie, ale tata zna się na ludziach i mówi, że ten Ordęga musi być człowiekiem z towarzystwa, bo ma paszport zagraniczny z różnymi wizami. Tylko nie może zrozumieć, dlaczego jest taki nerwowy.

– A po czym to widać?

– Po saksofonie.

– Znowu ten saksofon! Jaki saksofon?

– Przecież już panu opowiadałam!

– Pierwszy raz słyszę, słowo daję.

– Czy mogę spocząć na chwilkę, bo mnie szyja boli?

– Proszę.

– To ja panu znowu opowiem.

A było to tak. W samym środku nocy, mniej więcej o drugiej, w końcu korytarza na piętrze zaturkotał dzwonek i w pudełku z numerkami wyskoczyła siódemka. Kiedy dzwonienie się powtórzyło, a śpiący w portierce Wincenty się obudził, z drugiego piętra zeszła pokojówka Frania w naprędce narzuconej sukience. Znałem tę wiedźmę z widzenia; gdy przechodziłem obok niej ze swymi sztalugami, nigdy nawet nie odpowiadała na moje dzień dobry. Rzadko kiedy pod powabną skądinąd powłoką trzydziestoletniej krakowianki mieściła się dosłownie taka cholera. Obsługując gościa, czyniła mu wielką łaskę. Obcasy wpijały się w czerwony chodnik i ramionami poruszała raz naprzód, raz do tyłu. Tymi poruszeniami chciała jak gdyby obrazić cały świat.

Zapukała do drzwi siódemki. Ku jej zdziwieniu nikt nie odpowiedział: proszę. Natomiast po chwili drzwi bezszelestnie się uchyliły i na próg wyszła męska postać w piżamie i w hotelowej kołdrze narzuconej na ramiona. Był to inżynier Ordęga.

Zgodnie ze słowami Frani wyglądał jak człowiek, który ujrzał koniec świata. Pot mu się perlił na czole. Oczy przesuwały się z przedmiotu na przedmiot, nie zatrzymując się na żadnym.

– Co to jest? co się stało? na Boga? – zapytał głosem urywanym i niemal drżącym.

Frania uśmiechnęła się z impertynenckim spokojem. Odpowiedziała, że nie bardzo rozumie, o co ją pyta. Ale że jeżeli domyśla się słusznie, to widocznie idzie mu o saksofon. Tak, po prostu nowy saksofon. Inauguracja kupionej w przededniu srebrnej trąby. Czy pan tylko po to dzwonił o godzinie drugiej w nocy, żeby się tego dowiedzieć? I dlaczego pan tak krzyczał?

Palcem o lakierowanym olbrzymim paznokciu wskazała gdzieś sobie pod nogi. Przerażony inżynier również spojrzał w dół.

– Tam? – spytał. – Czy tam, co? Dansing?

Oczywista rzecz. Aż się podłoga, ta wyjątkowo cienka podłoga, trzęsła i uginała od odbywającego się na sali dansingowej szału. Zdawało się, że szczyty Tatr wraz z zawrotnymi turniami zsunęły się z miejsc i teraz partycypują w tanecznej zabawie naszego miasteczka.

Bo umiało się bawić lepiej niż Davos lub portowa dzielnica Marsylii. Niedoszłe umrzyki (jak nazywano kuracjuszy) oraz wykolejeńcy, od których na ulicach aż się roiło, odnosili się do życia jak do zabawy trwającej o tyle nieprzerwanie, o ile nieprzerwanie ciekły w kraju rzeki Baczewskiego i Kantorowicza (ówczesne wódki). Notabene na brzegach tych rzek odbywały się jeżeli nie orgie, to pikniki i widać było półnagie ciała kobiet grających w brydża. Ale, Boże ty mój, jaki katzenjammer czekał ich – tych wszystkich letników i kuracjuszy – na tamtym świecie!

– Ach to tylko to? To tylko muzyka? – z pewnym zdziwieniem uśmiechnął się Ordęga i otarł czoło kołdrą.

A czegóż się w takim razie spodziewał? Czy naprawdę trąby jerychońskiej? Dziwne. W średniowiecznej wiedźmie, ulokowanej w ciele pokojówki, wszystko aż zakotłowało. Podniosła oczy jak dwie szpilki i wpiła się nimi w twarz gościa hotelowego. Przez chwilę oboje milczeli. I potem nagle Frania zaczęła się czerwienić.

– To bardzo zajmujące, panno Lusiu – powiedziałem i zajadle zacząłem mieszać pędzlem farby na palecie. – Ale tatuś zaraz może wejść i zauważy, że ja jeszcze nie zacząłem malować pani sukienki. Może pani mówić i nawet się ruszać, ale nie łokciami. Proszę tej fałdy nie prostować.

– Kiedyż, panie Karolku, ja nie chcę, żeby były fałdy. Pan musi mi obiecać, że fałdy nie będzie. Obiecuje pan? Bo inaczej nie opowiem, jak się z Franią skończyło. Wie pan, ja mam wrażenie, że ona się zakochała...

– Zdaje mi się, że ona się w każdym kocha!

– Pan jej nie zna! Tatuś by takiej nie trzymał. Tatuś chce, żeby ona była ufryzowana i żeby się podobała, bo tak powinno być w hotelu, ale nie chce, żeby się zanadto komukolwiek podobała. Pan rozumie.

– Pan Drukowski, pani tatuś, może być o to spokojny. Znam takich, których ona wręcz straszy, a nie pociąga. Ale dlaczego się Frania zaczerwieniła?

– Nie potrafiła mi tego opisać. Powiedziała, że nagle uczuła, jak gdyby ona również stała otulona w watowaną kołdrę. „Czy ci się zrobiło gorąco, czy co?” spytałam. „Nie wiem, czy ja panience mogę takie rzeczy opowiadać, odrzekła. Ale panienka już jest dorosłą panienką, może się domyśli. Popatrzył na mnie tak, jak... że mnie ciepło wokoło talii i piersi się zrobiło.”

– Wielkie rzeczy – powiedziałem. – Po prostu zrobił do niej oko.

– Hm hm. Nie wiem, Frania nie taka. Frania na perskie oko tylko fuka. Powiada, że spotulniała nagle i pyta gościa, czy nic mu więcej nie potrzeba. Może jest chory, skoro saksofonu się przestraszył. Zaproponowała mu nawet, że przyniesie herbaty.

– Sielanka – powiedziałem. – Chciałbym to widzieć. Frania w kagańcu.

– Ale pan wciąż nie wie, jak to się skończyło.

– A jak? Pocałował ją?

– Powiedział do niej: „Ja się nie saksofonu przestraszyłem, proszę panny, ja się przestraszyłem Boga!” i zamknął drzwi.

Podrapałem się za uchem i nie wiedziałem, jak to skomentować.

Zresztą była już pora obiadowa i umywszy w toalecie terpentyną i mydłem ręce, usiadłem w ciemnym kącie bufetu przy małym stoliku dla mnie przeznaczonym. Obiad zawsze był ten sam: krupnik i kotleciki z krajaną w kostki marchewką. Przez szklane drzwi widziałem część werandy, na której o tej porze zbierała się najlepsza sosieta miasteczka.

Werandę tę, umeblowaną kanapkami obitymi czerwonym pluszem, nazywano pępkiem naszego światka. Niemal wszystkie dramaty, a mieliśmy ich całą kupę, zwłaszcza w martwym sezonie, wszystkie romanse i wielodniowe popijawy zaczynały się i kończyły w gąszczu jej doniczkowych palm i w cieniu pająków zwisających z sufitu. Lub jeżeli to się odbywało nocą, w świetle różnokolorowych papierowych lampionów. Bywalce mogli dokładnie wskazać, przy którym stoliku ten się z owym pokłócił i na jakiej kanapce tamci się pokochali ku nieszczęściu prawowitych małżonków. Pokazywali nawet pod parapetem okna ślad kuli utkwionej w ścianie, jak również tłumaczyli pochodzenie rysy na marmurowym blacie trzeciego od brzegu stolika.

Drzwi za szynkwasem otworzyły się i do bufetu przyszedł sam pan Drukowski. Pośpiesznie otarłem sobie usta serwetką, wstałem i ukłoniłem się. Odkłonił się łaskawie i ku memu zdumieniu przysiadł się do mego stolika.

Były ziemianin, osobisty przyjaciel niemal wszystkich polskich artystów, będący ponoć na ty z samym Sienkiewiczem, pan Drukowski ważył co najmniej dwieście funtów. Policzki jego przypominały pąsowe poduszeczki, a białe wąsy były do tego stopnia staropolskie, że aż się wydawały teatralnym rekwizytem. Małe, bardzo błękitne oczki były podpuchnięte i przyglądały się każdemu dobrotliwie a sprytnie. Dopiero co wstał z łóżka, bo zwykle kładł się spać, gdy już dniało. W klapie jego czarnej marynarki był jak zawsze czerwony goździk.

– Chciałem się o coś pana zapytać – zaczął. – Dziś słyszałem nowość, która mnie bardzo obeszła. Nie wiem, czy to prawda. Ale podobno pani Dragina Łucka chce swemu Antkowi budować na Baziach tumbę.

– Owszem – odpowiedziałem ze zdziwieniem – coś mi się już dziś obiło o uszy. A czy pan go dobrze znał?

– Kogo? Antka? Jak stare kalosze. Ja, panie, wszystkich ich znałem. Ale wyznam, że Antek zrobił mi niespodziankę.

– Jaką?

– No, że się ożenił. W Krakowie, przykro powiedzieć, żadna panna z dobrego domu nie mogła z nim kwadransu usiedzieć. Flaczek. Jak zaczynał coś opowiadać, to za nic nie umiał tego skończyć. Poza tym miał taki tęskny, przymilający wzrok, jak tylko pies ma, gdy merda ogonem.

– A oczy? To mnie bardzo ciekawi? Czy mu one błyszczały, czy też były mętne? Mam pewien powód, dla którego się pytam.

– Oczy miał piwne i jakby z łezką. Gdyby się skrzyły czy błyszczały, tobym pamiętał. Widzę, że już skończył pan swe kotleciki. Napijemy się po kieliszku wiśniówki, zapraszam pana, bo zawsze do artystów miałem słabość. – Klasnął w dłonie i rzekł do kelnera: – Dwie wiśniówki z tej odkorkowanej flaszki, wie pan?

– Dziękuję panu – rzekłem. – A jak właściwie doszło do tego ożenku?

– Mare Tenebrarum, proszę pana. Romans na księżycu. Nie wiem, jak się wyrazić. Puste miejsce na mapie świata. Wszyscy mają swoją biografię od początku do końca. A Antoś Łucki miał swoją biografię, swój życiorys aż do 47. roku życia, do wyjazdu do Bułgarii. I nagle stop. Urwał się jak taśma kinowa. I rób co chcesz – żył bez życiorysu jeszcze przez trzy lata, aż mając pięćdziesiątkę kipnął. Pan już poznał panią Draginę Łucką?

– Niezupełnie. Spotkałem ją tylko raz przy szlaku koło mostku, kiedy zrywała kaczeńce. Ukłoniła mi się pierwsza i spytała, co dziś namalowałem. Wie, że mieszkam od pewnego czasu obok Domu na Baziach.

– Zrywała kaczeńce? Ach, psianoga! A czy zauważył pan, jak ona się przy tym naginała?

– Jak to, naginała się? Nie rozumiem. Naginała się zupełnie normalnie.

– Przecież to garbata!

– Że kto? Przepraszam? Nie rozumiem! – zawołałem zaskoczony. – Chyba się przesłyszałem? Że kto garbata?

– To pan nie wie?

– Co?

Pan Drukowski nagle jakby się opamiętał i z dostojeństwem poprawił wąsa oraz goździk w butonierce. Pochylił nawet szyję, jakby chciał go powąchać.

– Pan rozumie, drogi młody przyjacielu – zaczął zupełnie innym głosem, prawie o oktawę niższym – jestem szarmanckim człowiekiem w stosunku do pań, nikt jeszcze nigdy nie powiedział, że Drukowski o jakiejś damie odezwał się niewłaściwie. Dla mnie moja Frania nawet jest kobietą, a także ta gaździna, co przynosi do zakładu mleko. Człowiek z towarzystwa nie może być dziwakiem i nie przystoi mu otoczenia szokować, ale gdyby to ode mnie zależało, tobym całował rączki i Frani, i gaździnie. Mam we krwi ten stosunek do białogłowy, panidzieju. Ja byłem przeświadczony, że pan wie, iż pani Dragina jest cokolwiek odmiennie zbudowana, więc dlatego się pana spytałem. Ale to oczywiście zostanie między nami, honorowymi ludźmi. Smakuje panu wiśniówka? Ma pięćdziesiąt lat. Nie mogę patrzeć, jak tu inni chlają ją niczym czystą, wówczas gdy należy ją smakować pod językiem. Napijemy się jeszcze po jednym. A panu radzę, niech pan jej złoży kurtuazyjną wizytę.

– Kiedyż jestem bardzo nieśmiały i nie śmiem naprawdę nikomu zabierać czasu swą osobą – zająknąłem się, czując się w istocie dość głupio. Miałem tylko jedno płócienne ubranie, i to poplamione farbami – Pani Dragina może pomyśleć, że to impertynencja z mej strony.

– Na moją odpowiedzialność, panie Nitonicki. Niech pan zapuka do niej chociażby dzisiejszego wieczoru. Zobaczy pan, że coś dobrego z tego jeszcze wyjdzie dla pana.

Wciąż byłem naiwny i rzeczowy.

– Ale czegoż dobrego mogę się spodziewać?

– A niech pan na przykład spróbuje namalować Dom na Baziach otoczony polem krokusów. Nigdy nie wiadomo, może kupić. Tylko wie pan, niech pan tak krokusy maluje, żeby widać było, że to kwiatki. Zresztą nie będę pana uczył.

– Nie wiem, czy ja to potrafię, proszę pana. Zapukam do drzwi i co powiem? Przyniosłem pani obrazek? To będzie głupio wyglądało, że się napraszam.

– Nie, pan tego nie powinien od razu mówić. Pan musi zacząć od jej męża.

– Jak to zacząć?

– A po prostu. Szanowna pani, przepraszam, że się ośmieliłem zapukać, ale tyle słyszałem o małżonku pani, że chciałem obejrzeć miejsce, gdzie on mieszkał i tworzył. Zobaczy pan, co wtedy będzie. Po ile sprzedaje pan swoje akwarele?

– Ja jeszcze w tym roku nie sprzedałem żadnej.

Wypiłem drugi kieliszek wiśniówki i uczułem się nagle znacznie zaradniejszy. – A może w istocie spróbuję – powiedziałem.

– Będzie pan miał ze dwadzieścia pięć złotych, za to ręczę. Albo w każdym razie piętnaście.

– Ale ja akurat dziś słyszałem, że jest w tarapatach finansowych.

Drukowski popatrzył na mnie bystro, coś sobie pomyślał i potem znowu z lekka schylił się ku swemu goździkowi.

– Była. Była w tarapatach. Ale teraz nie wiem jak – odpowiedział. – Wszystko zależy. Skąd by miała pieniądze na architekta? Wciąż zapominam: jak panu na imię? Pan Włodek? Karol? Panie Karolku, niech pan coś dla mnie zrobi.

– Bardzo proszę. Słucham.

– Niech pan, jak będzie z nią rozmawiał, zapyta, co ona pisze.

– A czy ona coś pisze?

– A cholera ją wie, przepraszam za wyrażenie. Chciałem powiedzieć, że z paniami nigdy nie wiadomo. Wie pan, różne fanaberie, różne kaprysy. Literackie eseje. Jej służąca Antosiowa mówiła mej gaździnie, co z Baziów mleko przynosi, że pani Dragina całe rano w peniuarze stoi przed wysokim kantorkiem i wciąż coś pisze. Niekiedy po pięć godzin z rzędu. Gdyby to miały być rachunki, to chyba robi pracę za trzech buchalterów.

– Zapytam, obiecuję to panu – odpowiedziałem. – Nie wi­dzę w tym nic złego, więc spytam, co pisze. Może pamiętniki?

– Ej, chyba nie! Bo była tu kiedyś na obiedzie z pewnym wydawcą i słyszałem, jak się wyśmiewała z bab, które piszą pamiętniki... Życzę panu powodzenia, panie Nitonicki. Cieszę się, że pan Lusię maluje i oczy jej ładnie wypadły. Tylko, przepraszam, że tak szczerze mówię, dlaczego się krzywo uśmiecha. Ale wiem, wiem, obraz jeszcze nieskończony. Zobaczy pan, że oprawię go w wielką złoconą ramę.

Niech mnie diabli wezmą, jeżeli on nie ma racji, myślałem, idąc szlakiem podbaziańskim. Trzeba będzie namalować tę pagodę i jej przynieść. Namaluję akwarelę, bo olej długo schnie. Szedłem rozmarzony i w podniosłym nastroju i prawie nie zauważyłem, jak doszedłem do domku Barskiego. Słońce już zbliżało się ku zachodowi. Odwróciłem głowę i na tarasie Domu na Baziach zauważyłem panią Draginę. Była w jakiejś bardzo pstrej sukience przypominającej jawajski batik. Zdjąłem czapkę i ukłoniłem się.

– Proszę pana! – zawołała.

Starając się nie stąpać po krokusach i trzymając się zawiłej ścieżki, wznoszącej się ku pagodzie zygzakiem, pośpieszyłem ku niej. Sztalugi i pudło z farbami postawiłem na ziemi, sam zaś przystanąłem przed schodami na werandę.

– Słucham – powiedziałem. – Dzień dobry.

Zza balustrady była widoczna tylko górna część jej ciała, tylko popiersie. Miała wschodnią urodę i z lekka przypominała familijny portret, sczerniały i trochę popękany, który nie wiedzieć czemu wywleczono ze strychu i ustawiono na balustradzie werandy.

– Czy pan był w mieście?

– Tak.

– Słyszałam, że pan maluje portret Lusi Drukowskiej. Może pan był u nich w hotelu?

– Właśnie stamtąd wracam.

– Czy nie widział pan tam Barskiego? Kazałam mu pojechać dorożką góralską po jednego znajomego, który właśnie przyjechał, i nie wiem, dlaczego dotąd nie wraca.

– Czy może idzie o inżyniera Ordęgę? – spytałem.

– A pan już wie?

– Pani wie, jak jest w naszym miasteczku. Wszyscy o wszystkim od razu wiedzą wszystko.

– To prawda.

– Słyszałem od Lusi, że inżynier Ordęga wybierał się do miejskiej biblioteki. Może Barski go teraz tam szuka.

– Wybierał się do biblioteki? To dziwne. Czy nie mógł tego zrobić jutro?

– A nie wiem, proszę pani. Nie chcę plotkować, ale podobno w nocy był bardzo zdenerwowany. Nie znosi hałasu jazzowego i zrobił awanturę, że saksofon przeszkadza mu spać. Nie wiem, czy mogę mówić otwarcie wszystko, co o nim słyszałem. Pan inżynier może jest pani przyjacielem?

– Nie znam go nawet z widzenia – odpowiedziała. – Tylko mi się przyśnił wczoraj.

– Co? – zawołałem bardzo zdziwiony. – Jak on mógł się pani przyśnić, skoro nie wie pani nawet, jak wygląda?

– To nic nie znaczy – odpowiedziała jakimś głosem, trochę do jej poprzedniego głosu niepodobnym i jakby bardzo rozmarzonym. – To absolutnie nic nie znaczy. Takie rzeczy są zupełnie możliwe, może nawet codzienne. Ale co pan mi chciał o nim powiedzieć? Pan coś zaczął i urwał.

– To musi być bardzo dziwny pan, proszę pani, przepraszam raz jeszcze, że plotkuję. Bo kiedy pokojówka Frania zapytała go w nocy, czemu się tak tego saksofonu przestraszył, to on odpowiedział... Nie, proszę mi wybaczyć, ale jakoś nie przechodzi mi to przez gardło. Taki jakiś nonsens.

Stała nade mną, ja pod nią i po raz pierwszy oczy nasze się spotkały. I nagle uczułem się sztubakiem. Przypomniałem sobie, jak mając lat osiem kochałem się w mej ciotce Agacie i nie śmiałem zaglądać jej do oczu, bo się wstydziłem. Trwało to oczywiście sekundę. Ba, jeszcze krócej. I w ciągu tej sekundy wydało mi się, że posłyszałem zdziwiony głos ciotki: „Dlaczego ty mi nigdy w oczy nie patrzysz, Lolku?” A niech cię! pomyślałem, głupiejąc.

– Taki jakiś nonsens – powtórzyłem i już patrzyłem na jej usta. – Śmiesznie powtarzać.

– Ależ przeciwnie, proszę pana. To mnie bardzo zainteresowało. Nie wolno czegoś zaczynać, a potem nie kończyć, tak się nie robi.

– A więc dobrze – rzekłem trochę zgniewanym głosem. – A więc dobrze. Na pytanie pokojówki, dlaczego się przestraszył, pan Ordęga odpowiedział, że nie szło o saksofon. Że się przestraszył Boga!

Zaraz potem przeżyłem coś w rodzaju małego wstrząsu. Wciąż stałem pod nią, ona nade mną. I oto przy moich ostatnich słowach zobaczyłem na jej ustach uśmiech. Do tej pory wspominam ten uśmiech z dreszczem ni to podziwu, ni to... obrzydzenia. Bo jakby to powiedzieć, był to uśmiech wysoce łakomy, prawie żarłoczny. W ten sposób uśmiecha się gruba kobieta na widok ciastek z kremem.

Zresztą wnet spoważniała. Ale mam szybkie i dość wprawne oko malarskie i wiedziałem, że mnie ono nie zawiodło.

Trochę się poruszyła i popiersie schyliło się nad balustradą. Bardzo ciepłym, niskim głosem ni stąd, ni zowąd zaczęła mi dziękować: – Pan jest bardzo miły, że pofatygował się tu podejść. Dziękuję panu za szczerość. Wie pan, są ludzie, którzy nie mogą żyć bez szczerości. Jak ścięty kwiat bez wody. Zaraz więdną. Dziękuję panu jak za wodę, za czystą źródlaną wodę.

Wyznam, że to mnie trochę rozśmieszyło, bo akurat przygotowałem się do następnej tyrady:

– To ja szanownej pani jestem bardzo wdzięczny. Wdzięczny za zaproszenie. Dawno już chciałem prosić o zezwolenie przyjścia, bo niczego tak nie pragnę, jak zobaczyć otoczenie, te meble i przedmioty, których dotykał pani mąż. Tego ambiansu, w którym on żył i tworzył.

– To na cóż pan czeka? Proszę wejść po tych schodach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: