- W empik go
Wielkie nadzieje - ebook
Wielkie nadzieje - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 710 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazwisko mojego ojca brzmiało Pirrip, a mnie dano imię Filip. Mój dziecinny język nie potrafił oddać wyraźnie tych dwu dźwięków i stapiał je w krótkie miano Pip. Nazwałem więc sam siebie Pipem i wszyscy zaczęli tak mnie nazywać.
Podaję, że mój ojciec nosił nazwisko Pirrip na odpowiedzialność napisu na nagrobku oraz siostry mojej, żony kowala Joego Gargeryego. Ponieważ nigdy nie widziałem ojca ani matki, ani żadnej ich podobizny (w owych czasach nie wiedziano jeszcze nic o fotografii), moje pierwsze wyobrażenie o rodzicach, i o ich wyglądzie wiązało się, nie wiadomo czemu, z ich nagrobkami. Kształt liter na kamieniu nagrobnym mego ojca nasunął mi dziwaczną myśl, że był to krępy, kwadratowy mężczyzna o ciemnych wijących się włosach. Z rodzaju i charakteru liter napisu: „A także Georgiana, małżonka powyższego” wyciągnąłem dziecinny wniosek, że matka moja musiała być piegowata i słabowita. Pięciu kamiennym tabliczkom, umieszczonym równym rządkiem na grobie (każda z nich miała około półtorej stopy długości i poświęcone były pamięci moich pięciu braciszków, którzy zbyt wcześnie zrezygnowali z walki o życie), zawdzięczani niemal religijną wiarę, że urodzili się oni leżąc na grzbiecie z rękami w kieszeniach spodenek i nigdy nie zmieniali pozycji.
Nasza okolica była bagnista i rozciągała się wzdłuż wijącej się rzeki, o dwadzieścia mil od morza. Moje najwcześniejsze wyraźne wspomnienie tyczy się pewnego późnego pochmurnego popołudnia.
Zdałem sobie wówczas w całej pełni sprawę, że zarośnięta pokrzywami posępna przestrzeń to cmentarz, że Filip Pirrip, nieboszczyk z tej parafii, a także Georgiana, małżonka powyższego, zmarli i zostali pochowani, że Aleksander, Bartłomiej, Abraham, Tobiasz i Roger, ich synowie, również nie żyją i spoczęli w grobie. Że ciemne, płaskie pustkowie za cmentarzem, poprzecinane groblami, kopcami i zagrodami, gdzie pasło się bydło, to bagniska. Że ciemna smuga na horyzoncie to rzeka, że odległy, dziki żywioł, od którego wieje porywisty wiatr, to morze, i że mały, drżący ze strachu tłumoczek, który nagle wybuchnął płaczem, to Pip.
– Cicho bądź! – wrzasnął straszliwy głos i spomiędzy grobów koło kościoła wyskoczył nagle mężczyzna. – Cicho, ty mały diable, bo poderżnę ci gardło!
Straszny człowiek w szarym ubraniu z grubego sukna, z łańcuchem brzęczącym mu u nogi. Człowiek bez kapelusza, z głową owiązaną szmatą, w podartych butach na nogach. Człowiek ociekający wodą, zabłocony, poraniony kamieniami, podrapany żwirem, poparzony pokrzywami, pokłuty cierniami. Człowiek kulejący, drżący, który rzucał wokół siebie przerażone spojrzenia i miotał przekleństwa. Człowiek, którego zęby szczękały głośno, gdy chwycił mnie pod brodę.
– O, niechże mi pan nie podrzyna gardła – błagałem zalękniony – proszę, niech pan tego nie czyni, panie!
– Jak się nazywasz, gadaj! – powiedział człowiek – prędko!
– Pip, panie.
– Jeszcze raz – powtórzył wpatrując się we mnie – gadaj, gadaj.
– Pip, Pip, panie.
– Pokaż, gdzie mieszkasz. Pokaż palcem to miejsce. Wskazałem miejsce, gdzie znajdowała się nasza wioska, na płaskim brzegu rzeki, wśród olch i żywopłotów, o milę lub więcej od kościoła.
Teraz nieznajomy odwrócił mnie i wypróżnił mi kieszenie. Nie było w nich nic prócz kawałka chleba. Gdy kościół wrócił do swej pozycji – gdyż przez chwilę ten człowiek, taki silny i okropny, przekręcił kościół tak, że widziałem dzwonnicę u swoich stóp – więc gdy kościół wrócił do zwykłej pozycji, okazało się, że siedzę na nagrobku, cały drżący, a mój oprawca zajada żarłocznie chleb.
– Ty szczeniaku – zapytał mężczyzna oblizując wargi – skąd masz takie tłuste policzki?
Rzeczywiście miałem wówczas okrągłe policzki, mimo że na mój wiek byłem nieduży i raczej słaby.
– Do diabła, zjadłbym je chętnie – zauważył potrząsając groźnie głową. – Mam na nie wielką ochotę.
Poważnie wyraziłem nadzieję, że tego nie uczyni, i coraz mocniej tuliłem się do nagrobka, na którym siedziałem, po eto, by nie spaść, i po to, by powstrzymać się od płaczu.
– Więc słuchaj – odezwał się nieznajomy. – Gdzie jest twoja matka?
– Tutaj, panie – odparłem.
Skoczył gwałtownie w tył i obejrzał się przez ramię.
– Tutaj, panie – powtórzyłem nieśmiało – „A także Georgiana to moja matka.
– O – zawołał cofając się o krok – a czy to twój ojciec, ten obok niej?
– Tak, panie.– odparłem – to on „nieboszczyk z tej parafii”.
– Ha – mruknął i zaczął się zastanawiać. – Więc u kogo mieszkasz i dokąd się udasz, o ile naturalnie pozwolę ci jeszcze żyć, a to niezdecydowana sprawa…
– U siostry, panie, u pani Gargery, żony Joego Gargeryego, kowala, panie.
– Kowala? tak? – powtórzył patrząc na swą nogę.
Rzucił jeszcze parę ponurych spojrzeń na nogę, potem na mnie. Wreszcie podszedł blisko do grobowej płyty, na której siedziałem, wziął mnie za oba ramiona i przechylił w tył tak daleko, jak tylko pozwalała na to długość jego rąk. Oczy jego utkwione były władczo w moich, a moje, pełne strachu, w jego źrenicach.
– A teraz słuchaj, od tego zależy twoje życie. Wiesz, co to pilnik?
– Tak, panie.
– A wiesz, co to żywność?
– Tak, panie.
Po każdym pytaniu przeginał mnie mocniej w tył po to, bym czuł się bardziej bezradny i przerażony.
– Przyniesiesz mi pilnik – potrząsnął mną znowu – i przyniesiesz mi żywność – znów mnie przechylił – przyniesiesz mi tutaj jedno i drugie – szarpnął mną – inaczej wyrwę ci serce i wątrobę. – Potrząsnął mną raz jeszcze.
Byłem okropnie przerażony i kręciło mi się w głowie tak bardzo, że uczepiłem się kurczowo jego ręki. Prosiłem:
– Jeżeli pan będzie tak łaskaw i puści mnie, to może przestanie mnie mdlić i będę mógł lepiej słyszeć, co pan mówi.
Przegiął mnie i zawinął mną młynka tak, aż kościół fiknął kozła i zakręcił się wokół własnego kurka na wieży. Potem ten okropny człowiek postawił mnie pionowo na płycie grobowej i wygłosił następujące straszne słowa:
– Przyniesiesz mi jutro rano pilnik i żywność, dużo żywności. Będę czekał na ciebie tam, przy tej starej forteczce. Zrobisz to i nie piśniesz o niczym ani jednego słowa. Nie okażesz mrugnięciem oka, żeś widział osobę podobną do mnie. Tylko pod tym warunkiem będziesz żył. Jeżeli jednak nie posłuchasz mnie, choćby w najmniejszym drobiazgu, wyrwę ci serce i wątrobę, upiekę i zjem. Nie myśl, że jestem tutaj sam. Niedaleko ukrywa się jeden młody człowiek, w porównaniu z którym ja jestem aniołem. Ten młody człowiek słyszy to, co ja teraz mówię. Mą on szczególny, tajemniczy, jemu tylko wiadomy sposób wyrywania chłopcom wątroby i serca. Chłopiec może zaryglować drzwi, położyć się do ciepłego łóżka, otulić się kołdrą, naciągnąć ją na głowę, może być przekonany, że jest bezpiecznie schowany, ale ów młody człowiek wśliźnie się i tak bez szelestu do niego, otworzy mu brzuch. Na razie powstrzymuję tego młodego człowieka od robienia ci krzywdy, ale przychodzi mi to z trudnością. No, co ty na to?
Odpowiedziałem, że wezmę pilnik i co zdołam zebrać z zapasów, i przyniosę mu to raniutko do forteczki.
– Powiedz: „Niech Bóg pokarze mnie śmiercią, jeżeli tego nie zrobię” – rozkazał mi mężczyzna.
Powiedziałem to i wówczas postawił mnie na ziemi.
– A teraz – upominał – pamiętaj, co obiecałeś, pamiętaj o owym młodym człowieku i idź do domu.
– Doo-bra-nooc panu – wyjąkałem.
– Jak tu okropnie – odparł patrząc na wilgotną i wietrzną równinę – chciałbym być żabą albo węgorzem.
To mówiąc przycisnął do drżącego ciała ramiona, jakby dla rozgrzewki, i kulejąc szedł ku murowi kościelnemu. Patrzyłem za nim, jak torował sobie drogę wśród pokrzyw i głogów zarastających cmentarz, i przez chwilę zdawało się mym oczom, że ogania się w ten sposób przed rękami umarłych, które wyciągają się ku niemu z grobów, by schwytać go za łydki i wciągnąć pod ziemię. Doszedłszy do muru kościelnego przesadził go jak ktoś o zdrętwiałych i sztywnych nogach i wówczas raz jeszcze obejrzał się na mnie. Kiedy to zobaczyłem, odwróciłem twarz w stronę domu i jak najszybciej zrobiłem użytek z nóg. Ale zerkając przez ramię widziałem, jak szedł ku rzece, wciąż tuląc do siebie ramiona i wyszukując obolałymi nogami kamienie, położone na bagnisku dla umożliwienia przejścia podczas rzęsistych deszczów lub przypływu.
Gdy zatrzymałem się po chwili, by raz jeszcze się za nim obejrzeć, bagniska wydały mi się ciemną poziomą linią, a rzeka jeszcze jedną poziomą kresą, choć mniejszą i mniej od tamtej wyraźną. Niebo przedstawiało mi się jak przestrzeń poorana krwawymi i ciemnymi pręgami. Na brzegu rzeki rozróżniałem już teraz tylko dwa ciemne przedmioty. Jednym z nich była latarnia morska przypominająca beczkę o rozluźnionych obręczach, umieszczona na słupie i z bliska ogromnie niezdarna i brzydka. Drugi stanowiła stara szubienica ze zwisającymi łańcuchami, na której powieszono niegdyś pirata. Mężczyzna kulejąc szedł ku niej, jak gdyby był wskrzeszonym owym piratem i chciał się ponownie sam powiesić. Ta myśl przeraziła mnie okropnie i patrząc na pasące się bydło, które podnosiło ku niemu głowy, zastanawiałem się, czy i ono tak myśli. Rozejrzałem się, czy nie zobaczę gdzie owego okropnego młodego człowieka, którym straszył mnie nieznajomy. Ale mimo że nie widziałem go w pobliżu, przeraziłem się tak bardzo na samą myśl, że pobiegłem pędem do domu.ROZDZIAŁ 2
Siostra moja, żona Joego Gargeryego, była ode mnie starsza o lat przeszło dwadzieścia i słynęła wśród sąsiadów z tego, że wychowała mnie „własnoręcznie”. Zastanawiając się wówczas, co mogłoby to znaczyć, i wiedząc, że siostra moja ma bardzo ciężką rękę zarówno w stosunku do mnie jak i do swego męża, doszedłem do wniosku, że musiała nas obu wychować „własnoręcznie”.
Siostra moja nie była ładną kobietą i miałem wrażenie, że „własnoręcznie” zmusiła Joego, by się z nią ożenił. Joe, przystojny mężczyzna, miał jasne kędziory okalające łagodną twarz i oczy, w których niezdecydowany błękit mieszał się z barwą białek. Był to łagodny, cierpliwy, dobry i łatwy w obejściu prostak, coś w rodzaju Herkulesa, zarówno w sile jak i słabości.
Siostra moja miała czarne oczy i włosy i tak czerwoną skórę policzków, że nieraz zastanawiałem się, czy też nie używa tarki zamiast mydła. Wielka i koścista, nie rozstawała się prawie nigdy z grubym fartuchem, który zawiązywała z tyłu na dwie kokardy i którego groźny kwadrat na piersiach jeżył się szpilkami i igłami. Nieustanne noszenie tego fartucha poczytywała sobie za wielką zasługę, a Joemu robiła gorzkie wyrzuty, że skazuje żonę na taki strój. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego uważała, że musi chodzić w tym fartuchu i dlaczego nie zdejmowała go, kiedy jej się podobało.
Kuźnia Joego graniczyła z naszym domkiem zbudowanym z drzewa, jak większość ówczesnych domów mieszkalnych w kraju. Gdy wróciłem pędem z cmentarza, zastałem kuźnię już zamkniętą i Joego siedzącego samotnie w kuchni. Joe i ja byliśmy towarzyszami niedoli i nieustannymi spiskowcami, toteż nie zdążyłem jeszcze zamknąć drzwi, gdy zwierzył mi się z czegoś w tajemnicy.
– Twoja siostra – powiedział nie wstając ze swego miejsca przy kominku – szukała cię i wybiegała już dwanaście razy na dwór, a teraz wyszła po raz trzynasty, Pip.
– Doprawdy?
– Tak, Pip, i co gorsza zabrała ze sobą Łaskota.
Na tę okropną wieść zacisnąłem palce na jedynym guziku kurtki i kręciłem nim w przerażeniu, patrząc w ogień z rozpaczą. Łaskot był to kij Joego, o lśniącym końcu, wygładzonym od łaskotania mojej osoby.
– Tak – mówił Joe – najpierw usiadła, potem zerwała się, chwyciła Łaskota i wściekła wybiegła na dwór. Wyleciała wściekła, Pip. Wypadła jak bomba – zakończył rozgarniając płonące polana pogrzebaczem.
– Czy dawno wybiegła, Joe? – spytałem takim tonem, jakim mówi się do dziecka. Nigdy nie traktowałem Joego inaczej niż jak mego rówieśnika.
Joe rzucił okiem na holenderski zegar i powiedział:
– No, ostatnim razem wyleciała jakie pięć minut temu, Pip. Ale właśnie nadchodzi. Schowaj się za drzwi, prędko, zakryj się ręcznikiem.
Usłuchałem go. Moja siostra wbiegając otworzyła szeroko drzwi, a poczuwszy za nimi jakąś przeszkodę domyśliła się natychmiast prawdy i zaaplikowała mi Łaskota. Potem schwyciła mnie i jak to często czyniła, cisnęła niby paczkę do Joego. Kowal złapał mnie w locie i ukrył za kominkiem, odgradzając od żony swą długą nogą.
– Gdzie byłeś, ty małpiszonie – krzyczała siostra tupiąc nogą – gadaj mi zaraz, gdzieś się włóczył, podczas kiedy ja psułam sobie krew z niepokoju. Gadaj, bo cię wyciągnę z tego kąta, choćby na twoim miejscu znalazło się pięćdziesięciu Pipów chronionych przez pięciuset Gargerych.
– Byłem tylko na cmentarzu – wyznałem szlochając i rozcierając sobie ciało.
– Na cmentarzu – krzyknęła – od dawna spoczywałbyś na cmentarzu, gdyby mnie nie było na tym świecie. Kto cię własnoręcznie wychował, kto? gadaj!
– Tyś mnie wychowała – jęknąłem.
– A dlaczego to zrobiłam, chciałabym wiedzieć?
– Nie wiem – zaskomliłem.
– I ja także tego nie wiem! – krzyczała. – Wiem tylko, że od chwili twego przyjścia na świat nie zdjęłam z siebie tego fartucha. I wiem także, jak okropnie być żoną kowala (i w dodatku Gargeryego), nawet gdy się nie jest twoją matką!
Myśli moje nagle oderwały się od tej sprawy, gdy spoglądałem smutnie w ogień. Z żarzących się węgli wypłynął ku mnie uciekinier na bagnisku, jego noga okuta w łańcuchy, tajemniczy młody człowiek, pilnik, żywność, straszliwe zobowiązanie i zmora przestępstwa, które miałem popełnić pod tym gościnnym dachem.
– Ha! – wrzasnęła moja siostra odstawiając wreszcie kij na miejsce – cmentarz! – Możecie gadać o cmentarzu, wy dwaj! – Jeden z nas co prawda nie wspominał nawet o cmentarzu. – Wiem, że to mnie odprowadzicie wkrótce na cmentarz! Piękna z was zostanie para po mojej śmierci!
Podczas gdy siostra przygotowywała teraz herbatę, Joe rzucił na mnie ponad swą wyciągniętą nogą badawcze spojrzenie, jak gdyby chciał sprawdzić, jaką to parę będziemy stanowili w owych opłakanych okolicznościach. Potem pogładził się po jasnych kędziorach i lnianych faworytach i wodził niebieskimi oczyma za żoną. Czynił to zawsze podczas burzliwych zajść.
Moja siostra miała szczególny, jej właściwy sposób krajania dla nas chleba. Przyciskała lewą ręką bochenek do piersi, przy czym niekiedy pozostawała w chlebie szpilka lub igła, którą znajdowaliśmy w czasie jedzenia. Potem brała na koniec noża niewielką ilość masła i smarowała całą powierzchnię bochenka takim ruchem, jakim aptekarz smaruje plastry. Używała przy tym bardzo zręcznie obu stron ostrza, zeskrobując i wygładzając masło na skórce. Następnie potężnym ciosem krajała duży kawał z bochna i przedzieliwszy go nożem na połowy, wręczała Joemu i mnie.
Mimo że chciało mi się ogromnie jeść, nie byłem pewien, czy mam prawo spożyć ten chleb. Czułem, że muszę zostawić coś dla mego okropnego znajomego i jego jeszcze okropniejszego towarzysza. Wiedziałem, że moja siostra jest skrzętną gospodynią i że nie uda mi się nic zwędzić ze spiżarni. Toteż postanowiłem wsunąć sobie kromkę w nogawkę spodni.
Wykonanie tego postanowienia kosztowało mnie bardzo wiele. Było to tak, jak gdybym się zdecydował skoczyć z dachu wysokiego domu albo dać nurka w głęboką wodę. Sprawę pogarszała jeszcze nieświadomość Joego. Jako oddani sobie towarzysze niedoli – szwagier był mi dobrym kolegą – mieliśmy zwyczaj porównywać postępy czynione przez obu przy zjadaniu chleba. Od czasu do czasu wyciągaliśmy wzajemnie ku sobie nadgryzione kromki i podziwialiśmy jeden drugiego, co dodawało nam bodźca do dalszych zabiegów. Tego wieczoru Joe kilkakrotnie zapraszał mnie do zwykłego przyjacielskiego współzawodnictwa pokazując, jak szybko znika jego porcja chleba, lecz za każdym razem widział, że na jednym kolanie trzymam żółty kubek z herbatą, a na drugim – nietkniętą kromkę chleba z masłem. Wreszcie doszedłem do rozpaczliwego wniosku, że muszę wykonać powzięte postanowienie, i to tak zręcznie, jak wymagały tego okoliczności. Wybrałem chwilę zaraz po spojrzeniu Joego, rzuconym w moją stronę, i wsunąłem chleb w nogawkę.
Joe był najwyraźniej zdziwiony moim brakiem apetytu i w zamyśleniu odgryzł kawałek chleba, który najwidoczniej mu nie smakował. Trzymał go potem przez czas dłuższy w ustach, zastanawiając się nad nim głęboko, żuł powoli i nagle przełknął jak pigułkę. Właśnie zabierał się do odgryzienia następnego kęsa i przechylił głowę na bok, jak gdyby lepiej się do tego rozpędzając, gdy wzrok jego padł na mnie i wtedy ze zdumieniem zobaczył, że mój kawałek zniknął.
Osłupienie, z jakim mi się przyglądał, było tak widoczne, że nie mogło ujść uwagi mej siostry.
– Co tam znowu? – spytała uszczypliwie, stawiając filiżankę.
– No, wiecie – zamruczał Joe kręcąc nade mną głową ze smutkiem. – Pip, staruszku, jeszcze sobie zaszkodzisz. To niezdrowo, na pewno utkwi ci gdzieś. Nie mogłeś go pogryźć?
– Nie rozumiem, o co chodzi – powtórzyła tym razem ostrzej moja siostra.
– Jeżeli uda ci się wypluć jeszcze choćby kawałek, Pip, to zrób to, proszę cię. Dobre maniery swoją drogą, ale zdrowie jest ważniejsze.
Siostra straciła cierpliwość. Zerwała się, chwyciła Joego za bokobrody i zaczęła walić jego głową o ścianę, podczas gdy ja siedziałem w kącie i patrzyłem na to w poczuciu winy.
– Teraz może powiesz wreszcie, o co chodzi – zawołała siostra ledwie dysząc z wysiłku – zamiast wytrzeszczać na mnie oczy, ty nadęta świnio.
Joe spojrzał na nią przestraszony, ugryzł kęs chleba i z wypchanym policzkiem zwrócił się do mnie takim, tonem, jak gdybyśmy byli tylko we dwóch w pokoju.
– Ty wiesz, Pip – powiedział – że zawsze trzymam z tobą, i że ostatni bym… na ciebie naskarżył, ale… tak łykać!
Tu odsunął krzesło, spojrzał na kawałek podłogi między nami i znów podniósł oczy na mnie.
– Co? – krzyknęła moja siostra – więc znowu łykał jak zwierzę?
Joe nie patrząc na nią, tylko na mnie, ciągnął uroczyście:
– I ja także, kiedy byłem w twoim wieku, łykałem jedzenie bez żucia, widywałem też wielu podobnych żarłoków, ale czegoś podobnego nie widziałem. To łaska boska, żeś się nie udławił na śmierć.
Siostra skoczyła ku mnie, schwyciła mnie za włosy i rzuciła złowrogie słowa:
– Pójdziesz ze mną i dam ci lekarstwo.
Jakiś potworny lekarz ogłosił w tym czasie wodę z dziegciem jako uniwersalne lekarstwo na wszystkie choroby i siostra moja miała zawsze mały zapas tego specjału w filiżance w kuchni, wierząc święcie, że skuteczność jego jest równa jego obrzydliwemu smakowi.
Niekiedy otrzymywałem taką ilość tego pokrzepiającego środka, że miałem uczucie, jakoby pachniał niczym świeżo wysmołowany płot. Tego wieczoru siostra zaaplikowała mi ten płyn wlewając go w gardło, podczas gdy trzymała głowę moją pod pachą, jak but do czyszczenia. Joe musiał wypić kwaterkę. Uczynił to z przykrością, odrywając się od powolnego przeżuwania i dumania przed kominkiem, a siostra twierdziła, że mąż musi zażyć lekarstwo, bo „nim trzęsie”. Ja raczej miałem wrażenie, że dopiero gdyby odmówił wypicia, trzęsłoby nim porządnie.
Wyrzuty sumienia są straszne, czy dręczą dorosłego, czy małego chłopca. Ale gdy u dziecka do tego tajemnego ciężaru dołącza się jeszcze tajemny ciężar w nogawce spodni, to (mogę to zaświadczyć) straszliwa męka.
Okropne poczucie winy związane z myślą, że oto będę musiał obrabować siostrę (nigdy nie przychodziło mi na myśl, że obrabuję Joego, bo nie uważałem go za właściciela gospodarstwa), a w dodatku nieustanne przytrzymywanie ręką chleba z masłem w nogawce spodni, kiedy siadałem lub ilekroć posyłano mnie po coś do kuchni – wszystko to przyprawiało mnie o szaleństwo.
Chwilami gdy wicher wiejący od bagniska rozżarzał węgle w kominku, zdawało mi się, że słyszę ze dworu głos człowieka z łańcuchem na nodze, głos, który zaklina mnie o dochowanie tajemnicy i woła, że nieznajomy nie będzie zdychał z głodu do jutra, ale że muszę mu natychmiast przynieść, com obiecał. Chwilami znowu zastanawiałem się, co będzie, jeżeli ów okropny młody człowiek, którego z takim trudem wstrzymywano od rzucenia się na mnie, straci nagle cierpliwość lub pomyli postawione mi terminy i zabierze się dziś w nocy do mej wątroby i serca. Jeżeli to możliwe, żeby włosy stawały dęba na głowie ze strachu, to moim przydarzyło się to tego wieczoru. Ale być może włosy ludzkie tego nie potrafią!
Nazajutrz wypadały święta Bożego Narodzenia i siostra kazała mi mieszać miedzianą łyżką dodatki do puddingu. Miałem to robić od siódmej do ósmej według holenderskiego zegara. Usiłowałem wykonywać to z brzemieniem na nodze, co przypominało mi o człowieku, który również dźwigał brzemię u nogi. Wreszcie, korzystając z pierwszej okazji, pobiegłem do siebie na poddasze i tam złożyłem tę cząstkę mego nieczystego sumienia.
– Słuchaj – zwróciłem się do Joego, gdy skończywszy robotę z puddingiem grzałem się przy kominku w oczekiwaniu chwili, kiedy poślą mnie do łóżka – czy to strzelono z armaty?
– Ach – odparł Joe – widocznie znowu jakiś skazaniec zwiał.
– Co to znaczy, Joe? – spytałem.
Moja siostra, która zawsze na siebie brała obowiązek odpowiadania na pytania, powiedziała burkliwie:
– Uciekł, uciekł!
I objaśnienie to zaaplikowała mi niczym wodę z dziegciem.
Gdy po chwili siostra opuściła głowę nad robotą, zadałem Joemu samym ruchem ust pytanie: „Co to znaczy skazaniec?” Joe odpowiedział mi w ten sam sposób, ale tak, żem zrozumiał tylko ostatni wyraz „Pip”.
– Zeszłej nocy zwiał jeden skazaniec zaraz po wieczornym wystrzale armatnim – ciągnął Joe – i wtedy wypalili dla ostrzeżenia. A teraz chyba zawiadamiają o ucieczce drugiego i dlatego wystrzelili.
– Kto wystrzelił? – dopytywałem się.
– Do diabła z tym chłopakiem – przerwała moja siostra spoglądając na mnie i marszcząc brwi – co to za nudziarz. Nie nudź pytaniami, to nie dowiesz się kłamstw.
Pomyślałem, że nie jest zbyt uprzejma wobec samej siebie, skoro przyznaje, że w odpowiedzi na moje pytania raczy mnie kłamstwami. Ale moja siostra nigdy nie bywała uprzejma, chyba przy gościach.
W tej chwili Joe podniecił moją ciekawość przez to, że kunsztownie otworzywszy usta wymówił bezgłośnie jakiś wyraz, który, zdawało mi się, brzmiał: „Gdera”.
Odpowiedziałem mu w tenże sposób, wskazując jego żonę: „Ona?”, ale jego długiej odpowiedzi na ten temat już nie pojąłem.
– Chciałbym wiedzieć – zwróciłem się z ostatnią próbą wprost do siostry – jeżeli się na mnie nie rozgniewasz, chciałbym wiedzieć, kto to strzelał?
– Boże, błogosław to dziecko! – krzyknęła moja siostra takim tonem, jak gdyby pragnęła czegoś wręcz odwrotnego. – To strzelali na galerach.
– Och – powiedziałem patrząc na Joego – na galerach! Joe chrząknął z wyrzutem, jak gdyby chciał dać mi do zrozumienia, że on mówił to samo.
– Proszę, co to znaczy galery?
– Zawsze to samo z tym chłopakiem – krzyknęła siostra wskazując na mnie igłą z nitką. Odpowiedz mu na jedno pytanie, zada ci jeszcze tuzin. Galery to są statki-więzienia, zaraz na wprost naszych bagnisk.
– Nie wiem, kogo wsadzają na te statki-więzienia i za co tam się ludzie dostają – badałem ogólnikowo z cichą rozpaczą w głosie.
Tego już było za wiele mojej siostrze. Zerwała się z miejsca.
– Wiesz, co ci powiem, szczeniaku, nie po to wychowałam cię własnoręcznie, abyś mordował ludzi pytaniami. Gdybym cię po to wychowała, zasłużyłabym sobie na naganę, a nie na nagrodę. Ludzi wsadzają na galery za to, że popełniają zbrodnie, rabują, oszukują i robią różne złe rzeczy. I zawsze zaczynają od zadawania pytań. A teraz marsz do łóżka!
Nie dawano mi nigdy świecy, gdy szedłem spać, i idąc na górę w ciemnościach z bolącą głową, gdyż siostra wybiła mi na ciemieniu palcem uzbrojonym w naparstek akompaniament do ostatnich wyrazów, czułem doskonale, że galery gotowe są już, by mnie przyjąć, i że prosto do nich zmierzam. Zadawałem pytania, a teraz zamyślam okraść moją siostrę.
Często od tamtej odległej chwili rozważałem, jak mało ludzie wiedzą o tym, że dzieci potrafią utrzymać największą tajemnicę pod wpływem strachu. Owładnął mną wówczas okropny lęk przed młodym człowiekiem czyhającym na moje serce i wątrobę, okropny lęk przed więźniem z zakutą nogą, okropny lęk przed samym sobą z powodu obietnicy, jaką ode mnie wydarto. Nie łączyłem żadnych nadziei z osobą siostry, która mnie zawsze od siebie odpychała. Przerażała mnie teraz myśl, do czego wówczas byłem zdolny pod wpływem strachu.
Jeśli tej nocy zasnąłem, to chyba po to tylko, by znaleźć się we śnie na brzegu wezbranej wiosenną powodzią rzeki i iść w stronę galer. Jakiś upiorny rozbójnik przemawiał do mnie przez trąbę nawołując mnie, gdym przechodził obok szubienicy, bym lepiej sam się natychmiast powiesił. Lękałem się zasnąć twardo, bo wiedziałem, że muszę o pierwszym brzasku zerwać się i obrabować spiżarnię. Nie mogłem nawet marzyć, by zrobić to w nocy, bo nie miałem światła, a po to, by wykrzesać iskrę z krzesiwa, musiałbym narobić hałasu podobnego do brzęku kajdan u nogi galernika.
Toteż kiedy tylko ujrzałem przez okienko, że aksamitna, czarna zasłona nocy szarzeje, zerwałem się i zeszedłem po schodach. Każda deska stopnia i każde skrzypnięcie zdawało się mówić: „Łapać złodzieja!” lub „Wstawaj, pani Gargery!”.
W spiżarni, znacznie obficiej zaopatrzonej z powodu świąt niż zwykle, przeraziłem się zająca zawieszonego za nogi, gdyż wydawało mi się, że mrugnął ku mnie porozumiewawczo. Nie miałem jednak czasu tego sprawdzać, nie miałem czasu wybierać ani szukać, nie mogłem stracić ani minuty. Zabrałem bochenek chleba, skórkę sera, pół słoja nadzienia do pasztetu, które zawinąłem razem z wczorajszą kromką w chustkę do nosa, trochę wódki, którą odlałem z kamiennego gąsiora do szklanej buteleczki przyniesionej z mego pokoiku (potajemnie używałem jej do wyrobu napoju wyskokowego z lukrecji), jakąś kość z resztkami pieczonego mięsa i wspaniały, okrągły, świetnie wypieczony pasztet wieprzowy. Już wychodziłem, zresztą bez pasztetu, kiedy skusiłem się, by zobaczyć, co też stoi oddzielnie na górnej półce w kamiennej misie. Kiedy zobaczyłem pasztet, zdecydowałem go zabrać w nadziei, że nie jest przeznaczony na rychłe zjedzenie, a więc brak jego nieprędko się okaże.
Z kuchni prowadziły drzwi wprost do kuźni. Wszedłem tam i zabrałem Joemu pilnik, który wyszukałem w pudle z narzędziami. Potem otworzyłem drzwi, przez które wróciłem poprzedniego wieczoru do domu, i zamknąwszy je za sobą starannie, wybiegłem ku zamglonemu bagnisku.ROZDZIAŁ 3
Ranek był zimny i bardzo wilgotny. Widziałem wilgoć na szybie mego okienka; wyglądało tak, jak gdyby to jakiś chochlik płakał pod oknem przez całą noc i używał szybek zamiast chusteczki do nosa. Teraz kropelki wody rozpostarte na nagim żywopłocie i rzadkiej trawie robiły wrażenie grubej pajęczyny rozwieszonej na gałązkach i źdźbłach. Perliły się na każdym płocie i każdej bramie, a mgła była tak gęsta, żem nie mógł rozróżnić drewnianego drogowskazu pokazującego drogę do naszej wioski, drogę, którą nikt nigdy zresztą nie chadzał. Gdym znalazł się tuż pod drogowskazem i podniosłem oczy na ociekający wodą słup, wyrzuty sumienia nasunęły mi okropne wrażenie, że to upiór pokazuje mi drogę na galery.
Mgła jeszcze bardziej zgęstniała, gdym wyszedł na równinę i zdawało mi się teraz, że to nie ja zbliżam się ku przedmiotom, ale one biegną mi naprzeciw. Było to bardzo przykre uczucie dla kogoś o nieczystym sumieniu. Płoty, groble i brzegi rzeki pędziły ku mnie wychylając się z gęstej mgły i zdawały się krzyczeć co sił: „Chłopiec z cudzym pasztetem wieprzowym! Zatrzymać go!" Równie nagle wynurzyło się przede mną stado bydła. Wytrzeszczało na mnie oczy i prychało: „Ty złodziejaszku!” Pewien czarny z białym krawatem wół, który memu pobudzonemu sumieniu wydał się nawet podobny do duchownego – tak uporczywie patrzył mi w oczy i tak gniewnie odwrócił potężny łeb, że wymamrotałem: „Nie mogłem inaczej, to nie moja wina, nie dla siebie wziąłem!” Na te słowa spuścił łeb, z nozdrzy buchnęła mu chmura pary i oddalił się pędem, wyrzucając w górę tylne nogi i machając ogonem.
Przez cały ten czas zbliżałem się do rzeki, ale mimo iż poruszałem się szybko, nie byłem w stanie rozgrzać stóp, do których zimno i wilgoć przywarły tak, jak łańcuch do nogi tego, komu biegłem na spotkanie.
Znałem drogę do forteczki, byłem tam kiedyś w niedzielę z Joem. Wtedy to Joe, siedząc na armacie, powiedział mi, że kiedy zostanę jego czeladnikiem, będziemy tu częściej przychodzili wypoczywać. Mimo to zwiedziony mgłą poszedłem za daleko na prawo i musiałem wracać brzegiem rzeki, idąc po wystających z błota kamieniach wzdłuż kołków wbitych tu dla zakreślenia zasięgu przypływu.
Podążałem z wielkim pośpiechem, przeskoczyłem rów, o którym wiedziałem, że ciągnie się tuż przy forteczce, gdy ujrzałem siedzącego przede mną człowieka. Był odwrócony do mnie plecami, ramiona miał skrzyżowane i pochylał się ociężale ku przodowi, zmożony snem.
Pomyślałem, że przyjemnie mu będzie, jeśli zrobię mu niespodziankę śniadaniem. Podkradłem się więc cichutko i dotknąłem jego ramienia. Natychmiast skoczył na równe nogi i wtedy ujrzałem, że to nie był ten sam człowiek.
Ubrany jak tamten w szare ubranie, miał jak tamten łańcuch u nogi, był kulawy, schrypnięty, zziębnięty jak tamten, ale twarz miał inną, a na głowie płaski filcowy kapelusz o szerokich skrzydłach.
Wszystko to ujrzałem w jednej chwili, gdyż tylko przez chwilkę mogłem mu się przyglądać. Nieznajomy rzucił pod moim adresem przekleństwo i zamierzył się na mnie pięścią, był to jednak słaby, miękki cios, który mnie nie dosięgnął. Mężczyzna zachwiał się i sam omal nie upadł. Potem uciekł we mgłę, potknął się dwa razy i zniknął mi z oczu.
– To ten młody człowiek – pomyślałem ze zgrozą i poczułem wyraźny ból w sercu. Poczułbym go i w wątrobie, gdybym wiedział, gdzie się ona znajduje.
Ale oto dotarłem już do forteczki i zaraz ujrzałem człowieka, którego szukałem. Biegał tam i z powrotem, waląc się ramionami dla rozgrzewki, zupełnie tak jak wówczas, gdym go opuścił. Wydawało się, że przez całą noc, czekając na mnie, nic innego nie robił.
Musiało mu być okropnie zimno. Po prostu miałem wrażenie, że padnie martwy z zimna u moich stóp. Oczy jego wyrażały tak straszliwy głód, że kiedy wręczyłem mu pilnik, myślałem, że go połknie, ale zobaczył w ręku mym paczkę i rzucił narzędzie na trawę. Tym razem nie przewrócił mnie głową na dół, ile pozwolił stać na własnych nogach, podczas gdy otwierałem węzełek i opróżniałem kieszenie.
– Co jest w tej butelce, chłopcze? – spytał.
– Wódka.
Pochłaniał właśnie nadzienie do pasztetu w bardzo dziwaczny sposób, wrzucając je sobie do gardła, raczej jak człowiek, który coś chowa w pośpiechu, niż jak ktoś, kto je, ale przerwał na chwilę, by wypić trochę wódki. Drżał tak silnie, że z trudem utrzymywał między zębami szyjkę butelki nie gryząc jej.
– Zdaje się, że pan ma malarię – zauważyłem.
– I ja tak myślę, chłopcze – odparł.
– To niezdrowa okolica – ciągnąłem – pan nocował na malarycznym bagnisku. Można tu złapać i reumatyzm.
– Zjem śniadanie, zanim mnie śmierć zabierze – powiedział – jadłbym nawet wtedy, gdyby zaraz mieli mnie powiesić na tej szubienicy. I zobaczysz, chłopcze, jak mi to jedzenie pomoże.
Jednocześnie pochłaniał nadzienie, ogryzał mięso z kości, łykał chleb, ser i pasztet wieprzowy, wszystko na raz. Chwilami przerywał, rozglądał się wokół po mglistej okolicy i nasłuchiwał; tylko wtedy szczęki jego nieruchomiały. Każdy najdrobniejszy, prawdziwy czy urojony dźwięk na równinie, szelest wiatru, westchnienie pasącego się bydła sprawiały, że gotował się do skoku. Nagle zapytał:
– Nie jesteś zdrajcą, mały? Nie przyprowadziłeś nikogo ze sobą?
– Nie, panie! Nie!
– Nikomu nie powiedziałeś, by tu potem przyszedł?
– Nie!
– Dobrze, wierzę ci. – Niezły byłby z ciebie gagatek, gdybyś w twoim wieku pomagał w polowaniu na tak nędzną istotę, tak zepsutą i tak bliską śmierci jak ja.
Coś zadźwięczało mu w gardle, jak gdyby miał tam zegar, który gotował się do wybicia godziny. Łachmanami rękawa przeciągnął po oczach.
Ogarnęło mnie współczucie dla jego rozpaczy i gdy znowu rzucił się na pasztet, ośmieliłem się powiedzieć:
– Cieszę się, że panu smakuje.
– Co takiego?
– Mówiłem, że cieszę się, że panu smakuje.
– Dziękuję ci, chłopcze, tak, smakuje mi.
Często przyglądałem się naszemu dużemu psu, gdy jadł, i teraz dostrzegłem wyraźnie podobieństwo pomiędzy jego sposobem jedzenia a zachowaniem się człowieka. Nieznajomy, tak jak pies, odgryzał szybko duży kęs jadła, potem jak pies łykał go szybko, zbyt szybko, i rozglądał się całkiem jak pies, bojaźliwie wokoło, czy nikt mu nie zabiera zdobyczy. Był zbyt niespokojny, aby mógł rozkoszować się jedzeniem, i niewątpliwie pogryzłby każdego, kto by usiłował mu cokolwiek wydrzeć. W jednym i w drugim przypominał psa.
– Obawiam się, że pan nic nie zostawi dla tamtego – oświadczyłem po długim ociąganiu się, niepewny, czy uwaga moja jest dość uprzejma. – Tam, skąd przyniosłem jedzenie, nie mogę już nic zabrać. (Ta właśnie okoliczność zmusiła mnie do mówienia).
– Zostawić dla tamtego? Dla kogo? – spytał zdumiony mężczyzna przestając na chwilę chrupać skórkę od pasztetu.
– Dla młodego człowieka, o którym pan mówił. Dla tego, który się ukrywał razem z panem.
– Ach, dla tego – powtórzył mężczyzna z dźwiękiem podobnym do cierpkiego śmiechu – dla niego? Nie, on nie potrzebuje jedzenia.
– Wyglądał tak, jak gdyby bardzo potrzebował – zauważyłem.
Nieznajomy znowu przerwał jedzenie i spojrzał na mnie badawczo z prawdziwym zdumieniem.
– Tak wyglądał? Kiedy?
– Przed chwilą.
– Gdzie?
– Tam – odparłem wskazując palcem kierunek – tam, gdzie znalazłem go drzemiącego. Myślałem, że to pan.
Schwycił mnie za kołnierz i patrzył na mnie tak, jak gdyby na nowo w nim ożył pomysł zarżnięcia mnie.
– Ubrany jest tak jak pan tylko ma kapelusz – mówiłem drżąc – i… i… – nie wiedziałem, jak to najdelikatniej powiedzieć – i… ma te same powody do pożyczania pilnika, co pan. Czy słyszał pan wystrzał armatni w nocy?
– Ach, więc to był jednak wystrzał – mruknął sam do siebie.
– To dziwne, że pan o tym wątpił – zauważyłem – słyszeliśmy go w domu wyraźnie, a do nas jest dalej. I nie byliśmy przecież na dworze.
– Posłuchaj mnie dobrze, chłopcze. Jeżeli ktoś jest na tym samym bagnisku, z pustą głową i z pustym żołądkiem, i ginie z zimna i głodu, przez całą noc słyszy wystrzały i nawoływania. Słyszy? Widzi żołnierzy w czerwonych mundurach, oświetlonych pochodniami, widzi, jak krąg wojska zamyka się wokół niego. Słyszy, jak wywołują jego numer, jak nakazują mu poddać się, jak wymierzają ku niemu broń. Słyszy słowa komendy: „Uwaga! Gotowe? Na ramię broń! Otoczyć go!” Czuje ręce, które go łapią, i… wtedy wszystko niknie. Widziałem tej nocy patrol, który mnie wytropił, widziałem dziesiątki żołnierzy idących ku mnie. Słyszałem ich miarowe kroki. Widziałem ich setki! A wystrzał armatni? Widziałem wyraźnie, jak ogień armatni ciągle rozpraszał mgłę i tak aż do świtu… Ale ten człowiek, o którym wspomniałeś – wrócił do poprzedniego tematu – czyś spostrzegł w nim coś szczególnego?
– Miał twarz całą w bliznach – powiedziałem, gdyż to przypomniałem sobie mgliście.
– Czy w tym miejscu? – zawołał mężczyzna przeciągając dłonią po lewym policzku.
– Tak, właśnie tam.
– Gdzie on jest? – dopytywał się wpychając z pośpiechem resztki jedzenia za pazuchę szarej kurty – pójdę i zatłukę go jak psa. Ach, ten przeklęty łańcuch! Rani mi nogę. Daj pilnik, chłopcze!
Ukazałem kierunek, w którym mgła pochłonęła tamtego człowieka, a zbieg przez chwilę spoglądał w tę stronę. Potem usiadł na bujnej, mokrej trawie i zaczął gwałtownymi ruchami piłować łańcuch nie zważając na mnie ani na swoją nogę. Robił wrażenie szaleńca. Noga krwawiła, otarta i zraniona łańcuchem, a mężczyzna traktował ją tak, jak gdyby nie była wrażliwsza niż pilnik. Ogarnął mnie znowu lęk przed tym szaleńcem i przed jego furiackim pośpiechem. Bałem się też pozostawać tak długo poza domem. Powiedziałem mu, że muszę już odejść, a ponieważ nie zwrócił na to żadnej uwagi, zdecydowałem, że najlepiej będzie, jeżeli się stąd wymknę. Ostatnie spojrzenie, jakiem na niego rzucił, ukazało mi go z głową nisko pochyloną nad kolanem, pracującego w milczeniu nad przepiłowaniem żelaza. Mruczał przekleństwa skierowane to do kajdanów, to do własnej nogi. Gdy się już oddaliłem tak, że mgła mi go zasłoniła, słyszałem jeszcze odgłos pracującego pilnika.ROZDZIAŁ 6
Uczucie, jakiego doświadczałem, gdy tak nieoczekiwanie zostałem uwolniony od ciężaru popełnionej kradzieży, nie nastrajało mnie wcale do szczerego przyznania się do winy; wydawało mi się jednak, że nie wypływało to z pobudek do gruntu złych.
Nie przypominam sobie, abym odczuwał jakiekolwiek wyrzuty sumienia w stosunku do mojej siostry, z chwilą gdy przestałem się lękać, że wina moja zostanie odkryta. Ale kochałem Joego – chociażby z tego powodu, że w tym czasie ów drogi przyjaciel pozwalał mi się kochać – i w stosunku do niego czułem coś w rodzaju wewnętrznego niepokoju. Nie przestawałem myśleć (zwłaszcza kiedy widziałem, jak szuka pilnika), że powinienem mu wyznać całą prawdę. A jednak nie uczyniłem tego obawiając się, że będzie mnie uważał za jeszcze gorszego niż w rzeczywistości. Obawa, że stracę zaufanie Joego i że odtąd będę siadywał wieczorami w kącie przy kominku i patrzył ze smutkiem na utraconego na zawsze towarzysza i przyjaciela, zamykała mi usta. Wyobrażałem sobie ponuro, że gdyby Joe wiedział całą prawdę, nie mógłbym już nigdy patrzeć, jak przygładza przed ogniem kominka fawo-xyty, gdyż musiałbym myśleć wciąż o tym, że zastanawia się nad moją niegodziwością. Że gdyby Joe wiedział o wszystkim, nigdy bym już nie mógł na niego patrzeć, nawet wtedy gdy rzuca obojętne spojrzenie na wczorajszy pudding i mięso na stole – wciąż miałbym wrażenie, że szwagier zastanawia się, czy plądrowałem już w spiżarni. Krew uderzała mi do policzków na samą myśl, iż Joe któregoś dnia w ciągu naszego wspólnego domowego pożycia zauważywszy, że jego piwo jest zbyt gęste lub niesmaczne, mógłby mnie podejrzewać o dolanie do napoju dziegciu. Słowem, byłem zbyt wielkim tchórzem, aby czynić to, co uważałem za słuszne, i zanadto tchórzyłem, aby uniknąć złych postępków. Nie miałem jeszcze wtedy żadnego kontaktu ze światem i nie wiedziałem, że w ten sposób postępuje większa część jego mieszkańców. Sam w genialny sposób odkryłem dla siebie linię postępowania.
Nie oddaliliśmy się jeszcze bardzo od pontonu, kiedy padałem już z senności i Joe wziął mnie znowu na barana, aby mnie zanieść do domu. Musiała to być dla niego bardzo męcząca droga, gdyż mr Wopsle wpadł w tak straszny humor, że gdyby kościół „był otwarty”, pewnie nasz towarzysz rzuciłby klątwę na całą naszą wyprawę, począwszy od Joego i ode mnie. Był na tyle lekkomyślny, że siedział długo w wilgotnym powietrzu i gdy zdjął kurtkę, aby ją wysuszyć przy ogniu w kuchni, stan jego spodni stanowiłby wystarczający powód, aby go skazać na powieszenie, gdyby tego rodzaju lekkomyślność uważano za poważne przestępstwo.
Tymczasem ja zataczałem się jak mały pijak po podłodze kuchennej; gdy Joe postawił mnie na nogi, spałem z zaciśniętymi pięściami i teraz obudziłem się w cieple, świetle i wśród gwaru głosów. Kiedy ocknąłem się (przy pomocy porządnego kuksańca wymierzonego mi między łopatki i przeraźliwego okrzyku mojej siostry: „Widział kto kiedy takiego chłopaka!”), usłyszałem, jak Joe opowiadał im o zeznaniu galernika i jak wszyscy goście starali się na tysiące sposobów wyjaśnić, w jaki sposób zbieg mógł się dostać do spiżarni. Mr Pumhlechook zdecydował po starannym zbadaniu wszystkich miejsc, że galernik najpierw wspiął się na dach kuchni, stamtąd na dach domu, potem ześliznął się przez komin kuchni przy pomocy sznura uplecionego z podartych prześcieradeł; a ponieważ mr Pumblechook był bardzo stanowczy i sam powoził, kiedy jechał bryczką – wszyscy zgodzili się, że tak musiało być rzeczywiście. Mr Wopsle uważał wprawdzie za stosowne wołać zaciekle „nie” złoszcząc się niezbyt gwałtownie ze względu na zmęczenie – ale nie posiadał ani własnego zdania, ani marynarki, więc nikt nie zwrócił na to uwagi, tym bardziej że z tylnej części jego ciała unosiła się gęsta para (gdyż odwrócony tyłem do ognia suszył sobie spodnie), co nie wzbudzało do niego bynajmniej zaufania.
Tyle usłyszałem tego wieczoru, gdyż siostra moja schwyciła mnie i aby zaoszczędzić gościom uwłaczającego widoku mojej osoby pogrążonej we śnie, zaciągnęła mnie do łóżka tak silną ręką, że zdawało mi się, iż mam na nogach pięćdziesiąt par butów, które przy każdym kroku uderzały o stopnie schodów.
Uczucia owej nocy przeżywałem ponownie nazajutrz rano, zanim wstałem z łóżka, i długo potem, nawet wówczas gdy cała ta sprawa poszła w zapomnienie i powracano do niej już tylko w wyjątkowych wypadkach.