Zwiadowcy 13. Klan Czerwonego Lisa - ebook
Zwiadowcy 13. Klan Czerwonego Lisa - ebook
Zamek Araluen potrafi się oprzeć każdemu szturmowi nieprzyjaciela – ale co się stanie, gdy wróg znajduje się już w środku?
Maddie większość swojego czasu poświęca szkoleniu się na zwiadowcę – pod okiem legendarnego Willa Treaty’ego uczy się łucznictwa, rzucania nożem, sztuki podchodów oraz walki wręcz.
Na jeden miesiąc w roku musi jednak wrócić do domu i stać się księżniczką Madelyn. Maddie, zmuszona zachować swoje powiązania ze zwiadowcami w tajemnicy, nudzi się w zamku, szczególnie kiedy dowódca zwiadowców, Gilan, oraz sir Horace wyjeżdżają, by zbadać sprawę niepokojów na północy kraju.
Gdy jednak Maddie odkrywa wskazówki świadczące o tym, że Zamkowi Araluen może zagrażać niebezpieczny spisek, wie, że jej rodzina znajduje się w niebezpieczeństwie. Czy uda się pokrzyżować plany zdrajców, zanim dostaną się do Zamku Araluen? Kim jest mężczyzna w lisiej masce?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7686-704-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stał na uboczu, skryty w cieniu, i pozwalał, by w jego sercu narastała wściekłość. Potrzebował tego uczucia. Karmił się nim. Rozpalało pasję i żar, które rozbrzmiewały w jego słowach i tonie głosu.
Zgromadzeni ludzie wyczuwali jego emocje i reagowali na nie. Potrafił obudzić w nich taką samą wściekłość. Słuchaczami byli w większości prości prowincjusze i wieśniacy, dlatego wykorzystywał wszelkie chwyty wymyślone przez podżegaczy, by odwołać się do ich uprzedzeń i nietolerancji, by sprawić, że wzniosą pięści do nieba i zaczną głośno domagać się sprawiedliwości.
Jego własna wściekłość miała oczywiste podstawy. W swoim mniemaniu został pozbawiony prawa przysługującego mu z urodzenia – prawa do dziedziczenia. A pozbawił go tego prawa kaprys monarchy, pragnącego w ten sposób umocnić swój ród na tronie królewskim. Jednym pociągnięciem pióra zmienił odwieczne prawo i zadecydował, że na tronie Araluenu może zasiadać także kobieta.
Większość Aralueńczyków przyjęła nowe prawo bez specjalnych oporów, jednak niewielka liczba fanatyków i konserwatystów stanowczo mu się sprzeciwiała. Utworzyli oni Klan Czerwonego Lisa, grupę wywrotowców, których deklarowanym celem był powrót do starej tradycji – prawa męskiego dziedziczenia.
Kiedy kilka lat temu odkrył ich istnienie, Klan Czerwonego Lisa był jeszcze niewielki – liczył niespełna pięćdziesięciu członków. On jednak zobaczył w nich klucz do wypełnienia swojego przeznaczenia, jakim było przejęcie korony Araluenu. Uznał, że ten ruch, nawet tak słaby i niezorganizowany jak wtedy, może stać się bazą, na której oprze swoją późniejszą kampanię.
Dlatego też dołączył do nich, wnosząc swój niezaprzeczalny talent organizacyjny i zdolności przywódcze.
Podróżował od wsi do wsi, od miasta do miasta, by na potajemnych spotkaniach zaszczepiać w ludziach uprzedzenia; cierpliwie obserwował, jak wzrasta liczebność klanu. Zamiast niespełna pięćdziesięciu grupa liczyła teraz setki członków i stała się potężnym ruchem z solidnymi źródłami finansowania. On sam zaś awansował na stanowisko Vulpus Rutilus – Czerwonego Lisa, przywódcy klanu.
Był utalentowanym i przekonującym mówcą, ale ta umiejętność stanowiła tylko jeden aspekt jego złożonego charakteru. Potrafił być twardy i bezwzględny, jeśli zachodziła taka potrzeba, i już kilka razy brutalnie pozbywał się ludzi, którzy mu się sprzeciwiali lub stawali na jego drodze na szczyt.
Jednakże od dziecka wiedział, że istnieją równie ważne i o wiele skuteczniejsze sposoby osiągania tego, na czym mu zależy – urok osobisty i udawana przyjaźń. Kiedy był mały, matka wbijała mu do głowy, jaka to niesprawiedliwość go spotkała, ale powiedziała przy tym: „Muchy wabi się miodem, nie octem”. On zaś, kiedy stał się dojrzały, z powodzeniem wprowadzał tę naukę w życie.
Rozwijał umiejętność zaskarbiania sobie sympatii i przekonywania innych, że jest ich przyjacielem. Jak wytrawny aktor nauczył się ukrywać niechęć za fasadą życzliwości i dobrego humoru, a także za olśniewającym uśmiechem. Nawet teraz nienawidził z pół tuzina wysoko postawionych członków Klanu Czerwonego Lisa, a jednak żaden z nich nie był tego świadomy. Wszyscy uważali go za przyjaciela, oddanego i hojnego sprzymierzeńca.
Byli także inni – ludzie spoza Klanu, ludzie, których uważał za swoich najgorszych wrogów – niemający pojęcia, jaka otchłań nienawiści ukrywa się za fasadą pogody ducha i serdeczności.
Ale zbliżał się już czas, gdy będzie mógł zrzucić tę maskę i ujawnić swoje prawdziwe uczucia – na samą myśl o tym odczuwał głęboką satysfakcję.
Spotkanie odbywało się na dużej polanie w lesie, między trzema sporymi wsiami, z których rekrutował członków klanu. Przyjrzał się im teraz uważnie. Zaproszenie otrzymali tylko wtajemniczeni, a strażnicy, uzbrojeni w pałki i miecze, pilnowali, by nikt niepowołany nie wdarł się na to zgromadzenie. Przyszła prawie setka ludzi, co należało uznać za doskonały wynik. Początkowo przemawiał do grupek liczących niespełna tuzin słuchaczy, częściowo tylko zainteresowanych tym, co miał do powiedzenia, szukających za to czegoś, co oderwałoby ich myśli od bezbarwnego, monotonnego życia, jakie wiedli. Teraz zgromadzenie pulsowało już własną energią. Słychać było niecierpliwe pomruki w tłumie czekających, aż przemówi przywódca.
Ocenił, że przyszła właściwa chwila. Przez kilka ostatnich lat wykształcił w sobie wyczucie czasu, przydatne, gdy miało się do czynienia z tłumem. Nauczył się dostrzegać moment, w którym powinien się pojawić – i zwlekać jeszcze kilka cennych minut, aż wyczekiwanie przemieni się w zapał i entuzjazm dla sprawy.
Po jego lewej stronie znajdowało się podium dla mówcy, oświetlone płonącymi pochodniami, a za nim kurtyna ozdobiona wizerunkiem lisiego łba.
Włożył maskę, stylizowaną na pysk lisa, która zasłaniała mu oczy, nos i policzki, ciaśniej owinął się szkarłatnym płaszczem podszytym futrem. Wspiął się na trzy niskie stopnie z tyłu podium i rozchylił kurtynę, by pojawić się niemal magicznie w blasku pochodni.
Nastąpiła chwila ciszy, a potem rozległ się ogłuszający aplauz, gdy rozłożył szeroko ramiona, a szkarłatny płaszcz załopotał.
– Przyjaciele! – wykrzyknął, odczekawszy odpowiednio długą chwilę, gdy brawa stały się słabsze, ale jeszcze nie ucichły całkowicie.
Zapadło milczenie, w którym wszyscy czekali na jego słowa. Przemówił dźwięcznym głosem, docierającym nawet do słuchaczy stojących na samym końcu.
– Przez tysiące lat nasz kraj kierował się prawem, zgodnie z którym tylko mężczyzna mógł zasiąść na tronie królewskim. To było dobre prawo. To było sprawiedliwe prawo. Było to także prawo, które szanowało wolę bogów.
W tłumie rozległy się pomruki akceptacji.
Zastanowił się przelotnie, czemu tak łatwo wierzyli w to, że wspomniane prawo miało boską aprobatę. Ale wierzyli. Wierzyli od początku. Stanowiło to część wielkiego kłamstwa, jakie skonstruował, a kłamstwo, powtarzane odpowiednio często, zawsze stawało się w umysłach słuchaczy prawdą.
– Aż wreszcie, lata temu, król bez żadnych narad ani dyskusji uznał, że może to prawo zmienić. Zmienił je jednym pociągnięciem pióra. Samowolnie i arogancko.
Zrobił krok, by stanąć z przodu podium, i nachylił się ku publiczności, podnosząc głos.
– Czy chcieliśmy, by to prawo zostało zmienione?
Odczekał chwilę na pożądany efekt.
– Nie! – ryknął tłum.
Na wypadek gdyby słuchacze nie zareagowali odpowiednio, rozmieścił wśród nich osoby, które zainicjowałyby okrzyk protestu.
– Czy prosiliśmy, by to prawo zostało zmienione?
– Nie! – Odpowiedź odbiła się echem od ściany drzew.
– Dlaczego więc to zrobił? – Tym razem nie czekał i zacząć mówić dalej: – Aby zapewnić dziedziczenie własnej rodzinie. By mieć pewność, że jego wnuczka zasiądzie na tronie. Po niej zaś jej córka.
Gdy król zmieniał prawo, jego wnuczki nie było jeszcze na świecie, ale ludzie ogarnięci szczerą pasją skłonni byli przymykać oczy na niewygodne fakty.
– Czy miał rację, postępując w ten sposób?
– NIEEE!
– Czy było to sprawiedliwe?
– NIEEE!
– Czy może był to akt samolubnej arogancji, pokazującej, że całkowicie lekceważy się poddanych tego królestwa?
– TAAAK!
Umilkł na chwilę, czekając, aż zapał słuchaczy trochę przygaśnie. Potem zaczął mówić dalej spokojniejszym, bardziej rzeczowym tonem.
– Czy kobieta może poprowadzić nasz kraj w godzinie wojny? – Potrząsnął głową. – Nie, nie może. Kobieta nie jest dość silna, by stawić czoło naszym wrogom. Co kobieta może wiedzieć o wojnie, wojskowości i zapewnianiu bezpieczeństwa naszym granicom?
Wyciągnął ręce, żądając odpowiedzi, i doczekał się jej natychmiast.
– NIC! NIC!
– Dlatego też, przyjaciele, nadszedł czas, abyśmy podjęli działanie w imię tego, co słuszne! Abyśmy zmienili to niesprawiedliwe, niepotrzebne i bezbożne prawo, przywracając stare prawa naszej ojczyzny. Czy zgadzacie się ze mną?
– TAK! – krzyknęli.
Jednakże to mu nie wystarczało.
– Czy WSZYSCY się ze mną zgadzacie? Czy przywrócimy dawną tradycją? Dobrą tradycję? Tradycję pochwalaną przez bogów?
– TAAAAAK!
Ryk poparcia był tak ogłuszający, że szpaki śpiące na drzewach otaczających polanę zerwały się przerażone. Vulpus Rutilus odwrócił głowę, by ukryć triumfalny uśmiech. Gdy już zapanował nad twarzą, zwrócił się znowu do tłumu. Przemawiał teraz ciszej, a zebrani wyciągali szyje, by go lepiej słyszeć.
– Moi przyjaciele, nadszedł czas, by Klan Czerwonego Lisa powstał. Za dwa miesiące zgromadzimy się w lennie Araluen, a wtedy wydam wam stosowne rozkazy.
ROZDZIAŁ 1
Byli coraz bliżej kryjówki Maddie.
Było ich dwunastu, szli rozciągniętym kordonem w pięciometrowych odstępach, w sumie obejmujących ponad pięćdziesiąt metrów terenu. Każdy z nich niósł zapaloną pochodnię, uniesioną wysoko, by rozproszyć gęstniejący mrok. Szereg poszukujących zmierzał prosto w jej stronę. Jeśli zdoła się przedostać przez ich linię lub pozostanie po prostu niewykryta, kiedy ją miną, będzie wolna i bezpieczna.
Wybrana przez Maddie „kryjówka” właściwie nie zasługiwała na tę nazwę. Dziewczyna leżała praktycznie na widoku, przykryta jedynie od stóp do głów peleryną, w suchej trawie sięgającej do kolan.
Na łąkach sąsiadujących z miejscem, które wybrała na kryjówkę, trawa sięgała do pasa i kołysała się lekko w wieczornym wietrze. Z pewnością skuteczniej zasłoniłaby ją przed wzrokiem tuzina poszukujących, ale Maddie nie bez powodu wybrała fragment z niższą roślinnością.
Będą pewni, że uciekinier ukrył się w wysokiej trawie, i tam będą szukać uważniej. Krótkie źdźbła, wśród których leżała, dawały kiepską osłonę, co oznaczało, że będą mniej uważnie przyglądać się ziemi – bez wątpienia założą, że z łatwością wypatrzyliby kogoś, kto spróbowałby się tu schować.
Przynajmniej na to liczyła, gdy wybierała sposób na przemknięcie się przez kordon. Poza tym tamte łąki były węższe, więc szukacze szli tam bliżej siebie. Ponieważ spodziewali się, że Maddie tam właśnie się ukryje, z pewnością uważniej przyglądali się ziemi pod nogami, wypatrując wszystkiego, co nietypowe.
Na przykład kształtu skulonego pod szarozieloną peleryną zwiadowcy.
Przewagę dawało jej także zmieniające się światło. Słońce zaszło już za horyzont, na zachodzie pozostała na niebie zaledwie poświata. Na nierównym terenie porośniętym trawami kładły się długie cienie, między którymi rozciągały się plamy ciemności. Światło smolnych pochodni zamiast pomagać szukaczom, utrudniało im zadanie, ponieważ migotało i chwiało się niepewnie.
Maddie wyczuła złocisty poblask pochodni, widać szukacz podszedł bliżej. Oparła się nieznośnej pokusie, by podnieść głowę i sprawdzić, gdzie on jest. Twarz miała pobrudzoną ziemią i błotem, które rozsmarowała, zanim podjęła próbę przemknięcia się przez kordon, ale mimo to w półmroku odcinałby się jaśniejszy owal. Jeszcze bardziej widoczny byłby zresztą sam ruch. Leżała więc twarzą w dół, ze wzrokiem utkwionym w suchych źdźbłach trawy, tkwiących kilka centymetrów od jej twarzy. Widziała, jak żółty blask pochodni przesuwa się po nich, rzucając cienie, które skracały się w miarę, jak źródło światła coraz bardziej się zbliżało.
Serce zaczęło jej się tłuc w piersi, usłyszała bowiem szuranie butów. Krew pulsowała jej w uszach jak rytm werbli.
Zaufaj pelerynie. Nagle przypomniała jej się stara mantra, wbijana do głowy przez mentora. Szukacz nie słyszał przecież bicia jej serca. Wiedziała, że tylko jej wydaje się ono tak głośne. Jeśli będzie leżała nieruchomo jak trup, nikt jej nie zobaczy. Peleryna ją ochroni, tak jak zawsze do tej pory.
– No dobra, widzę cię! Wstań i poddaj się.
Głos rozbrzmiewał bardzo blisko, w odległości niecałych trzech metrów. Dźwięczała w nim pewność. Przez sekundę Maddie omal nie poddała się impulsowi i nie wstała, ale przypomniała sobie słowa Willa, który uczył ją, w jaki sposób może pozostać niewidoczna dla szukaczy.
Mogą próbować cię oszukać, żebyś się sama ujawniła. Mogą zawołać, że cię widzą, i kazać ci wstać. Nie daj się na to nabrać.
Dlatego też leżała bez ruchu. Głos rozległ się znowu:
– No już, powiedziałem przecież, że cię widzę!
Teraz jednak głos nie był już tak pewien siebie, jak poprzednio. Dosłyszała w nim cień wahania, jakby szukacz zorientował się, że jego podstęp zawiódł lub też że w szorstkiej trawie przed nim nikt się nie ukrywa. Po kolejnych kilku sekundach mężczyzna zaklął cicho i ruszył dalej. Jego buty zgniatały trawę, a Maddie wyczuła, że ją mija – co oznaczało, że patrzy teraz przed siebie, a nie na nią. Obserwowała cieniutkie cienie rzucane przez źdźbła traw, wydłużające się i obracające w lewo. To oznaczało, że szukacz poszedł w prawo.
Uświadomiła sobie, że wstrzymuje oddech, bezgłośnie więc wypuściła powietrze i poczuła, że napięcie, jakie ogarnęło całe jej ciało, zaczyna słabnąć. Rytm uderzeń serca zwolnił z dzikiego galopu do bardziej kontrolowanego cwału.
Za kilka minut mężczyzna oddali się na tyle, że nie usłyszy cichego szelestu, który mógłby towarzyszyć jej poruszeniom. Czekała i liczyła powoli do stu dwudziestu, nasłuchując, aż szuranie butów ucichnie do tego stopnia, że przestanie je w ogóle słyszeć. Napięła mięśnie. Wciąż leżąc na ziemi, wyciągnęła lewą rękę nad głową, a prawą zostawiła przyciśniętą pod tułowiem. Teraz mogła ją wykorzystać, by unieść się na kilka centymetrów i zacząć się powoli czołgać, oddalając się od dotychczasowej kryjówki.
Ostrożnie zaczęła przenosić ciężar na prawą rękę, czując, jak ostre źdźbła traw boleśnie się w nią wbijają. Naturalnym odruchem byłoby leciutkie przesunięcie ręki, by znaleźć wygodniejszą pozycję, jednakże Maddie ponownie oparła się pokusie.
Niepotrzebne poruszenie mogło ją zdradzić. Lepiej wytrzymać jeszcze chwilę niewygody. Oczywiście wiedziała, że będzie musiała przesunąć ramię, by zacząć się czołgać, ale ten ruch był konieczny. Inaczej musiałaby tu tkwić do rana. Zaczęła znowu napinać mięśnie.
Znieruchomiała.
W trawie przed nią rozległ się szelest – słaby i trudny do zidentyfikowania. Gdy go usłyszała, przypomniała sobie jeszcze jedną poradę otrzymaną od Willa.
Czasem z tyłu idzie jeszcze jeden szukacz – usłyszała w głowie jego spokojny głos. Jego zadaniem jest podążać dziesięć lub dwanaście metrów za kordonem i wypatrywać kogoś, kto pozostał do tej pory niezauważony, a teraz zaczął się poruszać. To stara sztuczka, ale zdziwiłabyś się, jak wielu się na nią nabrało.
Maddie rozluźniła mięśnie i czekała z głową przy ziemi. Znowu usłyszała ten szelest i tym razem potrafiła go zinterpretować. Mężczyzna, który się zbliżał, unosił stopy wysoko, a potem stawiał je równo i pewnie na ziemi, wybierając miejsce tak, by nie szurać ani nie powodować dodatkowego hałasu. Właśnie tak uczono ją chodzić, gdy miała poruszać się jak najciszej. Zrozumiała, że nowy szukacz jest biegły w sztuce bezszelestnego przemieszczania się z miejsca na miejsce.
Wytężyła słuch, starając się wychwycić jakiekolwiek odgłosy, które by jej powiedziały, gdzie znajduje się mężczyzna i z której strony się zbliża. Miała wrażenie, że jest trochę na prawo od niej i porusza się po skosie, co by oznaczało, że będzie przechodzić tuż obok niej. Do tej pory nie dostrzegła światła jego pochodni. Przygryzła wargę, sfrustrowana. Pochodnia dawałaby niepewne, chwiejne światło, które pomagałoby jej się ukryć. Poza tym płomień na wysokości twarzy szukacza osłabiałby jego zdolność widzenia w ciemności. Teraz jednak, gdy było już niemal całkiem ciemno, pochodnia była w zasadzie bardziej przeszkodą niż pomocą.
Był blisko. Mimo że starał się poruszać bezszelestnie, słyszała stłumione odgłosy stawianych stóp. To, że mężczyzna szedł równym, rytmicznym krokiem, pozwalało jej zorientować się w jego pozycji. Kiedy już oszacowała długość jego kroków, wiedziała, kiedy się spodziewać kolejnego, ledwie słyszalnego stąpnięcia.
Był już bardzo blisko. Przechodził jednak przed nią, pod takim kątem, że mijał ją po lewej stronie, i Maddie wiedziała, że jej nie zauważył. Poczuła przypływ triumfu, gdy zrobił jeszcze jeden krok, oddalając się od niej odrobinę. Jeszcze trzy kroki w tym kierunku i będzie bezpieczna.
W tym momencie mężczyzna z niewyjaśnionych powodów znowu skręcił i zmienił kierunek, tak że szedł teraz równolegle do niej. Serce Maddie znowu zaczęło tłuc się jak oszalałe, gdy zorientowała się, jak niewiele brakuje, by została znaleziona.
Poczuła przeszywający ból, gdy szukacz stanął dokładnie na jej lewej dłoni i wdeptał ją w ziemię całym ciężarem, podnosząc drugą stopę, by zrobić następny krok.
– Ała! – krzyknęła, zanim zdołała się powstrzymać.
Jednocześnie odruchowo drgnęła z bólu dokładnie w momencie, gdy mężczyzna cofnął się o krok, wyczuwając pod stopą nieznany obiekt. Maddie poruszyła się ledwie widocznie, ale to wystarczyło. Szukacz wydał okrzyk triumfu, a ona poczuła żelazny uścisk na karku, tuż pod kapturem peleryny. Została postawiona na nogi.
– Mam cię! – oznajmił z wyraźną satysfakcją w głosie. Odwrócił ją do siebie, wołając do kordonu poszukiwaczy: – Wracajcie! Mam go!
Ściągnął jej kaptur i przyjrzał się uważniej.
– Ale ty nie jesteś chłopakiem, prawda? – powiedział. – Jesteś uczennicą Willa Treaty’ego. Cóż, bez wątpienia i tak jesteś cenną zdobyczą.
Walczyła w jego uścisku, starając się wyrwać, mimo że było już po wszystkim. Pozostali szukacze usłyszeli wołanie, wrócili i otoczyli ich kręgiem. W świetle pochodni aż za dobrze było widać ich szerokie uśmiechy.
– Ale masz pecha – powiedział jeden z nich, przystojny czwartoroczny uczeń. – Prawie ci się udało.
Ruchem głowy wskazał krawędź łąki, a Maddie wykręciła się, żeby spojrzeć w tamtym kierunku. Niewielka chatka, do której polecono jej dotrzeć, znajdowała się w odległości niespełna pięćdziesięciu metrów. Gdyby nie ten niezdarny szukacz ze swoimi wielkimi buciorami, udałoby jej się.
To zaś pozwoliłoby jej bezbłędnie zaliczyć wszystkie próby kończące kolejny rok nauki..
Czekający na oddalonym o sto metrów niewysokim wzgórzu Will Treaty i Gilan obserwowali wypadki rozgrywające się na łące, gdzie szukacze zgromadzili się wokół Maddie i jej znalazcy. Nawet z tej odległości, pomimo mroku, światło pochodni było dostatecznie jasne, by Will mógł dostrzec reakcję zawiedzionej i sfrustrowanej dziewczyny.
– Miała prawdziwego pecha – powiedział Gilan. – Prawie jej się udało. Nie popełniła żadnego błędu.
– Aż do chwili, kiedy krzyknęła: „Ała!” – Will uśmiechnął się łagodnie.
Gilan spojrzał z ukosa na starego przyjaciela.
– Tak jak mówiłem, nie miała szczęścia.
– Halt zawsze mi powtarzał, że zwiadowca sam umie zadbać o swoje szczęście – odparł Will.
– Gdybym nie znał cię dość dobrze, pomyślałbym, że jesteś zadowolony, że została złapana – zauważył Gilan.
Will wzruszył ramionami.
– Nie jestem szczególnie niezadowolony – przyznał. – Wydawało się, że zaliczy wszystko bez błędów, a nie jestem pewien, czy cieszyłoby mnie to. To nie byłoby zbyt korzystne dla jej ego. – Zastanowił się przez moment. – Ani też dla mojej cierpliwości.
– Jak rozumiem, przemawia przez ciebie doświadczenie? – zapytał Gilan.
Will skinął głową.
– Zaliczyła bez żadnych błędów drugi rok – powiedział. – A ja musiałem wysłuchiwać o tym przez następne trzy miesiące, ilekroć próbowałem ją poprawić albo sugerowałem, że może źle się zabiera za wykonanie zadania. Potrafi być troszkę za bardzo uparta.
Gilan skinął głową.
– To prawda. Ale musisz przyznać, że jest bardzo dobra.
– Przyznaję, ale jest też córką swojej matki. Czy potrafisz sobie wyobrazić, jaka byłaby Evanlyn na jej miejscu?
Na samą myśl o tym Gilan uśmiechnął się.
– W tak lekceważący sposób wyrażasz się o Jej Wysokości księżniczce Cassandrze? – Czuł się lekko rozbawiony tym, że Will nadal nazywał księżniczkę imieniem, które mu podała, gdy spotkali się po raz pierwszy.
Will ze smutkiem potrząsnął głową.
– Zaiste, wyrażam się – odparł. – Im dłużej obserwuję Maddie, tym bardziej dostrzegam w niej jej matkę.
– Co najprawdopodobniej wyjaśnia, dlaczego jest taką perfekcjonistką – podsumował Gilan. Will musiał się z nim zgodzić.
– To prawda. – Wstał z miejsca, gdzie siedział oparty o pień drzewa. Grupa szukaczy wraz ze swoim jeńcem wracała do punktu zgromadzenia. W ciemności świecił rząd pochodni.
– Wracajmy do obozu i posłuchajmy raportu podsumowującego – powiedział.
ROZDZIAŁ 2
Analiza wyników Maddie została przeprowadzona w jednym z dużych namiotów dowódców. Za stołem opartym na kozłach, na wygodnych składanych płóciennych krzesłach siedzieli trzej starsi egzaminatorzy studiujący raporty instruktorów, którzy podczas zgromadzenia sprawdzali jej umiejętności i zdolności.
Maddie stała przed nimi, a mężczyzna, który ją schwytał, pół kroku za nią. Egzaminatorzy unieśli głowy, gdy do namiotu weszli Will i Gilan, odgarniając płócienne klapy. Harlon, najstarszy z egzaminatorów, skinieniem głowy zaakceptował ich obecność. Will był mentorem Maddie, miał więc oczywiście pełne prawo być tutaj i wysłuchać oceny jej wyników. Natomiast Gilan, jako dowódca Korpusu Zwiadowców, mógł wchodzić wszędzie, gdzie tylko zechciał.
Zanim dotarli do namiotu, zgromadzeni w środku zdążyli już wysłuchać raportu zwiadowcy, który złapał Maddie. Teraz odezwał się Harlon:
– Niestety, nie możemy zaliczyć ci ćwiczenia z przemieszczania się niepostrzeżenie – powiedział. W jego głosie brzmiała życzliwość, był bowiem pod wielkim wrażeniem ogólnego poziomu umiejętności Maddie, który mógł ocenić na podstawie raportów egzaminatorów prowadzących poszczególne zaliczenia. Teraz przyjrzał się leżącym na stole przed nim raportom.
Strzelanie – ocena celująca. Zauważył też dodatkową notatkę: w odróżnieniu od pozostałych uczniów Maddie zaliczała także strzelanie z procy, nie tylko z łuku. Harlon uniósł brwi, widząc, że jej średnia ocena z sześciu serii prób wynosiła dziewięćdziesiąt pięć procent. Z procą radziła sobie jeszcze lepiej niż z łukiem, w przypadku którego uzyskała imponujące dziewięćdziesiąt dwa procent. Rzucanie nożem – celująco. Walka wręcz – bardzo dobrze. Kreślenie map – znowu celująco. Zdolności nawigacyjne – powyżej przeciętnej, a trzeba dodać, że „przeciętny” poziom w przypadku Korpusu Zwiadowców oznaczał poziom wyśmienity. Planowanie taktyczne – celująco.
Przekartkował papiery, odnajdując kolejne oceny celujące i ponadprzeciętne. Był pod wrażeniem, ponieważ dobrze znał swoich kolegów. Zaliczenia po trzecim roku nauki były trudne. Wtedy to egzaminatorzy naprawdę przykręcali śrubę; uczniowie byli już w połowie szkolenia i oczekiwano, że sprostają wysokim wymaganiom. Harlon podniósł głowę i spojrzał na Willa Treaty’ego, który stał tuż przy wejściu do namiotu. Cóż, nic dziwnego, że Maddie radzi sobie tak dobrze. Will Treaty był jednym z najbardziej zasłużonych członków Korpusu Zwiadowców, a sam został wyszkolony przez Halta, legendę wśród szaro-zielonych peleryn.
Harlon przeniósł spojrzenie na stojącą przed nim smukłą dziewczynę. Maddie zdjęła kaptur, odsłaniając potargane krótkie włosy, w które wplątało się kilka źdźbeł suchej trawy. Stała wyprostowana i patrzyła na niego z determinacją, wręcz buntowniczo. Zauważył, że jest lekko zarumieniona – odgadł, że złości się, ponieważ została złapana tak blisko celu.
– Ogólnie radzisz sobie bardzo dobrze, Madelyn – powiedział. – Poza ćwiczeniem z przemieszczania się niepostrzeżenie jesteś praktycznie na czele rankingu. – Wskazał raporty leżące przed nim. Jego dwaj towarzysze, którzy dostali własne kopie, wydali potwierdzające pomruki.
– Twoje wyniki wystarczą z dużym zapasem do rozpoczęcia czwartego roku nauki – ciągnął Harlon. Zauważył, że w tym momencie ramiona dziewczyny leciutko się rozluźniły, jednakże po sekundzie lub dwóch znowu zesztywniała i zacisnęła z uporem szczęki.
Zebrał raporty w jeden stos i postukał nimi o stół, by wyrównać kartki.
– Będziesz miała zaliczenie poprawkowe z przemieszczania się niepostrzeżenie za jakieś trzy miesiące – powiedział. – Jestem pewien, że zdasz je bez trudu.
– To nie fair! – wybuchnęła Maddie, niezdolna się dłużej powstrzymywać. Harlon odłożył uporządkowane raporty na stół i uniósł brew, patrząc na jej gniewną twarz.
– Nie fair? Dlaczego to nie jest fair? Zostałaś złapana pięćdziesiąt metrów od celu.
– Ale to było zaliczenie z przemieszczania się niepostrzeżenie – zaprotestowała. – On mnie nie zauważył! Po prostu nadepnął mi na rękę!
– Czy chcesz powiedzieć, że nie zostałaś zatrzymana? – zapytał spokojnie Harlon.
Maddie dalej protestowała zawzięcie:
– Chcę powiedzieć, że nie zostałam zauważona! – Okręciła się na pięcie i wskazała zwiadowcę, który ją złapał. – Samo to, że nadepnął mi na rękę, stanowi dostateczny dowód. Nie miał pojęcia, że tam jestem. To był test przemieszczania się niepostrzeżenie, a on mnie nie zauważył!
– Do chwili, gdy krzyknęłaś i poruszyłaś się – przypomniał Harlon. – Wtedy już cię zauważył.
Maddie z uporem potrząsnęła głową.
– To nie było zaliczenie z bycia deptanym – powiedziała. Miała świadomość, że jej słowa brzmią idiotycznie, ale nie umiała tego ująć inaczej.
– To był test sprawdzający twoje zdolności w zakresie ukrywania się – rzekł Harlon. – Czy wzięłaś pod uwagę, co mogłoby się stać, gdybyś nie zareagowała? Gdybyś nie krzyknęła?
– Cóż, to chyba oczywiste, że krzyknęłam – wykłócała się Maddie. – Ten zwalisty kloc stanął mi na ręce! Ty też byś krzyknął!
„Zwalisty kloc” – który, podobnie jak większość zwiadowców, był szczupły i średniego wzrostu – nie potrafił powstrzymać uśmiechu, słysząc taki opis swojej osoby. Lubił Maddie. Obserwował ją podczas zaliczeń i podziwiał jej umiejętności. Wiedział, że musiała się starać bardziej od innych uczniów, ponieważ była dziewczyną – pierwszą, która została uczniem zwiadowców. Wiele osób chętnie pozbyłoby jej się z Korpusu z tego właśnie powodu. Nie wystarczało, że byłaby równie dobra jak chłopcy na jej poziomie. Musiała być od nich lepsza.
– Mertinie – odezwał się egzaminator siedzący po prawej stronie. – Co by się stało, gdyby Maddie zachowała milczenie?
Wywołany zwiadowca wzruszył ramionami.
– Najprawdopodobniej poszedłbym dalej. W pierwszej chwili pomyślałem, że nadepnąłem na jakiś korzeń albo leżącą gałąź. – Uśmiechnął się. – Ale potem gałąź zawołała: „Ała!” i zrozumiałem, że się pomyliłem.
Gniewny grymas Maddie stał się jeszcze wyraźniejszy. Harlon znowu przeniósł wzrok z Mertina na nią.
– Czy przyszło ci do głowy, że mogłabyś nie zareagować?
Poczerwieniała gniewnie.
– Nie przyszło mi to do głowy. Nadepnął mi na rękę wielkim i ciężkim buciorem. – Urwała na chwilę, by zaraz dodać uparcie: – Ponieważ mnie nie zauważył!
– Hmmm – powiedział z namysłem Harlon.
Gudris, zwiadowca siedzący po prawej stronie, pochylił się do przodu.
– Powiedz mi, Maddie – odezwał się – dlaczego wybrałaś tę łąkę, by spróbować przedostać się przez kordon? Ostatecznie trawa na łąkach po bokach była znacznie wyższa.
Maddie na moment zapomniała o złości i odpowiedziała.
– Uznałam, że oni założą, że będę próbowała przekraść się przez wysoką trawę i dlatego szukacze idący przez niską trawę nie będą aż tak bardzo uważać. Poza tym będą szli w większych odstępach.
Egzaminatorzy wymienili spojrzenia. Will i Gilan, stojący przy wejściu do namiotu, zrobili to samo. Gilan wydął wargi i skinął głową z aprobatą.
– To był dobry pomysł – przyznał Downey, trzeci z egzaminatorów. Pozostali zgodzili się z nim. Ocena zaliczenia z taktycznego planowania zyskała dodatkowe potwierdzenie.
– Jednakże – przypomniał Harlon, który uznał, że zbyt wiele pochwał nie wpłynie korzystnie na tę młodą damę – została złapana.
– Tylko dlatego, że on na mnie stanął! – znowu wybuchnęła Maddie.
Stojący za jej plecami Will uniósł brew i spojrzał na Gilana, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz, o co mi chodziło?”. Gilan wzruszył ramionami.
– Ustaliliśmy już, że był to pechowy zbieg okoliczności – oznajmił z większym naciskiem Harlon. – Ale to nie wpływa na wynik.
Maddie dosłyszała zmianę tonu jego głosu, który z obiektywnego, zabarwionego cieniem współczucia stał się stanowczy i ostateczny. Zrozumiała, że dalsza kłótnia może przynieść efekty odwrotne do zamierzonych. Otworzyła już usta, żeby dalej dyskutować, ale zaraz zamknęła je szybko.
Harlon zauważył tę kapitulację młodej dziewczyny, uśmiechnął się półgębkiem i z aprobatą. Mówił dalej już bardziej pojednawczym tonem:
– Tak czy inaczej, Maddie, twoje osiągnięcia podczas tego zgromadzenia były wyjątkowe i chciałbym ci pogratulować zaliczenia trzeciego roku.
– Zgoda, zgoda – mruknęli Downey i Gudris. Maddie pozwoliła sobie na blady uśmiech, chociaż jej zarumienione policzki wyraźnie zdradzały, że nadal jest zirytowana oblaniem zaliczenia przez czysty przypadek.
Harlon popatrzył na dwóch starszych zwiadowców stojących za plecami dziewczyny i zwrócił się do Willa:
– Chciałbym także pogratulować tobie, Willu Treaty. Jej wyniki odzwierciedlają efekty nauki i udzielanych przez ciebie wskazówek.
Will wzruszył ramionami.
– Ja tylko wskazuję drogę, Harlonie. Maddie sama nią idzie. Wszelkie sukcesy zawdzięcza własnym wysiłkom.
– Zaiste – przyznał Harlon i uśmiechnął się w duchu na taką skromność swojego rozmówcy. Znowu popatrzył na Maddie i wziął do ręki brązowy liść dębu, który na początku tego spotkania położyła na stole. Oddał jej odznakę.
– Proszę, Maddie. Z największą przyjemnością mogę cię powiadomić, że zdałaś na czwarty rok nauki pod kierunkiem zwiadowcy Willa.
Maddie wzięła liść dębu i przełożyła łańcuszek przez głowę, tak by nieduża brązowa odznaka znalazła się na jej szyi. Gdyby nie udało jej się uzyskać zaliczenia rocznego, liść zostałby naznaczony małą wybitą dziurką. Jeśli przez lata nauki otrzymałaby trzy takie dziurki, podziękowano by jej grzecznie za dalszą służbę w Korpusie. Była dumna z tego, że liść dębu, symbolizujący jej rangę jako ucznia zwiadowców, nie miał ani jednego śladu.
Harlon odsunął krzesło i wstał, by wyciągnąć rękę przez stół i uścisnąć dłoń Maddie. Gudris i Downey zrobili to samo. Maddie potrząsnęła ich dłońmi i pochyliła głowę, gdy jej gratulowali. Odwróciła się do wyjścia i stanęła twarzą w twarz z Mertinem, młodym zwiadowcą, który ją złapał. On także wyciągnął do niej rękę.
– Gratulacje, Maddie – powiedział.
Zawahała się. Nadal była zła z powodu sposobu, w jaki ją znalazł, jednak jego uśmiech był szczery, a zachowanie życzliwe. Uścisnęła mu dłoń.
– Dziękuję – powiedziała krótko i uśmiechnęła się wbrew sobie. Nie potrafiła się długo złościć na kogoś tak pogodnego jak on.
– Powinnaś być z siebie dumna – oznajmił Mertin. – Jeden na czterech uczniów nie dociera tak daleko bez konieczności powtarzania roku przynajmniej raz.
Była zbyt zaskoczona, by cokolwiek odpowiedzieć. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak wysoki jest procent porażek. Will oczywiście jej o tym nie wspomniał, ponieważ nie chciał, by obawiała się niepowodzenia – chociaż niepowodzenie nie było czymś, co Maddie w ogóle brała pod uwagę. Wypuściła rękę Mertina, wymamrotała podziękowanie i odwróciła się do czekających na nią Willa i Gilana. Jej mentor odchylił połę namiotu i gestem zaprosił Maddie, by wyszła pierwsza. Zaraz potem wraz z Gilanem poszedł w jej ślady i cała trójka zgodnie ruszyła do miejsca, gdzie rozstawili swoje proste, jednoosobowe namioty.
Przez kilka minut szli w milczeniu, aż Maddie nie była w stanie dłużej się powstrzymywać.
– Nadal uważam, że to nie fair – powiedziała cicho.
Will spojrzał na nią kątem oka.
– Jak przypuszczam, zamierzasz to powtarzać aż do zaliczenia poprawkowego za trzy miesiące? – zapytał. W jego głosie zadźwięczała stanowczość; wyraźne ostrzeżenie, że nie powinna kontynuować tematu.
Gilan miał jednak coś do dodania.
– Maddie, jeśli naprawdę uważasz, że zostałaś niesprawiedliwie potraktowana, będę miał obowiązek przyjrzeć się tej sprawie. Ostatecznie jestem dowódcą. Czy chcesz złożyć teraz oficjalną skargę?
Maddie była zdumiona pomysłem, że miałaby się odwoływać do autorytetu dowódcy Korpusu.
– O Boże, nie, Gilanie! – powiedziała szybko. – Nie myślałam o tobie jako o dowódcy!
– Cóż, bardzo ci za to dziękuję – oznajmił Gilan. – Cieszę się, że mój autorytet jest tak niezauważalny.
Maddie poprawiła się szybko.
– To znaczy, wiem oczywiście, że jesteś dowódcą! I szanuję cię za to. Ale myślę o tobie raczej jak o przyjacielu.
– Cóż – odpowiedział. – W takim razie pozwól, że coś ci doradzę jako przyjaciel: zaakceptuj werdykt i nie ciągnij tej sprawy. Albo raczej zapamiętaj ją sobie na przyszłość. Mogłabyś być najbardziej utalentowana ze wszystkich w przemieszczaniu się niepostrzeżenie…
– Naprawdę? – Maddie rozpromieniła się, ale Gilan patrzył na nią tylko przez kilka sekund, zanim odpowiedział:
– Powiedziałem to hipotetycznie – przypomniał, a Maddie oklapła, jakby balon jej dumy został skutecznie przekłuty. – Ale nawet gdybyś była – ciągnął – prawda jest taka, że zdarzają się wypadki i czasem ma się pecha. Mały błąd, nieoczekiwane zdarzenie mogą cię zdradzić. Nie zapominaj o tym.
Zastanowiła się nad jego słowami i skinęła głową.
– Masz rację, Gilanie. Przepraszam. – Popatrzyła na Willa. – Nie będę cię tym zamęczać, kiedy wrócimy do domu – obiecała.
Will prychnął tylko.
– Ciekawe, czy tego doczekam.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, Gilan wskazał mężczyznę siedzącego przy ognisku przed ich namiotami.
– Jeśli mnie oczy nie mylą, czeka na nas Halt.
– Ciekawe, czego chce? – zastanowił się Will.
– Jestem pewna, że sam nam powie – oznajmiła Maddie z satysfakcją. Takiej właśnie odpowiedzi udzielał jej Will, jeśli kiedykolwiek zadawała retoryczne pytanie, teraz więc była zadowolona, że ma okazję się zrewanżować.
– Chyba wolałem już, jak narzekałaś, że zostałaś nadepnięta – westchnął Will.