- W empik go
Reportaże z warszawskiego getta - ebook
Reportaże z warszawskiego getta - ebook
W dziennikach pisanych w gettach i obozach powtarza się ten sam motyw: bezradności słów i języka. Nie ma pojęć, za pomocą których zło i cierpienie dają się wyrazić. Każde znane słowo jest zbyt ograniczone, zbyt wyświechtane, nieadekwatne. Na tym tle reportaże Pereca Opoczyńskiego są dokumentem niezwykłym, wybitnym i zasługującym na jak najszybsze wydanie. Jego zmysł obserwacji, przenikliwość i przejrzystość opisu pozwalają – poprzez przedstawione w reportażach sceny i historie wejrzeć w dramatyczną codzienność getta warszawskiego.
Perec Opoczyński był doświadczonym i utalentowanym poetą, prozaikiem, publicystą. Urodzony w 1892 w Lutomiersku, pobierał nauki w jesziwie, potem praktykował w warsztacie szewskim. Po I wojnie (służył w armii carskiej, był w niewoli niemieckiej), w Łodzi, a od 1925 w Warszawie współpracował z gazetami żydowskimi, a także z grupą „Jung Idysz”. W czasie okupacji znalazł się w warszawskim getcie, był listonoszem i bliskim współpracownikiem archiwum Ringelbluma „Oneg Szabat”. Właśnie w tym Archiwum zachowały się jego poruszające reportaże stanowiące serię miniatur, mikroscenek i historii lokalnych. „Dom numer 21” opowiada dzieje przybycia do warszawskiej kamienicy na początku okupacji grupy przesiedleńców z Sierpca i Raciąża. Ich przyjazd uświadamia mieszkańcom ulicy zagrożenia i zmiany związane z wojną – zaczynają więc robić zapasy, myślą o ucieczce za wschodnią granicę, narasta w nich niepokój. Pierwsze zarządzenia okupanta (zakaz jazdy koleją, oznakowanie sklepów, opaski) – przyjmowane ze stoickim spokojem jako kolejne nieszczęścia przeplatają się z lokalno-sąsiedzkimi konfliktami.
„Historia komitetu domowego na Wołyńskiej” oraz „Tragedia komitetu domowego” to opis zróżnicowanej społeczności warszawskich kamienic, gdzie jak w soczewce koncentrują się wszelkie dylematy, problemy, konflikty i nadzieje mieszkańców getta.
„Księga parówki” opisuje brutalne niemieckie sposoby radzenia sobie z brudem i zagrożeniem epidemicznym w okupowanym mieście. Parówka uderza w biednych, niszczy mienie, stwarza okazję do grabieży i nadużyć. Mieszkańcy kamienicy, którą opisuje autor – biedota żydowska – poszukuje sposobów, by uchronić się od kolejnego nieszczęścia.
„Dzieci na bruku” to przejmujące portrety żebrzących, osieroconych głodnych dzieci. Opoczyński oskarża warszawską gminę o nieudolność i zaniechanie w opiece nad najbardziej potrzebującymi nędzarzami getta. Opisuje starania Centosu, kąciki, internaty – ale wszystko to jest kroplą w morzu potrzeb głodujących.
”Żydowski listonosz”, oparty na własnych doświadczeniach autora, to okazja do przedstawienia różnych środowisk żydowskich, poznania ich problemów, stosunku do władz getta (najczęściej negatywnego), przenoszonego na owego listonosza, postrzeganego jako przedstawiciela tej władzy. Autor przenikliwie przedstawia historię getta, widzianą oczami roznosiciela listów i paczek.
„Szmugiel w getcie” to sceny z ulicy Koziej – jednej z najważniejszych met szmuglerskich getta. Pomysłowość, przedsiębiorczość i odwaga szmuglerów pozwalała na zaprowiantowanie getta, w którym racje żywnościowe były całkowicie głodowe. Fascynującym, komplementarnym wobec „Szmuglu” tekstem są „Goje w getcie”.
Sceny i scenki, historie i rozmowy, które przytacza w swych reportażach Opoczyński, tchną autentyzmem i pozwalają wniknąć w realia warszawskiego getta. Pasją autora jest obrona najsłabszych, piętnowanie niesprawiedliwości i krzywdy. Portrety mieszkańców getta, ich charaktery i zachowania – to wielki walor reportaży Opoczyńskiego. Jego bohaterowie to najrozmaitsze, charakterystyczne typy ludzkie próbujące się odnaleźć w sytuacji granicznej.
Spośród tekstów pisanych w getcie warszawskim zachowały się przede wszystkim oficjalne dokumenty i dzienniki, niewiele jest literatury tej miary, co reportaże Pereca Opoczyńskiego
tłum. z jidysz, wstęp i opracowanie Monika Polit
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63444-08-2 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wbrew oczekiwaniom, wbrew potocznym wyobrażeniom, wbrew regułom prawdopodobieństwa pisanych świadectw z czasów Zagłady ocalało dużo. Ci, którzy nadludzkim wysiłkiem podejmowali próbę pisania o katastrofie podczas trwania katastrofy, najczęściej adresowali swoje zapiski „do przyszłego czytelnika”. Chcieli, aby świat ich usłyszał. Nie możemy pozwolić, aby ich świadectwa pozostały nieme – przysypane kurzem archiwów.
BIBLIOTEKA ŚWIADECTW ZAGŁADY zrodziła się z przeświadczenia, iż pomimo różnych inicjatyw edytorskich wciąż zbyt mało tekstów, w stosunku do istniejących zasobów archiwalnych, zostało opublikowanych i udostępnionych czytelnikom. Zbyt mało wobec potrzeb badawczych i czytelniczych zainteresowań, a także wobec obecnych niemal w każdym ocalałym zapisie apeli, nakładających na nas wszystkich moralną powinność lektury.
BIBLIOTEKA ŚWIADECTW ZAGŁADY skupia się na prezentacji dzienników, zapisów pamiętnikarskich, relacji pozostających w kręgu form autobiograficznych i spisywanych hic et nunc, tzn. w gettach bądź w ukryciu poza murami, ale jeszcze w czasie trwania wojny i okupacji. Teksty publikowane są w ich kształcie integralnym, według jednolitych zasad edycji krytycznej. Korzystamy przede wszystkim z zasobów Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie oraz Archiwum Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie.
BIBLIOTEKA ŚWIADECTW ZAGŁADY jest wydawana przez Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów, we współpracy z Żydowskim Instytutem Historycznym w Warszawie.
Portret Pereca Opoczyńskiego autorstwa Herszla AnselewiczaAUTOR I JEGO TEKSTY
Perec Opoczyński¹ urodził się 15 października 1892 roku w podłódzkim Lutomiersku jako syn chasyda, zwolennika cadyka z Góry Kalwarii. Ojciec pisarza Beniomen Lejzer łączył chasydzką pobożność z zainteresowaniem ówczesną świecką literaturą i kulturą. Po jego śmierci chłopiec został wysłany przez matkę do jesziwy w Łasku, a następnie do Kosowa na Litwie. W tamtejszej postępowej uczelni talmudycznej oficjalnie zapoznawał się z literaturą haskaliczną, uczył się rosyjskiego i polskiego. Ta nowoczesna edukacja sprawiła, że w rodzinnym miasteczku okrzyknięto Pereca Opoczyńskiego apikorsem, to znaczy odstępcą od wiary. Zniechęcony porzucił naukę religii, postanawiając wyuczyć się jakiegoś fachu. Bez powodzenia terminował u kamasznika i w sklepie z bawełną. Wszędzie zarzucano mu brak zaangażowania, praktycznych zdolności, a przede wszystkim przedkładanie lektury pobożnych ksiąg i książek świeckich nad powierzone mu obowiązki. Opoczyński raz jeszcze podjął próbę kształcenia się w jesziwie. Wyjechał do Frankfurtu nad Menem, ale cierpiąc tam na brak pieniędzy, musiał wrócić do Polski. Trafił do Kalisza, do fabryki wyrobów tekstylnych i zamieszkał w komunie żydowskiej młodzieży tak jak on wywodzącej się z tradycyjnych rodzin chasydzkich, ale otwierającej się na świecką – żydowską i nieżydowską – edukację i kulturę.
W Kaliszu zetknął się też z młodymi żydowskimi literatami, między innymi z Herszele Danielewiczem² i poetą-żołnierzem Oszerem Szwarcmanem³. Pod wpływem tego ostatniego zaczął tworzyć w jidysz. Wcześniej (od 12. roku życia) podejmował literackie próby, pisząc po hebrajsku. Po wybuchu wojny Opoczyński został powołany do armii carskiej. Ranny na froncie, trafił na cztery lata do obozu jenieckiego na Węgrzech. Tam wraz z krewnym Awromem Opoczyńskim redagował żydowską gazetkę jeniecką, pisał też opowiadania i szkice. Po zakończeniu wojny był prywatnym nauczycielem hebrajskiego w Kłodawie, gdzie poznał swoją żonę Mindlę Rrzeszewską. Po ślubie młoda para wyjechała do Łodzi. Przez pewien czas Opoczyński próbował utrzymać się tam z prowadzenia maleńkiego warsztatu szewskiego, w którym dość nieudolnie wykonywał i naprawiał obuwie. Wreszcie dzięki przyjaźni i protekcji redaktora Jeszaji ungera, oczarowanego jego literackim talentem, otrzymał w 1926 roku pracę w gazecie „Lodżer Tageblat”, w której prawie co tydzień drukował swoje teksty. Wydawał też cieszący się powodzeniem „Lodżer Wochnblat”. Jego poezje zamieściło awangardowe pismo „Jung Jidysz”.
W dość zasobnym wówczas mieszkaniu Opoczyńskich bywali wybitni żydowscy artyści i twórcy. Niestety, po śmierci dwojga dzieci, które zachorowały na polio, pisarz przeżył załamanie psychiczne. W takim stanie w 1935 roku przeniósł się do Warszawy, gdzie zaproponowano mu pracę w gazecie „Dos Wort”, organie partii Poalej Syjon Prawica, której Opoczyński był od 1927 roku żarliwym członkiem⁴. Mieszkając w stolicy, swoje reportaże i opowiadania zamieszczał też w „Folksblat” i „Ekspresie”, podpisując się pseudonimami Perec Opoczyner i Mojsze Mechujew. Wraz z żoną i kilkuletnim synkiem Danielem cierpiał w Warszawie biedę. Nie pozwalała mu ona się wynieść z dusznego i wilgotnego mieszkania przy Wołyńskiej 21, z ulicy żydowskiej nędzy. Tam zastała go wojna, a potem uwięziły mury getta, w którym stracił nawet ów skromny dziennikarski dochód. Nie przerwał jednak pracy pisarskiej, a stało się tak najprawdopodobniej z inicjatywy jego partyjnego i redakcyjnego kolegi Elijahu Gutkowskiego⁵, redaktora Biuletynu Ojneg Szabes⁶, czyli konspiracyjnego Archiwum getta, powołanego do życia przez historyka Emanuela Ringelbluma.
Współpraca Opoczyńskiego z Ojneg Szabes była tak ścisła i wydajna, że Rachela Auerbach, ocalała członkini zespołu archiwistów, nazwała go w swoim powojennym wspomnieniu „Najpilniejszym ze wszystkich”⁷. Na zamówienie Archiwum pisał reportaże i raporty. Ojneg Szabes wspierał go w tym niewielkimi stypendiami. Kiedy Opoczyński zachorował na tyfus, Menachem Kon – skarbnik Archiwum – zdobył dla niego drogie lekarstwa, a także postarał się o dodatkowe przydziały jedzenia, by pisarz wrócił do zdrowia⁸. Być może to właśnie dzięki zaangażowaniu w prace Archiwum Opoczyński dostał co prawda kiepsko, ale regularnie opłacaną posadę listonosza w getcie⁹. Osłabiony głodem, z torbą pocztowca na ramieniu przemierzał getto wzdłuż i wszerz. Nagrodą za jego mozół był zebrany w czasie tych wędrówek drogocenny faktograficzny materiał wykorzystany potem, między innymi, w reportażach.
Perec Opoczyński przeżył wielką lipcową akcję deportacyjną z 1942 roku. Pracował w szopie obw (Ostdeutsche Bautischlerei-Werkstätte). Zginął prawdopodobnie schwytany w obławie w styczniu 1943 roku¹⁰. Los jego żony i synka jest nieznany. Jego teksty wraz z innymi świadectwami pozostawionymi lub zebranymi przez członków Ojneg Szabes zostały ukryte¹¹.
Przed II wojną światową Opoczyński zdołał opublikować tylko jedną książkę, prozę na motywach chasydzkich zatytułowaną Nawenad¹². Nie zdążył już wydać przygotowanych do druku przeżyć z okresu i wojny światowej i reportaży z życia warszawskich Żydów. Po II wojnie staraniem i sumptem siostry Opoczyńskiego Riny ukazał się w usa opatrzony obszernym wstępem jej autorstwa zbiór opowiadań, reportaży, miniatur i poezji Opoczyńskiego¹³. W Polsce pięć spośród jego gettowych reportaży odnalezionych w zbiorach podziemnego Archiwum Ringelbluma wydał w 1954 roku Bernard Mark¹⁴. Niestety, opublikowane wówczas teksty znacznie się różniły się od swej archiwalnej podstawy. Ich edytor i ówczesny dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego Bernard Mark arbitralnie je skracał, nie zaznaczając zmian dokonanych w tekście, a także najwyraźniej cenzurował ich treść, usuwając poszczególne passusy lub łagodząc ich wymowę¹⁵. Zbiór reportaży Opoczyńskiego wydano również po hebrajsku¹⁶. Niektóre z nich przetłumaczono na język angielski¹⁷.
Ogromną i niezwykle wartościową spuściznę Opoczyńskiego przechowuje Żydowski Instytut Historyczny w Warszawie. Na wnikliwą lekturę i staranną edycję czeka, między innymi, prowadzony przez Opoczyńskiego w getcie od maja 1942 do stycznia 1943 roku dziennik¹⁸. Nie mniej interesujące są raporty i sprawozdania sporządzane na zlecenie Ojneg Szabes, a także spisane w jidysz lub po hebrajsku jego przedwojenne i wojenne poezje, opowiadania oraz nowele.
*
Powołując do życia Ojneg Szabes, Emanuel Ringelblum wystrzegał się angażowania w jego prace dziennikarzy. Pisał o celowym ich pomijaniu w procesie rekrutowania współpracowników Archiwum. Obawiał się przede wszystkim tego, że zawodowi dziennikarze nie ustrzegą się pokusy literaturyzowania definiowanego przez niego jako naddatek fałszujący opis nader dramatycznej rzeczywistości domagającej się jak największej formalnej dyscypliny, prostoty i rzetelności. Ringelblum oceniał też nisko zdolność dziennikarzy do dochowania tak ważnej dla istnienia Archiwum i losu ludzi z nim związanych tajemnicy¹⁹.
A jednak w gronie stałych jego współpracowników znalazł się zawodowy dziennikarz, człowiek żyjący przed wojną wyłącznie z honorariów prasowych²⁰. Był to właśnie Perec Opoczyński, znany zarówno z łamów prasy partyjnej, jak i z popularnych dzienników²¹. Ów osobliwie przychylny (w świetle relacjonowanej powyżej opinii) stosunek twórcy Ojneg Szabes do Opoczyńskiegodziennikarza wynikał zapewne z kilku przesłanek. Jedną z nich mógł być fakt, że Opoczyński wywodząc się z „ludu”, dzięki własnemu wysiłkowi i samozaparciu stał się jednym z tak cenionych przez Ringelbluma żydowskich inteligentów-samouków²² zwracających się z serdecznym zatroskaniem ku światu, który ich wydał. Inteligentem, który głównym tematem swych publikacji czynił kwestie społeczne, a zbiorowym bohaterem „żydowski lud”, czyli ubogą, mówiącą w jidysz ludność miast i miasteczek. Dodatkowym jego atutem były doskonałe referencje jako oddanego i aktywnego działacza partyjnego²³ w przedwojennej Łodzi i w Warszawie.
Gwarancją znakomitego wywiązania się z powierzonego przez Ojneg Szabes zadania był przedwojenny dorobek Opoczyńskiego, dla którego żydowska spauperyzowana Warszawa nie była egzotyczną terra incognita, ale doskonale rozpoznaną, bo zamieszkiwaną przestrzenią. Od 1935 roku zajmował przecież obskurne i wilgotne dwupokojowe mieszkanie w dzielnicy żydowskiej biedoty na warszawskim Muranowie przy nędzarskiej ulicy Wołyńskiej, w kamienicy oznaczonej numerem 21. O tym, jak wpłynęło to na ducha pisarza, wspominała jego siostra Rina: „Bardzo cierpiał z powodu swego wielkiego ubóstwa w domu przy ulicy numer 21, a także z powodu całej biedy otoczenia. Napisał wtedy, że ilekroć wraca z redakcji i widzi obdarte, głodne dzieci z warszawskiego podwórka, jest po prostu chory”²⁴. Postaci z przedwojennych reportaży, takich jak Szmates („Szmaty”), Af di treplech („Na schodkach”) czy Gandis, zaludniły też gettowe teksty Opoczyńskiego. Tak dobrze mu znane dzieci z biednych podwórek, szmaciarze z targowiska starzyzną – Wołówki, czy też drobni rzemieślnicy z kamienic przy Wołyńskiej, Stawki, Niskiej, Lubeckiego czy Ostrowskiej nie zmienili swoich adresów. Wojna i getto zastały ich w tych samych kamienicach, tam, gdzie, jak pisał Opoczyński, „Świat jest mały, ludzie niczym się nie wyróżniający”, gdzie każda ulica „jest jak sztetl”²⁵. To na jednym z owych istniejących od pokoleń podwórzy żydowskiej Warszawy szczególnie skupił swoją uwagę Opoczyński. W trzech odsłonach opowiedział historię mikrosztetla Wołyńska. Czasowe granice jego opowieści wytyczyły z jednej strony – ujęte w retrospektywie – bombardowania Warszawy w 1939, z drugiej zaś wydarzenia z końca 1942 roku.
Reportaż zatytułowany „Dom numer 21” wprowadza czytelnika in medias res, w sam środek gorączkowej ludzkiej krzątaniny towarzyszącej próbie odbudowywania normalności w częściowo zbombardowanej kamienicy, w warunkach zaczynającej się właśnie niemieckiej okupacji. Wzmożona aktywność, mobilizacja przemyślności i przebiegłości lokatorów domu przy Wołyńskiej 21 są tłem, na którym wyraźnie zarysowuje się kilka, obecnych również w innych reportażach, sylwetek. O każdej z nich można by powiedzieć, że doskonale wciela się w typ postaci znanej z klasyki literatury jidysz. Krawcowa Perele – bezczelna i swarliwa – to nie tylko krewna szolemalejchemowskich złośnic i plotkarek, ale i realizacja kulturowego stereotypu żydowskiej Ksantypy, wiecznie niekontentej, nigdy nie milknącej, nieprzejednanej Jente.
Natomiast jej mąż, krawiec wojskowy, wraz z przybyszem z prowincji, zwanym Żelechowerem, którzy wybierają się na „tamtą stronę”, czyli na okupowane przez Związek Radziecki wschodnie tereny Rzeczypospolitej, przypominają chociażby niefortunnych bohaterów Podróży Beniamina Trzeciego Mendele Mojchera Sforima oraz, może nawet wyraziściej, zdeterminowanych, ale bardzo nieporadnych uciekinierów z Motl Pejsi dem chazns („Motl Pejsi, syn kantora”) Szolema Alejchema, próbujących pokonać granicę rosyjsko-austriacką, by wyrwać się ze sztetlowego skrajnego ubóstwa i dotrzeć do wymarzonej, rzekomo mlekiem i miodem płynącej „goldene medin” (złotej krainy), jak zwano w jidysz Amerykę. Krawiec i Żelechower z reportażu Opoczyńskiego oraz tysiące warszawskich i innych Żydów uwierzyli na początku niemieckiej okupacji w Polsce, że nowym żydowskim Eldorado są Sowiety. Dramatyczne, grożące utratą życia doświadczenia zarówno na granicy, jak i po jej przekroczeniu rozwiały ich nadzieję na dostatnie i bezpieczne życie w „komunistycznym raju”. Ów zawód zbiegł się w czasie z wydarzeniem, które zadało potężny cios mozolnie odbudowywanej domowej normalności. Na podwórze przy Wołyńskiej 21, tak jak i na inne podwórza żydowskich ulic, wkroczyły oddziały sanitarne przeprowadzające na zlecenie niemieckich władz parówkę, czyli akcję dezynfekcyjną mającą zapobiec epidemii tyfusu. Dezynfekcję obszernie i w najdrastyczniejszych szczegółach przedstawił Opoczyński w reportażu „Księga parówki”²⁶. Jego tekst jest porażającą ilustracją opinii wyrażonej przez Ludwika Hirszfelda w Historii jednego życia. Słynny lekarz zapisał w niej, że „Niemieckie zarządzenia przeciwepidemiczne były gorsze od samej epidemii”²⁷. Wierna detalowi narracja i sugestywny język reportażu unaoczniają czytelnikowi cierpienie lokatorów pędzonych na mrozie do łaźni, świadomych, że oto na podwórzu płonie właśnie cały ich dobytek zakwalifikowany przez bezwzględnych dezynfektorów jako groźne siedlisko tyfusu.
Opoczyński, pisząc swój reportaż, nie miał wątpliwości, że parówka to nowoczesna, bo mechaniczna, forma starego jak świat nękania, prześladowania, a nawet wytracania Żydów²⁸. Jak większość kronikarzy Zagłady, zaświadczając współczesną gehennę swego narodu, szukał dla niej analogii w długiej historii utrwalonego na piśmie żydowskiego cierpienia. Archetyp akcji dezynfekcyjnych odnalazł przede wszystkim w żydowskiej literaturze pogromowej²⁹. Pod jego piórem w nowej scenerii ożyły więc stare pogromowe toposy. Tak jak niegdyś w sztetlu, tak teraz przy Wołyńskiej 21 w Warszawie leżała zdeptana, zabłocona pościel wywleczona z domów, a żydowskie kobiety zakrywały chustkami głowy na znak pohańbienia, tym razem fryzjerską golarką. W jego opowieści nie zabrakło też podstawowego dla żydowskiego piśmiennictwa odniesienia do Pisma – pierwsza część tytułu reportażu „Księga parówki” (w oryginale Megilas parówke) oraz rozproszone w tekście cytaty wiążą go silnie z dramatyczną opowieścią o próbie wytępienia Żydów przez okrutnego wezyra Hamana zawartą w biblijnej Megilas Ester (Księdze Estery)³⁰. Współczesna tragedia narodu widziana oczami reportażysty przerastała jednak poprzednie, opisane i utrwalone w żydowskiej tradycji. Porażał stopień uwikłania w nią i współuczestnictwa w niej samych Żydów szukających uznania w oczach prześladowców, po to by utrzymać się na powierzchni egzystencji. Opoczyński nie znajdował słów potępienia chociażby dla żydowskiej policji – okrutnych i przekupnych siepaczy. Z podobną surowością oceniał też innych żydowskich uczestników dezynfekcyjnego procederu: lekarzy i ich pomocników, którzy wykorzystując pełnione przez siebie funkcje, miast pomóc nękanym, wyłudzali od nich pieniądze. Niezwykle krytyczny był też wobec członków komitetu domowego wykorzystujących swoją uprzywilejowaną pozycję, a także kosztem ogółu zdobyte pieniądze, do tego, by łapówką uwolnić się od dezynfekcji. Ostatnia, trzecia część reportażowej trylogii, której miejscem akcji uczynił Opoczyński mikrosztetl – podwórze przy Wołyńskiej 21 – przedstawia dzieje owego niesławnego komitetu. Nie ma w nich budujących, a znanych skądinąd³¹, przykładów sprawnego funkcjonowania tej obywatelskiej instytucji. Komitet na Wołyńskiej był jej zaprzeczeniem. Niczym dawny oligarchiczny i skorumpowany sztetlowy kahał, stanowił raczej intratne przedsięwzięcie garstki zamożniejszych lokatorów niźli owoc demokratycznego i solidarnościowego myślenia. Jego niedbale organizowane i nieudolnie prowadzone akcje zawsze kończyły się niepowodzeniem. Wszelkie próby reformowania go lub wzniecania buntu ostatecznie ponosiły klęskę, ponieważ najbardziej niezadowoleni, najgłośniejsi podwórzowi opozycjoniści, którym w końcu udało się dostać do komitetu, posmakowawszy władzy i przywilejów z nią związanych, cichli nagle i nie próbowali już forsować zmian. Interesujące, że w tym samym 1942 roku, w którym powstał reportaż o komitecie domowym z Wołyńskiej, Opoczyński spisał dzieje podobnej instytucji działającej przy Muranowskiej. W czasie lektury trudno się oprzeć wrażeniu, że Muranowska 6 leży na świetlistych antypodach mrocznej Wołyńskiej 21, że to zupełnie inny sztetl, ponieważ dom przy Muranowskiej zamieszkiwali w większości Żydzi zamożni i syci, zawsze jednak gotowi nieść pomoc uboższym sąsiadom. Kierowani humanitarnym odruchem i nakazem religijnym, wspierali ich bez względu na czas i okoliczności. Wojna jedynie wzmogła ich hojność. Z najofiarniejszych i najaktywniejszych wyłonił się powszechnie szanowany zarząd komitetu domowego, który nie trwonił wspólnotowych pieniędzy, pilnie dbał o interesy domu i o dobro wszystkich jego mieszkańców. Jednak mimo nagromadzonych pozytywów Opoczyński nadał swemu tekstowi tytuł „Tragedia komitetu”. Nieszczęściem zarządzających wspólnotą przy Muranowskiej nazywał paraliżujące ich bezmierne zaufanie lokatorów, którzy uparcie nie dopuszczając do zmian w łonie komitetu, mieli go czynić mniej rzutkim i walecznym w codziennym zmaganiu z okropnościami wojny. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że autor (sam entuzjasta idei komitetów domowych i aktywny jej propagator³²) bronił się w ten sposób przed sformułowaniem wprost śmielszej, prawdziwszej i bardziej pesymistycznej tezy: oto żaden ani uczciwy, ani przekupny komitet domowy nie był w stanie zapobiec postępującemu wyniszczeniu Żydów Warszawy. Nawet najszlachetniejsze intencje domowych działaczy nie mogły ochronić lokatorów przed chorobami, głodem, morderczymi parówkami i wywózkami do obozów pracy.
Kapitulacja wspólnotowej inicjatywy wobec potęgi zbrodniczej polityki okupanta nie oznaczała rezygnacji Żydów z walki o przetrwanie, szczególnie dramatycznej po utworzeniu getta. Jednym ze sposobów na przeżycie w zamkniętej dzielnicy, w odcięciu od przedwojennych źródeł zarobkowania oraz bez dostępu do większości produktów żywnościowych, stał się przerzut towarów przez mury getta – szmugiel. Perec Opoczyński poświęcił mu i ludziom zeń związanym wiele uwagi. Z niezwykłą wprost drobiazgowością opisał jeden dzień z życia warszawskich szmuglerów na granicznej uliczce getta Koźlej. Pozostanie rzeczą nierozstrzygniętą, skąd się wzięła jego znajomość szczegółów utajonych i bardzo niebezpiecznych szmuglerskich akcji. Większość sportretowanych przez niego w reportażu przedstawicieli poszczególnych szmuglerskich kast również przed wojną należała do półświatka³³, prowadziła czarne interesy i ryzykowała życiem dla zdobycia pieniędzy. Toteż na Koźlą w getcie altruizm i społecznikowskie idee nie miały wstępu. Zapewne dlatego Opoczyński nie skrywał swej niechęci żywionej do bohaterów – wszystkie uwiecznione przez niego postaci wydają się jednakowo odpychające. Jednak w końcowych zdaniach reportażu Opoczyński zaskakująco zmienił ton swojej opowieści. Surowa moralna ocena szmuglerów najpierw ustąpiła miejsca rzeczowej konstatacji, że bez Koźlej i załatwianych na niej czarnych interesów Żydzi Warszawy pomarliby z głodu, a następnie przeszła nawet w patetyczne wezwanie do uwiecznienia szmuglerskiej nieustraszoności³⁴. Podobnej wolty w ocenie i moralnej kwalifikacji zjawiska dokonał Opoczyński w reportażu „Goje w getcie”. Już sam fakt użycia w tytule nacechowanego negatywnie, a nawet pogardliwego w swej wymowie słowa „goje” sugeruje krytyczny stosunek autora do opisywanych postaci. Zaludniający jego reportaż Polacy handlujący z Żydami podobni są sępom lub hienom krążącym wokół wycieńczonych wędrowców. Zachłanni, nienasyceni i pozbawieni skrupułów, żerują na tragedii Żydów wtłoczonych w ciasne granice getta i pozbawionych środków do życia. Na potęgę skupują i szmuglują na aryjską stronę wyprzedawane w getcie za równowartość kawałka chleba ubrania, pościel i kosztowności. I choć wydawałoby się, że owej polskiej bezdusznej pazerności nic nie zdoła ocalić przed ostatecznym potępieniem, to Opoczyński, tak zresztą jak i Emanuel Ringelblum, znajdują dla niej usprawiedliwienie. Wedle obu kronikarzy Zagłady, trzeźwo przecież oceniających sytuację, te z gruntu egoistyczne, nastawione na uzyskanie finansowej korzyści działania polskich szmuglerów zyskiwały w rezultacie niezamierzony ponadindywidualny wymiar, wymiar niesienia pomocy głodującemu gettu oraz mimowolnie stawały się znakiem polsko-żydowskiej solidarności w opieraniu się zbrodniczej polityce okupanta³⁵.
Na Koźlą i na inne ulice getta skierowała Opoczyńskiego nie tylko reporterska ciekawość. Przede wszystkim zawiodły go tam obowiązki pracownika gettowej poczty. Schodząc do suteren albo pnąc się po chybotliwych schodach na najwyższe piętra, dostarczał korespondencję najuboższym, tym, którzy nie byli w stanie wyłożyć nawet 20 lub 30 groszy obowiązkowej opłaty za dostarczenie listu. Na bogatsze, zatem czystsze i wciąż dość syte ulice getta zachodził rzadko, nie należał bowiem do pocztowej elity, czyli do środowiska polskojęzycznych zasymilowanych Żydów, którzy podporządkowawszy sobie organizację poczty w getcie, przydzielali do obsługi zamożniejszych rejonów wyłącznie ludzi z własnego kręgu. Ów podział na uprzywilejowanych asymilantów i upośledzoną resztę reprezentowaną przez jidyszowojęzyczne masy nie był specyficzny dla funkcjonowania poczty. Istniał przed wojną, a w getcie stał się bardzo wyraźny w każdej niemal instytucji. Opoczyński zarzucał „szmendrikom”³⁶ egoizm, bezwzględność, skorumpowanie i złą wolę. Twierdził, że zdominowali wszystkie żydowskie instytucje, w tym te, które szczególnie w najmłodszych miały krzewić miłość do kultury żydowskiej, i w ten sposób sabotowali wysiłki czynione na rzecz przetrwania narodu³⁷. Tę być może nie zawsze sprawiedliwą ocenę roli asymilantów w getcie warszawskim tłumaczyć można silnym ideowym zaangażowaniem Opoczyńskiego łączącego syjonizm z silną fascynacją „żydowskimi masami”³⁸. W „Żydowskim listonoszu”, reportażu nagrodzonym w rozpisanym pod koniec 1941 roku konkursie literackim Ojneg Szabes, Opoczyński splótł dramatyczne dzieje instytucji – gettowej poczty – z przejmującą historią ludzkiej nadziei, która nigdy nie chcąc zgasnąć, we wszystkim upatruje dobrego znaku. Dla większości mieszkańców zamkniętej dzielnicy pomyślną wróżbą na przyszłość było utworzenie na początku 1941 roku gettowej poczty. W radosnej przesadzie skłonni byli widzieć w tym zdarzeniu nawet namiastkę żydowskiej autonomii. Z entuzjazmem pomieszanym z niedowierzaniem przyjmowali żydowskiego listonosza, który przynosił im upragnione listy lub bardziej jeszcze od listów wyczekiwane paczki żywnościowe słane z innych miast i państw. Niestety, tryby pocztowej machiny szybko się zatarły. Zła organizacja pracy i panoszące się złodziejstwo sprawiły, że poczta przestała sprawnie funkcjonować. Listy nie dochodziły na czas, z paczek ginęły produkty. Rozwścieczeni klienci ciskali gromy na zazwyczaj niewinne głowy wcześniej tak serdecznie podejmowanych listonoszy. Gniew i rozżalenie na żydowską pocztę rosły wraz z postępującym zbiednieniem i wygłodzeniem getta. Z biegiem wojennych miesięcy każdy list z przemyconym między arkusikami banknotem, a przede wszystkim każda paczka żywnościowa były już nie na wagę złota, ale na wagę życia. List anonsujący nadejście paczki stał się heroldem i symbolem nadziei na przetrwanie. W szczególnym napięciu gettowe ulice oczekiwały listonosza niosącego wieści z terenów okupowanych przez Sowiety, na które zbiegło wielu warszawskich Żydów. To od nadsyłanych przez nich produktów zależał los setek, jeśli nie tysięcy mieszkańców getta. Kres tej pomocy położył wybuch wojny sowiecko-niemieckiej. Opoczyński, czuły na najsubtelniejsze nawet zmiany zachodzące w nastrojach getta, spostrzegł wówczas i odnotował, że wraz z tym ciosem nieustępliwa dotąd i na przekór wszystkiemu tląca się w warszawskich Żydach (również i w nim) nadzieja na przetrwanie zaczęła wygasać. Nie miał złudzeń, że sytuacja mieszkańców zamkniętej dzielnicy z dnia na dzień stawała się coraz bardziej dramatyczna, że od tej systematycznie niszczonej społeczności niewiele już zależało. Nie potrafił jednak wybaczyć jej tego, że z obojętnością patrzyła na los tysięcy porzuconych, osieroconych, głodnych i żebrzących dzieci getta. Być może naiwnie, ale szczerze wierzył, że zarówno warszawscy, jak i w ogóle polscy Żydzi przy odrobinie samodyscypliny, dobrej woli i chęci zorganizowania się mogli w porę zapobiec pladze głodowej śmierci wśród najmłodszych. W gniewnym i jednocześnie rozpaczliwym w tonie reportażu „Dzieci na bruku” napisanym w listopadzie 1941 roku zarzucił żydowskiej wspólnocie, że ani nie pojęła lekcji tysięcy lat żydowskiej historii, ani też nie wczytała się uważnie w słowa XIX-wiecznych autorytetów kultury jidysz³⁹ upominających się o ochronę żydowskiego dziecka, którego fizyczny i psychiczny dobrobyt stanowił warunek i gwarancję przetrwania narodu.
*
Pochylając się nad gettowymi tekstami Pereca Opoczyńskiego, warto się zastanowić nad ich gatunkową kwalifikacją. Bez wątpienia są to reportaże, bowiem ich „przedmiotem są fakty fizyczne, które zdarzyły się, urzeczywistniły, są nieodwracalne, niepowtarzalne i sprawdzalne , mają metrykę autentyczności i najwyżej w makroskali podlegają prawom probabilistyki”⁴⁰. Nie sposób jednak nie dostrzec w nich jeszcze jednego elementu, mianowicie literackiej kreacji. Znakomity badacz literatury Zagłady David Roskies pisze o reportażach Opoczyńskiego jako o gatunkowej hybrydzie, w której to, co osobiste, miesza się z obiektywnie sprawozdawanym, a to, co faktyczne, z fikcjonalnym; w której zaciera się granica między dziennikarstwem a pisarstwem. Dlatego właśnie klasyfikuje je jako documentary fiction⁴¹ – dokumentalną fikcję. Jej autor jawi się czytelnikowi jednocześnie jako obecny tam i wtedy świadek konkretnych zdarzeń oraz jako wszechwiedzący, oceniający i generalizujący narrator. Z jednej strony odbiorca ufa podawanym przez Opoczyńskiego szczegółom faktograficznym: datom, liczbom, nazwiskom, z drugiej zaś pozwala się uwodzić beletrystycznej frazie. Wspominany już David Roskies zauważa w swoim studium⁴², że ów typ mieszanej subiektywno-obiektywnej narracji jest niezwykle charakterystyczny dla literatury żydowskiej. Używał jej w swoich na poły dokumentalnych satyrach i scenkach podróżnych ojciec literatury jidysz Salomon Rabinowicz piszący w XIX wieku pod pseudonimem Szolem Alejchem. Bardzo udanie zastosował ją też w swoich Bilder fun a prowincrajze in tomaszower powiat Icchak Lejbusz Perec. Wydaje się, że właśnie ten zbiór fabularyzowanych reportaży mógł być jedną z ważniejszych wskazówek dla Pereca Opoczyńskiego⁴³. Z klasyki literatury jidysz czerpał Opoczyński nie tylko wzorzec narracji, ale i modele świata swych reportażowych opowieści. Nie bez kozery historia żydowskiej kamienicy w okupowanej Warszawie, a potem w getcie utrzymana jest w konwencji opowiadania o sztetlu. Niezrównany w swej badawczej dociekliwości David Roskies odkrył również, że Opoczyński niejednokrotnie stylizował język swych utworów na potoczystą, kolokwialną i jowialną szolemalejchemowską frazę⁴⁴. Dziewiętnastowieczna literatura jidysz, która wywarła tak silny wpływ na pisarstwo Opoczyńskiego, nie była jedynym źródłem jego inspiracji. Dużą rolę w kształtowaniu społecznej, a co za tym idzie językowej wrażliwości Opoczyńskiego odegrał też dorobek żydowskich (jidyszowych) pisarzy międzywojnia, twórców żydowskiego realizmu społecznego. Przedstawiciele tego nurtu, wśród których wymienić można chociażby Icyka Meira Weissenberga, autora Miasteczka, już nie sielskiego, ale wstrząsanego rewolucyjnymi drgawkami 1905⁴⁵ roku, lub Ozera Warszawskiego, opisującego dzieje szmuglerów w okupowanej przez Niemców w latach 1915-1918 Warszawie⁴⁶, dążyli do jak najwierniejszego sportretowania złożonej polsko-żydowskiej rzeczywistości, nakreślenia specyfiki poszczególnych warstw i grup społecznych oraz biegnących między nimi ideologicznych i klasowych podziałów. Autentyczności opisu sprzyjała stosowana przez realistów zasada indywidualizacji i specyfikacji języka poszczególnych bohaterów. Pilnie przestrzegał jej też Perec Opoczyński. Jego teksty rezonują żywym dialektalnym, idiomatycznym jidysz, szmuglerskim żargonem, tajnymi kodami półświatka, słownictwem, którego częstokroć nie notują żadne słowniki. Wszystko to sprawia, że Reportaże jawią się nie tylko jako unikatowy zapis żydowskiego doświadczenia, ale i jako bezcenne świadectwo lingwistyczne⁴⁷.
*
Wszystkie teksty umieszczone w niniejszym tomie pochodzą ze zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego, z zespołu Archiwum Ringelbluma (arg). Każdy z opublikowanych tu reportaży opatrzony jest, widniejącą w górnym lewym rogu tytułowej stronicy, archiwalną sygnaturą. W przypadku siedmiu reportaży przekładu dokonano na podstawie sporządzonych po wojnie maszynopisów. Wyjątek stanowi tekst zatytułowany „Szmugiel w getcie”, którego rękopis ocalał.
Tytuł zbioru zapożyczono (w tłumaczeniu) od Bera Marka, który w 1954 wydał w jidysz pięć reportaży Pereca Opoczyńskiego.
Poszczególne teksty ułożono w porządku tematyczno-chronologicznym.
W edycji opuszczono poszczególne słowa lub (wyjątkowo) większe fragmenty zdań, które były zupełnie nieczytelne lub wytarte. Te luki w tekście zaznaczono znakiem opuszczenia , a wszelkie uzupełnienia redakcyjne wpisano w nawias kwadratowy, np. .
W tekście zastosowano uproszczoną, zgodną z fonetyką języka polskiego, transkrypcję słów pochodzących z języków hebrajskiego i jidysz.
*
Tłumaczka i edytorka gorąco dziękuje za cenne sugestie i pomoc w opracowaniu tomu: Magdalenie Bendowskiej, Natiemu Cohenowi, Barbarze Engelking, Janowi Jagielskiemu, Arturowi Kuciowi, Jackowi Leociakowi, Awromowi Nowerszternowi, Szymonowi Rudnickiemu i Maciejowi Wójcickiemu.
Monika PolitDOM NUMER 21
Na podwórze wjeżdża chłop z wózkiem kapusty, chleba i kartofli. Za kartofle zapłacił wcześniej jeden z lokatorów, którzy wyczekiwał chłopa na drodze Wolskiej. Ile mu za nie wtedy dał, nie wiadomo, ale ledwo pięć minut później żądał za te kartofle tyle, że oko bielało… Sąsiedzi kupują więc chleb – kapustę i chleb. Panuje ogólny zamęt, ludzie się cisną, pchają, szarpią. Płacą chłopu, ile sobie tylko zażyczy. Po złotówce za kilogram gliniastego czarnego chleba i tyleż za kilogram kapusty. Jednak w tym handlowym ferworze oszukują go. Za jego plecami biorą sobie bocheneczek chleba albo i główkę kapusty i niosą do domu, nie płacąc ani grosza. Kiedy chłop orientuje się wreszcie, że go okradają, bierze orczyk z wozu i w straszliwym gniewie zamierza się na głowy cisnącej się dookoła klienteli. Dopiero wtedy tłum się cofa. Kto sobie wziął, to sobie wziął i tyle, cicho sza. Chłop stoi ze swoim wozem, a oczy ma jak dwa sztylety. Jego żona przeklina i pomstuje na Żydów, i krzyczy, że wszystko, co ich spotyka, to jeszcze mało.
Żelechower⁴⁸ złapał na lewo kilka główek kapusty i zaciera ręce z uciechy: nie zginie ci on nawet w takich opałach… teraz ma dobrą passę – jego dom się buduje, ściany są już obmurowane, ale dach jeszcze nie pokryty. Padają teraz jesienne deszcze i woda płynie przez zniszczone stropy na głowy lokatorów z niższych pięter; dosięgła już parteru i u handlarza jajami stoi na podłodze.
Właścicielka domu wstaje teraz o piątej rano i sama czyści posesję; jej mąż śpi sobie w najlepsze, ale ona nie może spocząć. Po tym, jak stróż odmówił wykonywania swoich obowiązków, naszła ją dziwna chętka samodzielnej pracy, harówki. Praca ją cieszy.
Przypominają się jej młode lata, kiedy w znoju i w pocie czoła własnymi rękami dorabiała się tego domu.
Ale napawać się tą radością jej nie dają. Co rusz z zalanych mieszkań wbiega inny lokator i uświadamia jej, że własnymi rękami niszczy swój dobytek, że przecież cały dom będzie zrujnowany, jeśli czym prędzej nie dopilnuje, żeby odbudowano piętro.
Właścicielka wysłuchuje pretensji i podnosi się z miejsca. Tylko nie to, tylko nie to! Jej dom pójdzie w ruinę, jej krew i pot?! Przyrzeka szybko zakończyć prace budowlane, niech tylko przyjdą murarze, już ona będzie naciskać, no, i przy okazji – myśli sobie po cichu – zacznie domagać się komornego, mało to kosztuje odbudowanie piętra? Wie, że Żelechower z szewcem i Perele wywlekli ze swoich zniszczonych mieszkań całe belki z dachu i ścian, wszystko, i poukładali je pod łóżkami w „schronie”, żeby zimą mieć czym palić. Ale nie mówi im o tym wcale, wie, że gdzie diabeł nie może, tam babę pośle… Z Perele nie zadrze… ale nie szkodzi, komorne to już oni zapłacą… Wyciera sobie usta i pracuje dalej, czyści, zamiata, znosi na podwórko porozrzucane cegły i sprząta swoje wielkie mieszkanie, cały dom.
Chłopi zjeżdżają ze wszystkich stron z wózkami zieleniny, kartofli, kapusty, drewna, a nawet węgla, bo Żydzi nie dostają opału na kolei. Przypuszczalnie nie są to żadni chłopi, ale mieszkańcy podmiejskich okolic, którzy chcą zarobić na życie, handlując z Żydami. Jak dostają pozwolenia na wjazd wózkami do miasta, trudno orzec, ale prawdopodobnie lokalna władza jest bardziej skłonna do ustępstw w tym względzie. Niemiecki komendant z takiej małej miejscowości też chce żyć.
Cała Miła jest zapełniona chłopskimi wózkami. Zabłądziły też na Lubeckiego, Wołyńską, są w całej dzielnicy, szczególnie te z węglem.
Ul. Wołyńska (widok w kierunku wschodnim)
Przed sklepami Wedla na Marszałkowskiej, a także na Bielańskiej stoją długie kolejki, stoją, niby tak sobie, bo każdy ma się na baczności. Przystaje przechodzień i pyta, za czym ta kolejka, odpowiada się mu, że samemu się nie wie, ot, tak się stoi. Ale przecież wiadomo, że za dwa złote dostaje się u Wedla tabliczkę przedwojennej czekolady z torebką cukierków. Kupować – nie kupuje się tego dla siebie, ale na handel, bo jest sporo Żydów, co mogą sobie pozwolić na zjedzenie tabliczki dobrej czekolady, chociaż jest i dużo, o wiele więcej Żydów, którzy zaczynają padać z głodu na ulicach. Niechże więc będzie czekolada – aby tylko żyć!
W sklepach dzielnicy chrześcijańskiej, jak na przykład gdzieś het w dół na Marszałkowskiej, można kupić mleko i cukierki. Kuśnierka z córką rękawiczarki i z szewcową dowiedziały się o tym i wystają tam w kolejce całe dnie, aż przyniosą do domu kilka tabliczek czekolady i trochę taniego mleka. Mleko, które przywożą teraz chłopi z wiosek, tak jak masło, ser i śmietana, są drogie.
Nagle pokazują się w mieście mężczyźni z żółtymi gwiazdami Dawida na rękawach⁴⁹ i kobiety w chustkach na głowie, z naszytymi na ubraniach żółtymi łatami. Nadjeżdżają wielkie platformy z mężczyznami, kobietami i z dziećmi o noskach zsiniałych od jesiennego chłodu i wilgoci. Hę? Co to jest, kim oni są? Na ulicach, którymi przejeżdżają, krzyczą do nich: – Skąd jesteście? – A Żydzi odpowiadają, rozdrażnieni niekończącymi się pytaniami: – Z Raciąża, z Sierpca.
Do domu numer 21 przybyło czterdziestu sierpeckich Żydów i ulokowało się od frontu, w pustym sklepie. Właścicielka nie mówi im złego słowa, przeciwnie, rozmawia z komendantem⁵⁰, że trzeba im jakoś pomóc. Jest czwartek po południu i zrodził się plan, żeby zapewnić im czulent⁵¹ na szabas. Komendant chwali się potem, że ten czulent kosztował całe sto złotych. Po szabasie biega po sąsiadach, którzy chcą wziąć sublokatorów, i lokuje tych czterdziestu sierpczan w domu. Właścicielka konotuje to sobie: Aha, skoro od sierpczan bierze się już pieniądze za te wydzielone im kąciki w kuchniach przy zlewach, to czy i jej nie wolno by dopominać się komornego?…
Cztery tysiące Żydów z Sierpca i tyle samo z Raciąża jest już zakwaterowanych w mieście, ale słyszy się, że dalej wysiedla się z innych miejscowości. Żydzi nagle przestają robić zapasy – Kac złożył wóz węgla w piwnicy i o drugi nie chce się już starać; rzeźnik i właścicielka przestali skupować kartofle i kapustę na zimę, kiszkarz nie kupuje soli, a szewc skóry. Dlaczego? A bo to wiadomo, co z nami będzie?
Już od samego rana na podwórzu stoi chłop z wozem kartofli. Zamiast osiemdziesięciu złotych za korzec, jak sprzedawał wczoraj, żąda dziś tylko siedemdziesięciu. W południe nie chce już więcej niż pięćdziesiąt, ale stoi aż do wieczora, prosi, żeby u niego kupić. Niech już będzie czterdzieści pięć złotych za korzec – ale nikt nie kupuje. Chłop nocuje na podwórku, rano odjeżdża, przeklinając Żydów, w których nagle chyba jakiś zły duch wstąpił, nie chcą żreć czy co?…
Sprzedawca śledzi w żydowskiej dzielnicy. Ul. Wołyńska numery 6 i 8
Zamęt trwa dzień, dwa i nagle zaczyna się konspirowanie, jeden drugiemu szepcze w ucho: idzie Ruski… jest już niedaleko Pragi… już otwarto granice. Żydzi przechodzą swobodnie na „tamtą stronę”⁵².
Sąsiadom zaczyna się robić na podwórku jakoś ciasno. Nie tylko rzeźnik, Żelechower i rozgorączkowany komendant, ale i pozostali przenoszą się z podwórza na ulicę. Gromadnie wystaje się przed bramą i przekazuje się nowiny, i nie tylko przed naszą bramą – przed wszystkimi bramami na ulicy jest tak samo, wszędzie podwórka zrobiły się za małe. Na ulicy szybciej się można dowiedzieć czegoś nowego, można zagadnąć przechodnia: No, co tam? Naprawdę idzie?
– Pytanie! Zobaczycie, jutro będzie w Warszawie.
Żelechower czeka tylko na mieszkanie, a potem już będzie wiedział, co robić. O, w ciemię bity to on nie jest… mruga sprytnym skośnym oczkiem, nisko osadzone potężne, szerokie, kwadratowe plecy prostują się jak struna, zaciąga pasek u spodni: He, he!…
I krawiec wojskowy nie przestaje konspirować. Nie zdradza się nawet przed własną żoną, Perele, planuje przejść na „tamtą stronę” razem z Zalmanem, ale Perele wykrywa to szybko i można być pewnym: Zalmana, swojego jedynaka, nie wypuści z domu, o tym może on – jej mąż – zapomnieć, a poza tym po prostu nie podoba się jej ta cała rzecz. Tu też można żyć i, przypuszczalnie, u Niemca lepiej niż tam.
Komendant niby to rozmyśla nad wyjazdem do szwagra do Tel Awiwu, ale wie dobrze, że to tylko gadanie. Wprawdzie za dobre pieniądze Niemcy pozwalają wyjechać z kraju, a włoscy Żydzi dają wizy, włoski konsulat w Warszawie nie robi problemów, jeszcze nie.
Po spotkaniu Hitlera z Duce na przełęczy Brenner⁵³ będzie inaczej, ale na razie trzeba tylko wkupić się w łaski Niemca, to znaczy kupić je sobie za duże sumy.
Komendant wie to od Żydów, którzy już pojechali do Erec Izrael i którzy dalej jeżdżą, ale za dużą sumę pieniędzy, na przykład za dwadzieścia tysięcy złotych. Ma się tyle i nie trzeba już żadnego certyfikatu. Do Ameryki też się jeździ. Jak? Nie pytajcie! Są od tego specjaliści… ale co z tego – on, komendant, nie jest z tych Żydów, co mają pieniądze, jest człowiekiem z przeszłością. 1905. Nic to jednak, myśli, żeby wysłać swoich synów na „tamtą stronę” – w Małkini też ma szwagra…
Niemiec rozkazuje, żeby żydowskie sklepy miały szyldy z napisami w jidysz, nie, jednak z hebrajskimi, tak jak wtedy, gdy „Po drugiej stronie Rzeki mieszkali wasi przodkowie”⁵⁴.
Dziwić – to nie dziwi. Widać w tym kontynuację polskiego zarządzenia z czasów Ozonu⁵⁵, wedle którego trzeba było wieszać na każdym sklepie szyldzik z prawdziwym żydowskim nazwiskiem⁵⁶. Zatem nie Hela Wierzbicka czy Bernard Łęczycki, ale prawdziwie, biblijnie: Chana i Baruch. I oto wyroili się nagle wykonawcy hebrajskich szyldów, zapełniający ulice komicznie brzmiącymi napisami: „Wszystkie rodzaje różnego jedzenia do spożywania”, „Z drugiej ręki kupuję żelastwo”, „Szycie ubrań osobistych”⁵⁷ oraz podobnymi językowymi niedorzecznościami. Wajnbojm wywiesza szyld: „Dostawca chleba, jedzenia i wszystkiego do spożywania”, a jego nowa żona, siostra zmarłej żony, którą wziął zamiast jakiejś obcej, wbrew temu, co prorokowała Ruchcze piekarka, klaruje jidyszyście, trykotażnikowi, który śmieje się z niej, pytając, dlaczego nie zrobiła szyldu po żydowsku, że na nic się jej cały ten szyld, czy to po żydowsku, czy po hebrajsku, nie zda, tylko cóż z tego, pójdzie zadzierać z Niemcem? Chce po hebrajsku – niech będzie po hebrajsku, niech robi, co chce, byle tylko pozwolił żyć!
Zabroniono już Żydom podróżować pociągami⁵⁸, ale tymczasem nie przestrzega się tego zakazu tak surowo. Dla warszawskich Żydów nie jest to jeszcze takim nieszczęściem. Podróżować pociągiem na „tamtą stronę” – podróżowały tylko jednostki, większość jechała autobusami, wozami albo szła piechotą. Jeździć dokądkolwiek indziej to się nie jeździło, chyba że wielcy ryzykanci, szmuglerzy i inni spryciarze z zakazanymi pyskami, którzy za dobre pieniądze zdobywali papiery, aby móc podróżować prawie po całej Polsce.
W mojej klatce huczy. Córka poborcy, której narzeczony zginął w czasie obrony miasta, zaciągając się na ochotnika do oddziału „Dzieci Warszawy”, zakochała się w złodzieju i wyszła za niego. Ojciec, chasyd, uciekł od niej jeszcze w czasie bombardowań, ponieważ sprowadziła do mieszkania kilku złodziei jako sublokatorów. Teraz wychodzi za mąż za jednego z nich. Ze zgryzoty ojciec się rozchorował i odszedł z tego świata.
Perele opowiada o tym wszystkim z detalami i krzyczy:
– A nie wiadomo to było od razu, że tak będzie? Ten parch to przecież córka chasyda! Żadna nasza by tego nie zrobiła, tylko córka chasyda może ci się połaszczyć na złodzieja!
Szewcowa słyszy to i rozpływa się w uciesze i Żelechower też wysila swój ciężko pracujący mózg, aby dojść do wniosku, że oni, ci chasydzi, te ofermy, są od nas gorsi… tak, wie to jeszcze z Żelechowa.
Perele będzie tak jeszcze mówić i mówić w „schronie”, w którym wciąż mieszka razem z Żelechowerem i szewcem. Pozostanie tam aż do chwili, w której skończy się remont jej mieszkania (po cichutku szykuje się do tego, by lada dzień wziąć tych parę rzeczy i wprowadzić się do swojego odświeżonego lokum). Kuchnię ma już gotową i zaczęła już tam przyrządzać obiady, sąsiedzi ze „schronu” nie muszą wiedzieć, co ona je. Zleciła już też malowanie. Każdego dnia stoi na Wołówce⁵⁹ i sprzedaje kurtki. Klepie się więc po udach: Ha, jak się ma głowę na karku, to ma się wszystko! I mieszkanie będzie miała nowe, i belki na opał, a komornego płacić nie będzie.
Starszy syn piekarza Brodskiego dostał się na „tamtą stronę” autobusem. Na Nalewkach stoją autobusy, które wożą do samego Białegostoku za dwieście złotych. Ale gdzie na Nalewkach? Na którym podwórzu? Komendant wie, gdzie. Też chce posłać swojego najstarszego syna autobusem, ale przemyśliwa nad lepszym planem – sam go odwiezie do Małkini pociągiem.
Syn Rywki, pracownik „gandi”⁶⁰, też pojechał w tych dniach. Spośród lokatorów wyjeżdża po kilka osób każdego dnia. We wszystkich izbach mówi się tylko o jechaniu, wyruszaniu w drogę. Krawiec wojskowy i Żelechower, którzy niecierpliwie czekają, aż ich mieszkania będą gotowe, są jak dzieci i całymi dniami marzą o wyjeździe, o jechaniu do Rosji, dotarciu do dużych miast, Moskwy, Leningradu, Charkowa, gdzie można dostać wielkie, białe bochny chleba, pełne miski ryżu, ryby i mięso.
– S-słyszy pp-an, sąsiedzie, słyszy pp-an – jąka się Żelechower – rozmawiałem z chłopakiem spod dziesiątki, co wczoraj wrócił stamtąd po żonę i dzieci. Mówi, że ten, kto dostanie się na posadę u bolszewików, może zarobić do pięciuset rubli na tydzień, jedzenia ma w bród, tylko trzeba mieć szczęście.
– A jak się nie dostanie posady? – pyta krawiec wojskowy.
– Śpi się w bejt ha-midraszu⁶¹ – odpowiada Żelechower – i też się dostaje jedzenie. Dają trzy razy dziennie porcję chleba z zupą i się żyje.
Krawiec wojskowy przystałby już na wszystko, chociaż przeżył wielką wojnę światową i nie wierzy zbytnio w łatwe szczęście, ale boi się żony – Perele. Będzie się musiał jeszcze sporo napracować, zanim uda mu się ją przekonać, żeby pozwoliła mu jechać.
Żelechower i wojskowy krawiec nie mogą usiedzieć w izbie. Co rusz wybiegają przed bramę i słuchają toczących się tam rozmów.
Nagle wjeżdża w ulicę wóz, taki, jakie widać na ulicach miasteczek w Lubelskiem – wypełniony Żydami i Żydówkami. Żydzi wyglądają jak weselni goście – kobiety pięknie wystrojone, trzymają walizki na podołkach, mają rozpalone twarze. Dokąd to jadą?!
– Na tamtą stronę!
– Tak? Nie wierzę!
Wierz pan czy nie wierz, ale to prawda. Jadą na „tamtą stronę”.
Teraz będą się już z dnia na dzień mnożyć na ulicy te naładowane pasażerami wozy jadące na „tamtą stronę”. Żaden z sąsiadów nie może już wysiedzieć w domu, nie handluje się, nie pracuje się, wyprzedaje się z domu, co tylko się da, i marzy się tylko o przejściu na „tamtą stronę”. Krawiec wojskowy, co bywał w świecie, wie już wszystko: przez Małkinię pociągiem, przez Otwock kolejką, a potem pociągiem, przez Hrubieszów i Zamość albo przez Siedlce pociągiem i przez Sokołów i Białą autobusem. Autobus od Bonifratrów jedzie prosto do Sokołowa, ale co z tego – po bilet trzeba stać w kolejce cały tydzień i zapłacić za niego podwójną cenę.
Syn Rywki, który nie ma pieniędzy, poszedł na Pragę. Straż na moście przepuściła go za piątaka, którego dał w łapę polskiemu policjantowi. Niemiec udał, że nie widzi, i tak chłopak doszedł pieszo do Małkini, a stamtąd prosto przez granicę. Co prawda, przeleżał przy niej, na „ziemi niczyjej”, cały tydzień, ale potem przyszedł lepszy czas i żołnierze zawołali: „Towariszczi, perechoditie!”, to znaczy: „Towarzysze, przechodźcie”, i przeszedł. Teraz jest nie w Białymstoku, ale zupełnie gdzie indziej, w jakimś małym miasteczku i jest mu bardzo dobrze. Pracuje i pisze do matki, że ją tam zabierze.
List od syna Rywki krąży po całym domu. Czyta się go i dotyka z każdej strony, jak cudownego talizmanu, jak czarodziejskiego pierścienia. Co rusz biegnie do niej inny sąsiad:
– Dzień dobry, Ryweczka.