- promocja
Bohater wieków - ebook
Bohater wieków - ebook
Zabicie Ostatniego Imperatora, by obalić Ostatnie Imperium, było właściwym krokiem, prawda? Wraz z powrotem zabójczej formy wszechobecnych mgieł, wzmagającymi się opadami popiołów i coraz potężniejszymi trzęsieniami ziemi, Vin i Elend zaczynają mieć wątpliwości. Przed wieloma laty Zniszczeniu - jednej z pierwotnych istot, które stworzyły świat - obiecano prawo do unicestwienia wszystkiego, co istnieje. Teraz, gdy Vin została podstępem nakłoniona do uwolnienia go ze Studni Wstąpienia, Zniszczenie pragnie wyegzekwować swoje prawo.
Zakończenie trylogii "Z Mgły Zrodzony" wypełnia obietnicę pierwszych dwóch tomów. Związki zasugerowane w pierwszych rozdziałach wskoczą na swoje miejsce, a niespodzianki, satysfakcjonujące, choć zaskakujące, rozkwitną niczym fajerwerki, by oszołomić i rozbawić. Wszystko poprowadzi do finału, niezwykle oryginalnego i odważnego, który zmusi każdego czytelnika do przetarcia oczu, jakby się obudził z cudownego snu.
* * *
"Sanderson to geniusz zła. Inaczej nie da się opisać tego, co udało mu się stworzyć w tym wspaniałym ostatnim tomie trylogii 'Z Mgły Zrodzony'. Wszystkie znajome pomysły i fabuły epickiej fantasy zostały wywrócone na nice, a zakończenie jest wręcz niewiarygodne w swojej zuchwałości. Postacie są błyskotliwe, kreacja świata rzetelna, fabuła skomplikowana i fascynująca - jeśli nie czytaliście dwóch pierwszych tomów, zróbcie to natychmiast, a później kupcie ten. Nie pożałujecie".
Romantic Times BOOKreviews (Złoty medal, najlepszy wybór)
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-318-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak zawsze, na moje podziękowania zasługuje wiele osób, bez których ta książka wyglądałaby zupełnie inaczej. Przede wszystkim, mój redaktor i mój agent – Moshe Feder i Joshua Bilmes – dzięki którym projekty osiągają swój pełen potencjał. Jak również moja cudowna żona, Emily, która była dla mnie wielkim wsparciem i pomocą w procesie pisarskim.
Podobnie jak wcześniej, Isaac Stewart (nethermore.com) przygotował doskonałe mapy, symbole rozdziałów i krąg metali allomantycznych. Naprawdę doceniam również pracę Christiana McGratha – ta okładka jest moją ulubioną w całym cyklu. Dziękuję Larry’emu Yodelowi, za to, że jest wspaniały, i Dot Lin z wydawnictwa Tor, za promocję moich książek. Denisowi Wongowi i Stacy Hague-Hill, za pomoc mojemu redaktorowi oraz – jak zawsze – cudownej Irene Gallo i Sethowi Lernerowi za kierownictwo artystyczne.
Do pierwszych czytelników tej książki należą: Paris Elliott, Emily Sanderson, Krista Olsen, Ethan Skarstedt, Eric J. Ehlers, Eric „More Snooty” James Stone, Jillena O’Brien, C. Lee Player, Bryce Cundick/Moore, Janci Patterson, Heather Kirby, Sally Taylor, Bradley Reneer, Steve „Not Bookstore Guy Anymore” Diamond, General Micah Demoux, Zachary „Spook” J. Kaveney, Alan Layton, Janette Layton, Kaylynn ZoBell, Nate Hatfield, Matthew Chambers, Kristina Kugler, Daniel A. Wells, The Indivisible Peter Ahlstrom, Marianne Pease, Nicole Westenskow, Nathan Wood, John David Payne, Tom Gregory, Rebecca Dorff, Michelle Crowley, Emily Nelson, Natalia Judd, Chelise Fox, Nathan Crenshaw, Madison VanDenBerghe, Rachel Dunn i Ben OleSoon.
Jestem również wdzięczny Jordanowi Sandersonowi – któremu ta powieść jest dedykowana – za niezmordowaną pracę nad moją stroną internetową. Jeff Creer również wykonał kawał dobrej roboty z ilustracjami na BrandonSanderson.com. Zajrzyjcie tam!Prolog
Marsh próbował się zabić.
Jego dłoń zadrżała, gdy starał się zebrać siły, by podnieść rękę, wyrwać kolec z pleców i zakończyć potworną egzystencję. Nie próbował się już uwolnić. Trzy lata. Trzy lata w postaci Inkwizytora, trzy lata uwięzienia we własnych myślach. Te lata udowodniły, że nie ma ucieczki. Nawet teraz jego myśli się zaćmiły.
A później To przejęło kontrolę. Świat wokół niego jakby wibrował – i nagle zaczął widzieć wszystko wyraźnie. Dlaczego walczył? Dlaczego się martwił? Wszystko było w jak najlepszym porządku.
Zrobił krok do przodu. Choć nie widział już tak jak zwyczajni ludzie – w końcu w jego oczodoły wbito potężne stalowe kolce – wyczuwał pomieszczenie wokół siebie. Kolce wystawały z tyłu jego czaszki. Gdyby wyciągnął rękę i dotknął tyłu głowy, poczułby ostre końce. Nie było krwi.
Kolce dawały mu moc. Wszystko otaczały niebieskie allomantyczne linie, rozjaśniając świat. Pomieszczenie było średnich rozmiarów, a wraz z Marshem znajdowało się w nim kilku towarzyszy – również otoczonych błękitem, allomantyczne linie wskazywały na metale w ich krwi. Każdy miał kolce w oczodołach.
To znaczy, każdy poza mężczyzną przywiązanym przed nim do stołu. Marsh uśmiechnął się, wziął kolec ze stołu i uniósł go. Więzień nie został zakneblowany. To by stłumiło krzyki.
– Proszę – wyszeptał więzień i zadrżał. Nawet terrisański lokaj załamywał się, mając w perspektywie własną gwałtowną śmierć.
Mężczyzna próbował się szarpać. Znajdował się w bardzo niewygodnej pozycji, został bowiem przywiązany na innej osobie. Stół zaprojektowano w taki właśnie sposób, wgłębienie mieściło ciało poniżej.
– Czego chcecie? – spytał Terrisanin. – Nic już wam nie powiem o Synodzie.
Marsh pomacał mosiężny kolec, czując jego ostry koniec. Miał pracę do wykonania, lecz zawahał się, smakując ból i przerażenie w głosie mężczyzny. Zawahał się, żeby móc...
Marsh zapanował nad własnym umysłem. Słodki aromat sali zniknął, zastąpiony przez smród krwi i śmierci. Jego radość zmieniła się w grozę. Więzień był terrisańskim Opiekunem, człowiekiem, który całe życie pracował dla dobra innych. Zabicie go będzie nie tylko zbrodnią, ale i tragedią. Marsh próbował zapanować nad sobą, unieść rękę i wyrwać najważniejszy kolec z pleców – jego usunięcie zabiłoby go.
To jednak było zbyt silne. Moc. Jakimś sposobem panowała nad Marshem – i potrzebowała go oraz innych Inkwizytorów jako swoich rąk. Była wolna – Marsh wciąż czuł, jak się tym raduje – lecz coś nie pozwalało jej zbyt mocno wpływać na świat. Przeciwnik. Siła, która otaczała świat niczym tarcza.
To nie było jeszcze pełne. Potrzebowało więcej. Czegoś jeszcze... czegoś ukrytego. A Marsh to odnajdzie, przyniesie swojemu panu. Panu, którego Vin uwolniła. Istocie, która została uwięziona w Studni Wstąpienia.
Nazywała się Zniszczeniem.
Marsh uśmiechnął się, gdy jego więzień zaczął płakać. Później zrobił krok do przodu, unosząc kolec. Przytknął go do piersi skamlącego mężczyzny. Kolec musiał przebić jego ciało, przeszywając serce, a później wbić się w ciało Inkwizytora przywiązanego poniżej. Hemalurgia była brudną sztuką.
I dlatego była taka zabawna. Marsh uniósł drewniany młot i zaczął uderzać.Niestety, jestem Bohaterem Wieków.
1
Fatren zmrużył oczy i spojrzał w czerwone słońce, które kryło się za zasłoną ciemnych oparów. Czarny popiół opadał z nieba, jak niemal każdego dnia. Grube płatki spadały prosto, powietrze było nieruchome i gorące, bez śladu wietrzyka, który mógłby poprawić nastrój mężczyzny. Westchnął, oparł się o umocnienia i spojrzał na Vetitan. Swoje miasto.
– Jak długo? – spytał.
Druffel podrapał się po nosie. Na twarzy miał ciemne plamy popiołu. Ostatnio nie dbał zbytnio o higienę. Oczywiście, Fatren wiedział, że biorąc pod uwagę wydarzenia z ostatnich kilku miesięcy, sam też nie wygląda najlepiej.
– Może godzinę – odparł Druffel, spluwając na ziemny wał.
Fatren westchnął i wpatrzył się w opadający popiół.
– Myślisz, że to prawda, Druffel? To, co mówią ludzie?
– Co? – odpowiedział tamten pytaniem. – Że świat się kończy?
Fatren pokiwał głową.
– Nie wiem. Nie obchodzi mnie to.
– Jak możesz tak mówić?
Druffel wzruszył ramionami i znów się podrapał.
– Jak tylko przybędą te kolossy, zginę. Dla mnie to koniec świata.
Fatren zamilkł. Nie lubił wypowiadać swoich wątpliwości, uważano go w końcu za silnego. Kiedy panowie opuścili miasto – rolniczą osadę, nieco bardziej cywilizowaną niż plantacje na północy – to Fatren przekonał skaa, by nadal pracowali na roli. To Fatren ochronił ich przed werbownikami. W czasach, gdy w większości wiosek i plantacji wszyscy zdrowi mężczyźni trafili do takiej czy innej armii, w Vetitan wciąż miał kto pracować. Musieli poświęcić dużą część zbiorów na łapówki, ale Fatren zapewnił im bezpieczeństwo.
W większości.
– Mgły ustąpiły dziś dopiero koło południa – powiedział cicho Fatren. – Zostają coraz dłużej. Widziałeś rośliny, Druff. Nie radzą sobie dobrze, pewnie za mało słońca. Tej zimy nie będziemy mieli co jeść.
– Nie dotrwamy do zimy – stwierdził jego towarzysz. – Nie dotrwamy do wieczora.
Co smutne – naprawdę przygnębiające – to Druffel był kiedyś optymistą. Fatren od wielu miesięcy nie słyszał śmiechu swego brata. Ten śmiech był ulubionym dźwiękiem Fatrena.
Nawet młyny Ostatniego Imperatora nie wymłóciły z Druffa jego śmiechu, pomyślał Fatren. Ale ostatnie dwa lata tego dokonały.
– Fats! – zawołał ktoś. – Fats!
Fatren podniósł wzrok, gdy na wał wspiął się chłopiec. Z trudem ukończyli umocnienia – pomysł Druffela, w czasach, zanim się poddał. Vetitan miało około siedmiu tysięcy mieszkańców, czyli było całkiem spore. Mnóstwo wysiłku wymagało otoczenie go wałem.
Fatren miał może tysiąc prawdziwych żołnierzy – w tak małej grupie trudno było zebrać ich więcej – i może kolejny tysiąc zbyt młodych, zbyt starych lub zbyt słabo wyszkolonych, by dobrze walczyć. Nie wiedział, jak wielka była armia kolossów, lecz z pewnością większa niż dwa tysiące. Wał im nie pomoże.
Chłopak – Sev – w końcu dotarł do Fatrena.
– Fats! – powiedział Sev. – Ktoś idzie!
– Już? – spytał Fatren. – Druff mówił, że kolossy są jeszcze daleko.
– Nie kolossy, Fats – poprawił go chłopak. – Człowiek. Chodźcie go zobaczyć!
Fatren odwrócił się do Druffa, który wytarł nos i wzruszył ramionami. Podążyli za Sevem wzdłuż wału, w stronę głównej bramy. Popiół i kurz kłębiły się nad ubitą ziemią, zbierając się w rogach. Ostatnio nie mieli czasu na sprzątanie. Kobiety musiały pracować na polach, gdy mężczyźni szkolili się i przygotowywali do wojny.
Przygotowania do wojny. Fatren mówił sobie, że ma dwa tysiące „żołnierzy”, choć naprawdę miał tysiąc skaa z mieczami. Szkolili się przez dwa lata, to prawda, lecz brakowało im doświadczenia.
Grupa mężczyzn tłoczyła się przy bramie, stojąc na wale lub opierając się o niego. Może nie powinienem tyle poświęcać na szkolenie żołnierzy, pomyślał Fatren. Gdyby ten tysiąc pracował w kopani, mielibyśmy rudę na łapówki.
Tyle tylko, że kolossy nie przyjmowały łapówek. Zabijały. Fatren zadrżał, myśląc o Garthwood. To miasto było większe od jego, lecz do Vetitan dotarła mniej niż setka uciekinierów. Wszystko wydarzyło się przed trzema miesiącami. Miał irracjonalną nadzieję, że kolossy zadowoli zniszczenie tamtego miasta.
Powinien był się domyślić. Kolossy nigdy nie były zadowolone.
Fatren wspiął się na wał, a za nim podążyli żołnierze w połatanych ubraniach z ponaszywanymi kawałkami skóry. Spojrzał poprzez spadający popiół na ciemny krajobraz, który wyglądał tak, jakby pokrywał go głęboki, czarny śnieg.
Zbliżał się samotny jeździec, ubrany w ciemny płaszcz z kapturem.
– Jak myślisz, Fats? – spytał jeden z żołnierzy. – Zwiadowca kolossów?
Fatren prychnął.
– Kolossy nie wysłałyby zwiadowcy, a szczególnie człowieka.
– Ma konia – powiedział Druffel, chrząkając. – Przydałby się nam jeszcze jeden. – Miasto miało ich tylko pięć, a wszystkie były niedożywione.
– Kupiec – stwierdził jeden z żołnierzy.
– Żadnych towarów – sprzeciwił się Fatren. – I musiałby być bardzo odważnym kupcem, żeby samotnie zapuścić się w te okolice.
– Nigdy nie widziałem uciekiniera na koniu – zauważył jeden z mężczyzn. Uniósł łuk, spoglądając na Fatrena.
Przywódca pokręcił głową. Nikt nie wystrzelił, gdy obcy zbliżał się do nich nieśpiesznie. Zatrzymał wierzchowca tuż przed bramą miasta. Fatren był z niej bardzo dumny. Prawdziwa drewniana brama w ziemnym wale. Drewno i kamień wziął z pańskiego dworu w centrum miasta.
Gruby, ciemny płaszcz, noszony dla ochrony przed popiołem, ukrywał postać przybysza. Fatren spojrzał ponad szczytem wału, wpatrując się w obcego, a później spojrzał na brata i wzruszył ramionami.
Obcy zeskoczył z konia.
Wzniósł się prosto w niebo, jakby podrzucony, a jednocześnie zrzucił płaszcz. Pod spodem mężczyzna nosił idealnie biały mundur.
Fatren zaklął i odskoczył do tyłu, gdy obcy wzniósł się ponad wałem i wylądował na szczycie bramy. Mężczyzna był Allomantą. Szlachetnie urodzony. Fatren miał nadzieję, że tamci zajmą się swoimi przepychankami na północy i zostawią jego ludzi w spokoju.
A przynajmniej dadzą im w spokoju umrzeć.
Przybysz odwrócił się. Miał krótką brodę i krótko obcięte ciemne włosy.
– Dobrze – powiedział, idąc po szczycie bramy z nienaturalnym wyczuciem równowagi – nie mamy czasu. Zabierajmy się do roboty.
Zstąpił z bramy na wał. Druffel natychmiast wyciągnął miecz.
Ostrze wyrwało się z dłoni Druffela, przyciągnięte niewidzialną mocą. Obcy chwycił broń, gdy mijała jego rękę. Obrócił miecz i przyjrzał mu się uważnie.
– Dobra stal – stwierdził, kiwając głową. – Jestem pod wrażeniem. Jak wielu waszych żołnierzy jest tak dobrze wyposażonych? – Obrócił broń rękojeścią do przodu i podał ją Druffelowi.
Druffel spojrzał na brata, wyraźnie zdezorientowany.
– Kim jesteś? – spytał Fatren, zebrawszy się na odwagę. Nie wiedział zbyt wiele na temat Allomancji, ale był przekonany, że obcy jest Zrodzonym z Mgły. Mógł pewnie samą myślą zabić wszystkich na wale.
Obcy zignorował pytanie i odwrócił się w stronę miasta.
– Ten wał otacza całe miasto? – spytał, odwracając się w stronę jednego z żołnierzy.
– Yyy... tak, milordzie – odparł zapytany.
– Ile macie bram?
– Tylko jedną, milordzie.
– Otwórzcie ją i wprowadźcie mojego konia do środka – stwierdził przybysz. – Zakładam, że macie stajnie?
– Tak, milordzie – odparł żołnierz.
Cóż, pomyślał z niezadowoleniem Fatren, gdy żołnierz odbiegł, ten przybysz z pewnością umie dowodzić ludźmi. Żołnierz nawet przez chwilę się nie zawahał, nie pomyślał, że wykonuje rozkazy obcego, nie prosząc o pozwolenie. Fatren widział już, jak pozostali się prostują, tracąc rezerwę. Ten przybysz mówił tak, jakby się spodziewał, że jego rozkazy zostaną wypełnione, a żołnierze na to reagowali. To nie był szlachetnie urodzony, jakich znał Fatren, gdy służył w dworze pana. Ten mężczyzna był inny.
Obcy wciąż przyglądał się miastu. Popiół opadał na jego piękny biały mundur i Fatren pomyślał, że to szkoda, by strój się pobrudził. Przybysz pokiwał głową, po czym zaczął schodzić z wału.
– Zaczekaj – powiedział Fatren, zmuszając obcego do zatrzymania się. – Kim jesteś?
Przybysz odwrócił się i spojrzał Fatrenowi w oczy.
– Nazywam się Elend Venture. Jestem waszym cesarzem.
Z tymi słowami mężczyzna odwrócił się i ruszył dalej w dół umocnień. Żołnierze rozstąpili się przed nim, po czym wielu podążyło za nim.
Fatren spojrzał na brata.
– Cesarz? – mruknął Druffel i splunął.
Fatren zgadzał się z jego podejściem. Co miał robić? Nigdy wcześniej nie walczył przeciwko Allomancie, nie był nawet pewien, jak zacząć. „Cesarz” z pewnością bez trudu rozbroiłby Duffela.
– Zorganizujcie mieszkańców miasta – rzucił obcy... Elend Venture. – Kolossy nadejdą z północy. Zignorują bramę i wejdą na wał. Chcę, żeby starsi i dzieci skupili się w południowej części miasta. Zgromadźcie ich w jak najmniejszej liczbie domów.
– A co to da? – spytał Fatren. Nie widząc innej możliwości, pośpieszył za „cesarzem”.
– Kolossy są najbardziej niebezpieczne, kiedy opanowuje je żądza krwi – odparł Venture, nie przerywając marszu. – Jeśli uda im się zdobyć miasto, to powinny jak najwięcej czasu zmarnować na szukanie waszych ludzi. Jeśli żądza krwi kolossów minie podczas poszukiwań, opanuje je frustracja i zabiorą się za łupienie. Wtedy twoim ludziom może uda się uciec.
Venture przerwał i spojrzał w oczy Fatrenowi. Miał ponurą minę.
– To niewielka nadzieja. Ale zawsze coś.
Wypowiedziawszy te słowa, ruszył dalej, główną ulicą miasteczka.
Za plecami Fatren słyszał szepty żołnierzy. Wszyscy słyszeli o mężczyźnie nazywającym się Elend Venture. To on ponad dwa lata temu zdobył władzę w Luthadel po śmierci Ostatniego Imperatora. Wieści z północy pojawiały się rzadko i nie były wiarygodne, ale wszystkie wspominały o Venture. Walczył z rywalami do tronu, nawet zabił swojego ojca. Ukrywał fakt, że jest Zrodzonym z Mgły i podobno poślubił właśnie tę kobietę, która zabiła Ostatniego Imperatora. Fatren wątpił, by ktoś tak ważny – pewnie bardziej legenda niż prawdziwy człowiek – przybył do tak małego miasteczka w Południowym Dominium, i to jeszcze samotnie. Nawet kopalnie nie miały większego znaczenia. Obcy musiał kłamać.
Ale... na pewno był Allomantą...
Fatren przyśpieszył kroku, by nadążyć za obcym. Venture – czy też kimkolwiek był – zatrzymał się przed dużą budowlą w pobliżu centrum miasta. Stara siedziba Stalowego Zakonu. Fatren kazał zabić deskami wejścia i okna.
– Tam znaleźliście broń? – spytał Venture, zwracając się do Fatrena.
Mężczyzna milczał przez chwilę. W końcu potrząsnął głową.
– W dworze lorda.
– Zostawił swoją broń? – spytał zaskoczony Venture.
– Myślimy, że pewnie miał zamiar wrócić – wyjaśnił Fatren. – Żołnierze, których pozostawił, w końcu zdezerterowali, dołączając do mijającej nas armii. Zabrali wszystko, co mogli unieść. My zużytkowaliśmy resztę.
Venture pokiwał głową, z namysłem drapiąc się po brodzie i wpatrując w stary budynek Zakonu. Budowla była wysoka i robiła złowrogie wrażenie, mimo opuszczenia – a może ze względu na nie.
– Wasi ludzie wyglądają na dobrze wyszkolonych. Nie spodziewałem się tego. Czy mają doświadczenie w walce?
Druffel cicho prychnął, co oznaczało, że uważa przybysza za wścibskiego.
– Nasi ludzie walczyli wystarczająco wiele, by stali się niebezpieczni, obcy – powiedział Fatren. – Kiedyś bandyci chcieli odebrać nam miasto. Uważali, że jesteśmy słabi i damy się łatwo zastraszyć.
Jeśli obcy uznał te słowa za groźbę, nie pokazał tego po sobie. Po prostu pokiwał głową.
– Czy walczyliście przeciwko kolossom?
Bracia wymienili się spojrzeniami.
– Ludzie, którzy walczą przeciwko kolossom, giną, obcy – powiedział w końcu Fatren.
– Gdyby to była prawda – stwierdził Venture – zginąłbym już parę razy. – Odwrócił się w stronę zbierającego się tłumu żołnierzy i mieszkańców miasta. – Nauczę was wszystkiego, co wiem o walce przeciwko kolossom, ale nie mamy zbyt wiele czasu. Chcę, żeby kapitanowie i dowódcy oddziałów zebrali się przy bramie w ciągu dziesięciu minut. Żołnierze mają stanąć w szyku wzdłuż wału... nauczę dowódców kilku sztuczek, które mogą przekazać swoim ludziom.
Niektórzy żołnierze się poruszyli, lecz trzeba im przyznać, że większość została na swoich miejscach. Przybysz nie wydawał się obrażony, że jego rozkazy nie zostały wykonane. Stał w milczeniu, wpatrując się w uzbrojony tłum. Nie wyglądało na to, że jest przestraszony ani też zły czy pełen dezaprobaty. Wyglądał... majestatycznie.
– Milordzie – spytał w końcu jeden z żołnierzy. – Czy... przyprowadziliście ze sobą armię, by nam pomogła?
– Nawet dwie – odparł Venture. – Ale nie mamy czasu na nie czekać. – Spojrzał Fatrenowi w oczy. – Napisałeś i poprosiłeś mnie o pomoc. A ja, jako twój suweren, przybyłem z nią. Czy nadal jej pragniesz?
Fatren zmarszczył czoło. Nigdy nie prosił tego człowieka – ani żadnego lorda – o pomoc. Otworzył usta, by wyrazić sprzeciw, ale się zawahał. Pozwoli mi udawać, że posłałem po niego, pomyślał. Takie udawanie było częścią jego planu. Mógłbym oddać mu władzę bez poczucia porażki.
Zginiemy. Choć, patrząc w oczy tego człowieka, mogę prawie uwierzyć, że mamy szansę.
– Nie... spodziewałem się, że przybędziecie samotnie, milordzie – powiedział w końcu Fatren. – Zaskoczył mnie wasz widok.
Venture pokiwał głową.
– To zrozumiałe. Chodź, omówimy taktykę.
– Dobrze – odparł Fatren.
Gdy zrobił krok do przodu, Druffel chwycił go za ramię.
– Co ty wyprawiasz? – syknął. – Posłałeś po tego człowieka? Nie wierzę.
– Zbieraj żołnierzy, Druff – powiedział Fatren.
Jego brat stał przez chwilę bez ruchu, po czym zaklął cicho i odszedł. Nie wyglądało na to, że ma zamiar zebrać ludzi, więc Fatren gestem nakazał to zrobić dwóm kapitanom. Potem dołączył do Venture i razem ruszyli w stronę bramy. Venture kazał paru żołnierzom pójść przodem i utorować im drogę, by mogli z Fatrenem porozmawiać na osobności. Popiół nadal padał z nieba, zasypując czernią ulicę, zbierając się na dachach pochylonych parterowych domków.
– Kim jesteś? – spytał cicho Fatren.
– Jestem tym, kim powiedziałem – odparł Venture.
– Nie wierzę ci.
– Ale mi ufasz.
– Nie, po prostu nie chcę się kłócić z Allomantą.
– To na razie wystarczy – stwierdził obcy. – Posłuchaj, przyjacielu, na twoje miasto maszeruje dziesięć tysięcy kolossów. Potrzebujesz wszelkiej pomocy.
Dziesięć tysięcy? – pomyślał z oszołomieniem Fatren.
– Jak zakładam, kierujesz tym miastem? – spytał Venture.
Fatren się otrząsnął.
– Tak – odparł. – Nazywam się Fatren.
– Dobrze, lordzie Fatrenie, możemy...
– Nie jestem lordem – sprzeciwił się Fatren.
– Właśnie nim zostałeś – odparł Venture. – Później możesz wybrać sobie nazwisko. A teraz, zanim ruszymy dalej, musisz poznać warunki, na jakich udzielę wam pomocy.
– Jakie to warunki?
– Niepodlegające negocjacjom – stwierdził Venture. – Jeśli zwyciężymy, przysięgniesz mi lojalność.
Fatren zmarszczył czoło i zatrzymał się na ulicy. Popiół padał wokół niego.
– Czyli o to chodzi? Wchodzicie tu przed walką, twierdzicie, że jesteście jakimś tam wysokim lordem, byście mogli przypisać sobie zasługi za nasze zwycięstwo. Dlaczego miałbym przysiąc lojalność człowiekowi, którego poznałem przed kilkoma chwilami?
– Ponieważ jeśli tego nie zrobisz – odparł cicho Venture – i tak odbiorę ci dowodzenie. – Po czym ruszył dalej.
Fatren stał jeszcze przez chwilę, lecz zaraz pośpiesznie dołączył do towarzysza.
– Ach, rozumiem. Nawet jeśli przeżyjemy tę bitwę, skończymy pod władzą tyrana.
– Tak – odparł Venture.
Fatren się skrzywił. Nie spodziewał się, że mężczyzna będzie mówił tak otwarcie.
Venture potrząsnął głową, wpatrując się w miasto przez spadający popiół.
– Kiedyś sądziłem, że da się to przeprowadzić inaczej. I wciąż wierzę, że pewnego dnia mi się to uda. Ale na razie nie mam wyboru. Potrzebuję twoich żołnierzy i twojego miasta.
– Mojego miasta? – powtórzył Fatren. – Po co?
Venture uniósł dłoń.
– Musimy najpierw przeżyć tę bitwę. Później zajmiemy się innymi kwestiami.
Fatren zawahał się i z zaskoczeniem uświadomił sobie, że rzeczywiście ufa temu obcemu. Nie umiałby wyjaśnić, dlaczego tak się czuje. To po prostu był człowiek, za którym chciał podążać – przywódca, jakim on sam zawsze pragnął się stać.
Venture nie czekał, aż Fatren zgodzi się na „warunki”. To nie była propozycja, lecz ultimatum. Fatren znów pośpiesznie ruszył za Venture i dogonił go przy wejściu na niewielki plac przed bramą. Wokół kłębili się żołnierze. Nie mieli mundurów – kapitanów od zwykłych żołnierzy odróżniała jedynie czerwona opaska na ramieniu. Venture nie dał im wiele czasu na zbiórkę, ale wszyscy wiedzieli, że miasto wkrótce zostanie zaatakowane.
– Mamy mało czasu – powtórzył głośno przybysz. – Mogę was nauczyć tylko kilku rzeczy, ale one wam pomogą.
Kolossy mają różne rozmiary, od małych, wysokich na pięć stóp, do wielkich, górujących na dwanaście stóp. Jednakże nawet te małe są silniejsze od was. Bądźcie na to przygotowani. Całe szczęście, stwory walczą bez koordynacji między jednostkami. Jeśli jeden koloss ma kłopoty, inne mu nie pomogą. Nie martwcie się stworami, które miną wasze szyki i wejdą do miasta – ukryjemy cywilów na samym końcu miasta, a kolossy, które miną nasze szeregi, najpewniej zajmą się plądrowaniem, walkę pozostawiając innym. Tego właśnie chcemy! Nie gońcie ich po mieście. Wasze rodziny będą bezpieczne. Walcząc z dużym kolossem, atakujcie nogi, powalcie go, zanim spróbujecie go zabić. Walcząc z małym kolossem, upewnijcie się, że wasze miecze albo włócznie nie zaplączą się w fałdach ich skóry. Pamiętajcie, że kolossy nie są głupie – jedynie nieskomplikowane. Przewidywalne. Zaatakują was w najprostszy możliwy sposób i jedynie bezpośrednio. Najważniejsze, żebyście zrozumieli, że można je pokonać. Dziś to zrobimy. Nie dajcie się zastraszyć! Walczcie w szyku, nie traćcie głowy, a obiecuję wam, że przeżyjemy!
Kapitanowie stali w niewielkiej grupce, wpatrując się w Venture’a. Nie wiwatowali, ale wydawali się nieco bardziej pewni siebie. Odeszli, by przekazać wskazówki swoim ludziom.
Fatren podszedł do cesarza.
– Jeśli dobrze liczycie, mają przewagę pięciu na jednego.
Venture pokiwał głową.
– Są większe, silniejsze i lepiej wyszkolone od nas.
Venture znów pokiwał głową.
– To jesteśmy zgubieni.
Venture w końcu spojrzał na Fatrena, marszcząc czoło. Czarny popiół spadał na jego ramiona.
– Nie jesteście zgubieni. Macie coś, czego oni nie mają, coś bardzo ważnego.
– Co takiego?
Venture spojrzał mu w oczy.
– Macie mnie.
– Wasza Wysokość! – zawołał ktoś ze szczytu wału. – Kolossy!
Już zaczęli zwracać się do niego jako pierwszego, pomyślał Fatren. Nie wiedział, czy powinien czuć się urażony, czy podziwiać.
Venture natychmiast wskoczył na szczyt wału, wykorzystując Allomancję, by przebyć odległość jednym skokiem. Większość żołnierzy kuliła się albo ukrywała za umocnieniami, nie wychylając się, mimo że wróg znajdował się dość daleko. Venture jednak stał dumny w białej pelerynie i mundurze, zasłaniając oczy dłonią i wpatrując się w horyzont.
– Rozbijają obóz – powiedział z uśmiechem. – Dobrze. Lordzie Fatrenie, proszę przygotować ludzi do natarcia.
– Natarcia? – spytał Fatren, wspinając się na wał za Venture.
Cesarz pokiwał głową.
– Kolossy będą zmęczone po marszu i rozproszone podczas rozbijania obozu. To najlepsza okazja do ataku.
– Ale my pozostajemy w defensywie!
Venture pokręcił głową.
– Jeśli zaczekamy, w końcu ogranie je żądza krwi i nas zaatakują. Musimy sami zaatakować, a nie czekać, aż nas zarżną.
– I porzucić wał.
– Umocnienia robią wrażenie, lordzie Fatrenie, ale są bezużyteczne. Jest was za mało, by bronić całej ich długości, a kolossy są wyższe i bardziej stabilne od ludzi. Odbiorą wam wał, po czym wykorzystają wzniesienie, by zepchnąć was do miasta.
– Ale...
Venture spojrzał na niego. Miał spokojny wzrok, lecz jednocześnie stanowczy i pełen oczekiwania. Wiadomość była krótka. „Ja tu dowodzę”. Więcej kłótni nie będzie.
– Tak, milordzie – powiedział Fatren i wezwał gońców, by przekazali rozkazy.
Venture patrzył ze swojego miejsca, jak chłopcy biegną we wszystkie strony. Żołnierze wydawali się nieco zdezorientowani, nie spodziewali się ataku. Kierowali spojrzenia w stronę Elenda, który stał wyprostowany na wale.
Naprawdę wygląda jak cesarz, pomyślał wbrew sobie Fatren.
Rozkazy zostały przekazane wzdłuż szeregów. Czas mijał. Venture wyjął miecz i uniósł go wysoko na tle przysłoniętego popiołem nieba. Po chwili ruszył w dół wału z nadludzką prędkością, kierując się ku obozowi kolossów.
Przez chwilę biegł sam. Wówczas, zaskakując samego siebie, Fatren zacisnął szczękające zęby i podążył za nim.
Na wale zapanowało poruszenie, żołnierze z rykiem ruszyli do ataku, biegnąc z uniesioną bronią na spotkanie śmierci.Trzymanie mocy uczyniło dziwne rzeczy z moim umysłem. W ciągu kilku chwil zaznajomiłem się z samą mocą, jej historią i sposobami, w jakie mogła zostać wykorzystana.
Jednakże wiedza różniła się od doświadczenia czy nawet umiejętności wykorzystania mocy. Na przykład, wiedziałem, jak poruszyć planetę na nieboskłonie. Nie wiedziałem jednak, gdzie ją umieścić, by nie znalazła się za blisko Słońca lub zbyt daleko od niego.
2
Jak zawsze, dzień TenSoona zaczął się w ciemnościach. Częściowo wynikało to oczywiście z faktu, że nie miał oczu. Mógłby je sobie stworzyć – należał do Trzeciego Pokolenia, czyli był stary, nawet według standardów kandra. Przetrawił wystarczająco wiele ciał, by umieć instynktownie stworzyć narządy zmysłów, bez modelu do skopiowania.
Niestety, oczy nie dałyby mu zbyt wiele. Nie miał czaszki, a zdążył już odkryć, że większość organów nie działa zbyt dobrze bez pełnego ciała – i szkieletu – jako podpory. Jego własna masa zmiażdżyłaby oczy, gdyby się poruszył w nieodpowiedni sposób, a ich odwracanie w różne strony byłoby bardzo trudne.
Poza tym, i tak nie miał na co patrzeć. TenSoon przesunął nieco swoją masę wewnątrz więziennej celi. Jego ciało wyglądało teraz jak zbiór przezroczystych mięśni – niczym masa wielkich ślimaków, połączonych ze sobą, nieco bardziej elastycznych niż ciało mięczaka. Gdyby się skupił, mógłby rozpuścić jeden z mięśni i albo połączyć go z innym, albo stworzyć coś nowego. Niestety, bez szkieletu był niemal bezsilny.
Znów poruszył się w celi. Jego skóra miała swój własny zmysł – coś w rodzaju smaku. W tej chwili smakowała smród jego odchodów po bokach celi, ale nie ważył się odłączyć tego zmysłu. Nie miał innych sposobów na kontakt ze światem.
„Cela” była właściwie przykrytą kratą kamienną jamą, w której ledwie mieściło się jego ciało. Nadzorcy zrzucali z góry jedzenie, a od czasu do czasu wylewali wodę, by go nawodnić i spłukać odchody przez niewielki otwór ściekowy w dnie. Zarówno otwór, jak i przestrzenie między prętami kraty na górze były zbyt wąskie, by się przez nie przecisnął – ciała jego rodzaju były elastyczne, ale istnieją pewne ograniczenia w ściskaniu sterty mięśni.
Większość ludzi oszalałaby, gdyby została zamknięta w tak ograniczonej przestrzeni przez... nawet nie wiedział, ile czasu minęło. Miesiące? TenSoon jednak miał Błogosławieństwo Przytomności. Jego umysł nie poddawał się tak łatwo.
Skup się, powiedział sobie. Nie miał mózgu, nie tak jak ludzie, ale był zdolny do myślenia. Nie rozumiał tego. Nie był pewien, czy ktokolwiek z kandra to rozumie. Może ci z Pierwszego Pokolenia wiedzieli więcej, ale jeśli nawet, to nie dzielili się swoją wiedzą.
Nie mogą cię tu trzymać bez końca, powiedział sobie. Pierwszy Kontrakt stanowi...
Zaczynał już wątpić w Pierwszy Kontrakt – a raczej w to, czy Pierwsze Pokolenie się nim kierowało. Czy mógł mieć do nich pretensje? TenSoon złamał Kontrakt. Jak sam przyznał, wystąpił przeciwko woli swojego pana, by pomóc komuś innemu. Ta zdrada skończyła się śmiercią jego pana.
Jednakże nawet tak karygodny czyn był najmniejszą z jego zbrodni. Karą za złamanie Kontraktu była śmierć i gdyby TenSoon się na tym zatrzymał, pozostali by go po prostu zabili. Niestety, chodziło o coś więcej. Zeznania TenSoona – które złożył na zamkniętym przesłuchaniu przed Drugim Pokoleniem – ujawniły o wiele bardziej niebezpieczne i ważniejsze uchybienie.
TenSoon zdradził tajemnicę swojego ludu.
Nie mogą mnie stracić, pomyślał, wykorzystując tę myśl, by zachować koncentrację. Muszą się najpierw dowiedzieć, komu powiedziałem.
Tajemnica. Cenna, jakże cenna tajemnica.
Skazałem nas wszystkich na zagładę. Mój lud. Znów będziemy niewolnikami. Nie, już jesteśmy niewolnikami. Staniemy się czymś innym – automatami, z umysłami opanowanymi przez innych. Uwięzieni i wykorzystani, nasze ciała nie będą już należeć do nas.
To właśnie zrobił – to potencjalnie rozpoczął. Przyczyna, dla której zasługiwał na uwięzienie i śmierć. Ale pragnął żyć. Powinien sobą gardzić. Mimo to, z jakiegoś powodu wciąż czuł, że postąpił właściwie.
Znów się poruszył, masy śliskich mięśni przesuwały się po sobie. W połowie ruchu zamarł. Wibracje. Ktoś nadchodził.
Przygotował się, odpychając mięśnie na bok, tworząc wgłębienie pośrodku ciała. Potrzebował całego dostępnego jedzenia – nie dawali mu zbyt wiele. Tym razem jednak przez kratę nie spadły pomyje. Czekał w napięciu, aż krata się otworzy. Choć nie miał uszu, wyczuwał wibrację, gdy kratę odsuwano, aż żelazo uderzyło o podłogę nad jego głową.
Co?
Następnie pojawiły się haki. Otoczyły jego mięśnie, chwytając go i rozrywając ciało, gdy wyciągały go z jamy. Bolało. Nie tylko szarpanie hakami, ale też nagła wolność, gdy jego ciało rozlało się po posadzce więzienia. Niechętnie posmakował kurz i wysuszone pomyje. Jego mięśnie drżały, brak ograniczeń po opuszczeniu celi wydawał mu się dziwny. Napiął się, poruszając swoją masę w sposób, który wydawał mu się niemal zapomniany.
I wtedy nadeszło. Czuł je w powietrzu. Kwas, gęsty i gryzący, pewnie w pozłacanym wiadrze niesionym przez nadzorców. A jednak mieli go zabić.
Ale nie mogą! Pomyślał. Pierwszy Kontrakt, prawo naszego ludu...
Coś na niego spadło. Nie kwas, ale coś twardego. Dotknął tego z przejęciem, mięśnie się poruszały, smakowały, sprawdzały, macały. Było okrągłe, z otworami i kilkoma ostrymi krawędziami... czaszka.
Smród kwasu stał się ostrzejszy. Czy go mieszali? TenSoon poruszył się szybko, otaczając czaszkę, wypełniając ją. Już przygotował sobie rozpuszczone ciało w wewnętrznej sakiewce. Teraz je wykorzystał, oblał nim czaszkę, szybko tworząc skórę. Pominął oczy, pracował nad płucami, tworzył język, na razie ignorując wargi. Pracował z desperacją, gdy smak kwasu stawał się coraz silniejszy, a wtedy...
Trafił w niego. Spalił mięśnie jednej połowy jego ciała, omywając jego masę, roztapiając go. Najwyraźniej Drugie Pokolenie zrezygnowało z wyciągania z niego tajemnic. Zanim go zabiją, muszą mu dać szansę na wypowiedzenie ostatnich słów. Wymagał tego Pierwszy Kontrakt – stąd czaszka. Tyle że strażnicy najwyraźniej mieli rozkaz zabić go, nim zdąży powiedzieć cokolwiek w swojej obronie. Trzymali się litery prawa, jednocześnie ignorując jego ducha.
Nie uświadamiali sobie jednak, jak szybko pracował Ten Soon. Niewielu kandra spędziło na Kontraktach tyle czasu co on – wszyscy z Drugiego Pokolenia i większość z Trzeciego już dawno odeszli ze służby. Prowadzili łatwe życie w Ojczyźnie.
A łatwe życie niewiele uczyło.
Większość kandra potrzebowała godzin, by stworzyć ciało – niektórzy młodsi nawet kilku dni. Jednak TenSoon w ciągu kilku sekund ukształtował podstawowy język. Gdy kwas zalewał jego ciało, zmusił się do stworzenia krtani, napełnił płuco i wychrypiał jedno słowo.
– Sąd!
Kwas przestał się lać. Jego ciało wciąż płonęło. Pracował mimo bólu, tworząc prymitywne narządy słuchu wewnątrz jamy czaszki.
W pobliżu ktoś szepnął:
– Głupiec.
– Sąd! – powtórzył TenSoon.
– Przyjmij śmierć – wysyczał ktoś. – Nie stawiaj się w pozycji, w której możesz wyrządzić większą krzywdę naszemu ludowi. Pierwsze Pokolenie dało ci tę szansę na śmierć ze względu na twoje lata dodatkowej służby!
TenSoon się zawahał. Proces będzie publiczny. Na razie tylko wybrane jednostki znały rozmiary jego zdrady. Mógł umrzeć, przeklinany za złamanie Kontraktu, lecz zachowując pewną dozę szacunku ze względu na wcześniejszą karierę. Gdzieś – pewnie w jamach w tym właśnie pomieszczeniu – znajdowali się inni, cierpiący niekończące się uwięzienie, które ostatecznie łamało nawet umysły tych obdarzonych Błogosławieństwem Przytomności.
Czy chciał się stać jednym z nich? Wyjawiając swoje czyny na otwartym forum, skaże się na wieczność w cierpieniu. Wymuszanie procesu było głupotą, nie mógł bowiem mieć nadziei na oczyszczenie z zarzutów. Jego zeznania już go pogrążały.
Jeśli miał się odezwać, to nie dlatego, by się bronić. Chodziło o coś zupełnie innego.
– Sąd – powtórzył, tym razem cichym szeptem.Rashek wkrótce odnalazł równowagę w zmianach, które wprowadził w świecie – i całe szczęście, gdyż jego moc wypaliła się dosyć szybko. Choć moc, którą trzymał, wydawała mu się ogromna, tak naprawdę była jedynie niewielką częścią czegoś o wiele większego.
Oczywiście, w końcu zaczął się nazywać Skrawkiem Nieskończoności w swojej religii. Może rozumiał więcej niż mi się wydaje.
Tak czy inaczej, musimy mu podziękować za świat bez kwiatów, z brązowymi roślinami, gdzie ludzie potrafią przeżyć w środowisku, w którym z nieba regularnie spada popiół.
6
Jestem zbyt słaby, pomyślał Marsh.
Nagle przepełniła go jasność, jak to się często zdarzało, gdy Zniszczenie nie przyglądało mu się uważnie. Było to niczym przebudzenie z koszmaru, będąc w pełni świadomym wszystkiego, co działo się we śnie, a jednocześnie bez zrozumienia dla powodów własnych czynów.
Dalej szedł przez obóz kolossów. Zniszczenie wciąż nad nim panowało, jak zawsze. Gdy nie naciskało wystarczająco mocno umysłu Marsha – kiedy się na nim nie skupiało – czasem Marsh mógł myśleć.
Nie mogę przeciwko temu walczyć, pomyślał. Zniszczenie nie czytało mu w myślach, tego był pewien. A jednak Marsh nie mógł w żaden sposób walczyć ani się opierać. Kiedy to robił, Zniszczenie natychmiast odzyskiwało panowanie nad nim. Przeżył to tuzin razy. Czasem udało mu się poruszyć palcem, czasem się zatrzymać, ale nic poza tym.
Przygnębiało go to. Marsh jednak zawsze uważał się za człowieka praktycznego i zmusił się do przyznania prawdy. Nigdy nie zyska wystarczającego panowania nad swoim ciałem, by się zabić.
Z nieba wciąż padał popiół. Czy kiedykolwiek przestawał? Właściwie prawie żałował, że Zniszczenie czasem rozluźnia swój uścisk na jego umyśle. Gdy umysł należał do niego, Marsh widział jedynie cierpienie i zniszczenia, ale gdy panowało nad nim Zniszczenie, postrzegał spadający popiół jako coś pięknego, czerwone słońce jako triumf, a umierający świat jako przyjemne miejsce.
Szaleństwo, pomyślał Marsh, zbliżając się do środka obozu. Muszę oszaleć. Wtedy nie będę musiał tego znosić.
W środku obozu dołączyli do niego inni Inkwizytorzy, poruszający się z cichym szelestem szat. Nie mówili. Nigdy się nie odzywali – panowało nad nimi Zniszczenie, po co więc przejmować się rozmową? Bracia Marsha mieli zwyczajne kolce w głowach, przebijające czaszki. Widział jednak też ślady nowych kolców, wystających z ich piersi i pleców. Marsh sam umieścił wiele z nich, zabijając Terrisan pochwyconych na północy lub wytropionych później.
Sam Marsh miał kolekcję nowych kolców, między żebrami lub w piersi. Były piękne. Nie rozumiał dlaczego, ale ekscytowały go. Te kolce powstały dzięki śmierci, i samo w sobie było to przyjemne – ale chodziło o coś więcej. Jakimś sposobem wiedział, że Inkwizytorzy byli niekompletni – Ostatni Imperator nie dał im pewnych umiejętności, by byli od niego bardziej zależni. By się upewnić, że mu nie zagrożą. Ale teraz dostawali to, co zatrzymał.
Cóż za piękny świat, pomyślał Marsh, patrząc na spadający popiół i czując lekki, uspokajający dotyk płatków na skórze.Mówię o nas, używając zaimka „my”. Grupa. Ci z nas, którzy próbowali poznać i pokonać Zniszczenie. Być może moje myśli są splamione, ale lubię spoglądać wstecz i widzieć sumę tego, co robiliśmy, jako pojedynczy i zjednoczony atak, choć wszyscy byliśmy częścią różnych procesów i planów.
Byliśmy jednością. Nie zatrzymaliśmy końca świata, ale to wcale nie musi być czymś złym.
7
Dali mu kości.
TenSoon opłynął je, roztapiając mięśnie, a później tworząc z nich narządy, ścięgna i skórę. Zbudował ciało wokół kości, wykorzystując umiejętności zebrane podczas stuleci pożerania i przetrawiania ludzi. Oczywiście, trupów – nigdy nie zabił człowieka. Kontrakt tego zakazywał.
Po roku spędzonym w jamie czuł się, jakby zapomniał już, jak korzystać z ciała. Jak to jest, dotykać świata sztywnymi członkami, a nie ciałem opływającym kamień? Jak smakować i czuć woń jedynie językiem i nozdrzami, a nie każdym kawałkiem skóry wystawionej na powietrze? Jak to...
Widzieć. Otworzył oczy i sapnął, zaczerpując tchu w nowe płuca pełnych rozmiarów. Świat był miejscem cudownym i pełnym... światła. Zapomniał o tym przez miesiące niemal szaleństwa. Podniósł się na kolana, spojrzał w dół na ramiona. Później uniósł rękę i ostrożnie dotknął twarzy.
Jego ciało nie przedstawiało żadnej określonej osoby – do stworzenia takiej repliki potrzebował modelu. Teraz jedynie przykrył kości mięśniami i skórą najlepiej jak potrafił. Był na tyle stary, by umieć stworzyć rozsądną replikę człowieka. Rysy nie były przystojne, mogły się nawet wydawać nieco groteskowe. Mimo to, na razie i tak czuł się z tym więcej niż dobrze. Czuł się... znów prawdziwy.
Pozostając na czworakach, spojrzał na strażnika. Jaskinię oświetlał jedynie jarzykamień – duży, porowaty kawał skały umieszczony na grubej kolumnie. Niebieskawy grzyb, który wyrastał na kamieniu, świecił na tyle mocno, by móc widzieć w jego blasku – zwłaszcza jeśli ktoś wyhodował sobie oczy przyzwyczajone do widzenia w słabym błękitnym świetle.
TenSoon znał swojego strażnika. Znał większość kandra, przynajmniej do Szóstego i Siódmego Pokolenia. Tamten nazywał się VarSell. W Ojczyźnie VarSell nie nosił kości zwierzęcia ani człowieka, tylko korzystał z Prawdziwego Ciała – kompletu sztucznych kości, humanoidalnych, wyrzeźbionych przez rzemieślnika kandra. Prawdziwe Ciało VarSella było kwarcowe, a on sam uczynił skórę przezroczystą, pozwalając, by kryształ migotał słabo w blasku grzyba, gdy przyglądał się TenSoonowi.
Uczyniłem swoje ciało nieprzezroczystym, uświadomił sobie TenSoon. Niczym człowiek, z opaloną skórą zasłaniającą mięśnie. Dlaczego przyszło mu to tak naturalnie? Kiedyś przeklinał lata spędzone wśród ludzi i wykorzystywanie ich kości zamiast Prawdziwego Ciała. Może postąpił tak rutynowo, dlatego że jego strażnicy nie dali mu Prawdziwego Ciała. Ludzkie kości. Swego rodzaju obelga.
TenSoon wstał.
– Co? – spytał, widząc spojrzenie VarSella.
– Wybrałem przypadkowe kości z magazynu – odpowiedział tamten. – Cóż za ironia, że dałem ci kości, które pierwotnie sam przyniosłeś.
TenSoon zmarszczył czoło. Co?
I wtedy zrozumiał. Ciało, które utworzył wokół kości, musiało wyglądać przekonująco – jakby było oryginalnym, do którego należały te kości. VarSell założył, że TenSoonowi udało się stworzyć tak realistyczny obraz, gdyż kiedyś przetrawił ciało tego człowieka i stąd wiedział, jak utworzyć prawidłowe ciało wokół kości.
TenSoon uśmiechnął się.
– Nigdy wcześniej nie nosiłem tych kości.
VarSell popatrzył na niego. Należał do Piątego pokolenia – dwa stulecia młodszego od TenSoona. W rzeczy samej, nawet wśród Trzeciego Pokolenia niewielu kandra miało tak wielkie doświadczenie, jak TenSoon.
– Rozumiem – powiedział w końcu VarSell.
TenSoon odwrócił się i rozejrzał po niewielkiej komnacie. Trzej kolejni z Piątego Pokolenia stali przy drzwiach, obserwując go. Podobnie jak VarSell, większość nie miała ubrań – a ci, którzy je wybrali, nosili tylko rozchylone szaty. W Ojczyźnie kandra nie nosili zbyt wiele ubrań, to bowiem pozwalało im lepiej prezentować Prawdziwe Ciała.
TenSoon widział dwa migoczące metalowe kolce wbite w przezroczyste mięśnie w ramionach każdego z Piątych – wszyscy trzej mieli Błogosławieństwo Siły. Drugie Pokolenie wolało nie ryzykować jego ucieczki. Oczywiście, była to kolejna obelga. TenSoon był gotów przyjąć swój los.
– I co? – spytał TenSoon, odwracając się znów do VarSella. – Idziemy?
Kandra spojrzał na jednego ze swoich towarzyszy.
– Spodziewano się, że stworzenie ciała zajmie ci więcej czasu.
TenSoon prychnął.
– Drugiemu Pokoleniu brakuje praktyki. Zakładają, że ponieważ im wciąż zajmuje wiele godzin stworzenie ciała, reszta z nas również potrzebuje tyle samo czasu.
– To starsze pokolenie – stwierdził VarSell. – Masz im okazywać szacunek.
– Drugie Pokolenie przez stulecia żyło w odosobnieniu w tych jaskiniach – odparł TenSoon – wysyłając nas na Kontrakty, gdy oni się lenili. Dawno temu przerosłem ich umiejętnościami.
VarSell zasyczał i TenSoon przez chwilę myślał, że młodszy kandra go spoliczkuje, on jednak się powstrzymał, choć z trudem – ku rozbawieniu TenSoona. W końcu, jako członek Trzeciego Pokolenia, TenSoon był starszym dla VarSella, podobnie jak Drudzy byli starszymi TenSoona.
Jednakże Trzecie Pokolenie było przypadkiem specjalnym. Od zawsze. Dlatego właśnie Drudzy tak często wysyłali ich na Kontrakty – lepiej, żeby ich bezpośredni podwładni nie przebywali przez cały czas w okolicy, psując ich doskonałą utopię kandra.
– Chodźmy – zdecydował w końcu VarSell, skinieniem głowy dając znak dwóm strażnikom, by szli przodem. Trzeci dołączył do VarSella i ruszył za TenSoonem.
Podobnie jak VarSell, ta trójka miała Prawdziwe Ciała z kamienia. To było popularne wśród Piątego Pokolenia, które miało czas, by zamówić – i wykorzystywać – luksusowe Prawdziwe Ciała. Jako ulubieńcy Drugich, spędzali w Ojczyźnie więcej czasu niż pozostali.
TenSoon nie dostał ubrania. Dlatego w trakcie marszu rozpuścił genitalia i stworzył sobie gładkie krocze, jak to mieli w zwyczaju kandra. Próbował iść z dumą i pewnością siebie, ale wiedział, że to ciało nie wyglądało zbyt groźnie. Było wychudzone – stracił wiele masy podczas uwięzienia, a jeszcze więcej przez kwas i nie udało mu się stworzyć wielkich mięśni.
Gładki kamienny tunel kiedyś był pewnie naturalną formacją, lecz przez stulecia młodsze pokolenia wykorzystywano podczas dzieciństwa do wygładzania kamienia sokami trawiennymi. TenSoon nie widział zbyt wielu kandra. VarSell najwyraźniej trzymał się bocznych korytarzy, pragnąc uniknąć zainteresowania.
Tak długo mnie nie było, pomyślał TenSoon. Na pewno wybrano już Jedenaste Pokolenie. Wciąż nie znam większości Ósmego, nie wspominając już o Dziewiątym i Dziesiątym.
Zaczynał podejrzewać, że Dwunastego Pokolenia nie będzie. Nawet gdyby powstało, wszystko musiało się zmienić. Ojciec nie żył. Co w takim razie z Pierwszym Kontraktem? Jego lud spędził dziesięć stuleci w niewoli u ludzi, wypełniając Kontrakty, by zapewnić sobie bezpieczeństwo. Większość kandra z tego powodu nienawidziła ludzi. Aż do niedawna TenSoon się do nich zaliczał.
To ironiczne, pomyślał TenSoon. Ale nawet gdy nosimy Prawdziwe Ciała, mają one ludzką postać. Dwie ręce, dwie nogi, nawet twarze przypominające ludzkie.
Czasem zastanawiał się, czy nienarodzeni, przez ludzi zwani mgielnymi upiorami, nie byli bardziej uczciwi od swoich braci kandra. Mgielne upiory tworzyły takie ciała, na jakie tylko miały ochotę, łącząc kości w dziwny sposób, tworząc niemal artystyczne wzory z kości ludzi i zwierząt. Kandra jednak tworzyli ciała, które wyglądały jak ludzkie. Nawet jeśli przeklinali ludzkość za swoje zniewolenie.
Cóż za dziwny z nich lud. Mimo to, należał do nich. Nawet jeśli ich zdradził.
A teraz muszę przekonać Pierwsze Pokolenie, że moja zdrada była uzasadniona. Nie dla mnie. Dla nich. Dla nas wszystkich.
Przechodzili przez korytarze i komnaty, w końcu dotarli do części Ojczyzny, które TenSoon znał lepiej. Wkrótce uświadomił sobie, że ich celem był Labirynt Zaufania. Będzie się bronił w najświętszym miejscu swojego ludu. Mógł się tego domyślić.
Przez rok bolesnego uwięzienia zasłużył sobie na proces przed obliczem Pierwszego Pokolenia. Miał rok, by się zastanowić nad tym co powiedzieć. A jeśli mu się nie uda, będzie miał całą wieczność, by się zastanawiać, gdzie popełnił błąd.