- promocja
Lampiony - ebook
Lampiony - ebook
Powieść tak wyczekiwana przez czytelników, że pierwszego dnia przedsprzedaży znalazła się na szczycie listy bestsellerów! „Lampiony” Katarzyny Bondy rozświetlą Wam niejeden jesienny wieczór. W wersji papierowej mają 650 stron, jeśli więc tęskniliście za Saszą Załuską mamy dla Was dobrą wiadomość: niebawem spędzicie z nią trochę czasu. Ebooka będziecie mogli przeczytać już 28 września.
W co dziesiątym polskim domu jest przynajmniej jedna książka Katarzyny Bondy. Jej „Okularnik” to jedna z najlepiej sprzedających się polskich powieści ostatnich lat. Królowa polskiego kryminału obiecuje, że w „Lampionach” – kontynuacji serii z Saszą Załuską – podpali Łódź.
W mieście wybucha panika. Nieobliczalny podpalacz terroryzuje i paraliżuje miasto. Nie wiadomo, która ulica, budynek, kamienica będą następne. Mnożą się pytania i wątpliwości, pojawiają się nowe ślady. Co skrywają łódzkie podziemia? Czy można dokonać zbrodni z miłości do miasta? Na miejsce przyjeżdża profilerka Sasza Załuska. By rozwiązać sprawę musi zmierzyć się ze swoim największym lękiem – ogniem. W dodatku powracające koszmary z przeszłości komplikują jej relacje z bliskimi. By zapomnieć o problemach, Załuska całkowicie oddaje się pracy. Czy to jednak nie jest pułapka?
Mroczny klimat Łodzi, nieobliczalny podpalacz, osobliwi mieszkańcy i tajemnicze podziemia – taka jest nowa powieść królowej polskiego kryminału. Katarzyna Bonda zwodzi misternie skonstruowaną fabułą i doprowadza do zaskakującego finału. Autorka czerpie z lokalnego kolorytu i zasłyszanych opowieści. Pokazuje nieznane oblicze miasta – pełnego dysonansów – które posiada jedyny w swoim rodzaju mroczny urok i zagadkową historię. Nikt tak do tej pory nie opisał Łodzi – zapomnianego miejsca z charakterem, na wskroś wielokulturowego, pięknego i pociągającego w swej brzydocie.
"Lampiony" to kolejna po "Pochłaniaczu" i "Okularniku" część bestsellerowej serii "Cztery żywioły" Saszy Załuskiej. Kolejne portrety psychologiczne zbrodniarzy krok po kroku prowadzą ją do odkrycia mrocznej tajemnicy z własnej przeszłości.
Katarzyna Bonda – najpopularniejsza autorka powieści kryminalnych w Polsce. Z wykształcenia dziennikarka i scenarzystka. Wszystkie jej powieści zyskały status bestsellerów. Jest autorką trylogii kryminalnej z Hubertem Meyerem („Sprawa Niny Frank”, „Tylko martwi nie kłamią”, „Florystka”). Ogromną popularność oraz prestiżowe nagrody przyniosła jej seria z profilerką Saszą Załuską: „Pochłaniacz” otrzymał Nagrodę Publiczności na Międzynarodowym Festiwalu Kryminałów 2015, a „Okularnik” – nagrodę Bestsellery Empiku 2015. Prawa do wydań zagranicznych zakupiły największe wydawnictwa na świecie, m.in. Hodder & Stoughton i Random House.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-0384-1 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Khaire. Czy wiesz, że skazano Herostratesa, podpalacza Artemizjonu?
– A na jaką karę? Z pewnością na śmierć, tak strasznego zbrodniarza.
– Owszem, a jego rodzinę sprzedano w niewolę, ale ponieważ dokonał tego czynu tylko dlatego, by stać się sławnym, w Efezie postanowili, że nikt nie będzie wymieniał jego imienia, aż w końcu wszyscy je zapomną.
– I mają po trzykroć rację. Przecież nikt nie będzie mówił o tym Herostratesie zbrodniarzu, oby jego imię zginęło w Tartarze. A teraz wybacz, przyjacielu, gdyż twa nowina tak mnie zainteresowała, że muszę wspomnieć o niej przyjaciołom.
Z. Kosidowski, Gdy słońce było bogiem, Warszawa 1966
Miasto składa się z ludzi różnego rodzaju; ludzie podobni nie mogą stworzyć miasta.
Arystoteles, Polityka, przeł. Aneta KonikowskaProlog
Okolice Pruszcza Gdańskiego, 20 czerwca 2015
Droga zwężała się i kończyła bramą ze szpikulcami. Tu Sasza zatrzymała się, włączyła latarkę. Do pordzewiałej balustrady przytwierdzono tablicę: „Teren lotniska. Wstęp surowo wzbroniony”. Obok ostrzeżenia i zeżartych przez czas sygnatur Brygady Lotnictwa Wojsk Lądowych ciągnęły się kilometry zwalonej siatki, a za nią, aż po horyzont, w zarośniętych trawą pozostałościach po szkoleniowym lotnisku wojskowym ukrywały się śmigłowce szturmowe Mi-24 oraz Mi-2. Czterdziesta Dziewiąta Baza Lotnicza, zwana kiedyś 49. Pułkiem Śmigłowców Bojowych, jeszcze dekadę temu nie była oznaczona na mapie, jej współrzędne zaś pozostawały utajnione.
Załuska odpięła z kieszeni krótkofalówkę i wydukała idiotyczny kryptonim. Wszystkie wydawały się jej podejrzanie głupie, a do tego długie, trudne do zapamiętania w warunkach stresu oraz kłopotliwe, jeśli wziąć pod uwagę potencjalną dynamikę sytuacji. Mimo to powtórzyła zgodnie z zaleceniem:
– Sarna Dziewięć do Łysego Łosia, odbiór.
– Łysy Łoś, słyszę cię. Gdzie jesteś, Sarna? Odbiór.
– Zbliżam się do bazy. Dwie minuty. Bez odbioru.
Sasza przekroczyła siatkę i natychmiast zapadła się po kolana w mokrej brei. Czuła, jak spodnie przemakają, a do butów wlewa się woda. Kiedy próbowała wydostać się z jaru, omal nie zgubiła kalosza. W ostatniej chwili schwyciła go i wspięła się poza obręb fosy.
– Sarna Dziewięć, nie widzę cię – usłyszała.
– Ja ciebie też – powiedziała do siebie. A potem nacisnęła przycisk. – Podaj współrzędne.
Coś zatrzeszczało, rozległ się pisk. Straciła łączność.
Zdjęła gumowiec i wylała z niego wodę. Oświetliła przestrzeń przed sobą i zbadała teren, na ile pozwalał jej posiadany sprzęt. Poza fosą, do której wpadła, przestrzeń była płaska jak stół. O istnieniu dołu także powinna była pamiętać. Znała go z ćwiczeń. W dzień jednak wszystko wyglądało inaczej. A ta ciecz z pewnością nie była deszczówką. Cała Polska cierpiała suszę. Ktoś napełnił dół specjalnie. Ta sama osoba wskazała dokładnie to wejście na teren dawnego Amigazu, a wcześniej szkoleniówki pilotów MON. Załuska pomyślała, że trzeba mieć jej szczęście, żeby wybrać akurat to wejście. Gdyby wzięła udział w loterii, w której każdy los wygrywa, jej z pewnością okazałby się pusty. Przesunęła bejsbolówkę daszkiem do tyłu, włączyła czołówkę i ruszyła przed siebie. Było jej gorąco, jednak nie mogła zdjąć ekwipunku. Kamizelka kuloodporna pod polarem grzała jak skurwysyn.
– Sarna Dziewięć do Łysego Łosia – ponowiła komunikat kilkakrotnie. – Nie widzę cię.
Odpowiedziała jej cisza. Urządzenie zamokło, pomyślała w pierwszej chwili. Albo padły baterie. Całe szczęście na taką okoliczność miała w plecaku dwa komplety nowych. Przerzuciła krótkofalówkę na dziewiętnasty kanał i usłyszała rozmowę tirowców. A więc wyłączył się. Sprzęt ma sprawny. Chce, żebym go szukała. Wiedziała, że na czwórce czeka na nią wsparcie, ale jeszcze się zawahała. Musi najpierw spróbować sama.
Oczy przyzwyczaiły się już do ciemności. Szła teraz w miarę równo, zerkając co jakiś czas na kompas w zegarku. Woda chlupotała jej w butach, ale Sasza stąpała pewnie, czując już teraz twardy grunt pod stopami. Śmiglaki szturmowe stały pod chmurką, poprzykrywane jedynie brezentem. Poza hangarem Polowych Warsztatów Lotniczych nie było żadnych budynków ani przeszkód. Niestety nie było też człowieka, na którego liczyła. Mrok, cisza i niepewność wystarczały, by czuła się nieswojo. Wyjęła z kieszeni komórkę i spojrzała na martwy wyświetlacz. Miała zakaz włączania wszelkich urządzeń ze względu na możliwość zlokalizowania. Do tego była na podsłuchu. Choć to niezgodne z ustaleniami z odprawy, włożyła baterię do telefonu i nadal go nie włączając, ruszyła szybkim marszem przed siebie. Umówili się z Dziadkiem, jej oficerem prowadzącym, że gdy tylko włączy komórkę, odbiorą sygnał i zgarną ją natychmiast, niezależnie od przebiegu akcji. Wiedziała, że zanim sprzęt zaloguje się w sieci lokacyjnej, minie kilka minut. W tym czasie wiele może się zdarzyć, jeśli na przykład Łoś ma złe intencje. Ale wtedy, nawet gdyby została ranna, zwiększy swoje szanse na znalezienie. Broni ze sobą nie miała. Palnej, białej, nawet gazu pieprzowego. Facet, który chciał z nią rozmawiać, postawił twarde warunki.
– Łysy Łosiu, gdzie jesteś?
Zatrzymała się na jednym z większych pasów, po czym wyciągnęła lornetkę noktowizyjną. W zasięgu wzroku nie było nikogo. W oddali majaczył tylko stary hangar, ale nie poszła w tamtym kierunku. Zdjęła plecak, wyciągnęła z niego pakunek i zaczęła składać lampion w kształcie czerwonego serca, z ckliwym nadrukiem dedykowanym nowożeńcom. Wyprostowała cienką papierową czaszę do wysokości trzydziestu centymetrów, a potem podpaliła płomień na środku metalowej ramki. Musiała chwilę poczekać, by lampion się podgrzał, zanim łagodnie wzbił się w niebo.
Niech stare odejdzie, niech przyjdzie nowe, poprosiła w myślach.
– Wszystkim życzę wszystkiego dobrego – rzekła na głos.
Obejrzała się strachliwie, ale nie było opcji, żeby Łoś to usłyszał. Nie pojawił się znienacka za jej plecami, jak zwykle dzieje się w filmach. Mimo to czuła, że czerwieni się ze wstydu po czubki uszu. Nawet w takiej sytuacji wyszła z niej przesądna baba. Kiedy wypuszczała w niebo drugą sztukę i, już bez słowa, wpatrywała się, jak lampion dryfuje po czarnym niebie, usłyszała trzaski, a potem wyraźny dźwięk. Wiedziała, że tym razem informator jest bardzo blisko. Z całą pewnością nie siedzi w zdemolowanym hangarze. Tam co najwyżej znajduje się worek czarnego prochu z lontem przywiązanym do klamki. Nie zamierzała tego sprawdzać na własnej skórze. Wciąż liczyła, że nie opłaca mu się jej skasować.
– Łysy Łoś do Sarny Dziewięć, odbiór. Gdzie ty, kurwa, jesteś?
– Patrz w niebo, Łosiu – odparła i wyjęła papierosa. – Palę setki R1, więc masz o minutę więcej, niż jara się normalny pet. Mam jeszcze trzy lampiony. Potem się zmywam i zgłaszam fiasko w bazie.
– N54°22’34,1”, E18°28’19,1” – padło w odpowiedzi.
– Nie będę się z tobą ganiała. Wyłaź. Gdy wkoło gęsta ciemność, oko zaczyna widzieć.
– Minęłaś dół melioracyjny bez przeszkód?
– Tak, Łosiu, bądź dumny – powiedziała już bez naciskania przycisku w krótkofalówce, bo mężczyzna szedł w jej stronę. Musiał leżeć tutaj cały czas, przyczajony w wysokiej trawie, domyśliła się. I doskonale się bawić, kiedy Sasza krążyła wokół niego niczym ślepiec. – Wpadłam w twoją słabiutką pułapkę, ale jestem cała. Obsikałam sobie jedynie kolana.
– Odłóż papierosa!
Rzucił się na nią. Zapalniczka wypadła jej z ręki.
Sasza nie zdążyła odparować ataku. Uderzyła gnatami o asfalt. Poczuła, jak agresor osłania jej głowę, by nie gruchnęła czaszką, a po chwili owionął ją jego kwaśny oddech. Nie palił, to pewne, ale lubił pożywienie z surowej cebuli. Chwycił Saszę obiema rękami i odturlał od źródła ognia – nadpalonego papierowego serca, które właśnie spadło na trawnik, a potem zgasło – po czym drobiazgowo przeszukał. Dopiero kiedy upewnił się, że kobieta nie jest uzbrojona, puścił ją i odsunął się na bezpieczną odległość. Sasza ciężko dyszała. Podniosła się powoli i otrząsnęła jak pies po kąpieli w jeziorze, ale wciąż kręciło się jej w głowie od uderzenia o twardy grunt. Wreszcie usiadła w kucki na asfalcie. Odetchnęła ciężko i spojrzała pytająco w ciemność, z której przyszła.
– Co tam było? W tej wodzie.
Odwrócił głowę. Pomyślała, że powalił ją fachowo. Przeszukanie poszło mu nadzwyczaj sprawnie. Zastanowiła się, czy takie umiejętności są konieczne na morzu, czy może raczej pracują w podobnej firmie.
– Czego tam nalałeś i po co? – powtórzyła, tym razem z nutą wyrzutu w głosie.
– Eter dwuizopropylowy. Preparat studencki.
– Nie byłam zbyt dobra z chemii, ale korzystając z wrodzonej inteligencji, wnoszę, że powinnam je zdjąć? – Wskazała swoje spodnie. – Wpadłam w to, jak przewidziałeś. Po kolana. Gówniana sprawa by była, jakbym nagle wybuchła. – Przysunęła się do niego bliżej. Spojrzał na nią jak na wariatkę, ale nie odsunął się, więc dodała, siląc się na uśmiech: – A może lepiej nic nie ruszać?
– Eter dwuizopropylowy zazwyczaj daje głównie efekty dźwiękowe – burknął. Dopiero wtedy zaczęła się bać. – Chciałem wiedzieć na pewno, ile osób wchodzi. To taka bardziej pokazówka.
– Ale czasem można od tego oślepnąć albo stracić dwa palce? – mruknęła. – Wolę jednak mieć wszystkie dziesięć. I wszystkie dwie nogi.
Urwała, a następnie znieruchomiała niczym sfinks. O delikatnych inicjatorach nie wiedziała zbyt wiele, ale jak mawiał Jekyll, jej ulubiony ekspert kryminalistyki z Gdańska, na przykład jodek azotu eksploduje nie tylko od dotknięcia piórkiem, lecz także od krzywego spojrzenia. Wprawdzie pracownicy ISIS cały czas posługują się nadtlenkami acetonu albo urotropiny, bo łatwiej je samodziałowo bezpiecznie syntetyzować, ale przy ich produkcji ginie najwięcej konstruktorów. Nie miała ochoty dziś tak zacnie zasłużyć na niebo.
– Wywalczyłam ten kwit dla ciebie, szmaciarzu. – Była teraz wściekła. Mówiła powoli, zniżonym głosem, choć z każdą chwilą czuła coraz większy strach. Ręce jej drżały, na gardle zaciskała się obręcz grozy. – Czeka na ciebie gotów do złożenia w sądzie rodzinnym. Możesz wracać do kraju, zasrany bigamisto. Ale jeśli ja skończę w kawałkach, to ty z pewnością będziesz się modlił o piekło. Nie darują ci tego – dodała groźnie, ale biorąc pod uwagę swoją nadwyrężoną po nieudanej akcji w Hajnówce reputację, wcale nie była tego taka pewna.
Sasza bała się w życiu tylko dwóch rzeczy: wysokości i ognia. Nigdy dotąd nie znalazła się w sytuacji, kiedy musiałaby doświadczyć obu tych fobii jednocześnie. W razie wybuchu to z pewnością by się zmieniło. Poza tym skończyć jako puzzle to nie było to, o czym marzyła w dniu dzisiejszym. Nawet nie wpisaliby jej na honorową listę policjantów, którzy zginęli na służbie. Po sprawie Okularnika czekało ją wewnętrzne śledztwo i rozprawa dyscyplinarna. A jeśli coś pójdzie nie tak, a to pewne jak trzy plus dwa równa się pięć, wkrótce będzie musiała także przetrwać szereg rozpraw przed sądem. Jedyne, na co mogła liczyć, to utajnienie procesu. Wyrok będzie już jednak jawny i każdy dziennikarz zyska do niego dostęp. Nie wątpiła, że wielu nie może się już tego doczekać.
– Może był stary – wyszeptał Łoś i wskazał hangar. – Butle stały w magazynie ze dwadzieścia lat.
Sasza potarła ręce o spodnie. Ciecz była lekko śliska, w dotyku przypominała kamforę. Ale nie miała zapachu. Przez moment poważnie rozważała zdjęcie spodni, ale pod spodem miała jedynie wycięte figi, więc poprzestała na pozytywnym myśleniu i niewykonywaniu gwałtownych ruchów. A może to był tylko blef? Zwykła breja, a klient próbuje ją nastraszyć? Sasza miała kiedyś absztyfikanta – słuchacza medycyny. Bawili się z kumplami w doświadczenia pirotechniczne. Jeden z nich – zdrowy dwudziestolatek – po kontakcie z jakimś eterem nabawił się dychawicy oskrzelowej. Gdyby „zabawa” nie odbywała się w klinice, mogło się to nieciekawie skończyć. Ale czy to był eter dwuizopropylowy, czy jakiś inny – nie miała szansy zweryfikować. Starała się więc zachować spokój. Nic innego jej nie zostało. Jeśli chcesz pokonać swój strach, stań z nim twarzą w twarz. Zmierz się z nim.
– Jaką masz dla mnie informację, Łosiu? – zmieniła temat.
– Ryszard – przedstawił się. – Rychu Dźwiękoński. Od trzydziestu lat na morzu. Prawdę mówiąc, nie czuję się najlepiej na lądzie. Byłem bosmanem na największych polskich tankowcach.
– Nie ma już polskich tankowców. Wszystko przejęły zagraniczne konsorcja – fuknęła.
Zmierzył ją czujnym spojrzeniem.
– Dziś tak – potwierdził. I dodał z przekąsem: – Potem już pikowałem do dna. Chlanie, degradacja społeczna, finansowa ruina. Wreszcie zostały mi tylko śmieciówki na drobnicowcach za psi grosz. Klientela inna. Więcej chlania, degradacji i zero finansów. Rodzina mi się posypała, a potem i zdrowie. – Zawiesił się, dotknął twarzy, ale nie mogła niczego dostrzec w jego oczach, bo odwrócił głowę. – Generalnie miałem przerwę w życiorysie. Hibernowałem siedem lat w Grudziądzu, a potem jeszcze dwa karniaki w Szczecinie. Znów wóda. Bójka na morzu. Kolega wypadł za burtę. Winę przybili mnie, bo byłem najbardziej pijany. Tak trafiłem na zamek.
– Wzruszające – szepnęła Sasza. – Do puenty.
– W kiciu poznałem szefa mechaników „Czerwonego Pająka”.
Sasza podniosła głowę.
– Stara łajba naszpikowana elektroniką – kontynuował. – Spełnia funkcję morskiego drona wywiadowczego.
– Słynny statek współczesnych piratów. – Sasza zaśmiała się jak z dobrej bajki. – On nie istnieje.
– To nie legenda – rzekł marynarz i zawiesił głos. – Osobiście stałem za jego sterem i przetrwałem na nim wiele sztormów. Istnieje. W przeciwieństwie do jedynego mordercy, którego wymyśliły na potrzeby propagandy władze komunistyczne. Pewnie to nie przypadek, że tak się nazywa, bo stacjonuje na wodach terytorialnych na Morzu Czarnym, ale przemieszcza się i widziany był nawet wokół spornych wysp Senkaku. Początkowo większość załogi stanowili Polacy. Zresztą, jak wsiadałem na pokład w dwa tysiące dwunastym roku, wiedziałem dokładnie, czym się zajmują. Te kilka zabójstw, które cię interesują, to tylko odpryski. Głupie dzierlatki, ostatnie płotki w piramidzie żywienia. Ale może dlatego większość można udokumentować. Ja nie miałem wyboru. Nikt w kraju nie chciał mnie zatrudnić, a Niemiec, Grek czy Szwed wymagał referencji. Chciał, żeby znać języki. Te siedem lat w Grudziądzu nie pomagało. Żony krzyczały o zaległe alimenty. Komornik siedział na karku. Zresztą, tak po prawdzie, gdziekolwiek się ruszałem, tam chwytała mnie psiarnia. Po alko dostaję małpiego rozumu.
Sasza nie mogła dłużej tego słuchać. Przegoniła niechciany flesz, kiedy budziła się w sukience z poprzedniego wieczoru, z epickim kacem i obitą twarzą. Dopiero po jakimś czasie dowiadywała się, co nawywijała i skąd ma otarcia na policzku.
– Broń, kobiety, prochy… – Przerwała. – Co jeszcze?
– Moje zadanie polegało na technicznej obsłudze łajby – wykpił się.
– Ilu w tej grupie jest naszych?
– Większość zmieniła już paszporty, ale jest sporo nowego narybku. Choć konkurencję rodakom robią uchodźcy z Bliskiego Wschodu.
– Jak się nazywa ten facet? – Odchrząknęła. – Kolega spod celi. Z Grudziądza.
– To kobieta – odparł po namyśle. – Szefem mechaników na „Czerwonym Pająku” była wtedy kobieta.
Sasza nie ukrywała zdziwienia.
– Wstawiasz mi kit i myślisz, że uwierzę?
– Jak sobie chcesz – odburknął, ale po chwili dodał już łagodniej: – Zapytaj Dziadka. Ma jej akta.
– Nie omieszkam – przytaknęła. – Zależy, jak zamierzasz dokończyć te baśnie.
– Zatrzymali ją w Bangkoku, deportowali. Drobna sprawa o handel śniegiem. Wcześniej w papierach miała praktycznie czysto. Mówiła, że ją wystawili, na śpiocha. Zapisała się w pierdlu na kurs hiszpańskiego, studiowała historię dyplomacji w więziennej bibliotece i rozwiązywała zadania z chemii. Mówiła, że dla relaksu. Wtedy wszystkiego o niej nie wiedziałem. Prawdę mówiąc, później się to okazało, nic nie wiedziałem. Tylko tyle, ile sama chciała ujawnić. Pisaliśmy do siebie. Potem kilka miękkich widzeń… Nawet ślub miał się odbyć, ale wyszła pierwsza.
Sasza zmierzyła mężczyznę czujnym spojrzeniem. Speszył się. Był wysoki, żylasty. Zaniedbane uzębienie i wiele blizn na twarzy psuło ewentualny efekt. Trudno było dostrzec więcej w świetle latarki. Głos miał natomiast męski. Niski, stanowczy.
– To było wiele lat temu. Wyglądałem inaczej. Ona zresztą też. Sama mnie znalazła i ściągnęła do pracy. Okazało się, że jest już bardzo wysoko. Już nie byłem jej godzien.
– Czekaj, Łosiu, twierdzisz, że kobieta była szefem kolumbijskiego kartelu? Polka?
– To nie La China – zniecierpliwił się, jakby tłumaczył dziecku. – Nie ta liga, ale lubi być do niej porównywana. Też ma latynoskie korzenie. I była kiedyś znacznie ładniejsza. Odziedziczyła urodę po matce, blondynce z Sieradza. Prowadzi swój biznes. Można powiedzieć, że świadczy wyłącznie usługi transportowe. Działa na niezawisłych wodach terytorialnych. Otacza się prawnikami i analitykami. Ma ponoć doktorat z logistyki i filozofii, ale to blaga. Eva jest łebska, choć ma tylko licencjat z administracji. Krążą opowieści, że jej dziadek był piratem. To może być prawda, bo korzysta z kontaktów Rodriga Sancheza i jest w stanie opłacić wszystkich oraz szmugluje wszystko. Słono bierze za milczenie i daje siedemdziesięcioprocentowe gwarancje. Z ruskimi jest skonfliktowana i japońce na nią polują. Reszta pracuje z nią i tylko czeka, aż powinie się jej noga.
– A ty? Dlaczego chcesz ją wystawić? I jak zamierzasz to zrobić, skoro już nie jesteś jej godzien? – dopiekła mu.
– Z tobą nie będę o tym mówił – odparł i pochylił głowę jakby ze wstydem. – Jesteś za krótka.
– Może. Ale muszę coś wpisać w raporcie. Przecież nie to, że wnoszę o wyczyszczenie kwitów pijaka bigamisty, bo zna dziewczynę z Grudziądza. O przepraszam, tam razem siedzieliście, z Sieradza. Ponadto ma na imię Eva, a ty pewnie Adam. Raj ci uciekł sprzed nosa i się mścisz?
– Napisz, że wprowadzę cię na statek piratów. W tym bierze udział światowy biznes, ogromne korporacje. Handel ludźmi, zbrodnie, broń i narkotyki to wyłącznie konieczność. Funkcjonują głównie w czarnym internecie i mają najnowocześniejsze urządzenia, na jakie polski wywiad będzie stać za dwie dekady, ale wciąż mają bazy na morzu i robią narady, bo nic nie zastąpi kontaktu bezpośredniego.
– Słodka historyjka – mruknęła Sasza. – Może dokończymy te zeznania w biurze? Trochę mi zimno w tych mokrych galotach.
– Eva właśnie dostała wyłączność od Arabii Saudyjskiej i Emiratów, a oni dają dobre stawki. Wojna sporo kosztuje. ISIS wymaga wsparcia. Iran zakręcił kurek z forsą. Świat boi się islamu. Eva ma teraz dobry czas, ale panicznie boi się zamachu. Znów otacza się krajanami i starą gwardią odrzuconych, jak ja. Europol proponował mi zmianę tożsamości i operację plastyczną za jej wystawienie.
– Ale ty jesteś patriotą – żachnęła się Załuska i pomyślała, że dla Europolu Łoś pewnie też pracuje. W tej samej sprawie.
– Prom wychodzi z Gdyni. Przesiadka w Estonii, na pływającej dyskotece weekendowej. Będę tam, naszykuję szalupę.
– Kiedy?
– Dowiesz się w swoim czasie.
Nagle niebo rozbłysło tysiącem lampionów, które wzniosły się w przestworza. Zrobiło się na chwilę jasno i Sasza dostrzegła, że mężczyzna rozgląda się niepewnie. Skulił się w sobie, zastygł w oczekiwaniu. Wiatr niósł lampiony wysoko, ale większość spadała na ziemię i szybko gasła.
– To ślub? – zadziwił się marynarz. – Ludzie nie wiedzą, co robić z hajsem.
– Biją rekord Guinnessa, Łosiu – odparła. – Dziś noc kupały.
– Jednak dobrze by było, gdybyś zdjęła te spodnie – powiedział, wskazując dogasające płomyki. – Nigdy nic nie wiadomo ze starymi preparatami studenckimi.
Odwrócił się do Saszy plecami. Ruch był dystyngowany, spojrzenie władcze i śmiałe. Sasza nagle nabrała pewności, że informator nie jest żadnym bosmanem. Byłeś na bank w służbach mundurowych, Łosiu, a może i wywiadowczych, pomyślała. Studia też masz skończone. Choć stylizacja przednia, nie powiem. Za to próby językowe na prostego kiepa słabo. Nie mówiąc już o tych malowanych na czarno zębach.
– Dzwoń po swoich – polecił, wskazując opadające wokół papierowe niedopałki. – I uprzedź, że w dole melioracyjnym są szklane pojemniki z krystaliczną substancją na dnie. Poproś łaskawie, by nie rzucali w nie kamieniami. Eter dwuizopropylowy daje tylko efekty dźwiękowe. Ale to w słojach to nie pokazówka.
– Znamy się? – Sasza zmarszczyła brwi. Coś jej świtało, ale nie była w stanie sobie niczego przypomnieć. – Dla kogo pracujesz?
– Tak jak i ty. Zawsze na swój rachunek.
– Pamiętam cię. – Nagle doznała olśnienia. – Anglicy cię wyhuśtali. Jesteś kretem!
– Anglicy mi nie uwierzyli. Jak kiedyś Karskiemu. Potem powiedzą: „Widziałem straszne, straszne rzeczy. Nie wierzyłem, że to jest możliwe, że on nie kłamie”. To jest dla mnie obrzydliwe. Oni wiedzą. Wiedzą i nic z tym nie robią. Tylko dlatego zgodziłem się na współpracę.
W tym momencie rozległ się huk. Dół melioracyjny musiał eksplodować. Potem na teren wpadła ekipa uzbrojonych po zęby ludzi w czarnych kombinezonach. Sasza została sprawnie odsunięta, Łoś zatrzymany i rzucony na glebę.
– Zmiana rozkazów – wyłowiła z krzyków ekipy szturmowej. – Mamy go skasować.Sopot, 4 listopada 2015, godzina 3.00
Załuska kliknęła polecenie wydruku. Skończyła ekspertyzę dla stołecznej prokuratury i za chwilę miała ją wysłać. Choć profile wykonywała oraz przekazywała elektronicznie, zawsze wcześniej czytała dokument na papierze. Ogarniając całość tekstu wzrokiem, szybciej wyłapywała błędy. Nie spała drugą dobę i czuła to porządnie w kościach. Kiedyś mogła bezkarnie zarywać noce. Nie spała, nie jadła. Jechała na adrenalinie. Dziś po jednej nieprzespanej nocy od razu dostawała kataru. Nie ważyła się wtedy następnego dnia siadać za kółko, bo miała spowolnione reakcje i mroczki przed oczami – objawy suchego kaca, choć od lat nie tknęła alkoholu. Wiek zrobił swoje. Gdyby ktoś chciał ją wykończyć, starczyłoby wydać polecenie: zakaz spania. Znała wyniki badań naukowych. Mężczyźni radzili sobie z insomnią znacznie lepiej. Kobieca wersja Ala Pacino w słynnym thrillerze nie rozwiązałaby zagadki, tylko trafiła po piątej dobie pod kroplówkę.
Sasza chciała teraz jak najszybciej zamknąć sprawę i położyć się choć na kilka godzin. Była nocnym markiem, sową w ludzkiej skórze. Najwyższy poziom umysłowy osiągała mniej więcej około północy, ale macierzyństwo wymusiło korektę tak niezdrowego trybu życia. Codziennie wstawała o szóstej, budziła Karolinę na śniadanie i zawoziła ją na ósmą do szkoły. Problem polegał na tym, że choć wiedziała, iż czeka ją wczesna pobudka, siedziała po nocach, bo tylko w zupełnej ciszy była w stanie się skoncentrować. Takich zarwanych nocek miała na koncie przez dziewięć ostatnich lat bardzo wiele. Odsypiała czasem w dzień, ale nie zawsze było to możliwe. Dziś Karolina ma akademię i Sasza wespół z innymi matkami zobowiązała się przygotować poczęstunek po występie.
Zamierzała wyrwać się ze szkoły przed czternastą, bo godzinę później zaplanowano jej ostatnią rozprawę dyscyplinarną przed wydaniem orzeczenia. Dziadek był dobrej myśli, lecz Sasza nie radziła sobie z poczuciem winy. Żyła niby normalnie – dla Karoliny. Pracowała, bo pozwalało to płacić rachunki bez konieczności sięgania do rodzinnych pieniędzy. Poza tym ludzie tak bardzo się nie zmieniają, a jeden wyeliminowany nałóg czasem dobrze zastąpić następnym, byle nieco zdrowszym. Tyle że wraz z pamiętnym strzałem do Ducha Sasza zabiła w sobie resztkę wiary. Działała jak rozpędzony pociąg na automatycznym pilocie. Nic nie czuła. I nigdy dotąd nie czuła się tak pusta. Po spalonej akcji CBŚ przynajmniej cierpiała. Teraz wiedziała tylko, że siedzi na bombie. Że to pozorne ułożenie spraw jest jedynie odwleczeniem w czasie czekającej ją kary, która jest nieuchronna i sprawiedliwa. Sasza wreszcie zapłaci za swoje grzechy.
A cena za jej niesubordynację, głupotę i niepotrzebną brawurę – dziś tak oceniała swoje nieudolne śledztwo w Hajnówce – będzie słona. Nie było dnia, godziny, sekundy, by nie żałowała, że pojechała wtedy na skraj Puszczy Białowieskiej. Co gorsza, decyzja śledczych w tej sprawie mogła zaważyć nie tylko na jej życiu, ale też na przyszłości córki. Co będzie, jeśli pójdzie siedzieć? Znów Sasza obciążała małą swoimi demonami i gdyby mogła, sięgnęłaby po cokolwiek w płynie, proszku czy ampułce, by choć na chwilę znieczulić absurdalny ból istnienia, wymazać z pamięci błędy i pozwolić sobie na zapomnienie. Bardzo chciała znów odpłynąć, ale wiedziała, że powinna zostać ukarana, i tylko dlatego odsuwała od siebie czarne myśli na następny dzień. Trwała. Ryła w profilach. Jeździła tam, gdzie jej potrzebowano, gdzie nie była jeszcze spalona, i w zamrożeniu czekała na stryczek. Tylko czasem kombinowała, jak ochronić przed poniżeniem swoje dziecko, ale na razie nie znalazła jeszcze żadnej sensownej alternatywy. Dla siebie nie miała litości. Zasługiwała na pogardę i potępienie.
Tym bardziej powinna oddać za chwilę gotowy profil i iść spać. Może uratuje choć strzęp zawodowego honoru? Bzdura, już w siebie nie wierzyła. Dawniej solidnie wykonana robota była jedynym pewnikiem, gdyż efekt zależał wyłącznie od niej. Jej umiejętności, zaangażowania i aktualnie zastanych możliwości. Wszystkie inne sfery życia były w przypadku Saszy tylko chichotem losu. Nie miała żalu o to, że nie ułożyła sobie życia, że prawdopodobnie zawsze będzie sama. Miała pracę. Miała – czas przeszły. Dziś znów niczego nie była pewna.
Kliknęła ponownie polecenie „drukuj”. Zdjęła okulary. Przetarła szczypiące oczy. Szykował się ciężki dzień. Aż podskoczyła, kiedy na stole zawibrował telefon. Odczytała wiadomość: „Gdynia-Karlskrona (Stena Line), wyjazd 16 stycznia 2016 – godzina 18.00, przyjazd 7.00. Czas podróży 13 godzin. Bez gwarancji transportu auta”.
Nadawca się nie podpisał. Wiadomość wysłano z chmury adresowej: [email protected]. Łoś nie żył albo kiblował w oczekiwaniu na proces. O podobnych decyzjach nie informowano takich pionków jak ona. Dlatego Załuska była skołowana. Pomyłka? O tej godzinie? Potem na myśl przyszedł jej Dziadek, ale zaraz odsunęła to przypuszczenie. Stary wilczur składał po ciemku makarowa i wiedział, który przewód ładunku wybuchowego należy przeciąć, by uniemożliwić eksplozję, ale nie podejrzewała go o fascynację nowoczesnymi technologiami. Przeciwnie, podsłuchów, wirtualnego szpiegowania i namierzenia za pomocą urządzeń elektronicznych bał się bardziej niż swojego raka płuc.
Nocną ciszę przecinały jedynie pomruki drukarki, która przeszła ze stanu uśpienia w tryb pracy. Poszło kilka pierwszych stron, a potem rozległ się głośny pisk. Urządzenie domagało się papieru. Sasza włożyła do podajnika nową ryzę i – raczej z nudów niż ciekawości – wstukała w wyszukiwarkę adres nadawcy esemesa. Otworzyła się strona popularnej youtuberki. Utapirowana miss prywatnego liceum z opaską à la Myszka Miki wygłupiała się z kolegami w koszulkach od Laurenta. Ekipa była ładniutka, wymuskana i zbyt narcystyczna, by kiedykolwiek zetrzeć naskórek na dłoniach pracą fizyczną. Dzieciaki z porządnego domu, które robią psikusa swojej bonie. Nawet rzucane z emfazą nieliczne przekleństwa brzmiały jak wyreżyserowane. Były jak zagięcia na śnieżnobiałej koszuli prosto z pralni od przed chwilą zdjętej marynarki. Arcygłupie gagi szmuglowane do sieci na wypasionych tabletach, telefonach i odzieniu, w którym się lansowali przed kamerkami internetowymi. Wstrząśnięta cola, którą wymuskany brunet z „alfem” na głowie próbował wypić z gwinta na designerskim tarasie. Polewanie płynem do mycia naczyń zapatrzonego w monitor kumpla odzianego jedynie w patelnię z wizerunkiem Tedego. Żarty w trakcie wypróżniania się, wąchanie skarpet, a do tego filmiki parodiujące zbrodnie dawnej Al-Kaidy, nagrywane w nowoczesnych apartamentach rodziców bananowej młodzieży, pieczołowicie wyreżyserowane i wpuszczane do internetu.
Choć słowo „spontan” padało co chwila, nic tu nie było naturalne. „Wbijajcie”, „łapki”, „jak ja dziś okropnie wyglądam”, „zróbcie dzióbek, dajcie lajka” – narzekali młodzieńcy i dawali się szminkować młodszej siostrze, „bo żaden polski jutuber jeszcze tego nie zrobił”. Udawali wyluzowanych i pewnie za takich uważała ich szkolna brać, ale co drugi post był reklamą telefonów komórkowych czy zdrapek. Wszystko skierowane do dopiero co zarejestrowanego w USC lub nienarodzonego jeszcze użytkownika wraz z linkiem do megapromocji, który zasłaniał cały ekran. Najgorsze były te żebry o lajki. Jakby za tą fasadą ślicznotek obojga płci kryły się kompleksy, o których można zapomnieć tylko wtedy, gdy dwieście tysięcy ziomków polubi twój post „elo, kto mi zrobi pranie”.
Zmontowane perfidnie snapy z pewnością bawiły licealistów, natomiast Sasza, jak na starego piernika przystało, zastanawiała się, w jakim świecie będzie żyła jej córka. Bo przecież nie o pranie, metki, łapki ani liczbę wejść tutaj chodzi, lecz o to co zwykle – kasę. Twardą, nieśmiertelną prawdę, która się nie dezaktualizuje i nigdy nie wychodzi z mody. Rozumie to też stara baba Załuska. Wszak gdy youtuberka się martwi: „LOL wam też nie działa przycisk lubie to” (rzecz jasna bez polskich znaków i takich utrudnień jak przecinki, wielkie i małe litery, których wbicie na iPhonie wymaga ociupinę wysiłku w przeciwieństwie do emotikonów, zastępujących komunikację werbalną i sprowadzających świat do „lubię to”, „całym sercem kocham” czy „haha”), to spada jej klikalność i jutro koncern nie da nowego telefonu do testowania.
Wtedy od Magdaleny Sposób przyszła druga wiadomość. Sasza bez wahania odpaliła wideo na telefonie. Zobaczyła mieszkanie spowite w ciemności. Długi korytarz, zarys starych mebli. Na łóżku kształt ludzkiego ciała, ale może to był jedynie zwinięty koc. Oko kamery poruszało się ku jasnej plamie światła w głębi. Po chwili Załuska zidentyfikowała biurkową lampkę. Za nią zaś wzorzystą zasłonę, której deseń w romby od lat nosiła na własnych plecach jak tatuaż 3D. A potem zobaczyła wychudzoną kobietę w rozdartej koszuli w kratę, zakneblowaną i przywiązaną do krzesła. Osoba nagrywająca podeszła bliżej. Schwyciła nieprzytomną zakładniczkę za włosy, zbliżyła kamerę do posiniaczonej twarzy. Półprzymknięte oczy, skrzepy krwi w okolicy ust i nosa. Żadnej reakcji. Bezwładne ciało trzymało się w pionie wyłącznie dzięki więzom u kostek oraz nadgarstków. Sasza z trudem rozpoznała w młodej kobiecie siebie. Potem ktoś zaatakował operatora. Kamera chyba upadła. Słychać było szamotaninę, a potem film się urywał i jak na snapie pojawiały się na ekranie animowane serduszka, trupie czaszki i napis koślawymi literami: „Film się spodobał? No to liczę na łapkę w górę i subskrypcje mordo:) Jeśli chcesz więcej odcinków, zostawiaj lajka. #CzeP”.
Sasza z trudem łapała powietrze. Chwyciła się za brzuch. Odłożyła komórkę na stół i wpatrywała się w nią z niedowierzaniem, jak patrzy się na przyjaciela zdrajcę. Było zbyt wcześnie, by dzwonić do Dziadka. Zresztą nie wiedziała, czy powinna go o tym informować. Czy to była ona? Tak, zdecydowanie. To nie był fotomontaż. Gorączkowo układała w głowie fakty. Zapadła w stupor. Nie była w stanie się przebrać, wziąć prysznica. Położyła się więc, jak stała, zwinięta w kłębek, na podłodze koło biurka. Okryła kocem razem z głową i czekała, aż nadejdzie świt. Kolejna wiadomość przyszła, kiedy już było jasno. Sasza uruchamiała telefon trzęsącymi się dłońmi, jakby była w delirce.
Tym razem film był pozbawiony głosu. Dziwne i niewyraźne kadry robione kamerą czołową. Pomieszczenie spowijał dym, rozświetlony jedynie przenośnymi latarkami. Mnóstwo czerni, a potem znów mgła przecięta strugami wody. W tym świetle przypominającym miecze świetlne Jedi. Wreszcie obraz zmienił się w pomarańczową łunę. Osoba z kamerą na hełmie musiała wyjść z budynku. Teraz widać było w pełnej krasie rozmiary pożaru. Płomienie buzowały wybitymi szybami niczym jęzory rozwścieczonego potwora. Sasza momentalnie poczuła na swoim ciele tysiące igieł. Znów była w tamtym miejscu, w tamtym czasie. Rzuciła się do szafek kuchennych i zaczęła je przetrząsać w poszukiwaniu czegokolwiek, co ma w sobie alkohol. Kiedy znalazła pistacjowy koktajl na spirytusie, opróżniony zaledwie w jednej dziesiątej, bo na wakacjach we Włoszech nabyły go z córką, by dodawać do muffinek, ale wyszedł im zakalec, Sasza pośpiesznie odkręciła butelkę. Zadzwonił budzik. Wybiła szósta. Musiała budzić Karolinę, by zaprowadzić ją do szkoły. Kolejny raz dziecko uratowało Saszę przed jej demonami.Witam Cię ziomek w tym miejscu
Co nie generuje a degeneruje zwycięzców
Poczujesz to w powietrzu
Bo tu w człowieku dojrzewa pierwiastek
Którego nie znajdziesz u Mendelejewa
Od dziecka po trumnę od kołyski
Mówią Ci – nie pchaj się na piedestał
Musisz być skromny i zwykły, jak wszyscy
To syndrom Polski, wybij się wyżej a cię chwycą za kostki
Nam pozostaje to pierdolić bracie
Jebaną kulą w sercu mnie nie zatrzymacie
Słowa jak rapier papier tną, masz coś do nich?
Niejednego flow ocalił tu od paranoi
Z Sodomy do Gomory, dwa na dwa metry
Długopis, mikrofony, szatan dyktuje teksty
I dzięki, kto tu się lepiej sprzedał?
Tu ziom z tych osiedli, co ma plan jak się wkręcić do nieba
Bit na żywo z miejsca, co zła nie zna z dzienników
Skąd zwiewa wciąż w chuj moich rówieśników
Kwestia to moment wyczuć, prześlizgnąć się po fali
Przebić to czego inni nie zdołali
Pieprzyć to co za nami, bo tego jakby nie ma, nie?
Kto chce iść w przód patrzy w przód zamiast patrzeć wstecz
Wiem czego chcę, mam autorytet własny
I mam drabinę z liter co prowadzi mnie pomiędzy gwiazdy
Ref. x 2
(…)
To dla moich ludzi, bo już czas się obudzić
Przygotować się na nowy dzień, wiesz (…)
Nowy dzień, ZeusLokal 39, cztery piętra wyżej
– Komisarz Piotr Próchno, Komisariat Piąty Komendy Miejskiej Policji w Łodzi. Pan Zbigniew Naumowicz?
– Przy telefonie.
– Proszę zaczekać, włączę aparaturę nagrywającą.
Rozlega się głośny pisk.
– O co chodzi?
– Przepraszam, ale takie mamy procedury. Inaczej tego dowodu nie można będzie wykorzystać w sądzie. Muszę pana uprzedzić i zapytać o zgodę na nagrywanie. Wydział Centralnego Biura Śledczego Komendy Głównej Policji dał nam wyraźne dyspozycje, że mamy nagrać każdą rozmowę z klientem Banku Olivos Uhef Zagad SA. Pan posiada tam konto o numerze 23476963528309990000024531?
Słychać odgłos przerzucanych kartek.
– Tak, ale nadal nie rozumiem, o co chodzi…
– Chwileczkę, najpierw muszę potwierdzić dane. Numer pana dowodu AZA 34567, PESEL 45091213534, NIP 7865432236, syn Leokadii i Wiesława, wdowiec. Konto główne posiada pan od dwa tysiące piątego roku. Kwota zdeponowanych na rachunku oszczędnościowym środków w złotych polskich to dwadzieścia cztery tysiące sześćset pięćdziesiąt cztery, na dwóch lokatach terminowych rocznych po trzynaście tysięcy dwieście czterdzieści trzy PLN oraz piętnaście tysięcy sto trzynaście PLN. Plus konto dolarowe wysokości pięciu tysięcy stu osiemdziesięciu USD. Czy się zgadza?
– Przepraszam, ale nie będę z panem dłużej rozmawiał.
Zbigniew odkłada słuchawkę. Siada na wzorzystym fotelu i z trudem łapie powietrze. Idzie do kuchni, nalewa szklankę wody, wypija i wraca do salonu. Klika w odebrane połączenia i wybiera numer.
– Komisariat Piąty Komendy Miejskiej Policji w Łodzi – rozlega się w słuchawce.
– Dzwonił pan przed chwilą.
– A to pan, panie Zbigniewie. Przestraszył się pan, niepotrzebnie. Muszę ponownie nagrać pana dane. Czy wyraża pan zgodę na nagranie tej rozmowy? Dla dobra procesu i bezpieczeństwa pańskich pieniędzy radziłbym wyrazić zgodę. Inaczej nie będę mógł ujawnić panu szczegółów śledztwa.
– Tak, wyrażam.
Znów pisk, recytacja numerów, kolejno podawane dane. Zbigniew czuje, że kręci mu się w głowie.
– Już – oświadcza policjant. – Teraz mogę panu nieco wyjaśnić. Oczywiście tyle, na ile dostałem pozwolenie. Dochodzenie dotyczy przestępczości zorganizowanej, w dziale przestępstw finansowych, a dokładniej mówiąc, chodzi o defraudację pieniędzy. W skrócie: skarbiec banku, w którym trzyma pan gotówkę, jest pusty. Słyszał pan może o aferze Amber Gold? Tak się składa, że pracowałem również przy tamtej sprawie. Cztery lata zbieraliśmy materiał dowodowy. Zaangażowanych jest mnóstwo osób, także prezesi, członkowie zarządu. Pan rozumie, że nie mogę podać przez telefon bardziej szczegółowych danych. Ta sprawa jest na etapie działań operacyjnych. Nie wolno panu pod żadnym pozorem ujawnić informacji osobom postronnym. To rozmowa poufna. Czy pan rozumie wagę sytuacji?
– Tak.
– Także rodzinie. Wnuczce, córce ani zięciowi. Sąsiadom też nie, nawet jeśli pan wie, że posiadają konto w tej samej placówce co pan.
– Rozumiem.
– Wszystkie osoby zawiadamiamy osobiście i informujemy o zaistniałej sytuacji.
– Jakiej sytuacji?
Zbigniew zerka na zegarek. Bank powinien być czynny do osiemnastej. Ma jeszcze dwie godziny. Zdąży wypłacić wszystko, chociaż zdaje mu się, że tak wysokie kwoty należy zgłaszać przed wypłatą na dzień lub trzy dni wcześniej.
– Mam tutaj dwie wiadomości. Jedną dobrą, drugą złą.
– Tak?
Słychać śmiech w słuchawce.
– Nie się pan nie obawia, jest pan bezpieczny. Wkrótce organizujemy obławę. Wszyscy sprawcy zostaną zatrzymani. Niektórzy już są w areszcie. Generalnie trwają działania operacyjne. To była ta lepsza wiadomość.
– Druga jest gorsza?
– Owszem. Zanim bank wejdzie pod kuratelę prokuratora, a potem audytora, który sprawdzi i przekaże materiał wierzycielom, tylko niektórzy klienci mają szanse odzyskać swoje fundusze. – Cisza. Odchrząknięcie. – W każdym razie część funduszy.
– Jak to część?
– No po przejęciu sprawy przez powyżej wymienione jednostki okaże się, że nie każdy dostanie cały wkład. Tylko ci, którzy zareagują najszybciej, a raczej pójdą z nami na współpracę. Reszta musi zadowolić się tym, co ostatecznie, prawdopodobnie za trzy, cztery lata, będzie dzielił syndyk.
– Pan żartuje.
– Jestem w pracy. Mam mało humorystyczną robotę, panie Zbigniewie.
– Chce pan powiedzieć, że moje pieniądze zostaną podzielone przez innych?
– Tak, ponieważ – mówiąc obrazowo – w skarbcu jest gigantyczna dziura. Zostało wyprowadzone, proszę zaczekać, sięgnę do dokumentacji. – Znów szelest papierów, coś spada, ktoś odkłada słuchawkę, szumy, jakiś dziewczęcy śmiech, wreszcie głos z offu: „Dajcie mi te wyciągi. Nie te. Tamte. Leżą w kartonie z numerem sygnatury Agrosa. Tak, te koło karmy dla psa”. – Już je mam – rozlega się w słuchawce. – Przepraszam, mamy tu tysiące poszkodowanych, a koleżanka z dochodzeniówki podrzuciła nam jeszcze swojego futrzaka. Sra jak opętany, a waży mniej niż moja świnka morska gigant. Nieważne zresztą. Taki mamy klimat w tej firmie. Wszystko niedofinansowane. Długopisy sam muszę kupować. Sam nie wiem, czy ze wszystkimi poszkodowanymi uda nam się skontaktować do dnia zero. Więc, niech spojrzę, dziura w budżecie banku sięga na dzień dzisiejszy sześćdziesięciu pięciu miliardów PLN, bez pięciu tysięcy, tak szacujemy na podstawie wyciągów za trzeci kwartał. Nie licząc kruszców, obligacji i waluty oczywiście.
– Co?
Zbigniew siada na podłodze. Kabel telefonu nie sięga do jego fotela. A nie chce uronić ani jednego słowa z tej rozmowy. Opiera się głową o stół. Lekko dyszy.
– Wszystko w porządku?
– Co mam zrobić? – pyta drżącym głosem Zbigniew. – Czego pan ode mnie oczekuje?
– Możemy umówić się, w drodze wyjątku, rzecz jasna, że użyjemy pana pieniędzy do prowokacji. Potrzebujemy tylko spisać numery wszystkich wypłaconych banknotów, oddamy panu całą kwotę, co do grosika. To potrwa dwa do trzech dni. Ale tylko dzięki takiej operacji może pan zachować całość kwoty. W dniu jutrzejszym, w godzinach popołudniowych, tuż przed zamknięciem, odbędą się ostateczne aresztowania, pojutrze zaś bank będzie zamknięty dla klientów. Pieniądze zostaną zdeponowane na zakodowanych kontach i: a) będzie pan musiał czekać na zakończenie śledztwa, b) nie ma pan pewności, jaką część pan odzyska. Rozumie pan sytuację?
– Chyba tak. To znaczy w głowie mi się to nie mieści. To nie jest żart?
– Panie Zbigniewie, chętnych do takiej operacji mamy sporo, więc jeśli nie jest pan zdecydowany, nie będę pana namawiał.
– Dobrze – cicho szepcze Zbigniew.
– Słucham? Nie dosłyszałem. Nie nagrało się. Czy pan jest zdecydowany?
– Tak – huczy Zbigniew do słuchawki. – Chcę odzyskać wszystkie swoje pieniądze! Co mam zrobić? Niech pan mówi!
– Dobrze – cmoka policjant. – Tylko nie musi pan tak krzyczeć. Mam tu i tak przesterowany dźwięk ze względu na rejestrację rozmowy. Proszę zadzwonić do banku, uprzedzić o likwidacji wszystkich kont, zlikwidować wszelkie pełnomocnictwa, zamknąć lokaty i tak dalej. Nie może od pojutrza po pana środkach zostać w banku żaden ślad. Tylko wtedy gwarantujemy sto procent zwrotu powierzonej kwoty do prowokacji śledczej. Jutro przed bankiem o godzinie jedenastej będzie czekał na pana zespół operacyjny z wydziału kryminalnego naszej komendy. Będzie pan chroniony przez tajniaków, niech pana nie zdziwi kobieta z gazetą, która za panem łazi, rosły facet, który pana obserwuje, strażak w zabłoconych butach w okularach przeciwsłonecznych, gliniarz przebrany za menela, rozumie pan? Takie są wymogi bezpieczeństwa. Musimy mieć pewność, że przekazanie gorącego materiału odbędzie się zgodnie z planem. Nie może dojść na przykład do przejęcia gotówki. Nie może pan też wyjść i nam zniknąć. My też musimy rozliczyć się z całości. To bardzo poważne śledztwo, nadzór nad nim ma prokurator generalny. Sprawa jest rozwojowa. Na razie pracujemy z siedmioma jednostkami w całym kraju. Ja jestem szefem operacji i znajdę pana, jeśli coś pójdzie nie tak. Czy to jest jasne?
– Zasadniczo tak.
– Dobrze. – Ssanie cukierka, głośne siorbnięcie. – A więc scenariusz jest taki: podchodzi do pana policjant, pokazuje dyskretnie blachę. Oczywiście nie będzie to mundurowy, ale tajniak.
– Jakieś hasło? Kod?
– Filmów się pan naoglądał. Będzie pan pod stałą obserwacją. Kiedy wyjdzie pan z banku, pierwsza osoba, która do pana podejdzie, to ta właściwa.
– Może to być kobieta?
– Naturalnie. Jeszcze mamy przed sobą kupę czasu. Rozkazy zostaną wydane na jutrzejszej porannej odprawie. Będzie wyznaczona odpowiednia i zaufana osoba. Zresztą całość oczywiście rejestrujemy z ukrytej kamery, więc proszę nie robić głupstw. To nam potrzebne do sądu, już mówiłem. W naszym wspólnym interesie jest, by sprawę załatwić szybko, bez zbędnych ceregieli.
– Bez ceregieli. Postaram się.
– Pieniądze proszę zapakować w torbę sportową zapinaną na suwak, najlepiej w ciemnych, nierzucających się w oczy barwach.
– Nie mam nic takiego.
– Lub papierową torbę, reklamówkę.
– Walizka może być?
– Już trudno. Ale proszę wziąć pod uwagę, by nie była za mała. Trochę tej makulatury będzie. Uzbierał pan sporo grosza przez te lata. Wnoszę, że to będzie ciężki bagaż. Da pan radę?
– Synku drogi, leżałem na styropianie i walczyłem z komuną. Byłem dwukrotnie internowany, ukarano mnie wyrokiem za szmuglowanie bibuły z RFN. Co mam nie dać?
– Bardzo mi miło. Wielki szacun. Dzięki panu mamy dziś wolną Polskę, ale szumowiny i oszuści zawsze będą. W każdym systemie.
– Zgadzam się.
– Czyli wszystko ustaliliśmy. Zlecenie wypłaty musi pan złożyć dziś, dlatego chwilowo się rozłączę. Zadzwonię za kwadrans.
– Ja do pana zadzwonię.
– Okay, jeśli pan będzie łaskaw, to poproszę o ponowny kontakt w ciągu godziny. Też mam swoje życie i dzieci czekają na tatusia. Strawa w domu stygnie. Tylko w serialach na Polsacie gliniarze spędzają całe życie na pościgach i strzelankach. Ja swoje frycowe w patrolówce już odsłużyłem chwilę temu.
– Młody pan jest na taki awans. Przynajmniej sądząc po głosie.
– Panu też nie dałbym więcej niż pięć dyszek, a znam pana PESEL, to wiem, jaka jest prawda.
Gromki śmiech po obu stronach słuchawki.
– Dzwonię natychmiast, jak tylko ustalę w banku wypłatę.
– To mi się podoba. Współpraca z panem to przyjemność. Aha, jeszcze jedno.
– Tak?
– Dziś nie może pan nocować w domu. To zbyt niebezpieczne.
– Dlaczego?
– Wie pan, co to za okolica? Proszę spakować rzeczy, jakby pan wyjeżdżał, i taksówką, to ważne, nie możemy ryzykować, by coś się panu dziś stało, skoro jutro…
– A co miałoby mi się stać?
– Tylko dmuchamy na zimne. Zamawiam panu pokój w hotelu Andel’s. I przypominam, że jutro, cokolwiek by się działo, niech pan nie udaje bohatera.
– To chyba nie jest konieczne. Znam taki mały hotelik na Retkini. Nie jest może najwyższych lotów, ale…
– Panie Zbigniewie, pan ryzykował dla nas, młodych, życie w latach osiemdziesiątych. Rezerwuję panu pokój w Andelsie, na moje nazwisko. Piotr Próchno, z kreską. Niech pan sobie zapisze. Pokój będzie opłacony z budżetu państwa, ojczyzna jest to panu winna. Na Retkini to ja mogę jakiegoś esbeka zakwaterować.
– Dziękuję, komisarzu.
– Właściwie już nadkomisarzu, ale jeszcze nieoficjalnie. – Śmiech. – Ale po tej sprawie, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z założeniami CBŚ, nadkomisarze z Głównej będą mi buty czyścić.
– Chyba już wystarczająco zapamiętałem pańskie nazwisko.
– Bardzo mnie to cieszy. – Śmiech. – Zna pan to? Dobrze mówią, czy źle – nieważne. Grunt, żeby nazwiska nie przekręcali.
– Stare, ale wciąż aktualne.
– To jesteśmy w kontakcie. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?
– Chyba nie… A właściwie tak.
– Jestem do pana dyspozycji.
– O jednym koncie pan nie wspomniał. Nie mówiłem o tym nikomu, ale proszę sprawdzić w swoich dokumentach. Ja je zakładałem w ubiegłym roku. Jest na nim niewiele. Zacząłem składać na posag dla wnuczki. Wpłaciłem w pierwszym okresie jakieś siedem tysięcy. Potem miesięcznie szło zlecenie stałe z emerytury. Po trzysta złotych. Teraz powinno być tam trochę ponad dychę. Sam nie wiem, ile dokładnie. Może pan to odszukać? Chciałbym przy okazji zlikwidować także i to konto.
– Niestety, nie mam tutaj takich danych.
– Tak, może pan nie mieć, ponieważ konto jest założone dla mojej wnuczki, na jej nazwisko. Aneta Andżelika Mucha.
– Nie zdążymy z tym. Nie mam stosownych dokumentów. Na wszystko musi wyrazić zgodę prokurator.
– Bardzo pana proszę. Zapłacę za fatygę.
– Panie Zbigniewie, rozmowa jest rejestrowana.
– Ach tak, zapomniałem. To był taki żart.
– Fakt, zabawny z pana gość. Polubiłem ten styl. Wie pan co? Zawsze może pan zlikwidować to konto, w końcu należy do pana. A ja porozmawiam jutro z nadzorującym dochodzenie i zobaczę, co da się zrobić. Ale żadnych łapówek, nawet flaszki nie mogę przyjąć.
– Szkoda. Bardzo panu dziękuję.
– Czekam na potwierdzenie, że bank przygotuje jutro gotówkę na trzynastą.
– Mówił pan o jedenastej! Tajniacy mieli czekać na mnie o jedenastej.
Cisza. Szelest papierów. Trzask zapalniczki.
– Nie, to inny poszkodowany. Pan musi się stawić o trzynastej. Wszystko będzie przygotowane na tę godzinę. Proszę nie zawieść mojego zaufania.
– I wzajemnie.
– Dziękuję za współpracę.
– Jeszcze jedno, panie nadkomisarzu.
– Spokojnie, ten awans na razie nieoficjalny.
– A jak coś pójdzie nie tak? Z kim mam się kontaktować?
– Mam kontrolę nad wszystkim. Ja do pana zadzwonię.
– A w razie nieoczekiwanych problemów?
– Panie Zbigniewie, ma pan przecież mój numer. To komórka, służbowa i tajna. Nie dzwonię z niej nawet do żony. Zresztą pewnie jest na podsłuchu. Jak wszystko w dzisiejszych czasach. Już pan mnie sprawdził. W razie czegokolwiek zawsze może pan dzwonić na dziewięć dziewięć siedem. Lub oczywiście przyjść do nas na komendę. Adres jest na stronie internetowej lub w książce telefonicznej.
– Oczywiście.
– W Andelsie mają doskonały tort węgierski. Radzę spróbować. Na koszt firmy. Proszę kazać doliczyć do rachunku za pokój.
– Jest pan niezwykle uprzejmy.
– Wyłącznie wobec niektórych. Tak naprawdę niezły ze mnie skurwysyn.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji