Jasne oblicze śmierci - ebook
Jasne oblicze śmierci - ebook
Najbardziej przerażające zbrodnie popełnia się z miłości.
Dwie piękne dziewczyny zostały zamordowane, inna popełniła samobójstwo w niejasnych okolicznościach. Łączy je jedno: dobrze znały Władimira Strelnikowa, kobieciarza i imprezowicza. Tymczasem Strelnikow ma bardzo mocne alibi. Oględziny przynoszą nową informację: na ciele jednej z ofiar znaleziono srebrnego kupidyna. Kupidyn jako jedyny …świadek!, sprawa wygląda beznadziejnie. Kamieńska musi zakasać rękawy, nie ma bowiem żadnego punktu zaczepienia – utknęła na dobre.
Aleksandra Marinina (ur. 1957) – po studiach prawniczych pracowała w moskiewskiej milicji, gdzie zajmowała się badaniami w dziedzinie kryminologii. W 1992 roku ukazała się jej pierwsza książka z cyklu powieści o major Anastazji Kamieńskiej. Sześć lat później Marinina odeszła z milicji i zajęła się pracą pisarską. Do dziś jej książki – przetłumaczone na kilkanaście języków – wydano ogółem w ponad trzydziestu pięciu milionach egzemplarzy. Cykl o major Kamieńskiej doczekał się ekranizacji zrealizowanej przez rosyjską telewizję NTW. Nakładem Wydawnictwa W.A.B. ukazały się następujące kryminały Marininej: Ukradziony sen (2004), Męskie gry (2004), Śmierć i trochę miłości (2005), Gra na cudzym boisku (2005), Złowroga pętla (2006), Kolacja z zabójcą (2007), Zabójca mimo woli (2008), Płotki giną pierwsze (2009), Czarna lista (2010), Cudza maska (2013), Stylista (2015) oraz Iluzja grzechu (2016).
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-3750-2 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
…jeśli chcesz zostawić wiadomość, zaczekaj na sygnał dźwiękowy. Jeśli chcesz wysłać faks, rozpocznij transmisję… – Luba cisnęła słuchawkę na widełki i wzięła głęboki oddech, usiłując powstrzymać napływające do oczu łzy. Od paru miesięcy słyszy ten chłodny, obojętny głos, sugerujący, żeby zostawiła wiadomość na automatycznej sekretarce.
– No jak? – ze współczuciem zapytał sympatyczny milicjant, który pół godziny temu ulitował się nad Lubą, wpuścił ją do dyżurki w komisariacie na lotnisku Szeremietiewo 2 i pozwolił zadzwonić. – Znowu nikt nie odebrał?
– Znowu – przytaknęła, odwracając się, żeby nie zobaczył, że z trudem próbuje się nie rozpłakać.
– Niech pani zadzwoni do kogoś jeszcze – poradził milicjant. – Czyżby nikt inny nie mógł po panią przyjechać?
Nie mógł. Luba chciała, żeby przyjechał akurat Strielnikow. A jego nie ma. W ciągu tych wszystkich beznadziejnie długich miesięcy spędzonych w Turcji próbowała się z nim skontaktować, za zaoszczędzone pieniądze kupowała karty telefoniczne i dzwoniła do Moskwy, ale zamiast głosu Strielnikowa słyszała tylko nagranie, które pożerało bezcenne sekundy połączenia. Trzy dni temu, doprowadzona do rozpaczy, zostawiła mu jednak wiadomość z datą i numerem lotu oraz prośbą, żeby ją odebrał z lotniska. Powiedziała, że się za nim stęskniła i nie może się doczekać spotkania. Mówiła jeszcze jakieś czułe, niezobowiązujące słówka, póki automat nie zaczął piszczeć, obwieszczając koniec połączenia. Luba pragnęła, żeby Strielnikow przyjechał po nią na Szeremietiewo z lekkim sercem, nie obawiając się scen i wymówek. Ale nie przyjechał. A jego telefon nie odpowiadał.
Dziewczyna wybrała numer Miły, bliskiej przyjaciółki. Chociaż teraz raczej trudno ją tak nazwać. Zwyczajna koleżanka. Po tym jak zostawiła Lubę samą w Turcji… Czy jednak Miła zasługuje na potępienie? Razem wpadły w tarapaty, nie było w tym ich winy, była jedynie głupota i nieuzasadniona łatwowierność, no a ratować się każda musiała na własną rękę, wykorzystując swój potencjał. Miła poradziła sobie prędzej, ponieważ okazało się, że ma większe możliwości. Czy można ją za to winić? Poleciała do Moskwy jeszcze na początku czerwca, a Luba utknęła w Turcji do października.
U Miły też nikt nie odebrał. I jak teraz dostać się do miasta, gdy w portfelu pusto? Prywaciarz, u którego Luba pracowała przez cały sezon turystyczny, zapewnił jej kąt w swoim domu i liche jedzenie. Luba pracowała u niego tylko za bilet do Moskwy i opłacenie wizy. Gotówki nie miała, więc od czasu do czasu musiała prosić pracodawcę, żeby dał jej dwa, trzy dolary zamiast kolacji albo obiadu. Właśnie za te dolary kupowała karty telefoniczne. Uczucie głodu stało się czymś codziennym i zwyczajnym, kelnerzy i kucharze w restauracji, gdzie pracowała, gotowi byli ją dożywiać, ale nie za darmo. Lubie to nie odpowiadało, nie jest przecież taka jak Miła. Ona przyzwyczaiła się rozwiązywać wszystkie problemy przez łóżko, toteż odleciała do Moskwy na początku lata. Niczego się nie boi, jest szalona i lubi ryzyko. A Luba się boi, zresztą to w ogóle nie jest w jej stylu. Smagli, owłosieni Turcy wzbudzali w niej wstręt, którego nie mogła przezwyciężyć nawet za cenę powrotu do domu.
– Niech się pani napije herbaty – zaproponował milicjant o imieniu Gieorgij, stawiając przed nią parujący kubek i pudełko z cukrem.
– Dziękuję – z wdzięcznością wybąkała Luba, upijając gorący łyk. – Mogę jeszcze raz zadzwonić?
– Oczywiście, niech pani dzwoni. – Gieorgij się uśmiechnął. – Musi się pani stąd wydostać tak czy inaczej. Proszę sobie spokojnie siedzieć, dzwonić i nie zwracać na mnie uwagi.
Luba wybrała numer Leontjewów. Giennadij Leontjew był jednym z zastępców Strielnikowa i jego bliskim przyjacielem. Powinien wiedzieć, gdzie znaleźć Wołodię. Ale i tu Lubę czekało niepowodzenie. Z wyjątkiem długiego sygnału nie usłyszała niczego przyjemnego. Pozostawał Sława Tomczak, też zastępca i przyjaciel. Ostatnia nadzieja. Jeśli do niego również nie uda się dodzwonić, wtedy w ogóle nie wiadomo, co dalej robić.
– Halo! – rozległ się w słuchawce znajomy głos Łarisy Tomczak, żony Sławy.
– Łara, to ja, Luba. – Ściśnięte gardło nie pozwalało dziewczynie głośno mówić.
– Luba… – ze zdziwieniem powtórzyła Łarisa i nagle się zreflektowała. – Boże, Luboczka, wróciłaś! Kiedy? Gdzie jesteś?
– Na lotnisku, na komisariacie.
– Dlaczego na komisariacie? Coś się stało? – zapytała zaniepokojona Tomczak.
– Nie, po prostu nie mam pieniędzy na telefon, więc pozwolono mi stąd zadzwonić. Gdzie jest Strielnikow?
W słuchawce zapadło ciężkie milczenie.
– On… On wyjechał. Miał cię odebrać?
– Chyba tak. W każdym razie prosiłam go o to.
– Lubasza, nie ruszaj się stamtąd, zaraz po ciebie przyjadę. Czekaj na mnie za czterdzieści minut koło tablicy przylotów. Zrozumiałaś?
– To znaczy, że Wołodia mnie nie odbierze? – naiwnie zapytała Luba, doskonale rozumiejąc, że nie odbierze, skoro wyjechał. Pewnie nie otrzymał też wiadomości, prawdopodobnie nie było go już w Moskwie, gdy dzwoniła ostatnim razem.
– Ja cię odbiorę. Na razie, Luboczka, już jadę. Będę za czterdzieści minut.
Luba dopiła herbatę i grzecznie podziękowała życzliwemu milicjantowi za gościnność.
– Dodzwoniła się pani w końcu? – Gieorgij się uśmiechnął.
– Tak, dziękuję.
– Mogę zadać pytanie?
– Proszę.
– Ma pani rodziców?
– Oczywiście.
– Mieszkają tutaj, w Moskwie?
– Tak.
– To dlaczego nie zadzwoniła pani do nich? Zwykle w takich wypadkach dzwoni się przede wszystkim do domu.
Dlaczego… Dlatego. Czy Luba może się pokazać mamie i tacie na oczy w takim stanie? Wyjeżdżała z Moskwy na zaproszenie tureckiej firmy specjalizującej się w budowie hoteli. Obie z Miłą po ukończeniu szkoły hotelarstwa i gastronomii oraz uzyskaniu certyfikatu menedżera miały odbyć praktykę w jakimś dużym hotelu w Turcji, żeby nabrać doświadczenia. W Moskwie poznały tureckich murarzy, którzy obiecali im dobrą pracę w jednym z największych kurortów – Bodrumie, Izmirze, Kemerze albo Antalyi. Mężczyźni powoływali się na swoich przyjaciół i znajomości. Brzmiało to bardzo przekonująco, przecież budowali hotele dla turystów z całego świata. I zachowywali się przyzwoicie, łapy trzymali przy sobie, nie robili żadnych aluzji. Była to z ich strony jedynie życzliwość i chęć pomocy w zdobyciu doświadczenia zawodowego w hotelach klasy międzynarodowej.
– Pieniędzy ze sobą nie bierzcie – uprzedzili. – Nie będą wam potrzebne. Tylko na pierwsze dwa, trzy dni, póki nie załatwimy formalności. Później zaczniecie pracować i od razu dostaniecie zaliczkę. Pensja menedżera hotelu wynosi około dwóch tysięcy dolarów, więc jeżeli przepracujecie cały sezon, wystarczy wam na wszystko. I na jedzenie, i na to, żeby obwiesić się złotem, owinąć w skóry i futra, no i przywieziecie jeszcze coś do domu.
Perspektywa była kusząca, więc dziewczęta kupiły bilety na samolot do Antalyi, gdzie przyleciały w kwietniu, akurat na początku sezonu turystycznego, z pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni. Po zakupie biletu i fatałaszków niezbędnych do życia i pracy w czterdziestostopniowym upale pieniędzy zostało im bardzo niewiele. Można było oczywiście pożyczyć od Strielnikowa, ale po co pakować się w długi, skoro murarze zapewnili, że pieniądze nie są potrzebne. Kto by przypuszczał, że wszystko przybierze taki obrót!
W ciągu tych miesięcy Luba dzwoniła parę razy do rodziców i wesołym głosem opowiadała, że u niej wszystko w porządku, po prostu znakomicie, praca jest cudowna i wszystko układa się po jej myśli. Przecież nie mogła się przyznać, w jakim piekle żyje. Zwłaszcza że ostrożna mama próbowała zniechęcić ją do wyjazdu, a bardziej prostolinijny ojciec wypowiadał się kategorycznie i zupełnie niedwuznacznie. „Darmowy bywa tylko ser w pułapce na myszy. Cóż to za dobroczyńcy? Jesteś pewna, że można im zaufać?”. Luba była pewna, że tak. Przyznać się więc rodzicom, że mieli rację, było ponad jej siły. Zresztą gdyby się dowiedzieli, jak naprawdę przedstawiają się sprawy, oszaleliby ze strachu. Luba musiała wrócić do domu z walizką prezentów i zakupów i z jakimiś pieniędzmi. A nie tak jak teraz: bez kopiejki przy duszy i z tą samą torbą, z którą odleciała pół roku temu i w której nie ma ani jednej nowej rzeczy. I ani jednego prezentu oprócz dwóch malutkich, oprawionych w srebro niebieskich talizmanów od uroku, niewartych złamanego grosza, a podarowanych jej przez właścicieli sklepów z pamiątkami dla pięknych oczu jeszcze w tamtych pierwszych dniach, gdy dopiero przyjechały z Miłą i biegały po mieście z płonącymi z podniecenia oczami, gapiąc się na krzykliwe witryny sklepowe. Dziewczyny brano za wczasowiczki i obdarowywano talizmanami w nadziei, że wrócą do sklepów po prezenty dla rodziny i przyjaciół. One jednak nie wróciły.
W oczekiwaniu na Łarisę Luba zaczęła krążyć po hali przylotów, spoglądając wciąż na zegarek. Co pięć minut głośnik informował o lądowaniu kolejnych samolotów i tłumy witających rzucały się ku stanowiskom odprawy celnej. Na ich spotkanie wychodzili uśmiechnięci pasażerowie, ktoś komuś machał ręką, ktoś unosił nad głową kartonik z nazwiskiem osoby, która przyleciała, albo z nazwą firmy. Wszystkich witano. Na wszystkich czekano. Tylko nie na nią, Lubę Siergijenko. Łzy znowu popłynęły jej z oczu, więc powlokła się w stronę toalet, żeby się umyć. Nachyliwszy się nad umywalką i nabrawszy w dłonie zimnej wody, nagle nie wytrzymała i rozpłakała się, głośno i gorzko pochlipując. Po raz pierwszy od pół roku nie zapanowała nad sobą i rozszlochała się. W jednej chwili przypomniała sobie wszystko: rozpacz, poniżenie, głód, niewygodne łóżko w dusznym pokoju bez klimatyzacji, nieustanny brak pieniędzy, wstyd. Przypomniała sobie, jak siedziała na lotnisku w Antalyi. Rejs dwukrotnie przesuwano, najpierw o sześć godzin, później jeszcze o trzynaście. Nie było gdzie się podziać, wszyscy pasażerowie już przeszli odprawę paszportową i nie mieli prawa wyjść do miasta. Wszystkie miejsca w bistrze i w barze zajęli podróżni z opóźnionych rejsów. Ludzie siedzieli na podłodze, nie było gdzie szpilki wcisnąć. Lubie okropnie chciało się jeść. A portfel świecił pustkami. Ale wtedy jej się wydawało, że to wszystko głupstwo, bo w Moskwie czeka na nią Strielnikow. Skończył się koszmar, skończyła poniżająca praca, wreszcie leci do domu. I dlatego może się pomęczyć. Przycupnąwszy w kąciku na dusznym, zatłoczonym lotnisku, zamykała oczy i wyobrażała sobie twarz Wołodi, jego uśmiech, rozłożone i wyciągnięte ku niej ramiona. On na nią czeka, tęskni za nią…
Tymczasem okazało się, że nikt na nią nie czeka.
Łarisa Tomczak prowadziła samochód swobodnie i pewnie. Przez całą drogę milczała, ale Luba prawie nie zwracała na to uwagi, bo też nie miała ochoty na rozmowę. Pragnęła tylko jednego: zasnąć, obudzić się i stwierdzić, że ostatnie pół roku po prostu jej się przyśniło. Nigdzie nie wyjeżdżała, nic się nie wydarzyło, za oknem jest cichy, chłodny moskiewski poranek, budzik pokazuje kwadrans po siódmej, koło niej Wołodia Strielnikow śpi jak kamień, a ona zaraz się zerwie, żeby przygotować mu śniadanie.
W domu Łarisa od razu wysłała Lubę pod prysznic i zajęła się obiadem.
– A gdzie Sława? – zapytała Luba. – Chyba nie w pracy? Dzisiaj przecież niedziela. Znowu Strielnikow go zostawił, żeby harował zamiast niego?
Łarisa obrzuciła ją dziwnym spojrzeniem.
– Idź się umyć. Później porozmawiamy.
Mimo głodu Luba nie mogła nic przełknąć. Nagle poczuła, że zaraz się udławi i umrze. Wcześniej też miewała takie ataki, ale niezbyt często. Jeszcze we wczesnym dzieciństwie strach przed jedzeniem pojawiał się w sytuacjach stresowych, przed klasówkami, których strasznie się bała, przed egzaminami, a później, w młodości, podczas kłótni z chłopcami albo na podłożu emocjonalnym. Zwyczajna nerwica.
Luba zdecydowanie odsunęła talerz i wypiła duszkiem szklankę wody mineralnej.
– Dlaczego nie jesz? Niesmaczne?
– Smaczne. Dziękuję, Łara, już się najadłam. Teraz mi wreszcie wyjaśnij, co to wszystko znaczy. Co się dzieje?
– Lubasza, będę musiała powiedzieć ci nieprzyjemne rzeczy. Nie trać hartu ducha, proszę.
– Nie mam czego tracić. – Luba się uśmiechnęła. – Cały hart ducha wyparował w skwarze tureckiego raju. Nie musisz mnie oszczędzać. To, co złe, już mi się przydarzyło. Więc co z moim Strielnikowem? Gdzie się podziewa?
– Wyjechał na dwa tygodnie do Hiszpanii, na Costa Brava.
– W sprawach fundacji?
– Nie, odpocząć.
– A co, tak się zmęczył? – sceptycznie zapytała Luba.
– Spędza miesiąc miodowy.
– Co takiego?
Luba uznała, że się przesłyszała. Jaki miesiąc miodowy? Strielnikow jest żonaty od ponad dwudziestu lat. Ostatnie dwa lata spędził z nią, Lubą Siergijenko. Odszedł od żony i kupił sobie mieszkanie. W przededniu jej wyjazdu do Turcji mowa była o tym, że w najbliższym czasie załatwi rozwód, a po powrocie Luby wezmą ślub. Więc jaki znowu miesiąc miodowy? Z kim? Z żoną Ałłą?
– Powiedziałam, że Strielnikow spędza miesiąc miodowy – dobitnie powtórzyła Łarisa Tomczak.
– Z kim? – zapytała Luba głucho.
– Z twoją przyjaciółką Ludmiłą.
– Nie!
Zasnąć, obudzić się i stwierdzić, że to nieprawda…
– Tak. Uprzedzałam cię, że usłyszysz nieprzyjemne rzeczy.
– To znaczy, że jednak się rozwiódł?
– Też coś! – Tomczak żachnęła się. – On by się wysilał. Oficjalnie wciąż jeszcze jest związany z Ałłą. A z Miłą wziął ślub w cerkwi.
– Chyba majaczę… – wyszeptała Luba. – Jestem chora, mam wysoką temperaturę i wszystko przywidziało mi się w malignie. To niemożliwe.
Łarisa wstała od stołu, podeszła do niej, objęła za ramiona, przyłożyła chłodną dłoń do płonącego czoła.
– Luboczko, moja kochana dziewczynko, musisz wytrzymać, chociaż to bolesne. My z Tomczakiem i Leontjewowie tego nie akceptujemy. Rozumiem, że to dla ciebie żadna pociecha, ale chcę, żebyś wiedziała: nie przyjmujemy u siebie Strielnikowa z Miłą. Wszyscy cię kochamy i boli nas serce z twojego powodu. Ale nie mamy wpływu na jego postępowanie. Nie jesteśmy w stanie nic zrobić.
Luba przymknęła oczy i odchyliła się do tyłu, przyciskając głowę do miękkich piersi Łarisy.
– Jak to się stało?
– Miła wróciła w czerwcu i od razu popędziła do Strielnikowa. Rzekomo opowiedzieć, co u ciebie słychać, i przekazać twój list. Pisałaś do niego?
– Tak. Prosiłam, żeby Miła przekazała mu list.
– No właśnie. Sama zorganizowałaś ich spotkanie. Nie mam pojęcia, jakim cudem się dogadali, ale już w lipcu ona zjawiła się na bankiecie, na który zostali zaproszeni szefowie fundacji z żonami. Ja z Tomczakiem, Giena Leontjew z Aniutą, a Wołodia z twoją przyjaciółką. My przecież nawet nie wiedzieliśmy, że Miła to twoja przyjaciółka. Po prostu zobaczyliśmy u jego boku efektowną blondynkę i uznaliśmy, że zaprosił jakąś przypadkową dziewczynę. Ciebie nie ma, a z Ałłą nie utrzymuje kontaktu. Przyprowadził ją, żeby nie wywoływać niepotrzebnych pytań wśród organizatorów bankietu. Nie przywiązywaliśmy do tego wagi. A w sierpniu, gdy Giena Leontjew świętował czterdzieste piąte urodziny, Wołodia powiedział, że przyjdzie z Miłą. No i wtedy się wydało. Lubasza, przynajmniej ty mi wyjaśnij, co się z wami działo. Dlaczego wyjechałyście razem, a wróciłyście osobno? Dlaczego tam utknęłaś? Szczerze mówiąc, sądziliśmy, że nawiązałaś romans z jakimś bogatym Turkiem i dlatego zostałaś w Turcji, a Miła opowiedziała o tym Strielnikowowi. Wtedy wszystko mniej więcej by się zgadzało. Czy tak właśnie było?
– Nie, Łaro. Było zupełnie inaczej…
…pierwsze pięć dni minęło w odurzeniu i zachwycie. Tereny uzdrowiskowe Turcji to rzeczywiście raj, szczególnie w kwietniu, gdy nie ma jeszcze męczącego upału. Dziewczęta w upojeniu oglądały prezentowane w witrynach sklepowych złote cacka, pytały o cenę, bo w świetle przyszłej pensji wynoszącej dwa tysiące dolarów kolie, bransoletki i kolczyki wydawały im się śmiesznie tanie. Wchodziły do każdego sklepu, w którym sprzedawano wyroby skórzane i futrzarskie, przymierzały płaszcze, futra, kurtki i wybierały te, które na pewno kupią, gdy tylko zarobią pieniądze. Nie mogły się opędzić od propozycji wypicia bezpłatnej filiżanki kawy, właściciele sklepów, restauracji i barów uśmiechali się do nich i usilnie do siebie ciągnęli, więc życie wydawało im się kolorowe i wspaniałe. Pracownicy firmy, którzy je zaprosili, co wieczór opowiadali, gdzie i z kim rozmawiali na temat pracy dla nich oraz kto i co im obiecał. Minęło jednak pięć dni, później dziesięć, a pracy nadal nie było. Pieniądze się skończyły, chociaż obie dziewczyny wydawały je bardzo ostrożnie, tylko na jedzenie, i to nader skromne, rezygnowały nawet z kawy. Jedenastego dnia murarze oznajmili, że niczego nie załatwili. Jedyna praca, którą potrafili dla nich znaleźć, to praca masażystek w hotelu. Wyboru nie było, pieniędzy na bilet do Moskwy nie miały za co kupić, więc się zgodziły. Tak się złożyło, że jakiś czas temu obie skończyły kurs masażu. Właśnie na kursie się poznały, zaprzyjaźniły, a później postanowiły rozpocząć razem naukę w szkole hotelarskiej.
Murarze zawieźli je do jakiegoś miasteczka między Side a Manavgatem. Dwa dni później właściciel hotelu, płynnie mówiący po angielsku i po niemiecku, zaprosił je na kolację i rzeczowo, bez owijania w bawełnę, przedstawił swoją propozycję. Nie obraził się jednak, gdy w odpowiedzi usłyszał łagodne i uprzejme „nie”. Luba sądziła, że tym samym temat został wyczerpany raz na zawsze. Do połowy maja dziewczęta tyrały jak niewolnice, masując plecy, brzuchy, boki i nogi pokryte brązową opalenizną i pachnące słoną śródziemnomorską wodą. Kwietniowi goście hotelowi pochodzili przeważnie z Niemiec i Norwegii, w połowie maja zaczęli się pojawiać Rosjanie. Rodacy chętnie wdawali się w rozmowy z ładniutkimi masażystkami, pytali o zwyczaje panujące w hotelu, interesowali się, ile dziewczęta zarabiają. Słysząc odpowiedź, prychali pogardliwie. Co za sens wyjeżdżać za granicę i wypruwać sobie żyły za takie grosze.
– Za to spędzamy cały sezon w kurorcie – wesoło odpowiadała Luba. – W dodatku bezpłatnie. A wy tylko dwa tygodnie.
Tak naprawdę nie było jej wesoło, wcale nie uważała swojej pracy za wypoczynek w kurorcie. Dzień pracy trwał od dziewiątej rano do dziewiątej wieczorem, dni wolnych nie było. Czterogwiazdkowy hotel musiał zapewniać gościom usługi o każdej porze. Luba nie mogła jednak opowiadać zadowolonym z życia wczasowiczom o swoich kłopotach. Nie znosiła, gdy ktoś się nad nią litował i uważał za nieszczęśliwą albo pechową.
Po miesiącu przyszedł czas na pierwszą pensję – obiecane przez właściciela hotelu sto pięćdziesiąt dolarów. I tutaj Lubę spotkał kolejny cios. Szef oznajmił, że interes idzie kiepsko, gości jest o wiele mniej, niż się spodziewał, więc nie stać go, żeby zapłacić masażystkom. Niech popracują jeszcze miesiąc, później, gdy sprawy się ułożą, zapłaci za cały okres pracy.
Dziewczęta urządziły awanturę, krzyczały, płakały, błagały. Właściciel polecił im przyjść nazajutrz po południu i obiecał, że pomyśli, co da się zrobić.
– On nas zwodzi – z gniewem mówiła Luba. – Nawet jeśli zostaniemy tu jeszcze przez miesiąc, nie ma gwarancji, że nam zapłaci. Dalej będzie nas tylko karmił śniadaniami.
Miła milczała ponuro. Obie znalazły się w dramatycznym położeniu. Wiza turystyczna, którą otrzymały za dziesięć dolarów po przylocie do Antalyi, jest ważna tylko przez miesiąc, który upłynął dwa tygodnie temu. Teraz, żeby mieć prawo do czegokolwiek, muszą otrzymać nową wizę, która jest już o wiele droższa. Nie mogą zwrócić się do policji, żeby wydębić pieniądze od szefa, ponieważ nie mają prawa pracować w Turcji. W ogóle do niczego nie mają prawa.
Nazajutrz dziewczęta podjęły jednak pracę. Luba uznała, że tak będzie lepiej: nie powinny drażnić właściciela. Jeśli zrezygnują, facet może zapłaci im obiecane pieniądze, ale później już ich nie zatrudni. Przed południem Luba zdążyła obsłużyć pięć osób, po czym zamknęła gabinet i zapukała do sąsiednich drzwi, za którymi pracowała Miła. Nadszedł czas, żeby się stawić u szefa. Drzwi okazały się zamknięte. Luba szarpnęła parę razy za klamkę i na wszelki wypadek głośno zawołała koleżankę. Znała jej charakter i była pewna, że Miła wykonuje nie tylko masaże lecznicze. Sądząc jednak z panującej za drzwiami ciszy, Miły najwyraźniej tam nie było.
Luba udała się do biura właściciela. Sekretarka rzuciła jej współczujące i znaczące spojrzenie, od którego dziewczynie zrobiło się nieswojo.
– Szefa nie ma – oznajmiła, a Luba odniosła wrażenie, że sekretarka z trudem powstrzymuje jadowity uśmieszek.
– A kiedy będzie?
– Jutro.
– Przecież kazał nam przyjść dzisiaj. Miał nam zapłacić za pracę.
– Już zapłacił – oznajmiła sekretarka i w końcu nieprzyjemnie się uśmiechnęła.
Luba pognała do pobliskiej wsi, w której wynajmowały z Miłą pokój. Wpadłszy do domu, od razu zobaczyła przyjaciółkę pakującą rzeczy do torby.
– Zapłacił? – z radością zapytała zasapana Luba.
– Mnie tak.
– Co to znaczy „mnie tak”? – Luba nie zrozumiała. – A co ze mną?
– Tobie nie zapłacił.
– Jak to? Dlaczego?
– Dlatego że niepotrzebnie pozujesz na cnotkę niewydymkę. Dziecko jesteś czy co? Nie rozumiesz, jak się tutaj zarabia pieniądze?
Wyczerpana Luba przysiadła na krześle. Dopiero teraz poczuła, że po biegu w południowej spiekocie serce wali jej jak oszalałe.
– Dałaś mu?
– Moja kochana, nie dałam, a dawałam, przez cały miesiąc, w świątek piątek. Za to mi właśnie zapłacił. Gdybyś była mądrzejsza, toby i tobie zapłacił. A teraz siedź i pluj sobie w brodę.
– Ale ja przecież pracowałam! – z rozpaczą zawołała Luba. – Harowałam jak wół! Myślisz, że nic nie widziałam? Robiłam dziennie po piętnaście masaży, a ty najwyżej pięć albo sześć. Rozliczamy się wspólnie, ale ja przecież pracowałam trzy razy więcej niż ty, bo ty jeszcze bzykałaś się z klientami. Wiem, słyszałam wszystko przez ścianę. Do twojego gabinetu wchodzili tylko mężczyźni, wiedzieli, po co tam idą.
Miła gwałtownie zapięła suwak w torbie i zarzuciła pasek na ramię.
– Owszem, bzykałam się z klientami. Z właścicielem też. I zarobiłam pieniądze. A ty nie. Każdy zarabia, jak potrafi. Już pierwszego wieczoru, gdy właściciel złożył nam propozycję, wszystko mogło się rozstrzygnąć. Gdybyś nie była tak głupia i niedotykalska, żyłybyśmy jak ludzie. Obie powinnyśmy były się zgodzić, za seks grupowy zainkasowałybyśmy znacznie większe pieniądze. A gdybyśmy zgodziły pieprzyć się z lesbijkami znajdującymi się wśród wczasowiczek albo ze zgrzybiałymi dziadkami, wyjechałybyśmy stąd obwieszone od stóp do głów brylantami. Tylko że obie, rozumiesz? Razem. Pojedyncza prostytutka nie przedstawia dzisiaj żadnej wartości, jest ich całe mrowie, między innymi nasze, z Rosji. Teraz w cenie jest dobra grupa. A ty ze swoimi idiotycznymi zasadami sama nie zarobiłaś pieniędzy i mnie nie dałaś. Na razie, cześć.
Dziewczyna zdecydowanie ruszyła ku drzwiom.
– Dokąd się wybierasz? – bezradnie zapytała Luba.
– Nie twoja sprawa. Z tobą się nie dogadam. Wydostanę się sama z tego bagna.
Drzwi się za nią zamknęły. Jakieś pięć minut później Luba zreflektowała się, że nie zapytała Miły, czy zapłaciła gospodarzowi swoją część należności za wynajmowany pokój. Wypadła z domu i popędziła w stronę postoju taksówek, ale było za późno. Turcja to nie Rosja, tutaj nikt nie musi czekać na taksówkę, one zawsze są pod ręką.
Nazajutrz Luba poszła jednak do właściciela hotelu.
– Skoro zapłacił pan mojej koleżance, mnie również powinien pan zapłacić – oznajmiła twardo.
– Twoja koleżanka pracowała znacznie lepiej – odparł właściciel z niewzruszonym spokojem – i dlatego jej zapłaciłem. A ty pracowałaś źle. Obciążenie było średnie, nie więcej niż dwadzieścia pięć osób dziennie na was obie, rękawów sobie nie wyrywałyście, ale do niej przychodzili stali klienci, a to znaczy, że jej praca im się podobała. Skoro podobała się klientom, to ja też nie mam zastrzeżeń. To zasada pracy naszego hotelu.
– Z tych dwudziestu pięciu masaży dwadzieścia robiłam ja. – Luba próbowała go przekonać. – A Miła tylko pięć. To niesprawiedliwe. Musi pan zapłacić za moją pracę. W końcu to, że do Miły przychodzili stali klienci, jest też moją zasługą. Tyrałam bez przerwy, żeby klienci nie czekali w kolejce, bo Miła robiła masaż bardzo długo. Zbyt długo. Nie może pan udawać, że nie wie, z czym to się wiąże. Gdybym pracowała tak samo wolno i z przerwami jak ona, goście musieliby czekać pod drzwiami i na pewno przyszliby do pana na skargę. Ale oni przecież się nie skarżyli, prawda? To znaczy, że ja też pracowałam dobrze. Więc musi pan zapłacić mi za miesiąc pracy.
– To nie moja sprawa. – Turek nie dał za wygraną. – Uprzedzałem na samym początku, że będę rozliczał masażystki z pracy całego gabinetu masażu, a nie każdą oddzielnie. Dogadujcie się same. To wasz problem. Dałem pieniądze twojej koleżance, więc niech się z tobą podzieli.
Luba wyczerpała zapas racjonalnych argumentów i się poddała. Zrozumiała, że skoro właściciel nie chce zapłacić, a tak właśnie jest, to ona nic na to nie poradzi. Nie ma żadnych praw, bo przebywa tutaj bez wizy, bez pieniędzy i bez pozwolenia na pracę.
Okazało się, że za pokój Miła również nie zapłaciła. Na szczęście gospodarz miał litościwe serce i uwierzył Lubie na słowo, że zapłaci, gdy będzie mogła. Parę dni później dziewczyna doszła do wniosku, że tak dalej być nie może. Nie ma od kogo pożyczyć pieniędzy. Musiała znowu iść do gospodarza. Ten po chwili zastanowienia zaproponował jej pracę w swoim sklepie za kąt do spania i jedzenie. Przez parę miesięcy odpracujesz swój dług, powiedział po niemiecku, kalecząc słowa.
Praca w sklepie z wyrobami trykotowymi polegała na tym, żeby namawiać do wejścia rosyjskich przechodniów i się nimi zajmować. Stać na progu albo siedzieć na ulicy na krzesełku i rzucać się w stronę każdego Rosjanina, proponując obejrzenie towaru. To było okropne. Luba wiedziała, że klienci z Rosji różnią się zasadniczo od pozostałych. Niemiec, Norweg czy Anglik nigdy nie wejdzie do sklepu, jeśli nie potrzebuje czegoś konkretnego. Gdy trzeba, idzie i kupuje. Gdy nie trzeba, siedzi w barze i popija piwo. Natomiast Rosjanie, zmęczeni dziesięcioleciami deficytu i „polowań” na różne artykuły, przyzwyczaili się odwiedzać sklepy na wszelki wypadek, a nuż coś dostaną. Choćby i rzecz niepotrzebną, ale deficytową, która może się przydać później, kiedyś. Zostało im to w krwi, mimo że w Rosji, a przynajmniej w Moskwie, pojęcie deficytu wyszło z użycia, w sklepach było wszystko, czego dusza zapragnie. Rosjanie, których udało się Lubie namówić do odwiedzenia sklepu, krytycznie oglądali koszulki, bluzki, sukienki i dresy, pytali, ile kosztują w dolarach i w tureckich lirach, prosili o pokazanie innego koloru albo rozmiaru, ale niczego nie kupowali. Luba gorączkowo otwierała wszystkie opakowania, rozkładała rzeczy na ladzie, wychwalała ich jakość, pospiesznie przeczesywała półki, wyszukując to, o co prosili, doskonale wiedząc, że to bezcelowe. Klienci jedynie udawali, czerpiąc przyjemność z tego, że ktoś o nich zabiega.
Na początku czerwca nagle pojawiła się Miła obwieszona złotymi łańcuszkami i bransoletkami, promieniejąca zadowoleniem i jeszcze zgrabniejsza. Luba nie miała wątpliwości, że jej znakomita figura jest efektem regularnych ćwiczeń fizycznych uprawianych z wieloma partnerami.
– Wyjeżdżam – oznajmiła przyjaciółka. – Jakieś prośby czy polecenia?
Luba prędko skreśliła krótki list do Strielnikowa, włożyła go do koperty i napisała na niej numery telefonów, domowy i służbowy.
– To wszystko? – ze zdziwieniem zapytała Miła.
– Wszystko. Na razie, jak widzisz, nie mam się czym pochwalić, więc nie będę się rozpisywać. A do rodziców i tak dzwonię.
– Jak sobie chcesz. – Przyjaciółka wzruszyła ramionami.
Pod koniec lipca właściciel domu i sklepu obwieścił wreszcie, że Luba nie jest mu już nic winna i może się czuć wolna. Do tego czasu dziewczyna zdążyła zawrzeć znajomość z dwoma młodymi Kazachami, którzy uczyli się w Turcji, a latem dorabiali tak samo jak ona, w sklepach. Jeden u jubilera, drugi w butiku z futrami. Obaj byli wesołymi, przedsiębiorczymi chłopakami, którzy nie wstydzili się swojej pracy i nie czuli się upokorzeni. Wytłumaczyli Lubie, na czym polegał jej podstawowy błąd: niepotrzebnie zgodziła się na płacenie pensji co miesiąc, powinna była żądać, żeby właściciel hotelu płacił za każdy dzień pracy. Tutaj to powszechnie przyjęte.
Okazało się, że w Turcji jest wielu studentów z Kazachstanu. Turcja podpisała z Kazachstanem umowę o wzajemnej wymianie studentów, więc młodzież, która przyjechała w ramach porozumienia, żeby się uczyć w Stambule i Ankarze, pracowała latem w strefie turystycznej. Wszyscy mówili nieźle po turecku, ponieważ podczas pierwszego roku nauki przechodzili kurs przygotowawczy, na którym poznawali język i literaturę. Ze znajomością języka było im oczywiście o wiele łatwiej, nawiązywali też przyjaźnie. Studenci z Kazachstanu pomogli Lubie znaleźć inną pracę, nie tak poniżającą i dającą przynajmniej perspektywę wyjazdu. Była to praca menedżera w restauracji Dupont w Kemerze.
Właściwie słowo „menedżer” okazało się eufemizmem maskującym pracę naganiacza i tłumacza. Restauracja znajdowała się na terenie kompleksu Marina, co oznaczało „nadmorski”, i była położona między ogromnym pięciogwiazdkowym hotelem Turkiz a plażą. Właściciel restauracji, zmierzywszy Lubę od stóp do głów pożądliwym spojrzeniem, postawił swoje warunki. Za każdego rosyjskiego klienta będzie dostawała dolara. Jej dzienna stawka żywieniowa wyniesie piętnaście dolarów. Opłata za lokum też piętnaście dolarów za dobę. Żeby więc zapracować na pobyt w Dupont, Luba musi pozyskać co najmniej trzydziestu klientów. Wszystko, co uda jej się ponadto zarobić, będzie odkładać, póki nie zbierze na bilet do Moskwy i na opłatę za wizę. A to prawie pięćset dolarów. Dzień pracy od dwunastej w południe do północy. Do jej obowiązków należy ściąganie klientów do restauracji, pomaganie im w czytaniu menu, wyjaśnianie, co z czego jest przygotowane, bycie miłą i uprzejmą oraz dokładanie starań, żeby poczuli się w Dupont wygodnie i komfortowo i koniecznie przyszli znowu, przyprowadzając swoich przyjaciół. I żeby dużo zamawiali.
Dolar od klienta. Nawet filiżanka kawy kosztowała dwa dolary. A szklanka świeżego soku cytrynowego jeszcze więcej. Jeżeli Luba będzie się żywiła za piętnaście dolarów dziennie, nie grozi jej, że przytyje. Porcja ryby z dodatkami to dwanaście dolarów, mięso oczywiście jest tańsze, jeszcze za dwa dolary zwyczajna sałatka z pomidorów, ogórków i cebuli w oliwie.
Restaurację odwiedzali zadowoleni z życia opaleni wczasowicze w mokrych kąpielówkach i kostiumach. Choć byli takimi samymi moskwianami jak Luba, wydawali jej się istotami z innej planety. Rzucała się ku nim, zapraszając do restauracji, proponując pomoc w wyborze i zamawianiu dań, ale często natrafiała na wyniosłe spojrzenie i lodowate słowa:
– Znam angielski i nie potrzebuję pani pomocy.
Przeważnie mówiły tak eleganckie długonogie dziewczyny, w jakiś nieuchwytny sposób podobne do Miły. Nie chciały być Rosjankami w turystycznym raju, wolały wyglądać na cudzoziemki wypoczywające w międzynarodowym hotelu i swobodnie władające angielskim. Jak Niemki, Angielki, Dunki, Włoszki i Australijki, które we wrześniu i październiku zjechały do Kemeru.
Pojawiło się wiele propozycji poprawy sytuacji materialnej przez pójście do łóżka z klientami, ale Luba nie potrafiła się przełamać, chociaż zdarzały się chwile, gdy całkiem serio to rozważała. Przekonywała samą siebie, że to środek konieczny, a nie prostytucja, ale na myśl, co będzie z nią robił spocony, owłosiony Turek z maślanymi oczkami i krzywymi nogami, zbierało jej się na mdłości. Dlaczego podrywają ją tylko tacy faceci? Są przecież młodzi, przystojni Turcy, wysocy, zgrabni, z muskularnymi nogami i ogromnymi błyszczącymi oczami, przysłoniętymi niebywale długimi rzęsami. Gdyby jej dobrobyt materialny zależał od takiego przystojniaka, byłoby jej łatwiej przekonać samą siebie i ustąpić. To nie jest aż tak wstrętne, da się przeżyć.
Jednakże w ciągu miesięcy spędzonych w Turcji Luba szybko zrozumiała, że nie budzi zainteresowania u młodych przystojniaków. Młodzi, przystojni Turcy gustują w paniusiach w średnim wieku, a także starszych, najlepiej majętnych i nienasyconych seksualnie. Paniusie szukają tutaj uciech cielesnych z dala od nudnych mężów i drętwych kochanków (jeśli w ogóle ich mają) i są gotowe hojnie za to zapłacić, a młodzi apollowie i żigolaki nie mają nic przeciwko temu, żeby wyświadczyć im przysługę i nieźle zarobić. Takie dziewczyny jak Luba, młode, jasnowłose Słowianki, interesują tylko starszych mężczyzn, którzy utracili już urodę, ale są gotowi zapłacić za przyjemność.
I tak mijały kolejne dni. Od południa do północy: „Dzień dobry, zapraszam do naszej restauracji, w naszym menu jest zawsze świeża ryba, krewetki, homary i inne owoce morza, kebab… Przepraszam. Miłego dnia. Mam nadzieję, że państwo jednak do nas wstąpicie…”. Głos błagalny, żałosny, pokorny, Luba też jest żałosna i pokorna, tymczasem mijają ją promieniejący szczęściem i zdrowiem rodacy, zdolni jedynie do tego, żeby zaszczycić dziewczynę takim spojrzeniem, jakim obrzuca się bezdomnego psa, którego oczywiście żal, ale nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby go zabrać do domu. Gorąco, duchota, skwar, wczasowicze spacerują w kostiumach kąpielowych, w najgorszym razie w koszulkach i szortach, a ona musi przez cały dzień być w pełnej gali, w spódnicy i bluzce, w sandałach na obcasach, bezlitośnie obcierających spuchnięte od upału nogi. Zapachy dolatujące z kuchni sprawiają, że Lubie kręci się w głowie, bo dziewczyna jest stale głodna. Ale czy warto wspominać o tym właścicielowi? Ten oczywiście zacznie ją karmić lepiej, tyle że na jej koszt. Będzie odliczał nie po piętnaście dolarów, ale po dwadzieścia. Jeśli Luba ściągnie do restauracji dwadzieścia osób, wystarczy jej tylko na jedzenie. O nie, lepiej już się przemęczyć. O północy Dupont zamykano, wtedy Luba wlokła się do wynajmowanego kąta. Był to istotnie kąt, a nie cały pokój. Cztery dziewczyny – trzy studentki z Turcji i ona – gnieździły się w ciasnej norze bez klimatyzacji, z jednym okienkiem pod sufitem. Oddychać nie ma czym, ciało pokrywa lepki pot, więc zdrzemnąć udaje się dopiero przed świtem, gdy robi się nieco chłodniej. Studentki wstawały o siódmej. Mimo że dzień pracy zaczynały o dziewiątej i miały niedaleko, potrzebowały sporo czasu. W domu była tylko jedna toaleta z prysznicem dla wszystkich lokatorów – blisko piętnastu osób łącznie z gospodarzami. Żeby się umyć, należało stać w kolejce. Po wyjściu studentek o śnie nie było już mowy, dom wypełniały głosy obudzonych dzieci i robiło się gorąco. O dwunastej znowu do pracy. I do północy.
No i to właściwie wszystko…
Jeszcze tam, w ładnym, eleganckim Kemerze, Luba dała sobie słowo, że nikomu nie zdradzi szczegółów pobytu w Turcji, żeby nie poczuć się znowu upokorzona i oszukana i nie wzbudzać w rozmówcy litości. Teraz jednak, opowiadając swoją gorzką epopeję Łarisie Tomczak, nie czuła ani przykrości, ani upokorzenia. Jedynie obojętność. Jakby to wszystko nie jej dotyczyło, ona opowiada tylko czyjąś historię, którą przeczytała w książce albo usłyszała od przypadkowego towarzysza podróży. Łarisa słuchała uważnie, nie przerywając. Dopiero na końcu zapytała:
– I tak to zostawisz?
– Niby co? – ze znużeniem zapytała Luba.
– To, co zrobili twoja przyjaciółka i twój przyjaciel. Ona cię zdradziła i zostawiła samą, bez pieniędzy w obcym kraju. A potem związała się ze Strielnikowem. Natomiast Strielnikow cię zdradził. Czyżbyś zamierzała im wybaczyć?
– Nie wiem, Łaro. Na razie wiem tylko tyle, że jestem straszliwie zmęczona i że nie mam dokąd pójść. Nie mogę zjawić się w domu bez pieniędzy i bez prezentów. Ten problem muszę rozwiązać w pierwszej kolejności.
– Rozwiążemy go – obiecała Łarisa. – Znajdziemy i pieniądze, i ciuchy, i upominki. Obdzwonię znajomych, teraz wszyscy przecież odpoczywają w Turcji, komuś na pewno zostały nierozdane upominki i niezagospodarowane zakupy. Tymczasem pomieszkasz u nas.
– A co ze Sławą? Nie będę wam przeszkadzała?
– Sława jest na daczy i w najbliższym czasie nie wróci.
– Dlaczego? Pokłóciliście się?
– Skąd. – Łarisa machnęła ręką. – Mój Tomczak przechodzi kryzys duchowy. Został bez pracy. Przejmuje się, cierpi. W takich chwilach lubi być sam.
– Jak to bez pracy? Odszedł od Strielnikowa?
– Raczej twój ukochany Strielnikow odszedł od niego. I od niego, i od Gieny Leontjewa. Rzucił ich tak samo jak ciebie. Boże – jęknęła Łarisa, obejmując głowę rękami – gdybyś tylko wiedziała, Luboczko, jak ja go nienawidzę! Jak nienawidzę! Gotowa jestem go zabić.