S.E.K.R.E.T. - ebook
S.E.K.R.E.T. - ebook
Pierwszy tom trylogii.
W tej wyrafinowanej powieści erotycznej, rozgrywającej się w Nowym Orleanie, młoda wdowa trafia do tajnego stowarzyszenia, które ma na celu pomóc kobietom realizować najskrytsze fantazje erotyczne i osiągnąć seksualne wyzwolenie. Mężczyźni są boscy, fantazje prowokujące, wszystko zaś odbywa się pod troskliwym kierunkiem tajnego matriarchatu.
S.E.K.R.E.T. to książka dla kobiet w każdym wieku, miłośniczek romansów i powieści erotycznych, wielbicielek Christiana Greya, ale także dla szerszego grona odbiorców, którzy poszukują powieści o kobietach dążących do spełnienia. L. Marie Adeline to pseudonim jednej z czołowych kanadyjskich producentek telewizyjnych i pisarek. Zainteresowanie trylogią S.E.K.R.E.T. wyraziła wytwórnia filmowa Sary Jessiki Parker i HBO.
Barwna książka, podążająca za najskrytszymi fantazjami bohaterów. Wiele ról, różne scenariusze.
David Graham, „Toronto Star”
Autorka, inspirując się nieco Pięćdziesięcioma twarzami Greya, napisała na wskroś erotyczną
powieść o świetnej fabule.
Christy Fletcher, „Publishers Weekly”
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-067-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kelnerki doskonale odczytują mowę ciała. Podobnie jak żony wściekłych na cały świat pijaków. Należałam do obu tych kategorii – przez czternaście lat byłam żoną alkoholika, a przez niecałe cztery kelnerką. Moja praca wymagała ode mnie, bym odgadywała życzenia klientów, zanim jeszcze zdadzą sobie z nich sprawę. To także przerobiłam z moim eks, przewidując, co chce zrobić, już w chwili gdy wchodził do domu. Jednak ilekroć usiłowałam zastosować tę umiejętność na sobie, ponosiłam klęskę.
Nie planowałam zostać kelnerką. Czy ktoś to planuje? Dostałam pracę w Café Rose po śmierci męża. I przez następne cztery lata, podczas których przebyłam długą drogę od żalu, poprzez gniew, do czegoś w rodzaju otępienia, czekałam. Czekałam na ludzi, czekałam na właściwy moment, czekałam na prawdziwe życie. Wciąż lubiłam swoją pracę. Pracując w lokalu takim jak Café Rose, w mieście takim jak Nowy Orlean, człowiek zyskuje stałych klientów; jednych lubi, a drugich za wszelką cenę próbuje oddać innym kelnerkom. Dell, na przykład, w ogóle nie obsługiwała miejscowych ekscentryków, ponieważ zostawiali kiepskie napiwki. To oni jednak opowiadali najlepsze historie. Prowadziłyśmy więc handel wymienny. Ona przekazywała mi ekscentryków i ulicznych grajków, ja natomiast oddawałam jej studentów i rodziców z dziećmi w wózkach.
Najbardziej lubiłam pary, zwłaszcza jedną. Może to zabrzmi dziwnie, ale za każdym razem, gdy się pojawiała, serce zaczynało mi bić szybciej. Kobieta dobiegała czterdziestki i była piękna urodą zarezerwowaną dla Francuzek – świetlista cera, krótkie włosy, a do tego aura kobiecości. Jej partner, mężczyzna, z którym zawsze tu przychodziła, miał szczerą twarz i ciemne, króciutko przystrzyżone włosy. Był wysoki, szczupły, gibki i chyba nieco młodszy od niej. Ani on, ani ona nie nosili obrączek, dlatego nie byłam pewna natury związku, który ich łączył. Z pewnością jednak byli sobie bardzo bliscy. Zawsze wyglądali tak, jakby dopiero co uprawiali seks albo mieli zacząć to robić zaraz po lunchu.
Za każdym razem gdy już usiedli, mężczyzna opierał łokcie na stole i zwracał do swojej partnerki otwarte dłonie. Ona odczekiwała chwilę, po czym powtarzała jego gest. Trzymali te dłonie kilka centymetrów od siebie, zupełnie jakby jakaś tajemnicza siła powstrzymywała ich od dotykania się. Trwało to tylko chwilę, gdyby się przeciągnęło, zaczęłoby zalatywać kiczem i pewnie zauważyłby to ktoś poza mną. Potem ich dłonie się splatały. Całował koniuszki jej palców, jeden po drugim. Zawsze od lewej do prawej. A ona się uśmiechała. Wszystko to następowało szybko, bardzo szybko. W końcu rozdzielali ręce i zaczynali przeglądać menu. Obserwowanie tej pary, czy też raczej próby obserwowania jej w sposób niezauważony, budziło we mnie głęboką, znajomą tęsknotę. Wydawało mi się, że czuję to samo co ta kobieta, zupełnie jakby to moją dłoń, przedramię czy nadgarstek ktoś pieścił.
W moim życiu nie było miejsca na tego rodzaju tęsknoty. Nie zaznałam czułości. Ani namiętności. Mój mąż Scott na trzeźwo umiał być miły i wielkoduszny, ale pod koniec naszego małżeństwa jego panem i władcą był alkohol. Kiedy zginął, płakałam z bólu, ale nie tęskniłam za nim ani przez chwilę. Po jego śmierci coś we mnie uschło i przez blisko pięć lat ani razu się nie kochałam. Pięć Lat. Często myślałam o tym niezamierzonym celibacie jak o wychudłym starym psie, który musi za mną chodzić, bo nie ma innego wyjścia. Ten pies towarzyszył mi na każdym kroku, z wywieszonym jęzorem, truchtając obok mnie. Kiedy przymierzałam nową sukienkę, leżał na podłodze przymierzalni, ział i patrzył z błyskiem rozbawienia w oczach na moje daremne próby poprawienia swojego wyglądu. Pies – wabił się Pięć Lat – leżał przy moich nogach pod stolikiem podczas wszystkich tych lodowatych randek, które zaliczyłam.
Żadna z nich nie przerodziła się w poważny związek. W wieku trzydziestu pięciu lat zaczynałam wierzyć, że „to” już nigdy mi się nie przydarzy. Dlatego obserwowanie tej namiętnej pary coraz bardziej kojarzyło mi się z oglądaniem zagranicznego filmu, którego ni w ząb nie rozumiem, bo napisy są nieostre.
– Trzecia randka – szepnął mój szef, wyrywając mnie z zamyślenia.
Stałam obok Willa za przeszkloną ladą z ciastami. Właśnie ścierał z kieliszków zacieki pozostawione przez zmywarkę. Zwrócił uwagę, że przyglądam się tej parze. A ja jak zwykle zwróciłam uwagę na jego ramiona. Miał na sobie koszulę w kratę z podwiniętymi rękawami, a jego przedramiona były umięśnione i pokryte włoskami spłowiałymi na słońcu. Chociaż byliśmy tylko przyjaciółmi, kiedyś wydawał mi się nieziemsko seksowny, tym bardziej że zupełnie nie zdawał sobie z tego sprawy.
– A może piąta, nie sądzisz? Ile czasu kobiety czekają, zanim się prześpią z facetami, z którymi się umawiają?
– A niby skąd ja mam to wiedzieć?
Will przewrócił błękitnymi oczami. Miał już serdecznie dosyć mojego użalania się nad sobą spowodowanego tym, że z nikim się nie spotykam.
– Ci dwoje zachowują się tak od pierwszego dnia – powiedziałam, przenosząc wzrok z powrotem na swoją ulubioną parę. – Cały czas są w siebie wpatrzeni.
– Daję im jakieś pół roku – zawyrokował Will.
– Cynik – odparłam, potrząsając głową.
Całkiem często zdarzało się nam snuć domysły na temat relacji łączących naszych gości. W ten sposób zabijaliśmy czas.
– Popatrz tam. Widzisz tego starszego faceta jedzącego małże z o wiele młodszą dziewczyną? – zapytał, ruchem brody pokazując dyskretnie inną parę. Wyciągnęłam szyję, starając się nie przyglądać zbyt otwarcie. – Założę się, że to córka jego najlepszego kumpla. – Will zniżył głos. – Dziewczyna jest świeżo po studiach i chce, żeby przyjął ją na praktyki w swojej kancelarii prawnej. A ponieważ jest już pełnoletnia, facet zaczyna do niej zarywać.
– E tam. Może to po prostu jego córka?
Will wzruszył ramionami.
Rozejrzałam się po sali, zaskakująco zatłoczonej jak na wtorkowe popołudnie. Pokazałam inną parę, która w kącie właśnie kończyła posiłek.
– Widzisz tych dwoje?
– Tak.
– Wydaje mi się, że są o krok od zerwania – oznajmiłam. Will popatrzył na mnie tak, jakbym zabrnęła za daleko w świat fantazji. – Prawie na siebie nie patrzą i tylko on zamówił deser. Przyniosłam im dwie łyżeczki, ale nie zaproponował jej ani kęsa. To zły znak.
– Od razu zły znak. Rozumiem, że mężczyzna zawsze powinien dzielić się swoim deserem. – Will puścił do mnie oko. Uśmiechnęłam się. – Możesz skończyć wycierać za mnie kieliszki? Muszę przywieźć Tracinę. Znów jej nawalił samochód.
Tracina była kelnerką pracującą na drugą zmianę. Will zaczął się z nią umawiać ponad rok temu, gdy odrzuciłam jego awanse. Początkowo pochlebiało mi zainteresowanie szefa, ale moje nastawienie nie pozwalało poważnie brać go pod uwagę. Bardziej niż kochanka potrzebowałam przyjaciela. A poza tym nasza przyjaźń stała się tak głęboka, że wcale nie kosztowało mnie zbyt wiele trzymanie go na dystans… może z wyjątkiem tej dziwnej chwili, gdy zastałam go pracującego do późna w gabinecie na tyłach lokalu, w rozpiętej koszuli, z podwiniętymi rękawami i przebiegającego palcami po gęstych, szpakowatych włosach… Udało mi się jednak opanować.
A potem zaczął się umawiać z Traciną. Kiedyś oskarżyłam go, że tylko po to ją zatrudnił.
– Nawet jeśli tak, to co z tego? To jedna z nielicznych korzyści wynikających z bycia szefem – odparł.
Po wytarciu kieliszków wydrukowałam rachunek mojej ulubionej pary i wolnym krokiem podeszłam do jej stolika. To wtedy po raz pierwszy zauważyłam bransoletkę kobiety, gruby złoty łańcuszek ozdobiony małymi złotymi wisiorkami.
Wydał mi się niezwykle oryginalny. Wisiorki po jednej stronie miały rzymskie cyfry, a po drugiej wyrazy, których nie mogłam odczytać. Na łańcuszku było jakieś dziesięć wisiorków. Mężczyzna również wydawał się zauroczony tą bransoletką. Muskał palcami wisiorki, kiedy pieścił dłońmi nadgarstek i przedramię kobiety. Jego dotyk był tak mocny i zaborczy, że zaschło mi w gardle i poczułam, jak oblewa mnie fala gorąca. Pięć Lat.
– Proszę bardzo – powiedziałam głosem wyższym o oktawę. Położyłam rachunek na części stołu wolnej od ich rąk. Wydawali się zaskoczeni moją obecnością.
– Dziękuję – odparła kobieta, prostując się.
– Smakowało? – zapytałam. Dlaczego czułam się w ich towarzystwie onieśmielona?
– Jak zwykle było pyszne – odrzekła ona.
– Dziękujemy – dodał on, sięgając po portfel.
– Pozwól, że tym razem ja zapłacę. Ty to zawsze robisz. – Kobieta pochyliła się, wyciągnęła z torebki portmonetkę i podała mi kartę kredytową. Bransoletka zabrzęczała. – Proszę, kochanie. – Była w moim wieku i zwracała się do mnie per kochanie?
To pewność siebie sprawiła, że mogła sobie na to pozwolić. Kiedy wzięłam od niej kartę, wydało mi się, że zobaczyłam w jej oczach wyraz troski. Czy dostrzegła moją poplamioną brązową bluzkę? Zawsze nosiłam ją w pracy, ponieważ pasowała do koloru jedzenia, które na niej prędzej czy później lądowało. Nagle poczułam się boleśnie świadoma swojego wyglądu. Przypomniałam sobie również, że jestem nieumalowana. A moje buty były brązowe i znoszone. Poza tym – uwierzycie? – nie nosiłam pończoch, tylko skarpetki. Co się ze mną stało? Kiedy zmieniłam się przedwcześnie w ubraną bez gustu kobietę w średnim wieku?
Gdy odchodziłam od stolika, czułam, że twarz mnie pali. Włożyłam kartę kredytową do kieszeni, a potem poszłam do łazienki, żeby spryskać się zimną wodą. Wygładziłam fartuch i przejrzałam się w lustrze. Nosiłam brązowe ciuchy ze względów praktycznych. Nie mogłam nosić sukienek. Byłam kelnerką. Jeśli chodzi o mój niechlujny koński ogon, to włosy musiały być zebrane do tyłu, takie były przepisy. Pewnie mogłabym je uczesać, zamiast byle jak spinać gumką jak pęczek szparagów. Moje buty były butami kobiety, która nie przywiązuje zbyt dużej wagi do wyglądu stóp, chociaż mówiono mi, że są ładne. Prawdą też było, że ostatni raz robiłam sobie profesjonalny manikiur w przeddzień swojego ślubu. To wszystko wydawało mi się po prostu stratą pieniędzy. Jednak wciąż żywe pozostawało pytanie: jak mogłam się tak zapuścić? Pięć Lat leżał na podłodze pod drzwiami łazienki, wyczerpany. Wróciłam do stolika z pokwitowaniem, unikając kontaktu wzrokowego zarówno z kobietą, jak i z mężczyzną.
– Od jak dawna pani tutaj pracuje? – zapytał on, podczas gdy ona się podpisywała.
– Jakieś pięć lat.
– Jest pani prawdziwą profesjonalistką.
– Dziękuję. – Poczułam, że się rumienię.
– Do zobaczenia w przyszłym tygodniu – powiedziała kobieta. – Uwielbiam ten lokal.
– Miał swoje lepsze dni.
– Dla nas jest idealny – odparła, podając mi pokwitowanie i mrugając do mężczyzny.
Zerknęłam na podpis, spodziewając się czegoś kwiecistego i intrygującego. Nazwisko Pauline Davis wydawało się zwyczajne i banalne. Stanowiło to dla mnie pewne pocieszenie.
Odprowadzałam ich wzrokiem, gdy szli między stolikami do wyjścia. Na dworze pocałowali się i każde ruszyło w swoją stronę. Kobieta popatrzyła na mnie przez szybę i pomachała. Musiałam wyglądać głupio, stojąc tam w bezruchu i gapiąc się na nich. Odmachałam jej posłusznie zza brudnego okna.
Z zamyślenia wyrwała mnie starsza kobieta siedząca obok.
– Tej pani coś wypadło – powiedziała, pokazując pod stolik.
Schyliłam się i podniosłam mały notes w bordowej okładce. Była poprzecierana i miękka w dotyku jak skóra. Widniały na niej złote inicjały P.D., złote były również krawędzie kartek. Ostrożnie otworzyłam notes, szukając adresu lub numeru telefonu Pauline, i mój wzrok spoczął na kilku fragmentach tekstu:
jego usta całujące moje… nigdy nie czułam się tak pełna życia… przeszył mnie na wskroś… nadchodzi falami, wirując… pochyla mnie nad…
Zamknęłam notes z trzaskiem.
– Jeszcze ją pani dogoni – powiedziała staruszka, niespiesznie jedząc rogalik. Zauważyłam, że nie ma przedniego zęba.
– Chyba już nie – odparłam. – Zatrzymam to. Ta kobieta często tu bywa.
Staruszka wzruszyła ramionami i odłamała kawałek rogalika. Schowałam notes do kieszeni fartucha, a moje ciało przeszył dreszcz podniecenia. Przez resztę zmiany, do czasu gdy przyjechała Tracina roztaczająca wkoło zapach gumy do żucia, z lokami podskakującymi w końskim ogonie, notes palił mnie w kieszeni. Po raz pierwszy od dawna Nowy Orlean po zmroku nie kojarzył mi się z samotnością.
W drodze do domu liczyłam lata. Minęło ich sześć od chwili, gdy przyjechaliśmy tu ze Scottem z Detroit, by rozpocząć nowe życie. Domy w Nowym Orleanie były tanie, a Scott właśnie stracił ostatnią pracę, którą miał nadzieję utrzymać, w przemyśle samochodowym. Wydawało się nam, że rozpoczęcie wszystkiego od nowa w mieście, które właśnie się odbudowywało po huraganie, może być odpowiednie dla małżeństwa mającego nadzieję na to samo.
Znaleźliśmy ładny niebieski domek przy Dauphine Street w Marigny, gdzie mieszkali przeważnie młodzi ludzie. Dopisało mi szczęście i znalazłam pracę jako pomoc weterynaryjna w schronisku dla zwierząt w Metairie. Scott jednak nie mógł utrzymać żadnej posady, a potem zawalił dwuletni okres abstynencji – jedna noc picia przerodziła się w dwutygodniowy ciąg. Kiedy po dwuletniej przerwie znów mnie uderzył – wcześniej już raz to zrobił – zrozumiałam, że to koniec. Nagle uświadomiłam sobie, jak wiele wysiłku kosztowało go powstrzymywanie się przed biciem mnie, odkąd po raz pierwszy podniósł na mnie rękę po pijanemu. Przeprowadziłam się do niewielkiego mieszkania kilka ulic dalej, pierwszego, które znalazłam.
Kilka miesięcy później Scott zadzwonił do mnie i zapytał, czy w ramach rekompensaty za swoje zachowanie może mnie zaprosić do Café Rose. Zgodziłam się. Twierdził, że skończył z piciem, tym razem na dobre. Jego zapewnienia brzmiały jednak nieszczerze. Pod koniec kolacji usiłowałam powstrzymać łzy, a on stał nade mną, szepcząc nad moją pochyloną głową słowa przeprosin.
– Naprawdę mi przykro. Może nie sprawiam takiego wrażenia, ale w głębi serca żałuję tego, co ci zrobiłem. Nie wiem, jak ci to wynagrodzić – powiedział, po czym wybiegł z sali.
Oczywiście zostawił mnie z niezapłaconym rachunkiem.
Wychodząc, zauważyłam ogłoszenie, że zatrudnią kelnerkę. Od dawna myślałam o rzuceniu posady w schronisku. Opiekowałam się tam kotami i wyprowadzałam psy podczas popołudniowej zmiany, ale bezdomne zwierzęta pozostałe po huraganie Katrina nie miały szans na adopcję, więc moja praca coraz częściej sprowadzała się do golenia wychudłych łap zdrowych zwierząt przygotowywanych do uśpienia. Zaczynałam nienawidzić tej pracy. Miałam dość patrzenia w smutne, zmęczone ślepia. Jeszcze tego samego wieczoru złożyłam podanie o pracę w restauracji.
Również tego wieczoru podmyło drogę niedaleko Parlange. Scott wjechał samochodem do False River i utonął.
Zastanawiałam się, czy to był wypadek, czy samobójstwo, na szczęście jednak nasze towarzystwo ubezpieczeniowe nie miało podobnych dylematów; w każdym razie Scott był trzeźwy. A ponieważ barierki przeżarła rdza, otrzymałam odszkodowanie od władz hrabstwa. Nie mogłam zrozumieć, co robił tam Scott tej nocy. Choć w sumie było to do niego podobne: znaleźć patetyczne rozwiązanie, które pozostawiło mnie z poczuciem winy. Wcale się nie cieszyłam z jego śmierci. Nie byłam też jednak smutna. Popadłam po prostu w odrętwienie, w którym trwałam aż do teraz.
Dwa dni po powrocie z pogrzebu w Ann Arbor – gdzie siedziałam w odosobnieniu, ponieważ rodzina Scotta obwiniała mnie o jego śmierć – zadzwonił Will. W pierwszej chwili przeraziłam się jego głosu. Wydał mi się bardzo podobny do głosu Scotta, tyle że oczywiście mniej bełkotliwy.
– Pani Cassie Robichaud?
– Tak. Kto mówi?
– Nazywam się Will Foret. Jestem właścicielem Café Rose. W zeszłym tygodniu zostawiła pani u nas podanie. Szukamy kogoś od zaraz na pierwszą zmianę. Wiem, że nie ma pani zbyt dużego doświadczenia, ale podczas naszego spotkania wyczułem dobre fluidy i…
Dobre fluidy?
– Naszego spotkania?
– Poznaliśmy się, kiedy zostawiała pani podanie.
– A tak, oczywiście, pamiętam. Mogę zacząć od czwartku.
– Świetnie. Może o wpół do jedenastej? Pokażę pani co i jak.
Dwie doby później potrząsałam ręką Willa, jednocześnie potrząsając głową w zdumieniu, że go nie zapamiętałam – oto w jakim stanie byłam tamtego wieczoru. Teraz sobie z tego żartujemy („Tak zachwycił cię mój wygląd, że aż nie pamiętałaś, że się poznaliśmy!”), ale po spotkaniu ze Scottem byłam w takim stanie ducha i umysłu, że mogłabym rozmawiać z Bradem Pittem i też bym tego nie zauważyła. Zatem dopiero przy ponownym spotkaniu przekonałam się, jak bardzo przystojny jest Will.
Nie obiecywał mi wielkich zarobków; Café Rose nie należało do najmodniejszych lokali w mieście, a poza tym było zamknięte w nocy. Wspominał coś o rozbudowie lokalu kosztem swojego mieszkania na piętrze, ale miało to nastąpić w bliżej nieokreślonej przyszłości.
– Stołują się u nas głównie miejscowi. Tim i chłopaki ze sklepu rowerowego Michaela. Mnóstwo grajków ulicznych. Niektórych można znaleźć rano przy naszych drzwiach. Odsypiają noce. Miejscowi lubią tu przesiadywać godzinami. I wszyscy piją mnóstwo kawy.
– Brzmi całkiem nieźle.
Przyuczenie do zawodu polegało na mało entuzjastycznym oprowadzeniu mnie przez Willa po lokalu. Wytłumaczył mi, mamrocząc pod nosem, jak korzystać ze zmywarki i młynka do kawy oraz gdzie trzyma środki czystości.
– Przepisy wymagają, żeby włosy kelnerek były zebrane do tyłu. Poza tym nie mam żadnych wymagań. Nie mamy jednolitych strojów, ale w porze lunchu jest tutaj niezły zamęt, więc lepiej ubierać się praktycznie.
– Praktyczność to moje drugie imię – powiedziałam.
Planuję remont – wyjaśnił, gdy zobaczył, że mój wzrok spoczął na wyszczerbionej płytce podłogowej, a potem na chwiejącym się starym wentylatorze na suficie.
Lokal był zaniedbany, lecz przytulny, a poza tym znajdował się ledwie dziesięć minut drogi od mojego mieszkania na rogu Chartres i Mandeville. Will twierdził, że restauracja zawdzięcza nazwę Rose Nicaud, byłej niewolnicy, która sprzedawała własną mieszankę kawy na ulicach Nowego Orleanu. Will był podobno jej dalekim krewnym ze strony matki.
– Powinna pani zobaczyć zdjęcia z naszych rodzinnych zjazdów. Przypominają migawki z posiedzeń ONZ-etu. Nie ma chyba takiego koloru skóry, który nie byłby reprezentowany… I co? Bierze pani tę robotę?
Pokiwałam entuzjastycznie głową, a Will ponownie potrząsnął moją ręką.
Odtąd mój świat skurczył się do kilku ulic w nowoorleańskiej dzielnicy Marigny. Może poszłam kiedyś do Tremé, żeby posłuchać Angeli Rejean, jednej z przyjaciółek Traciny, która pracowała w Maison. Albo do sklepów ze starociami przy Magazine Street. Jednak rzadko wypuszczałam się poza najbliższe okolice i zupełnie przestałam chodzić do Museum of Art czy Audubon Park. Może to dziwnie zabrzmi, ale mogłabym spędzić resztę życia w tym mieście, zupełnie nie widując wody.
Obchodziłam żałobę. W końcu Scott był moim pierwszym i jedynym. Zaczynałam płakać w najmniej spodziewanych chwilach, podczas jazdy autobusem albo mycia zębów. Przebudzenie się ze snu w ciemnej sypialni zawsze wywoływało łzy. Nie tylko Scotta opłakiwałam. Opłakiwałam niemal piętnaście lat życia straconych na wysłuchiwaniu jego nieustannych docinków i skarg. I oto z czym zostałam. Nie wiedziałam, jak uciszyć krytyczny głos, który pod nieobecność męża odnotowywał wszystkie moje wady i podkreślał błędy. Jak możesz nie chodzić do siłowni? Żaden mężczyzna nie chce kobiety po trzydziestym piątym roku życia. Nic, tylko gapisz się w telewizor. Byłabyś o wiele ładniejsza, gdybyś tylko trochę się postarała. Pięć Lat.
Rzuciłam się w wir pracy. Szybkie tempo wcale mi nie przeszkadzało. Nasz lokal jako jedyny przy tej ulicy serwował śniadania. Nic wyszukanego: jajka w każdej postaci, kiełbasa, grzanki, owoce, jogurt, ciastka i rogaliki. Lunch również nie był wymyślny: zupy, kanapki, a czasami dania jednogarnkowe, takie jak zupa bouillabaisse, gulasz z soczewicy czy jambalaya, pod warunkiem że Dell przyszła wcześnie i miała ochotę coś upichcić. Była lepszą kucharką niż kelnerką, ale nie umiała wytrzymać cały dzień w kuchni.
Pracowałam jedynie cztery dni w tygodniu, od dziewiątej do szesnastej, czasami dłużej, jeśli zostawałam na obiedzie albo czekałam na Willa. Jeśli Tracina się spóźniała, obsługiwałam jej stoliki. Nigdy się nie skarżyłam. Zawsze byłam zajęta.
Na drugiej zmianie zarabiałabym lepiej, ale wolałam pierwszą. Uwielbiałam polewać wodą z węża brudny chodnik. Uwielbiałam słońce nakrapiające piegami stoliki w kawiarnianym ogródku. Uwielbiałam układać ciastka w przeszklonej witrynie, podczas gdy parzyła się kawa, a zupa gotowała się na wolnym ogniu. Uwielbiałam odwlekać chwilę podliczania dziennych wpływów, rozkładając pieniądze z napiwków na jednym z rozchwierutanych stolików przy dużych frontowych oknach. I zawsze czułam się nieco samotna, gdy przychodziło mi się zbierać do domu.
Moje życie zaczęło się toczyć spokojnym rytmem: praca, dom, czytanie, spanie. Praca, dom, czytanie, spanie. Praca, kino, dom, czytanie, spanie. Nie trzeba było nadludzkich wysiłków, by to zmienić, ale po prostu nie potrafiłam tego zrobić.
Wydawało mi się, że z biegiem czasu zacznę znowu żyć pełnią życia, może nawet chodzić na randki. Myślałam, że przyjdzie jakiś magiczny dzień, kiedy przestawię się na właściwie tory i wrócę do świata. Wreszcie coś zaskoczy. Przyszło mi do głowy, by wrócić na studia. Jednak byłam zbyt otępiała, by się na to zdobyć. Nieuchronnie zbliżałam się do wieku średniego, a tłusta kocica tricolor Dixie, którą swego czasu przygarnęłam, starzała się wraz ze mną.
– Mówisz, że jest tłusta, tak jakby to była jej wina – wytykał mi Scott. – Tymczasem to ty ją utuczyłaś. Ty za to odpowiadasz.
Scott nie ulegał Dixie i jej nieustannemu miauczeniu o jedzenie. Nade mną pracowała tak długo, aż w końcu kapitulowałam. I to wiele razy. Nie miałam dość determinacji, co prawdopodobnie było też odpowiedzią na pytanie, dlaczego tak długo wytrzymywałam ze Scottem. Dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że to nie ja jestem przyczyną jego picia i że nie mogę go powstrzymać, a mimo to wciąż prześladowała mnie myśl, że uratowałabym go, gdybym tylko wystarczająco mocno się postarała.
Może gdybyśmy mieli dziecko, tak jak chciał. Nigdy mu nie powiedziałam, że ulżyło mi, kiedy się okazało, że jestem bezpłodna. Rozważaliśmy wynajęcie matki zastępczej, ale to było dla nas za drogie; na szczęście Scott nie należał do zwolenników adopcji. To, że nie chcę być matką, nie budziło moich najmniejszych wątpliwości. Wciąż jednak miałam nadzieję na coś, co nada mojemu życiu sens, co wypełni puste miejsce, którego nigdy nie wypełniło pragnienie posiadania dzieci.
Kilka miesięcy po tym, jak zaczęłam pracować w Café Rose, zanim jeszcze Tracina skradła mu serce, Will napomknął, że zdobył bilety na cieszący się wielkim wzięciem koncert na festiwalu jazzowym. W pierwszej chwili pomyślałam, że chce mi opowiedzieć o dziewczynie, z którą się tam wybiera, ale okazało się, że to mnie widzi przy swoim boku. Poczułam, że ogarnia mnie panika.
– To znaczy… chcesz, żebym tam z tobą poszła?
– Yyy… tak. – Spojrzał na mnie i przez chwilę wydawało mi się, że jest urażony. – Pierwszy rząd, Cassie. Daj się namówić. To dobry pretekst, żeby włożyć sukienkę. Właśnie sobie uświadomiłem, że jeszcze nigdy nie widziałem cię w sukience.
Nagle zrozumiałam, że powinnam to zakończyć. Nie mogłam się umawiać. Nie mogłam umawiać się z n i m. Z moim szefem. Nie ma mowy, żebym straciła pracę, którą naprawdę lubiłam, przez mężczyznę, który na pewno, gdy tylko spędzi ze mną trochę czasu, zrozumie, jak nieskończenie jestem nudna. Mężczyznę, z którym nie mogłam się równać. Paraliżował mnie strach i perspektywa znalezienia się z nim sam na sam na innych zasadach niż w pracy.
– Nie widziałeś mnie w sukience, bo żadnej nie mam – odparłam.
Kłamałam. Po prostu nie wyobrażałam sobie, że mogłabym którąś włożyć. Will milczał przez kilka chwil, wycierając ręce w fartuch.
– Nie ma sprawy – powiedział w końcu. – Mnóstwo osób chce zobaczyć ten zespół.
– To nie tak, Will. Po prostu przez tyle lat miałam za męża wrak, że to mnie w jakimś sensie… skutecznie wyleczyło z randek – odrzekłam, mając świadomość, że mówię jak psycholog z nocnego programu radiowego.
– To elegancki sposób na powiedzenie: to nie twoja wina, tylko moja.
– Ale taka jest prawda. To moja wina.
Położyłam dłoń na jego przedramieniu.
– Zdaje się, że nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić następną atrakcyjną dziewczynę, którą zatrudnię – zażartował.
Tak też zrobił. Zaprosił olśniewająco piękną Tracinę z Texarkany, dziewczynę z południowym akcentem i niebotycznie długimi nogami. Opiekowała się młodszym bratem chorującym na autyzm i miała więcej kowbojek, niż ktokolwiek mógłby potrzebować. Zaczęła pracować na drugą zmianę i chociaż zawsze odnosiła się do mnie z pewną rezerwą, w sumie nieźle się dogadywałyśmy. A poza tym najwyraźniej uszczęśliwiła Willa. Odtąd, mówiąc mu „dobranoc”, czułam się podwójnie samotna, ponieważ wiedziałam, że prawdopodobnie spędzi noc z Traciną zamiast w swoim mieszkaniu nad restauracją. Nie chodzi o to, że byłam zazdrosna. Jakżebym mogła? To była dokładnie taka dziewczyna, z jaką Will powinien być – zabawna, inteligentna i seksowna. Miała idealnie kakaową skórę. Czasami pozwalała swojej fryzurze afro unosić się jak kłąb waty cukrowej, innymi razy z wprawą poskramiała ją, zaplatając warkoczyki. Tracina była tym, czego on szukał: kobietą pełną życia. Doskonale do niego pasowała. W odróżnieniu ode mnie.
Tego wieczoru, podczas gdy notes wciąż rozgrzewał przednią kieszeń mojego fartucha, obserwowałam Tracinę obsługującą tłum gości, którzy przyszli na kolację. Po raz pierwszy przyznałam się sama przed sobą, że jednak trochę jestem o nią zazdrosna. Nie ze względu na Willa. Zazdrościłam jej tego, z jakim wdziękiem i łatwością porusza się po sali. Niektóre kobiety mają po prostu to coś, tę umiejętność znajdowania się w centrum uwagi – i naprawdę świetnie przy tym wyglądają. Nie są obserwatorkami, ale przedmiotem szczególnego zainteresowania. Są po prostu… żywe. Kiedy Will ją zaprosił, odpowiedziała:
– Tak, z przyjemnością.
Żadnych rozterek i wykrętów, proste i zdecydowane „tak”.
Pomyślałam o notesie i słowach, które przeczytałam, o mężczyźnie przy stoliku, tym, jak pieścił nadgarstek partnerki i całował jej palce. O tym, jak dotykał jej bransoletki, o jego pożądaniu. Zapragnęłam, by jakiś mężczyzna czuł to samo w stosunku do mnie. Wyobraziłam sobie swoją dłoń zaciskającą się na bujnej czuprynie, swoje plecy przyciśnięte do ściany w restauracyjnej kuchni, rękę unoszącą mi spódnicę. Zaraz, przecież mężczyzna z Pauline był krótko ostrzyżony. To nie jego sobie wyobrażałam, tylko Willa, jego włosy i usta…
– Dałbym wszystko, żeby wiedzieć, o czym myślisz – powiedział Will, przerywając moje absurdalne marzenia.
– Akurat te myśli faktycznie warte są wszystkich twoich pieniędzy – odparłam, czując, że na mojej twarzy pojawiają się rumieńce. Skąd się wzięły? Moja zmiana już się skończyła. Czas iść do domu.
– Jak dzisiaj napiwki?
– Zupełnie nieźle. Muszę już lecieć. Nic mnie nie obchodzi, że sypiasz z Traciną. Masz jej powiedzieć, żeby napełniła cukiernice na stołach, zanim pójdzie do domu. Rano, kiedy zaczynam pracę, powinny być pełne.
– Tak jest, szefowo – powiedział, salutując. A potem, gdy szłam do drzwi, zapytał: – Masz jakieś plany na wieczór?
Gapienie się w telewizor. Sortowanie śmieci. Co jeszcze?
– Jasne, mnóstwo – odparłam.
– Powinnaś zacząć się spotykać z mężczyzną, a nie z kotem, Cassie. Jesteś piękną kobietą.
– Piękną? Nie powinieneś mnie tak nazywać, Will. Właśnie to mówią faceci kobietom pod czterdziestkę, które jeszcze całkowicie się nie posunęły, ale które są na dobrej drodze do tego, by wypaść z rynku matrymonialnego. „Jesteś piękną kobietą, ale…”.
– Nie ma żadnego „ale”. Powinnaś po prostu zacząć wychodzić – powiedział, pokazując brodą na drzwi.
– Właśnie to robię – odrzekłam, po czym wyszłam na ulicę prosto pod koła przejeżdżającego rowerzysty.
– Jezu! Cassie! – Will rzucił mi się na ratunek.
– Widzisz? To właśnie się dzieje, kiedy tylko stąd wychodzę. Od razu próbują mnie zabić. – Usiłowałam się uspokoić i roześmiać.
Will potrząsnął głową, a ja odwróciłam się i ruszyłam Frenchmen Street. Wydawało mi się, że czuję na sobie jego wzrok, ale nie odważyłam się obejrzeć za siebie.