Ganbare! Warsztaty umierania - ebook
Ganbare! Warsztaty umierania - ebook
Kiedy w Japonii chcesz kogoś zmotywować do działania, wołasz Ganbare! – „Daj z siebie wszystko! Trzymaj się! Dasz radę!”. Od 2011 roku to okrzyk, który na zniszczonej północy Japonii słychać wszędzie. Niektórzy mówią, że mają już go dosyć.
„Ganbare!” to opowieść o kraju, gdzie zagrożenie katastrofą stało się normą, a normalne życie jest podszyte widmem śmierci. I o ludziach, którzy pięć lat po trzęsieniu ziemi, tsunami i wybuchu w elektrowni jądrowej próbują poradzić sobie w nowej rzeczywistości. Niektórzy z nich nauczyli się nurkować i wciąż szukają szczątków bliskich na dnie morza. Inni, ignorując zagrożenie, usiłują żyć w napromieniowanym świecie, jakby nic się nie stało. Jeszcze inni rozmawiają z duchami. Albo zapisują się na warsztaty umierania.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-1866-0 |
Rozmiar pliku: | 826 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zapisywane na tablicach ustawionych wzdłuż dróg, drukowane w lokalnych gazetach, wypowiadane przez przedstawicieli rządu, artystów, dziennikarzy, wolontariuszy.
Cała Japonia woła: Ganbare!
Dajcie z siebie wszystko! Trzymajcie się! Walczcie! Dacie radę!
Ganbare Tōhoku!
Granica pomiędzy tym, kiedy potrzebujesz zachęty, a tym, kiedy potrzebujesz pomocy, jest bardzo cienka. Japończyk powiedziałby: Giri giri.
Czasem ganbare! zmotywuje cię do działania. Czasem, gdy słyszysz ganbare!, czujesz się bardzo samotnie.
Daj z siebie wszystko! Trzymaj się! Walcz!I
JAPOŃSKIE OPOWIEŚCI GROZY
W epoce Edo, kiedy Japonia dobrowolnie zamknęła się na świat, uznając, że nie ma on jej nic do zaoferowania, w letnie wieczory grywano w „Sto opowieści grozy”. Kiedy zelżał upał i wreszcie można było normalnie oddychać, ludzie – czy to w chłopskich chatach, czy to w kupieckich domach, czy to w zamkach – gromadzili się w ciemnym pokoju. Zza okna słychać było rechot żab i brzęczenie cykad.
Gracze siadali na matach tatami wokół niskiego stolika, na którym paliło się sto świec. Po kolei opowiadali o mścicielach zza grobu, o okaleczonych duchach, o nawiedzonych domach, o górskich potworach porywających kobiety, o śnieżnych pannach zwodzących mężczyzn i uśmiercających ich lodowatym oddechem. O upiorach, które dręczą ciała żywych, o zaklęciach ochronnych malowanych na ciele, o odciętych uszach. O fruwających nocą oderwanych od ciała głowach, które szukają ludzkiej krwi, żeby zaspokoić głód.
Kiedy kolejny gracz kończył swoją opowieść, gasił jedną ze świec. W pokoju robiło się coraz więcej miejsca dla duchów.
Wierzono, że gdy zgaśnie ostatnia świeczka, pojawią się wśród zebranych.
ŚMIECI
W 2012 roku u brzegów Alaski zaczęły wypływać śmieci. W splątanej masie styropianu, kanistrów, sieci rybackich i połamanych belek plażowicze znajdowali przedmioty pochodzące z innej rzeczywistości.
Plastikowy sandałek.
Porcelanową miskę.
Kask ochronny.
Zapalniczkę.
Drewnianą figurkę wojownika.
Butelkę z szamponem.
Piłkę do siatkówki podpisaną niebieskim flamastrem.
Dziecięcy bucik z zawiązanymi sznurowadłami.
Zatemperowane ołówki.
W mroźny lutowy dzień David Baxter podniósł z piasku żółtą boję z czarnym chińskim znakiem .
Postanowił odnaleźć jej właściciela.
Piętnaście miesięcy później w mieście Minamisanriku, 430 kilometrów na północ od Tokio, pani Sakiko Miura za pożyczone z banku pieniądze otworzyła nową restaurację. Pierwszą zabrało tsunami. Tak samo jak dom pani Miury i nadmorskie dzielnice miasta. O tym, że bojkę z nazwą jej restauracji znaleziono na Alasce, pani Miura dowiedziała się z programu telewizyjnego, w którym wystąpił David Baxter.
Znak , „Kei”, namalowany na bojce to pierwsze z dwóch kanji imienia jej męża – Keigo. Zmarł ponad 30 lat temu. Kobieta została sama z czwórką dzieci. Dorabiała w miejscowych knajpkach. Po czterdziestce zrobiła korespondencyjnie maturę. W wieku 50 lat otworzyła własną restaurację, Keimeimaru, w której podawała tylko specjały z lokalnego targu: owoce morza, ikrę łososia i ryby.
Odbudowana restauracja pani Miury to jedyny budynek, który stoi w dawnej mieszkalnej dzielnicy Minamisanriku. Spotykają się tu dawni sąsiedzi, rozproszeni po osiedlach tymczasowych. Pod ścianą, na stole ozdobionym kwiatami, leży żółta bojka. Obok niej zdjęcie Davida Baxtera.
David Baxter odnalazł jeszcze siedem innych osób, których rzeczy podniósł z plaży. Kolejne czekają na właścicieli. Ich zdjęcia można oglądać na stronie Tsunami Return.
Ostatnio jednymi z gości restauracji pani Miury byli David i jego rodzina.
MIASTO, KTÓREGO NIE MA
Brunatna rozmokła gleba, błoto rozjechane kołami ciężarówek. Płoty, dźwigi, koparki. Olbrzymie taśmociągi – wsparte na pięciometrowych nogach tunele, które nanoszą na wybrzeże ziemię z oddalonych o kilometr gór. Plac budowy na wielką skalę.
Kiedyś było tu miasto.
Rikuzentakata.
Rzędy dwupoziomowych domów z ogrodami, w których wczesną wiosną kwitły kwiaty śliwy, w lecie hortensje, jesienią czerwieniły się liście klonów (drobne i niewielkie, inne od naszych), a zimą spod czapy śniegu wystawały sosnowe igły.
Było. Nie ma.
Główna zakupowa ulica z białymi arkadami osłoniętymi od słońca i deszczu dachem. Mówiono na nią shatto dōri, od shutt – zamknięta, i dōri – ulica. Młodzi wyjeżdżali do większych miast. Starzy nie mieli już siły. Zamykało się coraz więcej sklepów. Puste pawilony pod białymi arkadami.
Było. Nie ma.
Port, w którym cumowały nieduże kutry. Rikuzentakata żyła z morza. Tuńczyk, dorada, ryba maślana, seriola, wodorosty, przegrzebki, jeżowce. I te ostrygi! Mięsiste i pełne smaku.
Było. Nie ma.
Szkoła podstawowa, gimnazjum, ratusz, liceum, apteki, szpital, prywatna klinika dentystyczna, stadion baseballowy, centrum handlowe, restauracje, stacja benzynowa, kwiaciarnia, tory kolejowe, dworzec, fabryczka sake, cukiernik, wytwórca mat tatami, producent węgla, kilka przetwórni, plac zabaw, przedszkole.
Było. Nie ma.
Otoczone krzakami dereni i azalii polany na wzgórzu, z których latem całe miasto oglądało pokaz fajerwerków.
Było. Nie ma.
Furtki, murki, ogrody, ściany, dachy, ulice, okna, witryny sklepowe, spuszczone żaluzje, przystanki przy drodze, chodniki, drzewa.
Było. Nie ma.
Miasto na dwadzieścia cztery tysiące mieszkańców.
Było. Nie ma.
I jeszcze las. Siedemdziesiąt tysięcy sosen porastających piaszczysty brzeg. Zapach igliwia zmieszany z bryzą morską. Ludzie przyjeżdżali tu tylko dla nich. Na spacer wśród drzew.
Było. Nie ma.
Przetrwała tylko jedna sosna. Żyła jeszcze rok po tsunami, ale jej korzenie umarły – w glebie pełnej soli. Eksperci do środka martwego pnia włożyli stalowe rusztowanie. Dwadzieścia siedem metrów wysokości. Dodali sztuczne gałęzie, liście z żywicy syntetycznej. Wygląda jak żywa. Będzie stać. Cudowna sosna. Symbol miasta Rikuzentakata, które nigdy się nie podda.
Zawsze się tu gubię. GPS do niczego się nie nadaje. Nowych dróg nie ma na mapie. Za to są na niej stacje benzynowe i sklepy spożywcze, które już nie istnieją. Przejeżdżam szosą od morza do wzgórz. To tędy szło tsunami, dziesięć kilometrów w głąb lądu. Na zboczach, tam gdzie nie sięgnęła fala, ciągle stoją domy. Na szczycie wzgórza i po jego drugiej stronie rozciąga się miasto tymczasowe. Ratusz z połączonych ze sobą metalowych kontenerów i kontenerowe restauracje. Kontenerowe osiedla. Żadnych znaków szczególnych.
Na wybrzeżu wre praca. Muszą je podnieść o kilka metrów, zanim zbudują tu nowe miasto. Długimi taśmociągami nanoszą ziemię ze wzgórz. Blisko morza otworzą sklepy, apteki, kliniki dentystyczne, warzywniaki i kwiaciarnie. A tuż nad wodą zbudują dwa wały ochronne. Pierwszy – trzy i pół metra, drugi – dwanaście i pół. Na jego szczycie stanie miejsce pamięci zwrócone w stronę oceanu. Naokoło zasadzą siedemdziesiąt tysięcy sosen. Za pięćdziesiąt lat znowu będzie tutaj las.
Teraz na wielkim placu budowy stoi jeden budynek. Długi blok tuż nad morzem. Pięć pięter, balkony przedzielone barierkami. Na piątym piętrze pozamykane szklane drzwi. Na jednym z balkonów wciąż suszy się pranie rozwieszone na plastikowym wieszaku z wieloma klamerkami. Od czwartego piętra w dół – chaos. Wybite szyby, spleśniałe materace, gałęzie drzew zablokowane we framugach. Na dole wywrócona do góry nogami pralka i wbita w okno sosna wyrwana z ziemi razem korzeniami.
Klatkę schodową blokuje słup telegraficzny. Obrócony w poprzek, trzeba się schylić, żeby wejść wyżej. Kable zwisają z rozwalonych sufitów. W mieszkaniach na ziemi leżą potłuczone talerze, w ścianę wbite są noże.
A na ostatnim piętrze na stołach stoją filiżanki, w szafach leżą wyprasowane ubrania, łóżka zostały równo zaścielone.
Pierwsza fala była najsilniejsza. Z hałasem odbiła się od wzgórz otaczających równinę, na której stała Rikuzentakata. Fala, która idzie od morza, nie jest tak straszna, można się utrzymać na jej powierzchni. Ale kiedy wraca, ma zasysającą moc. Wszystko w niej wiruje.
Druga fala była najwyższa. To ona zabrała ludzi z dachów. Niektórzy przeżyli – wspięli się na kominy. Pracownicy ratusza – 126 osób – stali na dachu budynku po kostki w wodzie. Jeszcze dwa metry i też zabrałoby ich morze.
Fal było dziesięć, a może piętnaście. Kto by je liczył. Ludzie mówili, że w oddali woda przetaczała się tak, że chwilami widać było dno morza. Za pierwszym razem to sama woda – brudna, szara, spieniona. Ale każda kolejna fala pełna jest samochodów, fragmentów domów, telewizorów, stołów, krzeseł, kuchenek, skrzynek pocztowych, wanien, latarni, potłuczonych porcelanowych kubeczków, pluszowych foteli, czajników, szczotek do włosów i albumów pełnych zdjęć.
Ściana wody z tego, co przed chwilą było miastem.
Z trupami ryb, psów i ludzi.
Ocean dał Rikuzentakacie spokój o piątej nad ranem. Ci, którzy nie zdążyli uciec na wzgórza i których nie porwała woda, spędzili całą noc na dachach. Mówili, że w życiu nie widzieli tylu gwiazd.
A kiedy wzeszło słońce, ujrzeli przed sobą pokryte szlamem rumowisko.
Nie było furtek, murków, ogrodów, ścian, dachów, ulic, okien, witryn sklepowych, spuszczonych żaluzji, przystanków przy drodze, chodników ani drzew. Tylko niebo. Intensywne, niebieskie.
Piękne, mówili.
Z 24 tysięcy mieszkańców Rikuzentakaty zginęło 1700 osób.
Tsunami zmieniło coś, co wydaje się niezmienne – wygląd wybrzeża. Całe fragmenty – na których kiedyś stały stacje benzynowe i warzywniaki – zabrała woda. Dziś miasto szybciej się kończy.
Fale połamały drzewa odgradzające wioski od morza – teraz mieszkańców, nawet tych, którzy blisko morza nie żyją, nęka dotkliwy wiatr. Zimny, przenikający prosto do kości. Pachnący oceanem.
Woda zabrała okrągłe otoczaki z kamiennych plaż. Ludzie dobrze pamiętają dźwięk kamieni poruszanych falami. Wysoki, terkoczący. Po tsunami już tylko ciężko grzechoczą.
Skały nie wyglądają tak samo, kamienie na plaży nie brzmią w ten sam sposób, drzewa nie chronią przed wiatrem, zmienił się widok – zamiast linii lasu jest linia morza. Nic w tym cichym północnym świecie nie jest takie samo.
Tylko cykady brzmią jak dawniej. Podobno w ich muzyce słychać głosy zmarłych.
O TYM, CO SIĘ KRYJE POD WODĄ
Raz w tygodniu, w weekend, Masaaki Narita pakuje do czarnej torby rękawice, skafander, maskę i płetwy. Dojazd nad ocean zajmuje mu pół godziny. Przejeżdża przez most, skręca w lewo w jednopasmówkę. Mija domy ze skośnymi szarymi dachami, budynek nieczynnej poczty, supermarket, pusty posterunek policji, targ rybny w połączonych blaszanych kontenerach. Za miastem droga prowadzi wzdłuż brzegu, pośrodku jest tylko linia kolejowa, którą jedenaście razy dziennie przejeżdża niewielki pociąg łączący Ishinomaki z Onagawą. Z lewej strony porośnięte trawą pagórki, z prawej zatoka. Na wodzie kołyszą się łódki rybackie. W tle widać zielony półwysep Oshika.
Masaaki jedzie w ciszy. Nie lubi, żeby coś go rozpraszało.
Ma 58 lat. Żonę, duży nowy dom i niewielki ogród, pudelka z kokardką nad uchem i przetwórnię ryb, w której zatrudnia pięćdziesiąt osób. Nurkować zaczął dwa lata temu, pod koniec 2013 roku. Z początku nie panował nad ciałem. Wydychał za dużo powietrza, opadał za nisko, płetwami zahaczał o dno, wzbijał chmury piasku, ograniczając i tak już słabą widoczność. Ale po ponad stu zejściach pod wodę nad ciałem ma już pełną kontrolę.
Parkuje pod jednopiętrowym domem niedaleko głównej drogi łączącej dwa miasta. To centrum nurkowe. Dziś przyszło osiem osób, podzielą się na dwie grupy. Masaaki nie siada na kanapie, nie pije herbaty. Stoi z boku oparty o ścianę. Słucha briefingu. Jedna grupa wypłynie z półwyspu Oshika, tam ostatnio widziano koniki morskie i niewielkie rybki z grzywą na czole, która imituje koralowiec. Druga startuje z przystani w Takenoura. Będą wypatrywać ośmiornic, mikroskopijnych mątw i nakrapianych ryb w kształcie pudełka. Masaaki czeka na swojego buddy – Yasuo. Zawsze nurkują razem. Znają się od pięciu lat, od marca 2011 roku. Choć spotkali się już wcześniej. Niedawno odkryli, że chodzili do tej samej podstawówki, tylko do różnych klas.
Są tego samego wzrostu. Masaaki ma podłużną twarz i wąskie usta. Czarna grzywka opada mu na czoło. Yasuo ma potężne ramiona, pracował w Japońskich Siłach Samoobrony, dopiero niedawno przeszedł na emeryturę i został kierowcą autobusu dowożącego pracowników do elektrowni jądrowej w Onagawie. Włosy ma zaczesane na prawą stronę, nad czołem siwe pasmo. Szeroka twarz, grube brwi, ciężkie powieki.
To Yasuo namówił Masaakiego na kurs nurkowania. Jeśli któryś nie może, drugi pod wodę schodzi sam. Nie lubią łączyć się w pary z ludźmi, którzy przyjechali na fun diving. Coraz więcej tu takich. To jedyne centrum nurkowe w całej prefekturze Miyagi, jeśli nie na całej północy Japonii. A pod wodą dużo interesujących rzeczy. Takahashi, instruktor i właściciel centrum, robi dla Masaakiego i Yasuo wyjątek. Mogą nawet oddzielać się od grupy, mają odpowiednie uprawnienia. Byleby nie odpływali za daleko.
Nad brzegiem zakładają skafandry, osłaniają uszy kapturami i ładują na łódź butle z tlenem. Kiedy wypłyną z przystani (naprawdę jest niewielka, przy betonowym pomoście cumuje tylko pięć łódek), poza osłaniający brzeg falochron, założą na plecy butle i skoczą do wody. Masaaki z nikim nie rozmawia. Już dawno ustalił z Yasuo odpowiednie gesty, nic nie muszą sobie tłumaczyć. Koncentruje się na oddechu. Byleby nie myśleć o tej czarnej toni pod kadłubem łodzi.
Bo Masaaki nie lubi oceanu.
Nurkować też nie lubi. Nie sprawia mu to żadnej przyjemności.
Pacyfik jest zimny nawet w lecie, jakby słońce nie potrafiło go ogrzać. Ciemna woda nie pozwala spojrzeć w głąb. Plaże otoczone są wysokimi klifami, sosny wygięte wiatrem. Linia brzegowa jest tutaj poszarpana, porównywana do zębów piły: riasowe wybrzeże rozcięte przez głębokie doliny, z krętymi zatokami, wysepkami, półwyspami, cyplami i cypelkami, na których zapobiegliwi rybacy poustawiali świątynie dla bóstw morskich. Najważniejsze z nich to bóg Susanoo. Syn pary demiurgów, Izanagiego i Izanami, którzy stworzyli japońską ziemię. Gdy niebiańską włócznią mieszali bezmiar wód, z włóczni spadła jedna kropla – tak powstała wyspa Onogoro. To na niej Izanami zrodziła kolejne wyspy, również Honsiu, Kiusiu i Sikoku. Z połączenia boskiej pary powstało jeszcze wiele bogów i bogiń, a także góry, drzewa i rzeki. Ale kiedy Izanami urodziła boga ognia – umarła spalona od środka. Izanagi – niczym Orfeusz – szukał swojej żony w Krainie Ciemności. Znalazł tylko jej gnijącego trupa. Uciekł z podziemnego świata ścigany przekleństwami ukochanej. Dopiero na powierzchni przystanął nad strumieniem, w którym oczyścił skażone ciało. Kiedy przyłożył dłoń do lewego oka, narodziła się Amaterasu, najważniejsza japońska bogini, pani słońca, która oświetla ziemię i daje jej życie. Kiedy przyłożył dłoń do prawego oka, narodził się Tsukiyomi, bóg księżyca, pan nocy, władca przypływów i odpływów. A kiedy przyłożył ręce do nosa, narodził się Susanoo, niepokorny bóg wiatru, burz i sztormów. Opiekun oceanu.
Ale Pacyfikowi jeden bóg nie wystarczy. Chramy szinto z czerwonymi bramami torii stawia się również dla smoka zwanego Ryūjin, władcy podwodnego królestwa. Bogini połowów – Funadama – ma specjalne miejsce w masztach łodzi rybackich. A niezliczone, często bezimienne lokalne bóstwa, kami, które opiekują się zatokami, ujściami rzek, plażami, falami, skałami i drzewami, czczone są w kapliczkach, chramach, świątyniach, albo po prostu przed kamieniami, na których wyryto ich znaki.
Masaaki siada na brzegu łodzi, bierze głęboki wdech i plecami uderza o taflę wody.
Znikają wszystkie dźwięki. Słychać tylko własny oddech – wdech ma ciężkie brzmienie, wydech bulgocze bąbelkami powietrza, które ulatują w górę. Żeby nie tracić tlenu, oddech trzeba uspokoić. Zanurza się nogami w dół, ciało robi się coraz cięższe, zaczyna opadać jak kamień. Dziś schodzą na piętnaście metrów. Masaaki i Yasuo trzymają się z boku grupy, która wypatrzyła ślimaka morskiego w jaskrawych kolorach. Uważnie rozglądają się na boki, pływają z prawa na lewo równymi liniami. Zatrzymują się przy stercie kamieni, ostrożnie rozgarniają piasek, tak żeby nie wzniecić chmury, która opadałaby przez dobre kilka minut. Ale pod kamieniami kryje się tylko flądra. Obok rośnie kilka wodorostów. Doganiają grupę, która wypatruje koników morskich. Dwie dziewczyny pokazują coś palcami. Na ziemi leży gruba opona, cała obrośnięta koralowcami. Na Masaakim i Yasuo to już nie robi wrażenia. Widzieli sandały, których podeszwy porastają wodorosty, i kalosze, które służyły za kryjówkę dla jeżowców z długimi czarnymi kolcami. Widzieli materace w kwiatki, pod którymi spały ośmiornice. Widzieli pralki, w których bębnach mieszkały niebiesko-żółte ślimaki morskie, i przenośne wentylatory, obok których chowały się płaszczki. A kiedyś pod wodą znaleźli portfel, raz album ze zdjęciami i podpisane wypracowanie.
Ale oni chcieliby znaleźć kości.
Emi urodziła się 10 grudnia 1984 roku. Mama, pielęgniarka miejscowego szpitala, nie chciała wypuszczać jej z rąk. Tata, Masaaki, zachwycał się drobnymi palcami, zgrabnym noskiem, czarnymi włosami i oczami o wyrazistym spojrzeniu. – Jest taka jak ty. Jak dwie krople wody – mówiła tacie cała rodzina.
Niedługo po urodzeniu Emi mama zachorowała na raka. Lekarze kręcili głowami, dawali jej niewielkie szanse. Spieszyła się więc z wychowaniem córki. Chciała zostawić jej jak najwięcej rad, wszystkie po to, by Emi w życiu była szczęśliwa: ale jak z kilkulatką rozmawiać o złamanym sercu i dorastaniu? Jedyne, co mogła, to spędzać z nią czas. Jak najwięcej czasu. Chciała zapamiętać wszystko: pierwsze ząbkowanie, pierwsze kroki, pierwsze słowa, pierwszą zabawkę, pierwszy taniec.
Wbrew przewidywaniom lekarzy mama Emi wyzdrowiała. Nie zdecydowała się już na więcej dzieci. Całą miłość miała dla swojej jedynaczki. Raz do roku, tylko we dwie, jeździły pod Tokio do Disneylandu. Przebierały się za księżniczki, robiły zdjęcia z Myszką Miki. Odwiedzały domy strachu, choć obie bały się bać. Szły korytarzami, mocno trzymając się za ręce. Czekały na wieczorną paradę rozświetloną milionem kolorowych lampek. I na fajerwerki nad zamkiem Kopciuszka. Dzień kończyły, zajadając różowe ciasta. Do domu wracały obładowane zakupami: breloczki, T-shirty, naklejki, magnesy na lodówkę. Emi jeszcze długo opowiadała tacie i babci o spotkaniu z Królewną Śnieżką.
To babcia dbała o Emi. Kiedy mama i tata pracowali (ona – pielęgniarka, on – właściciel przetwórni rybnej), to ona karmiła małą, to ona podtrzymywała ją, kiedy uczyła się chodzić, to ona ćwiczyła z nią żmudne pisanie japońskich znaków ( – góra, – rzeka, – pole ryżowe, – niebo, – ogień, – woda, – siła, – życie), to ona słuchała o kłótniach z przyjaciółkami i pierwszych miłościach. I zawsze miała jedno rozwiązanie: jedzenie. O, jak Emi lubiła kuchnię babci! Ryż zaprawiony octem i zmieszany z podsmażonymi na patelni grzybami. Kiszona rzepa i kiszone liście wiśni. Jajeczny budyń na słono – z krewetką i kapeluszem grzyba shiitake. Dynia marynowana w brązowej paście miso, zupa z ikrą jeżowca, tofu w panierce, sałatki z majonezem. I ryby. Surowe, gotowane na parze, smażone w błyszczącym sosie teriyaki, zamieniane w pastę i opiekane nad grillem. Kiedy Emi pochylała się nad talerzem, trzęsły jej się uszy.
Ale i mama, i babcia mówią, że Emi była córeczką tatusia. Spędzał z nią każdą wolną chwilę. Po pracy zabierał do parku, gdzie bawili się, odbijając drewnianą piłeczkę, skacząc przez skakankę i szukając czterolistnej koniczyny. Miała nie tylko jego wygląd, lecz także charakter – skrupulatna, przewidująca. Lubiła porządek i markowe ciuchy.
Nic dziwnego, że kiedy Emi dostała się do college’u, wcale nie chciała wyjeżdżać z domu, choć Sendai, największe miasto regionu, leży tylko godzinę drogi od Ishinomaki. Zwlekała z opłatą za akademik. W skrzynce pojawiały się wezwania. Zawsze taka obowiązkowa – to nie było do niej podobne. Wyjechała studiować literaturę angielską – po japońsku. Po angielsku potrafiła czytać, jak wszyscy Japończycy, którzy obowiązkowo uczą się tego w szkole. Ale już nie mówić. Wymowa nie jest ćwiczona podczas lekcji. Co weekend wracała do domu. Babcia, choć trochę obrażona na wnuczkę, i tak szykowała dla niej góry jedzenia.
Po dwóch latach Emi wróciła do Ishinomaki i zaczęła pracę w Banku 77 (Shichijū Shichi Ginkō), największym regionalnym banku w Tōhoku. Za pierwszą premię na koniec roku kupiła sobie torebkę Louis Vuitton. Resztę pieniędzy rozdała babci i dalszej rodzinie.
Wychodziła rano i zabierała ze sobą przygotowany przez babcię lunch: ryż, grillowana ryba i pikle. Po pracy czasem szła ze znajomymi na piwo, choć wolała wrócić do domu i odpocząć, oglądając koreańskie telenowele. Płakała, kiedy geniusz Seoung Jo odrzucał zaloty jej ulubionej bohaterki Oh Ha, wzruszała się, patrząc na rozkwitającą miłość między bogatym dziedzicem Han Kyul a niepozorną Eun Chan. I sama marzyła o wielkiej miłości. I gromadce dzieci. Przynajmniej trójce.
Szczupła. Kruczoczarne włosy wiązała w kucyk opadający aż do pasa. Dbała o skórę – nie wystawiała jej na słońce – dlatego miała piękny mlecznobiały kolor. Zawsze uśmiechnięta i pogodna. Potrafiła odłożyć na bok swoje problemy i być dla innych, kiedy jej potrzebowali. Z Susumu poznali się przez wspólnych znajomych. Odtąd to on co roku zabierał ją do Disneylandu.
Pobrali się w grudniu 2010 roku, Emi właśnie skończyła 26 lat, niedawno przeniesiono ją do oddziału Banku Shichijū Shichi w Onagawie, sąsiednim mieście, z którego pochodził jej ojciec. Szybki ślub tylko w urzędzie. Ceremonię w świątyni, w kimonach, zaplanowali na następną jesień. Emi zaczęła przygotowania już w marcu. Zabrała od rodziców album ze zdjęciami z dzieciństwa. Chciała ułożyć slajdy na wesele – historię jej i Susumu, zanim się spotkali.
11 marca, w piątek, czuć już było w powietrzu wiosnę. Słońce grzało coraz mocniej, pojawiły się nawet młode pędy. Ludzie cieszyli się na słoneczny weekend. Yasuo Takamatsu podwiózł swoją żonę Yuko do pracy.
Yasuo miał ostatnio dużo czasu. Właśnie przeszedł na emeryturę. Całe życie pracował w siłach samoobrony. Przenoszony pomiędzy bazami – Okinawa, Miyagi, Aomori. Żona i dzieci jeździły razem z nim. Byli razem 22 lata.
Poznali się przez nakōdo – swatkę. Choć w Japonii to nic nadzwyczajnego, Yasuo waha się, kiedy o tym mówi. Czy już na pierwszym spotkaniu wiedział, że się pobiorą? Przeszło mu to przez myśl. Pół roku później pozowali do zdjęcia ślubnego, wystylizowani na europejską parę z początku XX wieku. Ona w rozłożystej sukni do ziemi z bufkami i kokardą na plecach, w kapeluszu, z którego spływa welon. W ręku trzyma zielono-biały bukiet. On w stalowoszarym smokingu, z białymi rękawiczkami w dłoni, z muszką i kamizelką. Stoją na perskim dywanie, za nimi kosze pełne róż, kolumna porośnięta bluszczem i namalowane okno, przez które wpada pełno namalowanego światła. Poważni, wyprostowani, nieśmiali. – Nasze życie niczym się nie wyróżniało – twierdzi Yasuo. Wspólne śniadania i wspólne oglądanie telewizji wieczorem. Weekendowe zakupy albo wyjazdy do gorących źródeł. Nic w tym życiu nie było nadzwyczajnego. Tego właśnie chcieli. I tego mu najbardziej brakuje.
Wysadził żonę przed budynkiem Banku Shichijū Shichi w Onagawie, w którym pracowała na pół etatu.
– Co chcesz na obiad? – zapytała. Yasuo skrzywił się lekko.
– Tylko nie mów, że ci wszystko jedno! – Yuko zbyt dobrze znała tę minę. Ale Yasuo lubił, kiedy to ona podejmowała decyzję. Wykręcił się od odpowiedzi, pomachał na do widzenia i odjechał do domu.
Ziemia zatrzęsła się o 14.46. Inaczej niż zwykle. Zamiast ruszać się w prawo i lewo gwałtowanie podskoczyła. Zamiast trzydzieści sekund wszystko trwało prawie sześć minut. Choć ludzie, którzy chowali się pod biurkami i słuchali, jak z półek spadają książki, dokumenty, szklanki, talerze, a w końcu, aż same półki walą się na ziemię – myśleli, że trzęsienie nigdy się nie skończy.
O 14.50, kiedy pracownicy Banku Shichijū Shichi w Onagawie podnosili się z kolan i zaczynali zbierać rozsypane dokumenty, usłyszeli syreny, które ostrzegały przed tsunami. W drzwiach pojawił się dyrektor, wracał ze spotkania.
– Wszyscy na dach! Widziałem cofające się morze.
Ćwiczyli to wcześniej. Raz do roku powtarzali sobie zasady ewakuacji. Dach dwupiętrowego budynku na wysokości dziesięciu metrów nad poziomem morza został wyznaczony jako miejsce schronienia. Szybkim krokiem weszli po schodach na górę. Tylko jedna kobieta chwyciła torebkę i kluczyki od samochodu. Zamiast na schody pobiegła do drzwi.
– Jadę po moje dziecko!
Nikt jej nie zatrzymywał. Po całym mieście niósł się komunikat: „Zbliża się tsunami. Proszę ewakuować się na wyższe tereny. Zbliża się tsunami. Proszę się ewakuować. Zbliża się tsunami. Będzie miało sześć metrów wysokości. Proszę się ewakuować”.
Pracownicy banku z dachu widzieli odsłoniętą plażę i przewrócone na bok kutry rybackie, spod których uciekło morze. Budynek banku oddalony był tylko o sto metrów od brzegu. Kilkaset metrów dalej, na wzgórzu, stał szpital miejski. Stromy podjazd, parking z widokiem na morze, budynek przytulony do zbocza góry Horikiri. Miejsce ewakuacji wyznaczone przez lokalne władze. Zastanawiali się, czy nie przejść tych kilku przecznic. To tylko trzy minuty. Ale tsunami miało mieć sześć metrów. Woda sięgnie ledwie drugiego piętra, nie zaleje dachu. Yuko stała obok Emi i powtarzała jej, że wszystko będzie dobrze. Wyjęła telefon i wysłała mężowi wiadomość: „Czy jesteś bezpieczny? Chcę już być w domu”.
Po trzęsieniu ziemi niebo zasnuło się niskimi, skłębionymi chmurami. Szarość. Jakby coś wyssało z Onagawy całe światło. Zaczął padać śnieg. Mężczyźni wrócili na dół po płaszcze. A potem z dachu patrzyli, jak w oddali powierzchnia oceanu się nadyma. Wybrzusza. I zaczyna gnać w stronę brzegu.
O 15.10 ocean przelał się przez wały. Brudna, spieniona woda podniosła łódki i wypełniła ulice. Nie było żadnej wielkiej fali, która spektakularnie załamałaby się nad miastem. Tylko wzbierająca woda. Jakby do oceanu ktoś wrzucił wielki kamień i teraz woda przelewała się przez brzegi.
Lżejsze przedmioty zostały porwane od razu i razem z falą szły w głąb miasta. Pięć sekund później wody było tyle, że przesuwała zaparkowane na ulicach samochody. Zawyły syreny. Coraz więcej wody. Coraz wyżej. Szara masa. Wartki nurt.
Metr. Dwa metry. Trzy.
Ciężarówki wirowały na powierzchni wody jak plastikowe zabawki.
Cztery metry. Pięć.
W ciągu pięciu minut woda sięgnęła drugiego piętra budynku Banku Shichijū Shichi.
Sześć metrów. Siedem.
Woda gruchotała ściany, odrywała całe piętra domów z ludźmi w środku i niosła je ze sobą. Budynki wpadały na siebie, roztrzaskiwały się z głośnym łomotem. Japończycy mówią: Goro goro. Goro goro. Goro goro...
Osiem. Dziewięć.
Z parkingu przed szpitalem dobrze było widać 13 osób, które stały na dachu banku. Mężczyźni pomagali kobietom w wąskich spódnicach biurowych wspiąć się po drabince na szczyt budki z generatorem. Kolejne trzy metry życia.
Dziesięć. Jedenaście.
Samochody, automaty z piciem, dachy. Fala niosła całe domy, jakby zerwane z kotwicy. Nie wszystkie budynki wyrwało z ziemi. Te z silniejszymi fundamentami po prostu zostały zalane wodą.
Dwanaście.
Fala zaczęła podchodzić pod parking przed szpitalem. Ludzie biegli na wyższe piętra, na zbocze góry Horikiri. Tsunami zalało recepcję i izbę przyjęć na parterze szpitala.
Trzynaście.
Czternaście.
Nikt nie patrzył, jak woda zabiera pracowników banku.
Tsunami w Onagawie miało piętnaście metrów.
Yasuo od razu ruszył w stronę miasta. Ale drogę zagradzał przewalony budynek. I góry roztrzaskanych belek zmieszane z fragmentami murów. W oddali widział ogień. Musiał wrócić do domu.
Próbował zadzwonić do Yuko. Nie działały telefony. Zakładał, że schowała się w szpitalu. Przecież to oficjalny punkt ewakuacji, a te każdy Japończyk zna na pamięć. Inna wersja nie przyszła mu do głowy.
Spędził bezsenną noc w zimnym domu. Nie było prądu, nie było ogrzewania. Tylko wstrząsy wtórne, które nie pozwalały mu zasnąć.
Rano spróbował znowu.
Tym razem mógł wejść do miasta. A raczej do tego, co kiedyś było miastem. Wypatroszone budynki, odsłonięte stalowe konstrukcje. Łodzie wrzucone na dachy domów. Przemielone szczątki. Całe góry bebechów. Trupy ryb, trupy psów, trupy ludzi.
Yasuo nie zwracał na to uwagi. Chciał tylko dostać się do szpitala i spojrzeć w oczy swojej żonie. Powiedzieć, jak się o nią martwił. Że z dziećmi wszystko w porządku. I że rodzice też są bezpieczni. Że zaraz po trzęsieniu ziemi jej ojciec, który z nimi mieszka, zakręcił gaz i stanął w bezpiecznym miejscu, we framudze drzwi. Że dom stoi, nie zabrała go fala. Tylko kredens się przewrócił i stłukły się jej ukochane talerze, europejska porcelana trzymana na specjalne okazje. Ale z kolekcją muzyki klasycznej nic się nie stało. Słuchał w nocy Chopina, dopóki nie wyczerpały się baterie w odtwarzaczu. Myślał o niej. Czy jest jej ciepło? Czy się nie przemoczyła? Czy ma co jeść? Przyjechał, żeby zabrać ją do domu.
Cały parter szpitala pokrywał szlam. Na podłodze walały się karty pacjentów, potłuczone buteleczki, bezużyteczne nosze. Wyżej zgromadzono chorych, których lekarze i pielęgniarki usiłowali utrzymać przy życiu mimo braku prądu, wody i lekarstw. Do tego pół tysiąca osób, które w szpitalu szukało schronienia i dachu nad głową. Ludzie siedzieli na podłodze przykryci kocami. W kuchni zebrały się starsze kobiety i na kuchence gazowej gotowały ryż – niezbyt to pożywne, ale przynajmniej ciepłe.
Yasuo na korytarzu zauważył znajomą. Podbiegł do niej. Kobieta odwróciła wzrok.
– Gdzie?...
Spojrzała na swoje buty. Smugi błota na cholewkach, rozmiękła skóra.
– Nie wiesz? – kobieta szeptała, musiał się nachylić – Dach... Wszyscy zginęli...
Kobieta mówiła coś jeszcze. Ale Yasuo już jej nie słyszał.
– Niemożliwe, niemożliwe... Niemożliwe!
Odwrócił się w stronę drzwi. Rękę oparł na ścianie, tuż nad brunatną linią pokazującą poziom wody. Wyszedł ze szpitala.
Poszedł jeszcze do szkoły, na stadion obok ratusza i do świątyni na wzgórzu. Wszystkie wyznaczone na centra ewakuacji. Yuko nigdzie nie było.
Kiedy zatrzęsła się ziemia, Masaaki był w drodze do domu. Wracał z teściową ze szpitala. Zatrzymał samochód na jednopasmówce obok morza. Poczekał chwilę, może pojawią się wstrząsy wtórne? Ruszył, kiedy usłyszał ostrzeżenie przed tsunami. Na szosie prowadzącej w stronę gór zrobił się korek. W lusterku wstecznym widział zbliżającą się falę. Zatrzymała się trzy auta za nim. Nie wiem, co czuje człowiek w takiej chwili. Bicie własnego serca? Masaaki nie pamięta.
Wrócił do domu. Ale domu nie było. A razem z nim nie było łóżka, szafy, stołu, komputera, kanapy, telewizora, lodówki, obrazów na ścianach, pamiątek z wakacji, gromadzonej latami zastawy.
Pojechał do pracy. Ale pracy nie było. Po zakładzie przetwórczym zostały tylko betonowe fundamenty.
Próbował skontaktować się z żoną. Nie odbierała. Szpital, w którym pracowała, leżał daleko od brzegu w innej części Ishinomaki. Próbował skontaktować się z córką. Nie odbierała telefonu. Obie są bezpieczne, pomyślał. Pochodził z Onagawy, tam się urodził, tam się wychował, tam miał pierwsze lekcje z ewakuacji. Wiedział, że szpital w Onagawie stoi wysoko. Wiedział, że za szpitalem jest wzgórze. Wiedział, że Bank Shichijū Shichi od szpitala dzieli kilkaset metrów. Był spokojny.
Zostawił teściową w szkole na wzgórzu, w kolejnym centrum ewakuacji, i pojechał sprawdzić, czy nic się nie stało jego pracownikom. W przetwórni zatrudniał pięćdziesiąt osób.
Dwa dni później udało mu się skontaktować z żoną. O tym, że jego córkę Emi zabrało tsunami, Masaaki dowiedział się dopiero w poniedziałek, 14 marca.
Z trzynastu pracowników banku szukających schronienia na dachu przeżyła tylko jedna osoba. Przemarzniętego do szpiku kości urzędnika, uczepionego drewnianej belki, wyłowiono kilka godzin później na otwartym morzu.
Kobieta, która zamiast na dach pobiegła po dziecko, też się uratowała.
Rodziny dwunastu zaginionych pracowników szybko się o sobie dowiedziały. Mijali się codziennie w miejscu, w którym stał budynek Banku Shichijū Shichi. Nie musieli nic do siebie mówić, po prostu szukali razem. Brodzili w mule, podnosili zabrudzone deski, próbowali podważyć fragmenty rozwalonych ścian.
Mijali oddziały Japońskich Sił Samoobrony (już następnego dnia po tsunami rząd wysłał 192 samoloty i 25 okrętów ze 107 tysiącami żołnierzy – którzy oficjalnie nie są żołnierzami; to prawie połowa japońskiej armii – która oficjalnie nie jest armią), które długimi kijami sprawdzały, czy pod gruzami nie ma ciał.
Mijali mieszkańców Onagawy, którzy w szczątkach domów liczyli na odnalezienie szczątków życia. Niektórzy wbijali w ziemię deski ze swoim nazwiskiem napisanym flamastrem – ta sterta drewna była kiedyś moim domem.
Yasuo i Masaaki do Ishinomaki wracali, kiedy było już ciemno. A następnego dnia zaczynali poszukiwania od nowa. Przychodzili codziennie. Nie zwracali uwagi na śnieg, wiatr i deszcz.
Pierwszy dzień. Drugi. Trzeci.
Tydzień.
W Onagawie woda zabrała ponad pięć tysięcy budynków – to siedemdziesiąt procent miasta. W Ishinomaki zginął co dziesiąty mieszkaniec. Riasowe wybrzeże – wąskie zatoczki, niewielkie cypelki, strome klify, na których zapobiegliwi rybacy stawiają świątynie bogom morza – tylko zwiększyło siłę tsunami. Rozpędzona woda spiętrzała się, sięgając nawet czterdziestu metrów i pędząc do dziesięciu kilometrów w głąb lądu na odcinku sześciuset siedemdziesięciu kilometrów – od miasta Erimo na Hokkaido do Ōarai w prefekturze Ibaraki, tuż nad Tokio. Ale najmocniej tsunami uderzyło w prefektury: Fukushima, Miyagi i Iwate.
Dwa tygodnie. Trzy.
Dobra wiadomość! Znaleziono ciało pracownicy banku. W północnej części zatoki, pod szczątkami domów. Skoro znaleziono jedno ciało, może obok będzie drugie? Podnosili deski, odwalali gruz, wybierali szklane odłamki, byleby dostać się pod rumowisko. Yasuo wieczorem długo patrzył w ekran telefonu z ostatnim SMS-em od Yuko: „Chcę już być w domu”.
Czwarty tydzień. Piąty. Szósty. Siódmy.
Znaleźli kolejne ciało! Na południu zatoki, dokładnie po drugiej stronie od miejsca, w którym szukali. Przenieśli się tam. Podnosili deski, odwalali gruz, wybierali szklane odłamki. Zrozumieli, że tu nie ma żadnego klucza, że ciała mogą być wszędzie.
Szukali przez trzy miesiące. Ci, którzy mogli, wzięli urlopy. Inni nie mieli gdzie pracować, bo fala zabrała przetwórnie, fabryki, biura i magazyny. Ale po trzech miesiącach odezwali się pracodawcy, którzy na nowo otwierali swoje zakłady. Trzeba było wracać.
Na parkingu obok banku znaleziono telefon Yuko. Yasuo wysuszył go i odłożył na półkę. Pamiątka, która ma mu przypominać o zmarłej żonie. Ojciec Emi dostał jej wizytówki. W przezroczystym plastikowym opakowaniu.
W czerwcu 2011 roku na wybrzeże Sanriku przyjechało stu nurków. Wolontariusze z całej Japonii. Wspomogli pracujących od marca kilkunastu nurków z policji. Na dnie znajdowali samochody, lodówki, automaty z piciem, łodzie, ciężarówki, sieci rybackie, harpuny, bojki. I całe piętra domów. Woda zabrała ze sobą pięć milionów ton śmieci. Większość zatonęła przy japońskim brzegu.
Nurkowie przeszukiwali to podwodne miasto centymetr po centymetrze. Wszystko, co mogło być rozpoznane, wracało na powierzchnię. Portfele, albumy ze zdjęciami, pieczątki z nazwiskiem i zbiory szkolnych wypracowań trafiały do rządowych magazynów.
Kiedy znaleźli ciało – nie ruszali go. Oznaczali miejsce, wypływali na górę i informowali policjantów, którzy czekali na brzegu.
Trup to trup. Nieprzyjemny widok. Poturbowane, rozmiękczone wodą ciało. Napuchnięte, blade dłonie. Sine plamy na klatce piersiowej. Niektórzy nie chcieli więcej schodzić pod wodę. Wolontariusze powoli się wykruszali.
Ze stu nurków tylko jeden pochodził z tego rejonu. Takahashi pół życia spędził w Australii i w Indonezji, domu nie odwiedzał zbyt często. Nawet kiedy wrócił do Japonii, mieszkał pod Tokio, pracował w centrum nurkowym w prefekturze Kanagawa. Ale jego korzenie były na północy. Jako dziecko bawił się na plażach w Miyagi, na weekendy jeździł do Iwate, a studia skończył na uniwersytecie w Fukushimie. Tsunami zabrało część jego wspomnień. Postanowił zostać. I wyszkolić profesjonalnych nurków również w tej części Japonii.
Kupił dom w Ishinomaki, piętro dla siebie i żony, parter z kuchnią i salonem, w którym organizuje nurkowe spotkania przed wypłynięciem na morze. Przeszkolił instruktorów. Wywiesił reklamy. Koniki morskie i niewielkie rybki z grzywą na czole, która imituje koralowiec.
Po roku ostatni wolontariusze wrócili do siebie. Rząd coraz rzadziej przysyłał nurkowe ekipy. Więc Takahashi, na prośbę kilku rodzin z miasta obok Onagawy, nurkował raz w miesiącu, szukając ciał. Ostatnie znalazł w lipcu 2012 roku. W 2013 nawet najbardziej wytrwałe rodziny powiedziały mu, żeby przestał. To nie ma sensu, płakały matki.
Coraz więcej osób uważało, że nikogo się już nie znajdzie. Materia organiczna się rozłożyła, mówili. Trzeba uznać zaginionych za zmarłych, wyprawić – wbrew tradycji – pogrzeb bez ciała i zacząć na nowo żyć. Kiedy Takahashi prosił o dofinansowanie, miejscowy polityk spojrzał na niego jak na wariata: „Skończ z tym”. Takahashi nawet nie próbował mu tłumaczyć, że ciągle znajduje kości. Kości zwierząt co prawda, ale skoro pod wodą leżą szczątki psów, kotów i krów, to tak samo leżą tam szczątki ludzi. A w ogóle to nie o szczątki chodzi. Chodzi o szukanie.
Mijały kolejne miesiące, w części zatoki zaczęły się prace rekonstrukcyjne. Miejsce, które kiedyś było portem, dokładnie oczyszczono i wyrównano. Pusta płaszczyzna, po której jeżdżą samochody ciężarowe i kręcą się robotnicy.
Po trzech latach nie było już rumowiska. Jedyna pamiątka po tsunami to pusty plac, na którym kiedyś stała Onagawa. I brunatna linia na parterze szpitala.
Miasto wracało do życia.
A dla Masaakiego i Yasuo cały czas był 2011 rok.
Yasuo każdego dnia budził się, licząc na to, że usłyszy odgłosy krzątaniny dobiegające z kuchni. Yuko wstawała wcześniej, żeby przygotować mu lunch do pracy. Śniadanie jedli w szóstkę – z córką, synem i teściami. Gotować lubiła prawie tak samo, jak słuchać muzyki klasycznej. Popołudniami, po powrocie, sięgała po swoją kolekcję płyt CD i prasowała ubrania, słuchając Bacha. Ale choć w samotne wieczory Yasuo zdzierał kolejne płyty, Yuko się nie pojawiała. Zostały tylko wspomnienia wspólnych wycieczek na narty i nad jezioro Izunuma, nad którym jesienią i zimą przelatywały setki tysięcy gęsi i łabędzi.
Yasuo spróbował uruchomić wysuszony telefon żony. Nie liczył na wiele. Telefon leżał przez kilka godzin pod wodą. Zaskoczyło go, kiedy zaświecił się wyświetlacz. 11 marca 2011 roku, o 15.25, Yuko wysłała mężowi wiadomość, która nigdy do niego nie dotarła: „Tsunami jest ogromne”.
To wtedy Yasuo podjął decyzję. Nie chce zależeć od rządu i sporadycznie organizowanych nurkowań. Sam nauczy się nurkować. I wreszcie sprowadzi swoją żonę do domu.
Czas wcale nie leczy ran. Sam w sobie nie ma właściwości uzdrawiających. Jedyne, co potrafi, to mijać. To od nas zależy, jak go wykorzystamy.
Masaaki i Yasuo najbardziej lubią te weekendy, kiedy są sami z instruktorem. Nie ma żadnego patrzenia na rybki i ślimaczki, tylko mozolne przeczesywanie dna oceanu. Mają latarki, noże do przecinania lin i siatki do chowania drobnych rzeczy. Schodzą na dół i patrzą. Cały czas patrzą. Czterdzieści, pięćdziesiąt minut. Metodycznie przenoszą wzrok, rejestrują każdy kamyk i każdą muszelkę. Zimą szczypią ich policzki – jedyne odsłonięte miejsce na ich ciele.
Takahashi wznowił poszukiwania, kiedy w lecie 2013 roku zgłosił się do niego Yasuo. Szukają raz w miesiącu. Przez trzy weekendy pozwala Yasuo i Masaakiemu dołączyć do turystów i trzymać się trochę z boku. Wie, że nie lubią nurkować z ludźmi, którzy przyjechali zrobić zdjęcia morzu po tsunami. Dla nich to nie jest zabawa.
Zatokę podzielili na kwadraty, pływają po nich zygzakiem albo po spirali. Pod wodą szczątki zazwyczaj gromadzą się – niesione prądami – w jednym miejscu. To takich miejsc szukają. Cztery lata po tsunami znajdują już tylko fragmenty, a nie całe przedmioty. Przykrywa je gruba warstwa mułu, rosną na nich rośliny, w środku mieszkają jeżowce albo kraby. Morze się odradza.
Najgłębsza część zatoki ma czterdzieści metrów, mogą tam przebywać niecałe dziesięć minut. Zatokę przeszukali w jednej trzeciej. Skończą za dwa, może trzy lata.
Nie myślą o tym. Światłem z latarki omiatają każdy kamień. Uważają, żeby płetwą nie dotknąć dna. Spokojny oddech, uważny wzrok, powolne ruchy, zbalansowane ciało.
Każdy oddech to nadzieja, że wreszcie znajdą kości.
Kiedy Masaaki skończy nurkować, dzwoni do żony. Mama Emi boi się, kiedy mąż nurkuje. W dłoni cały czas mocno ściska komórkę. Ale kiedy Masaaki wraca do domu, jest trochę bardziej pogodny. Czasem nawet się uśmiechnie.
Masaaki nie lubi nurkować. Nie lubi oceanu. I nie może przestać.
Pod wodą czuje, że jest bliżej córki.
Na trzydzieste urodziny, 10 grudnia 2014 roku, Emi dostała od rodziców czarną torebkę Chanel i srebrnego rolexa. Zawsze o nich marzyła. Leżą w gablotce za szkłem, obok pluszowej Hello Kitty, różowego misia i Myszki Miki trzymającej za rękę Myszkę Minnie, kilku zdjęć Emi z dzieciństwa w kolorowych ramkach i jej wizytówek pracownicy banku. Brzegi są pofalowane, na grubym białym papierze widać brązowe ślady po wodzie.
Mają jeszcze ten album ze zdjęciami, który wzięła do siebie do domu (dom Emi stał wyżej, nie zalało go tsunami), żeby przygotować slajdy na wesele. Na podstawie zdjęcia, na którym Emi ma niebieską sukienkę na ramiączkach założoną na T-shirt z Myszką Miki i włosy związane czerwoną gumką, zamówili naturalnej wielkości obraz.
Masaaki odbudował przetwórnię. Nie dla siebie. Dla tych pięćdziesięciu pracowników. Wszyscy przeżyli. Czuje się za nich odpowiedzialny. Daje im pracę, żeby mogli odbudować domy, spłacić stare kredyty, wysyłać dzieci na zajęcia pozalekcyjne. Tuż obok przetwórni jest park, do którego w dzieciństwie zabierał Emi. Ostatnio zobaczył tam ojca z dzieckiem. Musi znaleźć inną drogę do pracy.
Mąż Emi – Susumu, z którym jeździła do Disneylandu – już ich nie odwiedza. Przez pierwszy rok po tsunami praktycznie mieszkał z nimi. Razem spędzali długie wieczory, podczas których nie mieli sobie nic do powiedzenia. Przychodził coraz rzadziej. Nie widzieli go już kilka miesięcy. Wiedzą, że pojawił się w sierpniu na święto zmarłych, Obon. Pukał do ich drzwi. Sąsiadka im powiedziała, byli wtedy nad morzem. Oni chcą żyć pamięcią o Emi. Tak wybrali. Dla niego będzie lepiej, jeśli o Emi zapomni.