Dom ciszy - ebook
Dom ciszy - ebook
Dzieje jednej rodziny na tle burzliwej dwudziestowiecznej historii Turcji.
Latem na początku lat osiemdziesiątych troje wnuków odwiedza dziewięćdziesięcioletnią babkę, która mieszka w starym rozsypującym się domu na prowincji. Dom, pełen dziwnej ciszy, kryje wiele rodzinnych sekretów, mających swój początek kilkadziesiąt lat wcześniej, kiedy Fatma przybyła do małego miasteczka ze Stambułu ze swoim mężem. Zafascynowany zachodnią kulturą lekarz-ateista marzył, że pisana przez niego i ostatecznie nigdy nieukończona wielotomowa encyklopedia, zbierająca całość ludzkiej nauki i doświadczenia, oświeci zabobonne umysły tureckiego ludu…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05791-9 |
Rozmiar pliku: | 819 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Kolacja gotowa, jaśniepani! — mówię. — Proszę do stołu.
Nie odpowiada. Stoi wsparta na lasce. Podchodzę, biorę ją pod ramię, podprowadzam, sadzam. Tylko coś zamruczała pod nosem. Przynoszę z kuchni tacę. Popatrzyła, ale jedzenia nie tknęła. Wyciąga z pretensją szyję i wtedy przypominam sobie. Zakładam jej pod brodą serwetkę, końce wiążę za wielkimi uszami staruszki.
— Co dziś przygotowałeś na wieczór? — pyta. — Cóżeś tam znowu wymyślił?
— İmambayıldı¹. Tego przecież pani sobie zażyczyła.
— To samo co w południe?
Podsuwam jej talerz. Wzięła widelec. Marudząc, rozgrzebuje bakłażan, rozdrabnia go i zaczyna jeść.
— Jaśniepani, jest jeszcze sałatka — mówię i wychodzę.
Nałożyłem sobie bakłażan i biorę się do jedzenia. Po chwili słyszę wołanie:
— Sól! Recep! Gdzie jest sól?!
Wstałem. Idę, patrzę — solniczkę ma tuż pod ręką.
— Proszę bardzo, tu jest sól.
— A co to za nowość? Dlaczego wychodzisz, gdy ja jem?
Nie odpowiadam.
— Czy jutro przyjeżdżają?
— Przyjeżdżają, przyjeżdżają, jaśniepani! Nie będzie pani solić?
— Nic ci do tego! Przyjeżdżają?
— Jutro koło południa. Przecież dzwonili…
— I co tam masz jeszcze do jedzenia?
Zabrałem na wpół zjedzony bakłażan, na czysty talerzyk nałożyłem fasolki. Gdy znów z odrazą zaczęła grzebać w talerzu, wyszedłem. Z powrotem zabrałem się za jedzenie. Za chwilę znów wołanie. Tym razem chodzi o pieprz. Udaję, że nie słyszę. Potem pyta o owoce. Wracam. Podsuwam jej miseczkę. Jej koścista ręka jak zmęczony pająk przesuwa się ociężale po brzoskwiniach, aż w końcu się zatrzymuje.
— Wszystkie zgniłe! Skąd je wziąłeś, zebrałeś spod drzew spadłe?
— Wcale nie są zgniłe, jaśniepani! Dojrzałe. Najlepsze. Kupiłem na straganie. Sama pani wie, że tutaj już nie rosną…
Udała, że nie słyszy. Wzięła owoc. Znów wychodzę, aby dokończyć jedzenie.
— Rozwiąż! — woła. — Recep, gdzie jesteś?! Rozwiąż mi to!
Lecę. Łapiąc za serwetkę, widzę, że zostawiła połowę brzoskwini.
— Może podam morele, jaśniepani? Potem narzeka pani, że głodna, budzi mnie w nocy…
— Dziękuję. Jeszcze nie jest ze mną tak źle, bym musiała jeść spady. Rozwiąż to!
Rozwiązałem serwetkę. Skrzywiła się. Wycierając nią usta, wykonała ruch, jakby odmawiała modlitwę. Wstała.
— Zaprowadź mnie na górę!
Wsparła się na mnie. Idziemy kawałeczek. Na dziewiątym stopniu zatrzymujemy się, by złapać tchu.
— Przygotowałeś ich pokoje?
— Przygotowałem.
— No, dobra, dalej. — Jeszcze mocniej się na mnie oparła.
Wchodzimy.
— Dziewiętnaście, dzięki Bogu! — powiedziała na ostatnim stopniu i weszła do swojego pokoju.
— Proszę zapalić lampę — powiedziałem. — Wychodzę do kina.
— Do kina! Coś podobnego! Dorosły człowiek. Tylko nie wracaj późno.
— Nie wrócę późno.
Zszedłem po schodach, skończyłem fasolkę, zmyłem naczynia. Zdjąłem fartuch. Krawat w porządku. Wziąłem marynarkę, portfel. Wyszedłem.
Od morza zawiewa chłodny wiaterek — lubię to. Liście na figowcu szeleszczą. Zamknąłem za sobą furtkę i poszedłem w stronę plaży. Gdy kończy się mur naszego ogrodu, zaczyna się chodnik i nowe domy z betonu. Siedzą na balkonach, w malutkich, wąskich ogródkach, włączyli telewizory i oglądają wiadomości, przy grillu kobiety, one też mnie nie widzą. Na rusztach mięso w kłębach dymu. Rodziny, ich życie — to mnie ciekawi. Zimą, gdy tu już nikogo nie ma, odgłos własnych kroków na pustych ulicach budzi we mnie dreszcz. Zrobiło mi się zimno, włożyłem marynarkę i skręciłem w boczną uliczkę.
Jakie to dziwne, że wszyscy w tej samej chwili siedzą przy kolacji, gapiąc się w telewizor! Spacerowałem po bocznych uliczkach. Na końcu jednej z nich, wychodzącej na placyk, zatrzymał się samochód. Wyszedł z niego czyjś zmęczony mąż, który właśnie wrócił ze Stambułu. Z teczką w ręku wbiegł do domu, zdenerwowany, że spóźnił się na kolację, którą i tak zjadłby ze wzrokiem wbitym w telewizor. Schodząc znowu na nabrzeże, usłyszałem głos Ismaila:
— Loteria Narodowa, zostało tylko sześć dni!
Nie dostrzegł mnie. Ja się nie ujawniłem. Krążył między stolikami kawiarni, podnosząc i opuszczając głowę. W końcu zawołano go do jednego ze stolików. Schylił się, dziewczynce w białej sukience i z kokardą we włosach podsunął ułożone w wachlarz bilety. Wybierała z namysłem. Zadowolona uśmiechała się do rodziców. Odwróciłem się, nie patrzyłem. Gdybym zawołał, Ismail dostrzegłby mnie i podszedł szybko, utykając. Powiedziałby: „Czemu do nas nie zachodzisz, starszy bracie?”. A ja bym odpowiedział: „Mieszkacie daleko, do tego droga pod górę”. Na to on: „Masz rację. Gdybym wtedy, gdy pan Doğan dał nam pieniądze, kupił ziemię nie tam na wzgórzu, tylko tutaj, och, gdybym nie myślał, że lepiej bliżej stacji, i kupił nie tam, tylko tu, na brzegu morza, Recep, byłbym dzisiaj milionerem!”. Tak, tak, stale to samo. Jego ładna żona patrzy w milczeniu. Po co mam tam chodzić? Ale czasem mi się chce, gdy w zimowe wieczory nie mam się do kogo odezwać. Idę więc i słyszę wciąż to samo.
Knajpy na nabrzeżu były puściuteńkie. Telewizory włączone. W herbaciarni setki szklaneczek, ustawione rzędami, lśnią czystością w świetle wielkich żarówek. Kelnerzy czekają, aż skończą się wiadomości i ulice wypełnią tłumy. Pod pustymi stołami koty. Szedłem dalej.
Po drugiej stronie pomostu łodzie. Na małej brudnej plaży ani żywej duszy. Wyrzucone na brzeg glony, butelki, kawałki plastiku… Podobno mają wyburzyć dom Ibrahima Rybaka — i kawiarnię też. Na widok jasnych okien kawiarni poczułem nagłe ożywienie. Może będzie tam ktoś, kto nie gra w karty? Pogadamy, zapyta się, co słychać, odpowiem, a on wysłucha, no, jak się masz, potem on opowie i ja wysłucham. Będziemy starali się przekrzyczeć telewizor i gwar. Ot, koledzy. Może nawet razem pójdziemy do kina.
Ale gdy tylko wszedłem do kawiarni, mój radosny nastrój prysnął. Ci dwaj młodzi znów tu są. Mój widok ich rozbawił. Spojrzeli po sobie i roześmiali się. Ale ja ich nie widzę, patrzę na zegarek, szukam kogoś znajomego. Tam, po lewej, siedzi Nevzat, przygląda się grze w karty. Podszedłem do niego, wspiąłem się na krzesło, usiadłem. Poczułem zadowolenie. Z uśmiechem zwróciłem się do Nevzata:
— Cześć! Jak się masz?
Nie odpowiedział.
Trochę pogapiłem się w telewizor. Kończą się wiadomości. Przyglądam się krążącym kartom i śledzącemu je Nevzatowi. Czekam, aż skończy się partia. Skończyła się, ale nie rozmawiają ze mną, tylko między sobą. Śmieją się. Potem znowu zaczyna się gra i znowu są nią zajęci, i znowu się skończyła. Gdy na nowo rozdają karty, odzywam się ot, tak, by coś powiedzieć:
— Nevzat, mleko, które dziś przyniosłeś, było dobre.
Kiwa głową, nie odrywając wzroku od kart.
— Wiesz, tłuste mleko jest dobre.
Znów kiwa głową. Spoglądam na zegarek — za pięć dziewiąta. Patrzę w telewizor. Zagapiłem się. Rechot młodych dosłyszałem za późno. „Dobry Boże, czyżby znowu zamieścili fotografię?” — pomyślałem z przerażeniem na widok gazety w ich rękach, bo raz patrzyli na mnie, raz na nią i uśmiechali się złośliwie. Nie przejmuj się, Recep! Ale nie mogę się uwolnić od tej myśli. W gazetach czasem zamieszczają zdjęcia. Nie mają litości. Niżej dają tak samo niesprawiedliwy i niedorzeczny podpis jak pod fotografiami nagich kobiet czy niedźwiedzi z zoo, które mają młode. Ni stąd, ni zowąd zwróciłem się do Nevzata:
— Jak się masz?
Znów pokiwał głową. Coś mrucząc, na moment odwrócił się w moją stronę, ale zdjęcie w gazecie zaprzątało moją uwagę i nie wiedziałem, co odpowiedzieć, dlatego straciłem w ten sposób okazję do rozmowy. W dodatku, nie mając czym się zająć, znów zerknąłem w stronę tamtych dwóch chłopaków. Napotkawszy mój wzrok, jeszcze złośliwiej się uśmiechnęli. Odwróciłem głowę. Na stół padł król. Gracze zaklęli, jedni się ucieszyli, inni zezłościli. Zaczęła się nowa gra. Karty i radości zamieniały się miejscami. Jest tam jakieś zdjęcie? Nagle przyszło mi coś do głowy:
— Cemil! — zawołałem. — Podaj herbatę!