Droga Królów - ebook
Droga Królów - ebook
Pierwszy tom cyklu zaplanowanego na 10 tomów autorstwa Brandona Sandersona – dwukrotnego zdobywcy nagrody Hugo, porównywanego do G. R. R. Martina. Powieści Sandersona są niezwykle cenione przez wielbicieli fantastyki. Pisarz jest uważany za jednego z najlepszych współczesnych twórców fantasy.
W powieści Sandersona zachwycają między innymi barwni, niebanalni, pełni sprzeczności bohaterowie. W wykreowanym przez autora świecie można spotkać chirurga, który został zmuszony do rezygnacji ze swojego zajęcia, aby wziąć udział wyjątkowo okrutnej wojnie. Pojawiają się tam również: skrytobójca, płaczący podczas dokonywania zbrodni i młoda kobieta, która bardzo często mija się z prawdą, za kłamstwami skrywa jednak swoją prawdziwą naturę. Czwartą postacią jest arcyksiążę, wojownik, który za wszelką cenę pragnie rozlewu krwi. Co ich łączy? Od nich zależy przyszłość świata. Jeden może przynieść mu zbawienie, drugi bezpowrotnie zniszczyć.
„Droga Królów” zachwyciła Patricka Rothfussa, amerykańskiego autora fantasy oraz… miliony czytelników na całym świecie.
Wersja papierowa powieści liczy około 960 stron, dlatego ebook „Droga Królów” będzie doskonałym rozwiązaniem dla osób, które na przykład często i dużo czytają w podróży, w drodze do pracy lub po prostu nie mają już miejsca na półkach.
Warto też zwrócić uwagę na świetną kontynuację „Drogi Królów” – ebook „Słowa światłości”.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-476-9 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mapa Rosharu
Mapa Niczyich Wzgórz i Alethkaru
Szkicownik Shallan: Węgorze niebieskie
Mapa składu drzewnego
Szkicownik Shallan: Chulle
Mapa Strzaskanych Równin
Kodeks wojenny Alethich
Mapa obozów wojskowych
Historyczny obraz wielkoskorupa
Mapa Kharbranthu
Mapa Czterech Miast, z Dowodów Kabsala
Szkicownik Shallan: Łupkokora
Szkicownik Shallan: Ostrogar
Historia Ludzkości
Szkicownik Shallan: Skałopąki
Notatnik Navani: Jeden
Szkicownik Shallan: Rośliny
Notatnik Navani: Dwa
Mapa bitwy na Wieży
Relief Nalan’ElinPodziękowania
Pierwszą wersję „Drogi królów” ukończyłem w roku 2003, ale pracę nad fragmentami książki rozpocząłem pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Nad pewnymi wątkami zastanawiałem się jeszcze wcześniej. Praca nad żadnym z moich utworów nie trwała tak długo – tworzeniu tej powieści poświęciłem ponad dziesięć lat. I dlatego nikogo nie powinno dziwić, że tak wielu ludzi mi przy niej pomagało. Nie udałoby mi się wymienić ich wszystkich – moja pamięć nie jest aż tak doskonała. Chciałbym jednak podziękować z głębi serca kilku najważniejszym osobom.
Po pierwsze, mojej żonie, Emily, której zadedykowałem tę książkę. Wiele z siebie dała, by ta powieść mogła powstać. Nie chodzi tu jedynie o czytanie manuskryptu i udzielanie rad, ale też brak mojego towarzystwa podczas długich okresów pracy pisarskiej. Jeśli ktoś z czytelników będzie miał okazję się z nią spotkać, należą się jej podziękowania (lubi czekoladę).
Jak zawsze, moi doskonali: redaktor i agent – Moshe Feder i Joshua Bilmes – ciężko pracowali nad tą książką. Należy zwrócić szczególną uwagę na fakt, że Moshe nie zarabia więcej, kiedy jego autorzy przynoszą mu koszmarki o objętości ponad czterystu tysięcy słów. Zredagował tę powieść bez słowa narzekania i był nieocenioną pomocą w uczynieniu z niej książki, którą trzymacie teraz w ręku. Udało mu się również namówić F. Paula Wilsona do sprawdzenia scen dotyczących spraw medycznych, co bardzo dużo im dało.
Szczególne podziękowania kieruję również do Harriet McDougal, jednej z najlepszych redaktorek naszych czasów, która z dobroci serca przeczytała manuskrypt i zajęła się redakcją stylistyczną. Fani „Koła czasu” znają ją jako kobietę, która odkryła, redagowała, a później poślubiła Roberta Jordana. W ostatnich latach zazwyczaj nie podejmuje się pracy redaktorskiej, poza „Kołem czasu”, i dlatego czuję się zaszczycony jej wkładem w tę książkę i pomocą. Alanowi Romanczukowi, który pracował razem z nią, również należą się podziękowania.
Wielką pomoc okazał Paul Stevens z wydawnictwa Tor Books. Pełnił on funkcję łącznika z wydawnictwem i wykonał kawał dobrej roboty. Moshe i ja bardzo cieszymy się, że nam pomagał. Irene Gallo – dyrektor artystyczny – również była wspaniale pomocna i cierpliwa w kontaktach z upartym autorem, który chciał zrobić różne dziwne rzeczy z ilustracjami w tej książce. Dziękuję Irene, Justinowi Golenbockowi, Gregowi Collinsowi, Karlowi Goldowi, Nathanowi Weaverowi, Heather Saunders, Meryl Gross i wszystkim pracownikom Tor Books. Dot Lin, która aż do tej chwili zajmowała się reklamą (a teraz ciężko pracuje, by zdobyć kilka dodatkowych literek przed nazwiskiem), była cudowną pomocą nie tylko w kwestii reklamy, ale też udzielała mi rad i zajęła się mną w Nowym Jorku. Dziękuję Wam wszystkim.
A skoro już mowa o ilustracjach, mogliście zauważyć, że wnętrze tej książki jest o wiele bardziej skomplikowane niż można się było spodziewać po epickiej fantasy. To nadzwyczajne dzieła Grega Calla, Issaca Stewarta i Bena McSweeneya. Pracowali ciężko, tworząc kolejne nowe szkice, by wszystko było tak, jak trzeba. Stworzone przez Bena kartki ze szkicownika Shellan są po prostu piękne, łączą moją wyobraźnię z jego artystyczną interpretacją. Isaac, który stworzył wewnętrzne elementy dekoracyjne w powieściach z cyklu „Z mgły zrodzony” osiągnął znacznie więcej niż można było oczekiwać. W wypadku tej powieści normą była praca po godzinach i wymagające terminy. (Jeśli chcielibyście wiedzieć, to jego dziełem są oznaczenia rozdziałów, mapy, kolorowe wyklejki i kartki z notesu Navani).
Jak zawsze wielką pomocą była moja grupa pisarska. Do jej członków dołącza kilku czytelników alfa i beta. Wymieniając bez określonego porządku, są to: Karen Ahlstrom, Geoff i Rachel Biesinger, Ethan Skarstedt, Nathan Hatfield, Dan Wells, Kaylynn ZoBell, Alan i Jeanette Layton. Janci Olds, Kristina Kugler, Steve Diamond, Brian Delambre, Jason Denzel, Mi’chelle Trammel, Josh Walker, Chris King, Austin i Adam Hussey, Brian T. Hill i ten Ben, którego nazwiska nigdy nie umiem poprawnie zapisać. Jestem pewien, że o kimś zapomniałem. Jesteście cudownymi ludźmi, i gdybym tylko mógł, dałbym wam Ostrza Odprysku.
Uff. Te podziękowania zaczynają nabierać epickich rozmiarów. Ale wciąż pozostało kilka osób, o których należy wspomnieć. Słowa te piszę niemal dokładnie w pierwszą rocznicę dnia, w którym zatrudniłem Nieuniknionego Petera Ahlstroma jako osobistego asystenta, redaktora i dodatkowy mózg. Jeśli przejrzycie podziękowania we wcześniejszych książkach, zawsze na niego natraficie. Jest moim drogim przyjacielem i od lat orędownikiem mojej twórczości. Mam szczęście, że teraz pracuje dla mnie na pełen etat. Dziś wstał o trzeciej nad ranem, żeby zrobić ostatnią korektę tej książki. Jeśli spotkacie go na konwencie, kupcie mu krąg sera.
Byłoby niedbalstwem z mojej strony, gdybym nie podziękował Tomowi Doherty’emu za to, że pozwolił mi napisać tę książkę. Jedynie wiara Toma w ten projekt sprawiła, że mogłem sobie pozwolić na napisanie powieści o takiej objętości, do tego osobiście zadzwonił do Michaela Whelana, namawiając go do stworzenie okładki. Tom dał mi więcej niż zasługuję – przed powieściami tego rodzaju (takiej długości, z tak wieloma ilustracjami) wydawcy uciekają, gdzie pieprz rośnie. Dzięki temu człowiekowi Tor ciągle wydaje takie wspaniałe dzieła.
W końcu poświęcę chwilę cudownej okładce Michaela Whelana. Dla tych, którzy jeszcze nie słyszeli tej historii: jako nastolatek zacząłem czytać powieści fantasy (właściwie w ogóle zacząłem czytać) dzięki pięknym okładkom Michaela Whelana. Ma on niezwykły dar odzwierciedlenia ducha powieści w obrazie – zawsze wiedziałem, że mogę zaufać powieści z jego okładką. Marzyłem, że pewnego dnia będę miał jego dzieło na okładce jednej ze swoich książek. Wydawało mi się to jednak mało prawdopodobne.
Fakt, że w końcu do tego doszło – i to w przypadku tak ważnej dla mnie powieści, nad którą tak długo pracowałem – jest niezwykłym, przyprawiającym o zawrót głowy zaszczytem.Preludium do Archiwum Burzowego Światła
Kalak obszedł kamienną grań i zatrzymał się przed ciałem umierającego skałogrzmota. Ogromna kamienna bestia leżała na boku, przypominające żebra wypustki na jej piersi były połamane i popękane. Potwór kształtem przypominał szkielet, jego nienaturalnie długie kończyny wyrastały z granitowych ramion. Oczy były ciemnoczerwonymi plamami pośrodku twarzy o kształcie strzały, jakby w głębi kamienia płonął ogień. Zgasły.
Nawet po tak wielu stuleciach widok skałogrzmota sprawił, że Kalaka przeszedł dreszcz. Dłoń bestii była wielkości człowieka. Już wcześniej ginął z takich rąk i nie było to przyjemne.
Oczywiście, śmierć rzadko taka była.
Obszedł stwora, ostrożnie stawiając stopy na polu walki. Równina była pełna zniekształconych głazów i skał, wokół niego wznosiły się naturalne kolumny, na ziemi leżały sterty ciał. Rosło tu niewiele roślin.
Skalne granie i kopce nosiły liczne ślady. Zmiażdżone, wypalone odcinki, na których walczyli Mocowiązcy. Z rzadka mijał również popękane, dziwnie ukształtowane wgłębienia – to z nich wyrwały się skałogrzmoty, by dołączyć do walki.
Wiele z otaczających go ciał było ludzkich, lecz równie wiele – nie. Mieszały się różne odcienie krwi. Czerwona. Pomarańczowa. Fioletowa. Choć żadne z widzianych przez niego ciał się nie poruszało, w powietrzu unosiły się niewyraźne dźwięki. Jęki bólu, żałosny płacz. To nie były odgłosy zwycięstwa. Z nielicznych kęp roślinności i stert trupów unosił się dym. Tliły się nawet niektóre skały. Kurzowcy porządnie wykonali swoją pracę.
Ale ja przeżyłem, pomyślał Kalak, unosząc rękę do piersi, gdy pośpiesznie kierował się w stronę miejsca spotkania. Tym razem jednak przeżyłem.
To było niebezpieczne. Kiedy umierał, zostawał odesłany, nie miał wyboru. Jeśli przeżył Spustoszenie, również miał powrócić. Do tego miejsca, którego tak się bał. Do miejsca cierpienia i ognia. A gdyby po prostu zdecydował się... nie pójść?
Niebezpieczne myśli, może zdradzieckie. Pośpiesznie ruszył dalej.
Miejsce spotkania leżało w cieniu dużej formacji skalnej, wznoszącej się ku niebu iglicy. Jak zawsze ich dziesiątka wybrała je przed bitwą. Ci, którzy przeżyją, mieli dotrzeć do tego miejsca. Co dziwne, czekał na niego tylko jeden. Jezrien. Czy pozostała ósemka zginęła? To było możliwe. Ta bitwa była bardzo gwałtowna, jedna z najgorszych. Wróg stawał się coraz bardziej nieustępliwy.
Ale nie. Kalak zmarszczył czoło, kiedy znalazł się u podstawy iglicy. Ujrzał tam siedem wspaniałych mieczy, dumnie wbitych pionowo w skalistą ziemię. Każdy był istnym dziełem sztuki, eleganckim, zdobionym glifami i wzorami. Rozpoznawał każdy z nich. Gdyby ich właściciele zginęli, Ostrza by zniknęły.
Te Ostrza były bronią o mocy wykraczającej nawet poza Ostrza Odprysku. Niezwykłe. Cenne. Jezrien stał przed kręgiem mieczy i spoglądał na wschód.
– Jezrienie?
Postać w bieli i błękicie zwróciła się w jego stronę. Po tak wielu stuleciach Jezrien wciąż wydawał się młody, jakby dopiero osiągnął trzydziesty rok życia. Krótką czarną bródkę nosił starannie przystrzyżoną, choć jego niegdyś piękne szaty były osmalone i splamione krwią. Odwróciwszy się do Kalaka, splótł ręce za plecami.
– Co to takiego, Jezrienie? – spytał Kalak. – Gdzie są pozostali?
– Odeszli. – Głos Jezriena był spokojny, głęboki, władczy. Choć od stuleci nie nosił korony, nadal miał królewskie maniery. Wydawało się, że zawsze wie, co należy zrobić. – Możesz nazwać to cudem. Tym razem zginął tylko jeden z nas.
– Talenel – stwierdził Kalak. Tylko jego Ostrza brakowało.
– Tak. Zginął, broniąc przejścia przy północnym kanale.
Kalak pokiwał głową. Talenel miał tendencję do wybierania z pozoru beznadziejnych bitew i wygrywania ich. Miał również tendencję do umierania w ich trakcie. Wrócił już do miejsca, do którego udawali się między Spustoszeniami. Miejsca koszmarów.
Poczuł, że drży. Kiedy stał się taki słaby?
– Jezrienie, tym razem nie mogę powrócić. – Kalak wyszeptał te słowa, podszedł i chwycił towarzysza za ramię. – Nie mogę.
Poczuł, jak coś w nim pęka. Jak długo to trwało? Stulecia, może tysiąclecia udręki. Tak trudno było to zliczyć. Te ognie, te haki, codziennie od nowa wbijające się w jego ciało. Wypalające skórę jego ręki, później tłuszcz, aż do kości. Czuł ten smród. Na Wszechmocnego, czuł go!
– Zostaw swój miecz – powiedział Jezrien.
– Co takiego?
Jezrien wskazał na krąg Ostrzy.
– Zostałem wybrany, by na ciebie zaczekać. Nie byliśmy pewni, czy przeżyłeś. Podjęto... decyzję. Nadszedł czas końca Przysięgi.
Kalak poczuł ukłucie przerażenia.
– I co się stanie?
– Ishar wierzy, że dopóki jeden z nas jest związany Przysięgą, to może wystarczyć. Istnieje możliwość, że zakończymy cykl Spustoszeń.
Kalak spojrzał nieśmiertelnemu królowi w oczy. Po ich lewej ku niebu wznosił się czarny dym. Zza pleców dochodziły jęki umierających. W oczach Jezriena widział cierpienie i smutek. Może nawet tchórzostwo. To był człowiek, który na nitce wisiał nad krawędzią urwiska.
Wszechmocny w niebiosach, pomyślał Kalak. Ty też się złamałeś? Wszyscy to czuli.
Kalak odwrócił się i zrobił kilka kroków w bok, w stronę niskiej półki wznoszącej się nad polem bitwy.
Leżało tam tak wiele trupów, a między nimi poruszali się żywi. Mężczyźni w prymitywnych strojach, dzierżący włócznie z brązowymi grotami. Pośród nich inni, w błyszczących zbrojach płytowych. Minęła ich grupka czterech mężczyzn w poszarpanych skórach, którzy dołączyli do potężnej postaci w pięknej srebrzystej zbroi płytowej ozdobionej skomplikowanym wzorem. Cóż za kontrast.
Jezrien podszedł do niego.
– Uważają nas za bóstwa – wyszeptał Kalak. – Polegają na nas. Tylko nas mają.
– Mają Świetlistych. To wystarczy.
Kalak pokręcił głową.
– Jego to nie ograniczy. Przeciwnika. Znajdzie sposób, żeby to obejść. Wiesz, że to zrobi.
– Może.
– A Taln? – spytał Kalak. Płonące ciało. Ognie. Ciągłe cierpienie...
– Lepiej, żeby cierpiał jeden człowiek niż dziesięciu – wyszeptał Jezrien.
Wydawał się taki zimny. Jakby światło i ciepło padało na kogoś pełnego honoru i uczciwego, rzucając tę czarną imitację jak cień.
Jezrien wrócił do kręgu mieczy. W jego dłoniach pojawiło się Ostrze, wyłoniwszy się spośród mgły, wilgotne od pary.
– To postanowione, Kalaku. Każdy z nas ruszy w swoją stronę i nie będziemy próbowali się odnaleźć. Musimy zostawić Ostrza. Przysięga się skończyła.
Uniósł miecz i wbił go w ziemię razem z pozostałymi siedmioma. Zawahał się, spoglądając na miecz, pochylił głowę i odwrócił się, jakby zawstydzony.
– Z własnej woli przyjęliśmy na siebie ten ciężar. Możemy więc również go odrzucić.
– A co powiemy ludziom? – spytał Kalak. – Co oni będą mówić o tym dniu?
– To proste – odparł Jezrien, odchodząc. – Powiemy im, że w końcu zwyciężyliśmy. To łatwe kłamstwo. Kto wie, może w końcu okaże się prawdą?
Kalak odprowadzał wzrokiem Jezriena idącego przez spaloną krainę. W końcu przyzwał własne Ostrze i wbił je w kamień obok pozostałej ósemki. Odwrócił się i ruszył w stronę przeciwną niż Jezrien.
A jednak nie mógł nie odwrócić się w stronę kręgu mieczy i jednej luki. Miejsca, w którym powinien znajdować się dziesiąty miecz.
Ten z nich, który zaginął. Ten, którego porzucili.
Wybacz nam, pomyślał Kalak i odszedł.„Zabiliście mnie. Sukinsyny, zabiliście mnie! Gdy słońce wciąż jest gorące, ginę!”.
Zebrane piątego dnia tygodnia Chach miesiąca Betab roku 1171, dziesięć sekund przed śmiercią. Badanym był ciemnooki żołnierz w wieku trzydziestu jeden lat. Próbka uważana jest za wątpliwą.
Pięć lat później
– Umrę, prawda? – spytał Cenn.
Ogorzały weteran obok Cenna odwrócił się i przyjrzał. Weteran nosił krótko przyciętą brodę, która po bokach zaczynała siwieć.
Umrę, pomyślał Cenn, ściskając włócznię. Jej drzewce było śliskie od potu. Umrę. Och, Ojcze Burz, umrę...
– Ile masz lat, synu? – spytał weteran.
Cenn nie pamiętał jego imienia. Trudno było cokolwiek pamiętać, patrząc, jak druga armia ustawia się w szeregach po przeciwnej stronie skalistego pola bitwy. To formowanie szyku wydawało się takie uprzejme. Porządne, zorganizowane. Krótkie włócznie w pierwszych szeregach, długie włócznie i oszczepy dalej, łucznicy po bokach. Ciemnoocy włócznicy mieli wyposażenie podobne do tego, jakie dostał Cenn – skórzana kamizela i długa do kolan spódniczka, prosty stalowy hełm i napierśnik.
Wielu z jasnookich nosiło pełne pancerze. Siedzieli na koniach, straże honorowe otaczały ich napierśnikami, które świeciły rubinowym i szmaragdowym blaskiem. Czy byli wśród nich Odpryskowi? Oświecony Amaram do nich nie należał. A któryś z jego ludzi? A jeśli Cenn musiałby walczyć przeciwko jednemu z nich? Zwykli ludzie nie zabijali Odpryskowych. Zdarzało się to tak rzadko, że przeszło do legendy.
To się naprawdę dzieje, pomyślał z coraz większym przerażeniem. To nie kolejna musztra w obozie. Nie szkolenie na polu, machanie kijami. To było prawdziwe. Uświadomiwszy to sobie – jego serce waliło w piersiach jak przestraszone zwierzątko w klatce, a nogi drżały – Cenn nagle zrozumiał, że jest tchórzem. Nie powinien opuszczać stad! Nie powinien...
– Synu? – odezwał się weteran stanowczym głosem. – Ile masz lat?
– Piętnaście, panie.
– A jak się nazywasz?
– Cenn, panie.
Potężny, brodaty mężczyzna pokiwał głową.
– Ja mam na imię Dallet.
– Dallet – powtórzył Cenn, nadal wpatrując się w armię przeciwnika. Było ich tak wielu! Całe tysiące. – Umrę, prawda?
– Nie. – Dallet miał szorstki głos, co jakimś sposobem działało uspokajająco. – Nic ci się nie stanie. Patrz prosto przed siebie. Trzymaj się z oddziałem.
– Ale miałem niecałe trzy miesiące szkolenia! – Mógłby przysiąc, że słyszał cichy brzęk pancerzy lub tarcz przeciwnika. – Ledwie trzymam tę włócznię. Ojcze Burz, jestem martwy. Nie mogę...
– Synu – przerwał mu Dallet, łagodnie, lecz stanowczo. Uniósł dłoń i położył ją na ramieniu Cenna. Krawędź dużej okrągłej tarczy, która wisiała na jego plecach, odbijała światło. – Nic ci się nie stanie.
– Skąd wiesz? – Zabrzmiało to jak błaganie.
– Ponieważ, chłopcze, jesteś w oddziale Kaladina Burzą Błogosławionego.
Pobliscy żołnierze pokiwali głowami.
Za nimi kolejne grupy żołnierzy ustawiały się w szyku – całe tysiące. Cenn znajdował się na samym przodzie, z liczącym około trzydziestu ludzi oddziałem Kaladina. Dlaczego został w ostatniej chwili przeniesiony do nowego oddziału? Miało to coś wspólnego z obozową polityką.
Dlaczego ten oddział znajdował się na pierwszej linii, gdzie musiało być najwięcej ofiar? Małe strachospreny – jak krople fioletowej mazi – zaczęły wyłazić z ziemi i zbierać się wokół jego stóp. W chwili paniki prawie upuścił włócznię i uciekł. Dallet zacisnął dłoń na jego ramieniu. Spoglądając w spokojne ciemne oczy starszego mężczyzny, Cenn się zawahał.
– Odlałeś się, zanim ustawiliśmy się w szyku? – spytał Dallet.
– Nie miałem czasu...
– Zrób to teraz.
– Tutaj?
– Jeśli tego nie zrobisz, mocz popłynie ci po nodze podczas walki, co cię rozproszy, może nawet zabije. Zrób to.
Zażenowany Cenn podał Dalletowi włócznię i opróżnił pęcherz na kamienie. Kiedy skończył, spojrzał z ukosa na pozostałych. Żaden z żołnierzy Kaladina nie uśmiechał się złośliwie. Stali spokojnie z włóczniami u boku i tarczami na plecach.
Wróg był już prawie gotów. Między oboma wojskami znajdowało się pole płaskiej śliskoskały, zadziwiająco równe i gładkie, na którym jedynie z rzadka wyrastały skałopąki. Byłoby z niego świetne pastwisko. Ciepły wiatr uderzał w twarz Cenna, niosąc ze sobą wilgotny aromat arcyburzy ostatniej nocy.
– Dallet! – zawołał ktoś.
Między szeregami szedł mężczyzna, niosący krótką włócznię, do której drzewca przymocowano dwie skórzane pochwy na noże. Był młody, najwyżej cztery lata starszy od samego Cenna, ale wyższy o kilkanaście palców nawet od Dalleta. Nosił prostą skórznię włócznika, ale pod nią parę ciemnych spodni. To nie było dozwolone.
Jego typowe dla Alethich czarne włosy sięgały mu do ramion i kręciły się, a oczy były ciemnobrązowe. Węzły z białego sznura na ramionach kamizeli świadczyły, że jest dowódcą oddziału.
Trzydziestu mężczyzn wokół Cetta wyprostowało się i uniosło włócznie w pozdrowieniu. To jest Kaladin Burzą Błogosławiony, pomyślał z niedowierzaniem Cenn. Ten młodzik?
– Dallecie, wkrótce będziemy mieli nowego rekruta – powiedział Kaladin. Miał mocny głos. – Musisz... – Urwał, kiedy zobaczył Cenna.
– Trafił tu przed kilkoma minutami, panie – odparł z uśmiechem Dallet. – Zacząłem go przygotowywać.
– Dobra robota. Zapłaciłem spore pieniądze, żeby wyciągnąć tego chłopaka od Gare. Tamten jest tak niekompetentny, że właściwie walczy dla przeciwnika.
Co takiego? – pomyślał Cenn. Dlaczego ktoś miałby za mnie zapłacić?
– A co sądzisz o polu? – spytał Kaladin.
Kilku pozostałych włóczników uniosło dłonie, by osłonić oczy przed słońcem, i przyjrzało się skałom.
– Tamto zagłębienie obok dwóch głazów daleko po prawej? – spytał Dallet.
Dowódca pokręcił głową.
– Zbyt trudno znaleźć oparcie dla stóp.
– Ano. Możliwe. A tamto niskie wzgórze po tamtej stronie? Wystarczająco daleko, żeby uniknąć pierwszej salwy, wystarczająco blisko, by nie wysforować się za bardzo naprzód.
Kaladin pokiwał głową, choć Cenn nie widział, o czym rozmawiają.
– Wygląda nieźle.
– Czy reszta waszej bandy to usłyszała?! – krzyknął Dallet.
Mężczyźni unieśli wyżej włócznie.
– Miej nowego na oku, Dallecie – powiedział Kaladin. – Jeszcze nie zna znaków.
– Oczywiście – odparł z uśmiechem weteran.
Uśmiech! Jak on mógł się uśmiechać? Wróg zadął w rogi. Czy to znaczyło, że byli gotowi? Choć Cenn przed chwilą opróżnił pęcherz, poczuł strużkę moczu na nodze.
– Nie cofajcie się – powiedział Kaladin, po czym pobiegł dalej, by porozmawiać z dowódcą kolejnego oddziału. Łucznicy po obu stronach przygotowali się do strzału.
– Nie martw się, synu – powiedział Dallet. – Nic nam nie będzie. Dowódca Kaladin jest szczęściarzem.
Żołnierz po drugiej stronie Cenna pokiwał głową. Był chudym, rudowłosym Vedenem, jego opalona skóra miała ciemniejszy odcień niż skóra Alethich. Dlaczego walczył w ich armii?
– Zgadza się. Kaladin jest burzą błogosławiony, na pewno. W ostatniej bitwie utraciliśmy... ile, jednego żołnierza?
– Ale ktoś jednak zginął – zauważył Cenn.
Dallet wzruszył ramionami.
– Ludzie zawsze giną. Nasz oddział poniósł najmniejsze straty. Zobaczysz.
Kaladin skończył naradę z drugim dowódcą, po czym powrócił do swojego oddziału. Choć nosił krótką włócznię – przeznaczoną do trzymania jedną ręką, by w drugiej móc trzymać tarczę – jego broń była o dłoń dłuższa niż włócznie pozostałych.
– Przygotować się! – zawołał Dallet.
W przeciwieństwie do innych dowódców oddziałów, Kaladin nie cofnął się do szeregu, lecz stał przed swoim oddziałem.
Otaczający Cenna mężczyźni poruszyli się, wyraźnie podekscytowani. To samo uczyniła cała wielka armia, bezruch ustąpił zapałowi. Setki poruszających się stóp, uderzających tarcz, brzęczących klamer. Kaladin pozostał bez ruchu, wpatrując się w armię przeciwnika.
– Spokojnie – powiedział, nie odwracając się.
Z tyłu minął ich jasnooki oficer na koniu.
– Bądźcie gotowi do walki! Chcę ich krwi, żołnierze. Walczcie i zabijajcie!
– Spokojnie – powtórzył Kaladin, kiedy mężczyzna ich minął.
– Bądź gotów do biegu – powiedział Dallet Cennowi.
– Biegu? Ale szkolono nas, by maszerować w szyku! Nie wyrywać się z niego!
– Pewnie – zgodził się weteran. – Ale większość z żołnierzy nie jest lepiej wyszkolona od ciebie. Ci, którzy dobrze walczą, zostają wysłani na Strzaskane Równiny, do walki z Parshendimi. Kaladin próbuje wyszkolić nas na tyle, byśmy też się tam udali i walczyli za króla. – Dallet wskazał na szeregi żołnierzy. – Większość z nich się wyrwie i ruszy do ataku. Jasnoocy nie są wystarczająco dobrymi dowódcami, by utrzymać ich w szyku. Dlatego zostań z nami i biegnij.
– Czy mam przygotować tarczę?
Wokół oddziału Kaladina inni żołnierze zdejmowali tarcze z pleców. Ale ludzie Kaladina pozostawili je na miejscu.
Nim Dallet zdążył odpowiedzieć, z tyłu zagrzmiał róg.
– Ruszaj! – powiedział Dallet.
Cenn nie miał wielkiego wyboru. Cała armia zaczęła się poruszać z łoskotem wojskowych butów. Jak przewidział weteran, równy marsz nie potrwał długo. Niektórzy żołnierze zaczęli ryczeć, okrzyki podchwycili pozostali. Jasnoocy kazali im ruszać, biec, walczyć. Szyk się rozpadł.
Kiedy to się stało, oddział Kaladina zerwał się i ruszył biegiem naprzód. Cenn z trudem dotrzymywał im kroku, spanikowany i przerażony. Ziemia nie była tak gładka, jak mu się wydawało, i omal nie potknął się o ukryty skałopąk, z pędami wciągniętymi do skorupy.
Wyprostował się i biegł dalej, trzymając włócznię w ręce. Tarcza odbijała się od pleców. Armia przeciwnika również się ruszyła, ich żołnierze nacierali przez pole. Nie widział żadnego równego szyku ani prostych szeregów. Sytuacja w niczym nie przypominała tego, czego go uczono.
Cenn nawet nie wiedział, kim jest przeciwnik. Jeden z właścicieli ziemskich wtargnął na terytorium Oświeconego Amarama – ziemię, która należała do arcyksięcia Sadeasa. To była potyczka na granicy i Cenn sądził, że walczą z innym księstwem Alethich. Dlaczego walczyli między sobą? Może król by to powstrzymał, ale znajdował się na Strzaskanych Równinach, szukając zemsty za śmierć króla Gavilara przed pięciu laty.
Wróg miał wielu łuczników. Panika Cenna osiągnęła szczyt, kiedy pierwsza chmura strzał uniosła się w powietrze. Znów się potknął, kusiło go, żeby sięgnąć po tarczę. Ale Dallet chwycił go za ramię i pociągnął naprzód.
Setki strzał wzniosły się w niebo, zasłaniając słońce. Wspięły się na szczyt łuku i spadły, niczym węgorze niebieskie na ofiary. Żołnierze Amarama unieśli tarcze. Ale nie oddział Kaladina.
Cenn wrzasnął.
A strzały spadły na środkowe szeregi armii Amarama, za ich plecami. Nie przerywając biegu, Cenn obejrzał się przez ramię. Strzały spadały za nim. Żołnierze krzyczeli, strzały łamały się o tarcze, jedynie kilka wylądowało w pobliżu pierwszych szeregów.
– Dlaczego?! – krzyknął do Dalleta. – Skąd wiedziałeś?
– Chcą, żeby strzały trafiły tam, gdzie tłoczy się najwięcej żołnierzy – odparł potężny mężczyzna. – Gdzie mają największe szanse wbić się w ciało.
Kilka innych grupek biegnących na przedzie nie uniosło tarcz, ale większość biegła niezręcznie z tarczami uniesionymi pod kątem do nieba, obawiając się strzał, które na nich nie spadały. To ich spowalniało i ryzykowali, że zostaną stratowani przez żołnierzy z tyłu, w których rzeczywiście trafiały strzały. Cenna i tak kusiło, żeby podnieść tarczę – czuł się niewłaściwie, biegnąc bez niej.
Druga salwa trafiła w cel i ludzie zaczęli krzyczeć z bólu. Oddział Kaladina przebijał się w stronę wrogich żołnierzy, z których część umierała od strzał łuczników Amarama. Cenn słyszał, jak przeciwnik wydaje okrzyki wojenne, widział ich twarze. Nagle oddział Kaladina zatrzymał się i ustawił w ciasnym szyku. Dotarli do niewielkiego wzniesienia, które Kaladin i Dallet wybrali wcześniej.
Weteran chwycił Cenna i wepchnął go w sam środek szyku. Ludzie Kaladina opuścili włócznie i wyciągnęli tarcze w chwili, kiedy wrogowie ruszyli w ich stronę. Przeciwnik nie nacierał w szyku, nie utrzymywał długich włóczni na tyłach, a krótkich włóczni na przedzie. Wszyscy biegli razem, wrzeszcząc gorączkowo.
Cenn niezgrabnie zdjął tarczę z pleców. Rozległ się trzask włóczni, kiedy oddziały zaczęły walkę. Grupa wrogich włóczników podbiegła do oddziału Kaladina, być może pragnąc zyskać przewagę wysokości. Trzy tuziny atakujących zachowały pewien szyk, choć nie tak ścisły, jak ludzie Kaladina.
Wrogowie wydawali się zdecydowani, by nadrobić to gorliwością – wyli i wrzeszczeli w furii, nacierając na oddział Kaladina. Ludzie Kaladina utrzymali się jednak w szyku, chroniąc Cenna, jakby był jasnookim, a oni jego strażą honorową. Dwie siły zderzyły się z trzaskiem metalu o drewno, tarczy o tarczę. Cenn się skulił.
Wszystko skończyło się w mgnieniu oka. Wrogi oddział wycofał się, pozostawiając na skałach dwóch zabitych. Oddział Kaladina nie poniósł żadnych strat. Utrzymali najeżony włóczniami szyk w kształcie litery V, choć jeden z żołnierzy cofnął się i wyciągnął bandaż, by opatrzyć ranę uda. Ranny był masywny i barczysty. Klął, ale rana nie wydawała się poważna. Wkrótce znów się wyprostował, ale nie powrócił na swoje miejsce. Przeszedł na jeden koniec V, w bardziej chronione miejsce.
Na polu bitwy panował chaos. Dwie armie zmieszały się ze sobą, powietrze wypełniały brzęki, trzaski i krzyki. Wiele z oddziałów rozpadało się, ich członkowie biegali od jednej potyczki do drugiej. Poruszali się jak myśliwi, trzy lub czteroosobowe grupki wyszukiwały samotne jednostki i spadały na nie brutalnie.
Oddział Kaladina utrzymywał pozycję, atakując jedynie te oddziały przeciwnika, które zbytnio się zbliżyły. Czy tak naprawdę wyglądała bitwa? Szkolenie przygotowało Cenna do walki w długich szeregach, ramię przy ramieniu. Nie na taki bezład, tak brutalne pandemonium. Dlaczego inni nie utrzymali się w szyku?
Prawdziwych żołnierzy tu nie ma, pomyślał Cenn. Walczą w prawdziwej bitwie na Strzaskanych Równinach. Nic dziwnego, że Kaladin chce, by jego oddział tam trafił.
Wszędzie błyszczały włócznie, trudno było odróżnić przyjaciela od wroga, mimo symboli na napierśnikach i kolorowej farby na tarczach. Pole bitwy rozpadło się na setki malutkich grupek, jak tysiące wojen jednocześnie.
Po kilku pierwszych wymianach ciosów Dallet wziął Cenna za ramię i ustawił go w szeregu na samym końcu litery V. Cenn jednak okazał się bezużyteczny. Kiedy oddział Kaladina walczył z przeciwnikami, opuściło go całe wyszkolenie. Wielkiego wysiłku wymagało od niego powstrzymanie się od ucieczki, trzymanie włóczni wystawionej na zewnątrz i zachowanie groźnego wyglądu.
Przez większość godziny oddział Kaladina utrzymywał niewielkie wzgórze, walcząc ramię przy ramieniu. Dowódca często opuszczał swoje miejsce na przedzie, biegał w różne strony i w dziwnym rytmie uderzał włócznią w tarczę.
To znaki, zorientował się Cenn, kiedy oddział Kaladina przeszedł od litery V w okrąg. Wrzaski umierających i krzyki niezliczonych żołnierzy sprawiały, że właściwie nie dało się usłyszeć głosu jednej osoby. Ale ostry brzęk włóczni o metalową płytę na tarczy Kaladina brzmiał wyraźnie. Za każdym razem, kiedy zmieniali szyk, Dallet chwytał Cenna za ramię i kierował nim.
Oddział Kaladina nie gonił za maruderami. Pozostawał w defensywie. A choć kilku żołnierzy odniosło rany, żaden nie zginął. Ich oddział był zbyt przerażający dla mniejszych grupek, a większe jednostki wroga wycofywały się po kilku wymianach ciosów, szukając łatwiejszego przeciwnika.
W końcu coś się zmieniło. Kaladin odwrócił się i wpatrzył w przypływy i odpływy pola bitwy. Uniósł włócznię i uderzył nią w tarczę w szybkim rytmie, którego wcześniej nie używał. Dallet chwycił Cenna za ramię i odciągnął go od pagórka. Dlaczego mieli go teraz porzucić?
Wtedy właśnie większe siły Amarama załamały się pod naporem wroga, a żołnierze rozproszyli. Cenn nie miał pojęcia, jak źle wyglądała sytuacja jego armii w tej części bitwy. Kiedy oddział Kaladina się wycofywał, mijali wielu rannych i umierających, chłopakowi aż zrobiło się niedobrze. Żołnierze mieli głębokie rany, ich wnętrzności wylewały się na zewnątrz.
Nie miał czasu na przerażenie – ucieczka szybko zmieniła się w pogrom. Dallet zaklął, a Kaladin znów uderzył w tarczę. Ich oddział zmienił kierunek, ruszając na wschód. Tam, jak zauważył Cenn, nadal trzymała się większa grupa żołnierzy Amarama.
Wróg jednak widział, że ich szeregi się załamują, i to dodało mu odwagi. Ruszyli naprzód w dużych grupkach, niczym dzikie ostrogary polujące na rozproszone wieprze. Nim oddział Kaladina zdołał przebyć połowę pola trupów i umierających, drogę odcięła im duża grupa wrogich żołnierzy. Kaladin niechętnie uderzył w tarczę. Oddział zwolnił.
Cenn poczuł, że jego serce zaczyna bić szybciej. W pobliżu ginął oddział żołnierzy Amarama – mężczyźni zataczali się i padali, krzyczeli i próbowali uciec. Wrogowie używali włóczni jak szpikulców, zabijając leżących na ziemi jak kremliki.
Ludzie Kaladina zderzyli się z wrogiem z trzaskiem włóczni i tarcz. Ciała napierały na siebie ze wszystkich stron, Cenn został obrócony. Pośród towarzyszy i wrogów, umierających i zabijanych, chłopak poczuł się oszołomiony. Tak wielu ludzi biegnących w tak wielu kierunkach!
Spanikował, próbując znaleźć bezpieczne miejsce. Grupa żołnierzy w pobliżu nosiła mundury Alethich. Oddział Kaladina. Cenn pobiegł do nich, ale kiedy niektórzy odwrócili się w jego stronę, z przerażeniem zorientował się, że ich nie poznaje. To nie był oddział Kaladina, ale nieduża grupka nieznanych mu żołnierzy utrzymująca nierówny szyk. Ranni i przerażeni, rozproszyli się w chwili, kiedy zbliżył się do nich wrogi oddział.
Cenn zamarł, trzymając włócznię spoconą dłonią. Żołnierze wroga nacierali na niego. Instynkt kazał mu uciekać, ale widział przecież tak wielu ludzi zabijanych jeden po drugim. Musiał stanąć! Musiał stawić im czoła! Nie mógł uciec, nie mógł...
Wrzasnął i pchnął włócznią w stronę pierwszego żołnierza. Tamten swobodnie odepchnął jego broń na bok swoją tarczą, po czym wbił krótką włócznię w udo Cenna. Ból był palący, tak bardzo palący, że krew wypływająca na jego nogę wydawała się w porównaniu z nim zimna. Cenn jęknął.
Żołnierz wyrwał broń. Cenn zatoczył się do tyłu, upuścił włócznię i tarczę. Upadł na skalistą ziemię, rozchlapując krew innego żołnierza. Jego wróg wysoko uniósł włócznię, górująca sylwetka na tle czystego błękitu nieba, gotów wbić ją w serce Cenna.
I wtedy pojawił się on.
Dowódca. Burzą Błogosławiony. Włócznia Kaladina pojawiła się jakby znikąd, w ostatniej chwili powstrzymując cios, który miał zabić Cenna. Kaladin ustawił się przed chłopakiem, samotnie, przeciwko sześciu włócznikom. Nawet nie zadrżał. Ruszył do natarcia.
Wszystko działo się tak szybko. Kaladin podciął mężczyznę, który pchnął Cenna. W chwili, kiedy ten padał, dowódca wyciągnął rękę i wysunął nóż z jednej z pochew przymocowanych do włóczni. Szarpnął dłonią, a wtedy nóż zabłysł i wbił się w udo drugiego wroga. Mężczyzna opadł z wrzaskiem na kolano.
Trzeci żołnierz zamarł, patrząc na powalonych towarzyszy. Kaladin odepchnął rannego wroga na bok i wbił włócznię w brzuch trzeciego mężczyzny. Czwarty padł z nożem w oku. Kiedy Kaladin chwycił za to ostrze? Dowódca obracał się między pozostałymi dwoma, jego włócznia rozmywała się w powietrzu, poruszał nią jak kijem. Przez chwilę Cennowi wydawało się, że widzi coś otaczającego ich dowódcę. Zniekształcenie powietrza, jakby sam wiatr stał się widzialny.
Straciłem tak wiele krwi. Wypływa tak szybko...
Kaladin obracał się, odpierając ataki, i dwaj ostatni włócznicy padli na ziemię z bulgotem, który Cennowi wydał się pełen zaskoczenia. Powaliwszy wszystkich wrogów, Kaladin odwrócił się i ukląkł przy Cennie. Dowódca odłożył włócznię, wyciągnął z kieszeni pasek białej tkaniny i szybko owinął nim mocno udo Cenna. Robił to ze swobodą kogoś, kto wiele razy opatrywał rany.
– Kaladinie, panie! – powiedział Cenn, wskazując na jednego z żołnierzy, których Kaladin ranił.
Żołnierz wroga podniósł się, trzymając się za nogę. W tej samej chwili jednak pojawił się zwalisty Dallet i tarczą pchnął mężczyznę na ziemię. Dallet nie zabił rannego, lecz pozwolił mu się odczołgać bez broni.
Reszta oddziału dotarła na miejsce i otoczyła Kaladina, Dalleta i Cenna kręgiem. Dowódca wstał i uniósł włócznię do ramienia. Dallet podał mu noże, które wyciągnął z ciał zabitych.
– Zmartwiłeś mnie, panie – powiedział Dallet. – Kiedy tak odbiegłeś.
– Wiedziałem, że ruszycie za mną – odparł Kaladin. – Podnieście czerwoną flagę. Cyn, Korater, wracacie z chłopakiem. Dallet, zostań tutaj. Szeregi Amarama wybrzuszają się w tamtą stronę. Wkrótce będziemy bezpieczni.
– A ty, panie? – spytał weteran.
Kaladin rozejrzał się po polu walki. Pośród wrogich szeregów utworzyła się luka, w której ukazał się mężczyzna na białym koniu, wymachujący potężną maczugą. Miał na sobie pełną zbroję płytową, wypolerowaną i emanującą srebrnym blaskiem.
– Odpryskowy – powiedział Cenn.
Dallet prychnął.
– Nie, Ojcu Burz niech będą dzięki. Jedynie jasnooki oficer. Odpryskowi są zbyt cenni, by marnować ich na niewielkie graniczne konflikty.
Kaladin wpatrywał się w jasnookiego z widoczną nienawiścią. Takiej samej nienawiści był pełen ojciec Cenna, kiedy mówił o złodziejach chulli, i jego matka, gdy ktoś wspomniał o Kusiri, która uciekła z synem szewca.
– Panie? – odezwał się z wahaniem Dallet.
– Pododdział drugi i trzeci, kleszcze – powiedział Kaladin ostro. – Zdejmujemy oświeconego z jego tronu.
– Jesteś pewien, że to rozsądne, panie? Mamy rannych.
Kaladin odwrócił się w stronę Dalleta.
– To jeden z oficerów Hallawa. To może być on.
– Nie wiemy tego, panie.
– Tak czy inaczej, jest dowódcą batalionu. Jeśli zabijemy oficera o tak wysokiej randze, wszyscy z pewnością znajdziemy się w kolejnej grupie wysłanej na Strzaskane Równiny. Bierzemy go. – Jego oczy się zamgliły. – Wyobraź to sobie, Dallecie. Prawdziwi żołnierze. Obóz wojskowy pełen dyscypliny i uczciwi jasnoocy. Miejsce, w którym nasza walka będzie miała sens.
Dallet westchnął, lecz pokiwał głową. Kaladin machnął w stronę grupki swoich żołnierzy – ruszyli biegiem przez pole. Mniejsza grupka, w tym Dallet, została z tyłu z rannymi. Jeden z nich – chudy mężczyzna, w którego czarnych włosach znajdowały się nieliczne jasne pasma, świadczące o domieszce obcej krwi – wyciągnął z kieszeni długą czerwoną wstęgę i przywiązał ją do włóczni. Uniósł ją wysoko, pozwalając, by wstążka załopotała na wietrze.
– To wezwanie dla biegaczy, by znieśli naszych rannych z pola walki – wyjaśnił Dallet Cennowi. – Wkrótce cię stąd wydostaniemy. Byłeś bardzo dzielny, stawiając czoło tamtej szóstce.
– Ucieczka wydawała mi się głupia – odparł Cenn, próbując nie myśleć o pulsowaniu w nodze. – Na polu bitwy jest tak wielu rannych, jak możemy wierzyć, że biegacze przyjdą po nas?
– Dowódca Kaladin ich przekupił – stwierdził Dallet. – Zazwyczaj zabierają tylko jasnookich, ale biegaczy jest więcej niż jasnookich rannych. Dowódca przeznacza większość żołdu na łapówki.
– Ten oddział rzeczywiście jest inny – zauważył Cenn, czując zawroty głowy.
– Mówiłem ci.
– Nie ze względu na szczęście, tylko wyszkolenie.
– To jedno. Po drugie, wiemy, że jeśli zostaniemy ranni, Kaladin ściągnie nas z pola walki. – Przerwał, obejrzał się przez ramię. Jak przewidział Kaladin, szeregi wojsk Amarama odzyskiwały pole.
Konny jasnooki oficer przeciwnika energicznie machał maczugą. Grupka jego straży honorowej skierowała się w bok, walcząc z pododdziałami Kaladina. Jasnooki skręcił. Miał hełm bez przyłbicy, rozszerzający się do dołu i ozdobiony wielkim pióropuszem. Cenn nie widział jego oczu, ale wiedział, że są niebieskie albo zielone, może żółte lub jasnoszare. Był oświeconym, wybranym w chwili narodzin przez Heroldów, jego przeznaczeniem zaś była władza.
Beznamiętnie przyglądał się tym, którzy walczyli w pobliżu. I wtedy jeden z noży Kaladina trafił go w oko.
Oświecony wrzasnął i osunął się z siodła, a Kaladin jakimś sposobem prześlizgnął się między żołnierzami i rzucił się na niego z uniesioną włócznią.
– Tak, to dzięki wyszkoleniu – powiedział Dallet, potrząsając głową. – Ale przede wszystkim dzięki niemu. Walczy jak burza i myśli dwa razy szybciej od pozostałych. Sposób, w jaki czasami się porusza...
– Opatrzył mi nogę – stwierdził Cenn.
Zorientował się, że gada bzdury z powodu utraty krwi. Po co zwracać uwagę na opatrzoną ranę? To przecież coś zwyczajnego.
Dallet jedynie pokiwał głową.
– Wie dużo o ranach. Umie też czytać glify. Dziwny z naszego dowódcy człowiek, jak na ciemnookiego włócznika. – Odwrócił się do Cenna. – Ale ty powinieneś oszczędzać siły, synu. Dowódca nie będzie zachwycony, jeśli cię utracimy, nie po tym, ile za ciebie zapłacił.
– Dlaczego? – spytał Cenn.
Na polu bitwy zrobiło się ciszej, jakby wielu z umierających ochrypło już od krzyków. Niemal wszyscy ich otaczający byli sojusznikami, ale Dallet wciąż się rozglądał, by się upewnić, że żaden wróg nie spróbuje zaatakować rannych Kaladina.
– Dlaczego, Dallecie? – powtórzył Cenn. Czuł, że to bardzo ważne. – Dlaczego ściągnął mnie do oddziału? Dlaczego właśnie mnie?
Weteran pokręcił głową.
– Taki po prostu jest. Nienawidzi myśli o tym, że dzieciaki takie jak ty, ledwie wyszkolone, trafiają na pole bitwy. Od czasu do czasu znajduje jednego i ściąga go do naszego oddziału. Dobre pół tuzina z naszych ludzi było kiedyś jak ty. – Oczy Dalleta zamgliły się. – Sądzę, że mu kogoś przypominasz.
Cenn spojrzał na swoją nogę. Bólospreny – jak małe pomarańczowe dłonie o nienaturalnie długich palcach – pełzały wokół niego, reagując na jego cierpienie. Zaczęły się odwracać i ruszać w inne strony, wyszukując innych rannych. Ból Cenna osłabł, jego noga – całe ciało – była odrętwiała.
Odchylił się do tyłu i wpatrzył w niebo. Słyszał odległy grzmot. To wydawało mu się dziwne, niebo było bezchmurne.
Dallet zaklął.
Cenn odwrócił się, a wstrząs wytrącił go z otępienia. W ich stronę galopował potężny czarny koń niosący jeźdźca w błyszczącym pancerzu, który jakby emanował blaskiem. Ten pancerz był gładki – żadnej kolczugi pod spodem, jedynie mniejsze płytki, niewiarygodnie skomplikowane. Postać nosiła pozbawiony ozdób hełm, a pancerz był pozłacany. W jednej ręce trzymał potężne ostrze. Nie było proste jak zwyczajny miecz, lecz zakrzywione, a tępą stronę zdobiły wyżłobienia, jak falę. Całą długość klingi pokrywały grawerunki.
Był piękny. Jak dzieło sztuki. Cenn nigdy nie widział Odpryskowego, ale od razu wiedział, z kim ma do czynienia. Jak mógł pomylić zwykłego jasnookiego w zbroi z jedną z tych majestatycznych istot?
Czy Dallet nie twierdził, że na tym polu bitwy nie będzie Odpryskowych? Weteran podniósł się i wezwał pododdział do zbiórki. Cenn nie ruszył się z miejsca. Rana nogi nie pozwoliłaby mu się podnieść.
Kręciło mu się w głowie. Ile krwi stracił? Z trudem myślał.
Tak czy inaczej, nie mógł walczyć. Przeciwko czemuś takiemu się nie walczyło. Słońce odbijało się od błyszczącego pancerza. I to wspaniałe, ozdobne, wijące się ostrze. Zupełnie jakby... jakby sam Wszechmocny przyjął tę postać, by przejść po polu bitwy.
A czemu ktoś miałby walczyć przeciwko Wszechmocnemu?
Cenn zamknął oczy.