- W empik go
(Nie)dziennik - ebook
(Nie)dziennik - ebook
Dzienniki jednego z najbardziej uznanych polskich aktorów filmowych i teatralnych - Jacka Poniedziałka. To historia walki z nałogiem, perwersyjnym głodem, nienasyconym ego i opresją rzeczywistości. Próba objęcia refleksją świata teatru, rodaków i powracających demonów narodowych.
"Głód przychodzi zwykle po spektaklu. Paląca potrzeba ludzi. Puszczają hamulce. Rozbestwione ego szuka zaspokojenia, kontaktu, głaskania, chuchania i dmuchania, pieszczot, dobrego słowa i czułości. Szuka szaleństwa, znieczulenia, picia, ćpania i seksu. Wszystkiego w nadmiarze. W nasyceniu. Do dna. "
Jacek Poniedziałek – aktor teatralny i filmowy związany z Nowym Teatrem w Warszawie. Absolwent PWST w Krakowie, uczeń Jana Peszka, Krystiana Lupy i Jerzego Stuhra. Przez pięć lat związany z krakowskim Starym Teatrem. Od 1990 roku zagrał w większości polskich spektakli Krzysztofa Warlikowskiego, oprócz tego współpracuje m.in. z Michałem Borczuchem, Krzysztofem Garbaczewskim i Janem Klatą. Zajmuje się także reżyserowaniem spektakli i przekładem literackim.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8947-1 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Głód przychodzi zwykle po spektaklu. Paląca potrzeba ludzi. Puszczają hamulce. Rozbestwione ego szuka zaspokojenia, kontaktu, głaskania, chuchania i dmuchania, pieszczot, dobrego słowa i czułości. Szuka szaleństwa, znieczulenia, picia, ćpania i seksu. Wszystkiego w nadmiarze. W nasyceniu. Do dna.
Kilka nocy temu w tę dziurę bez dna wpompowałem litry prosecco, hojnie zasypałem ją śniegiem, ale jej nie nasyciłem. Później, już gdzie indziej, wlewałem w nią na przemian białe wino i wódkę, okadzałem skrętami. Dalej już nie wiem co, z kim ani gdzie. Nie wiem, jak trafiłem do domu, jak otworzyłem drzwi, jak zdołałem się rozebrać i położyć do łóżka. Opowiadali mi później, że się ekstatycznie bawiłem, bardzo długo sam ze sobą tańczyłem, wszystkich kochałem, wszystkim chciałem pomóc, duszkiem piłem jednego za drugim. A potem upadłem jak kłoda na środku małego, kamiennego parkietu. Dwóch eskortowało moje zwłoki, które wiedzione tajemniczym instynktem trafiły na odpowiednie piętro, znalazły klucze, umieściły je w zamku, a po wylądowaniu w swoim lochu niewdzięcznie wyrzuciły swoich wybawców za drzwi. I znowu upadłem na pysk. Bawić się euforycznie i nawet tego nie pamiętać? Rujnować po nic umęczone ciało i znękaną głowę? Zawalać zajęcia ze studentami, a wieczorem grać spektakle w niemal przedśmiertnym stanie?!
Przeczytałem gdzieś, że urwany film to zatrucie mózgu. Jesteś wtedy zdolny do niezwykłych czynów. Możesz wyznać miłość albo przyznać się do zdrady, nasrać komuś do szafy, albo udzielić mu dużej pożyczki, nasikać do szuflady, albo zarazić się żółtaczką. Możesz też wbiec pod tramwaj, rozbić butelkę na niewinnej głowie, skoczyć z drugiego piętra, możesz zjeść za dużo lekarstw.
Ile razy już myślałem: ile jeszcze razy?
W końcu zadzwoniłem do ośrodka, w którym leczył się znajomy pijak.
Pytia mówi, że to niepotrzebne, choć sam nie znosi widoku, kiedy słaniam się i bełkoczę. Denerwuje się i martwi, co łatwo wyczuć mimo jego wystudiowanego dystansu i chłodu. Warlik śmiał się, że grubo przesadzam, może wspomniał coś o fanaberii i modzie…
Karol poparł mnie skwapliwie: ucieszył się, przez kilka dni dzwonił tylko w tej sprawie. Pytał i drążył, bo wie, jak tego potrzebuję. Zna mnie z nocnego szlaku, widział mnie i towarzyszył mi w najbardziej mrocznych okolicach, choć sam był jak niewinne dziecko. Mało i rzadko pił i ćpał, z pewnością też musiał na siebie uważać przez HIV, który drzemie w nim od ćwierć wieku. Teraz jest na przymusowej abstynencji: siedzi w barcelońskim więzieniu, gdzie prowadzi bogate życie towarzyskie. Z młodymi, gorącymi, muskularnymi przestępcami. Są wśród nich oszuści i kombinatorzy, pospolici złodzieje, kieszonkowcy, drobni dilerzy i cwaniacy, ale też mordercy. Lokalne męty, Latynosi, Arabowie i imigranci z Afryki. Trochę się ich boi, ale też podrywa i daje się podrywać. Przez telefon brzmi, jakby tam rządził, co łatwo mogę sobie wyobrazić. Ten człowiek odnajdzie się wszędzie. Jest uroczy, błyskotliwy i uparty, więc każdego owinie sobie wokół palca.(2) Nowy Jork
Wieczorem próba do projektu Białoszewski/Ginsberg VR. Spotykamy się w gronie rezydentów z Nowego Teatru w składzie: ja, Smagi (Paweł Smagała) i pomysłodawca projektu – Krzysiek Garbaczewski. Oprócz nas kilkoro Amerykanów, mieszkający na stałe w Nowym Jorku Zbyszek Bzymek – polski dramaturg i performer (ukończył reżyserię w łódzkiej filmówce) oraz grupa artystów wizualnych po krakowskiej ASP. Nazywamy ich „dziećmi”, wspólnie z Krzyśkiem tworzą Dream Adoption Society, kolektyw zajmujący się między innymi sztuką w Virtual Reality. Nasze spotkania odbywają się w The Performing Garage, off-off-broadwayowym teatrze i stałej siedzibie The Wooster Group. Większość ludzi kojarzy tę grupę z grającym u nich kiedyś Willemem Dafoe. Garaż to mała, ciemna buda na Soho, z ultraprofesjonalną ekipą techniczną, trochę rozhisteryzowaną na punkcie świętości ich zasad. Niemcy to przy nich pikuś. Na drugiej próbie Garbuś poprosił mnie, żebym pisał tajny dziennik, rodzaj wariacji na temat Tajnego dziennika Mirona Białoszewskiego, który chciałby wykorzystać w spektaklu. Mam na to cztery tygodnie, bo tyle tu potrwają próby. Przedstawienie zagramy sześć razy.
W tym mieście niełatwo się skupić. Na kurwidołku ruch jak w ulu: gołe torsy, sprężyste pośladki, tatuaże i piercingi, mocne uda, sportowe łydki, gęste zarośla i precyzyjnie wygolone gładkości. Jeden fotograf chce się umówić na sesję, bo mam „so interesting face”.
– Sztuka i seks w jednym?
– Nie, na początku tylko sztuka.
Myślę: „Czemu nie? W końcu to artysta nowojorski”. Ale się urwało.
Znalazłem fajny basen pod chmurką, blisko naszego mieszkania, też na Williamsburgu. Duży, z rześką, czystą wodą. I za darmo! Tyle że czynny tylko przez dwie godziny rano i może ze trzy po południu. Na miejscu duża plansza:
ZAKAZ ZABAW ZE WSTRZYMYWANIEM ODDECHU.
SERIA GŁĘBOKICH WDECHÓW
TUŻ PRZED ZANURZENIEM
GROZI ŚMIERCIĄ!(3) Nowy Jork
Dziś w Garażu otwarty pokaz Locus Solus, czyli VR tripa Garbusia i dzieci. (Swoją drogą intermedia na krakowskiej ASP to wylęgarnia wolności seksualnej!)
Przyszła Elizabeth LeCompte, szefowa The Wooster Group, z taką drugą – są chyba hetero, ale zrobiły na mnie wrażenie dwóch neurotycznych lesbijek. Spore poruszenie w naszej lesbijskiej grupce, ale może to majestat władzy tak podziałał. W każdym razie stare wyszły zachwycone. Zbyszek wił się przy nich jak piskorz, taka silna osobowość, a tak się tu kurwił. Garbuś nigdy tego nie robi, zaperza się jak primadonna, rzuci czasem: „Żryj swoje rzygi sam”, ale kurwić się nie lubi albo nie umie. Zachowuje się szczerze, naturalnie. Dla jednych jest królem chaosu, dla innych uroczym chłopcem, dla jeszcze innych geniuszem i wizjonerem, a dla mnie tym wszystkim naraz.
Sam kiedyś kurwiłem się przed Isabelle Huppert, choć wtedy wydawało mi się, że jestem po prostu miły. Stała jak sztywna decha na bankiecie po naszym paryskim występie, a to ja jej dziękowałem i składałem hołdy, bo naprawdę lubię ją w filmach (głównie Hanekego). Wyszło niezręcznie, bo ona ani słowa o naszym spektaklu, żadnego „dziękuję” albo „pocałuj mnie w dupę”. Nic. Stała milcząca i tylko się tak tajemniczo, smutno uśmiechała. Nawet kiedy powiedziałem jej, że jest fascynującą artystką, ani jedna z miliona zmarszczek na jej twarzy nie drgnęła. Uciekłem pod pretekstem pustego kieliszka i znielubiłem. Ale dała mi lekcję niekurwienia. Czasem się udaje.(4) Kraków
Na festiwalu Boska Komedia gramy Kino moralnego niepokoju. Przedwczoraj, po pierwszym i napiętym, bo konkursowym spektaklu, piliśmy w Bunkrze. Potem pojechaliśmy na domówkę w willi pod miastem z dalszym piciem, jaraniem skrętów i wciąganiem ścierwa. Wróciłem do hotelu sam, ale nad ranem dotarł do mnie inny uczestnik tej rzeźni, zawsze gotowy na wszystko chłopak z innego teatru. Znam go od kilku lat: przenikliwe spojrzenie, niewinna twarz o uśmiechu bad boya, szczupłe, perfekcyjne ciało, ciemne krótkie włosy, kolczyk, duże białe zęby, niski dźwięczny głos. Jego uroda zwykle sprawiała, że brakowało mi śmiałości. Picie i wciąganie dodało nam obu animuszu. Choć jemu raczej go nie brakowało, bo on jest z tych, co biorą, kogo chcą.
Od jutra zaczynam odwyk pod Krakowem. Chciałem tam pojechać po chociaż tygodniu czystości, ale znowu nie wyszło. Na wczorajszym przedstawieniu byłem zombie. Jak ja w ogóle to zagrałem? Skąd miałem siłę? Jak mi się udało opanować drżenie rąk, nóg, głosu? Jak to możliwe, że poszło tak dobrze? Może nawet najlepiej…
Anka Smolar pokazała tu Kowbojów, których zrobiła w Lublinie. Spektakl o nauczycielach, co już samo w sobie jest ciekawe, bo choć każdy z nas był kiedyś w szkole, chyba nikt dotąd nie wpadł na to, żeby opowiedzieć o niej z ich perspektywy. Aktorzy pod wnikliwym okiem Anki i literackim nadzorem Michała Buszewicza wyimprowizowali oryginalny, zjadliwy, rezonujący współcześnie tekst: poetycki i nieomal muzyczny. Dawno nie widziałem tak dobrze zestrojonych i swobodnych ludzi na scenie, tak zaangażowanych. Mocnych i autonomicznych. Ten poziom wolności aktorzy osiągają u może kilkorga polskich reżyserów. Ci ich Kowboje to takie nauczycielskie egzorcyzmy. Nie anegdota czy publicystyka, tylko seans spirytystyczny, prawie Dziady. Alchemia. Czułem magię, zastanawiałem się nad ich fenomenem. Podnieca mnie i uszczęśliwia teatr, który eksploduje w sercu i zmusza do myślenia, lecz zarazem stanowi tajemnicę, jest trochę nieodgadniony.
Gdyby to ode mnie zależało, dałbym im tu wszystkie nagrody.
Dziś finał festiwalu. Od początku istnienia Boskiej werdykt jury ogłaszany był w Bunkrze. Tam wszyscy się zbierali i alkoholem znieczulali przedwerdyktową napinkę. To jedyny polski festiwal, w którym spektakle oceniają sami zagraniczni jurorzy – to ich obiektywizm decyduje o prestiżu konkursu. Dawniej odbierający nagrody ledwo już stali na nogach i bełkotali coś bez ładu i składu. W zeszłym roku pod koniec imprezy ktoś pchnął szklaną gablotę z ciastami, która przewróciła się, strzelając odłamkami szkła. Tym razem finałową galę przeniesiono do „Słowaka”, więc nie będzie dziś Wielkiej Najebki. Trzeba się trzymać i nie chlać. Muszę jutro stawić się na tym odwyku w znośnej formie, inaczej mogą mnie nie przyjąć. Zobaczymy.
Kowboje niestety nie dostali nawet pół nagrody, choć zachwycali się nimi wszyscy, z którymi gadałem. Ale w większości byli to Polacy, więc może nie dociera ten przekaz do obcych. Nie rezonuje w zagranicznych głowach? Dziwne. Poczułem się tak, jakbym to ja został pominięty, nie oni.(5) Nowy Jork
Na kurwidołku: jeden w typie Francuza z pornola (jest w ogóle taki typ?) – wysoki, masywny, dobrze zbudowany, lekko łysiejący, obdarzony wielkim sprzętem. Chce, żeby go przeczołgać, wytarmosić, opluć, wystrzelać po mordzie. Ale kiedy on był napalony, to ja zdechły. Lub na odwrót. I tak przez trzy dni.
Skasowałem w końcu kurwidołek i zgasło.
Skasowałem po kilku spotkaniach z innym. Lubię go. Choćby za to, że jest czarny – on na to, że jestem rasistą. Duże, pełne usta, złośliwy i krnąbrny, ale szczerze ciekawy ludzi. Głowa na karku, duże druciane okulary na pociągłej twarzy i rozbrajający uśmiech. Seks gorący, ale nie wszystko od razu – za nami kilka walk „kto kogo”, kurz bitewny powoli osiada, jest ciekawie.
Na pierwszym spotkaniu wpisał mi się do telefonu D_My_Baby i tak zostało. Spytał raz, po co mi ten kurwidołek, skoro on tu jest. Nie mogłem nie przyznać mu racji.