- W empik go
(Nie)typowi przestępcy - ebook
(Nie)typowi przestępcy - ebook
"Po drodze odtworzyłam sobie raz jeszcze całą nocną scenę. Co to mówiła ta zmora z przeszłości? Że dzisiaj o 10:00 wyjeżdża, a na jej miejsce ma przybyć ten jakiś spóźniony patałach, który z kolei ma przewieźć w jakieś miejsce tajemniczą… przesyłkę? Pakunek? Takie słowa chyba padły… Diabli wiedzą, co to mogło być. Intensywny chłód, który musiał panować w pokoju tej wstrętnej baby i temperaturą przypominał kostnicę, nasunął mi skojarzenie ze świeżymi zwłokami i włosy stanęły mi dęba na głowie." - fragment
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-982-5 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka nie miałaby szansy zaistnieć, gdyby nie ludzie dobrej woli, którzy postanowili finansowo wesprzeć projekt i doprowadzić do jego sfinalizowania. Dziękuję Wam wszystkim z całego serca!
Elżbieta
WSTĘP
...bez którego wszak ciężko się obyć. Jak przystało na powieść sensacyjną/kryminał, uroczyście oświadczam, że poniższy tekst jest wyssany z palca, a jeśli nawet przewijają się w nim elementy, które zostały zaczerpnięte z życia, to stanowią jeden wielki melanż chronologiczny. Występujące w utworze postacie są wytworem wyłącznie mojej wyobraźni, a jakiekolwiek podobieństwa do prawdziwych osób, żyjących własnym życiem, błogo niemających pojęcia o niniejszym dziele, są kompletnie przypadkowe.
Aby już całkowicie rozwiać wszelkie wątpliwości, nadmieniam, że nazwy większości medykamentów gęsto występujących w niniejszym utworze (na których wszak osadza się cała akcja), również zostały zmienione. Uprzejmie więc proszę koncerny farmaceutyczne o niedobijanie się do moich drzwi o rozmaitych porach doby z jakimikolwiek pretensjami (co szczęśliwie jest raczej mało prawdopodobne, zważywszy, że wspomniane powyżej koncerny raczej tej książki nie przeczytają).
Wszystko zaczęło się niezwykle niewinnie. Pewnego pochmurnego, grudniowego dnia, nie przeczuwając niczego złego, podążałam do kardiologa na standardową kontrolę mojej rozszalałej arytmii, która, szczęśliwie, opanowana odpowiednimi specyfikami, dała się jakoś temperować. Kontrole były jednak niezbędne i chodziłam na nie w miarę regularnie. Tym razem jednak szłam z uszami położonymi po sobie, dobre trzy miesiące później niż zażądał tego ode mnie mój lekarz. Wciąż jednak wizytę tę uważałam za rzecz normalną — ot wejdę, dostanę recepty na leki mające trzymać w ryzach rozszalałe serducho i zostanę zaproszona za jakieś cztery miesiące. Tymczasem nastąpiło coś, czego przewidzieć nie byłam w stanie.
Doktor Nimczak, kardiolog z powołania, jak zwykle przeprowadził mi badanie full service — osłuchał płuca, ścisnął końcówki moich palców (co ponoć pozwalało mu na sprawdzenie prawidłowego krążenia — być może dzięki zorientowaniu się, w jakim tempie pod moimi paznokciami pojawia się róż; o szczegóły nigdy nie dopytywałam i zawsze przyglądałam się tym machinacjom z życzliwym zainteresowaniem), aż w końcu posadził mnie na kozetce i zmierzył mi ciśnienie. Przez długą chwilę milczał, wyraźnie zaskoczony.
— 170 na 110…
— O? — odparłam mu na to kompletnie bezmyślnie, bo doznałam czegoś na kształt szoku. Ciśnienie zawsze miałam książkowe, 120 na 80, ki diabeł?!
Doktor Nimczak pomedytował chwilę i w końcu ruszył z wywiadem.
— Nie boli czasem panią głowa?
Uśmiechnęłam się od ucha do ucha, co z pewnością jak najgorzej świadczyło o mojej inteligencji.
— Ależ od miesięcy! — zawołałam radośnie. — To od nadciśnienia? No proszę, a już byłam skłonna podejrzewać u siebie raka mózgu!
Doktor Nimczak przyjrzał mi się ze skrywanym obrzydzeniem.
— A mdłości? Wymioty?
Wysiliłam pamięć.
— Wie pan, faktycznie od czasu do czasu mnie mdliło, ale zważywszy na mój sposób odżywiania sądziłam, że w grę wchodzi rodzaj przyjmowanego pożywienia. Przyznam, że średnio zdrowego…
Kardiolog westchnął.
— No dobrze, proszę za mną, zrobimy jeszcze EKG…
Po kilku minutach wróciłam z tajemniczymi dla mnie wykresami i podsunęłam je doktorowi pod nos.
— No tak… — mówił trochę do siebie, a trochę do mnie doktor Nimczak. — Zapis raczej w porządku… Jest co prawda tachykardia, ale to już chyba taka pani uroda… Natomiast z takim ciśnieniem nie może pani chodzić. Przepiszę coś pani. Proszę monitorować ciśnienie i zgłosić się do mnie za trzy tygodnie.
Zapewne spełniłabym jego prośbę i owe trzy tygodnie spokojnie odczekała, gdyby nie fakt, że w pierwszy dzień świąt spotkałam się z moim ojcem, też lekarzem, widywanym w zasadzie wyłącznie „od święta”. Bezmyślnie zwierzyłam mu się z owego nadciśnienia, które mnie samą wprawiało w zdumienie.
— Wiesz — powiedział ojciec — to pewnie guz nadnercza. Typowe objawy.
Włosy zjeżyły mi się na głowie i zaraz po Bożym Narodzeniu rzuciłam się do mojej internistki.
— Nie zawracałabym pani głowy — wyznałam szczerze — ale mój ojciec, też lekarz, zastrzelił mnie kompletnie guzem nadnercza i spać mi to po nocach nie daje.
Doktor Brzezińska, cud-kobieta (lecząca moje rozmaite przypadłości zdrowotne od dłuższego już czasu), uśmiechnęła się wyraźnie rozbawiona.
— No to śmiałą teorię wysnuł pani tata. Zrobimy badania, wykluczymy tego guza i spróbujemy sprawdzić, co tak naprawdę jest przyczyną.
Po wszystkich badaniach zrobionych w tempie ekspresowym, w wyniku których wykryto jedynie „ostry” piasek w nerkach, na nowo zgłosiłam się do doktor Brzezińskiej.
— Pani powinna wziąć urlop — stwierdziła zdegustowana internistka, przeglądając moje wyniki badań. — Przyczyn tego nadciśnienia prawdopodobnie nigdy nie odkryjemy. Na razie odstawimy leki obniżające ciśnienie, ale tylko na czas pani wolnego, i zobaczymy, jaka będzie różnica. Na moje oko pani organizm się wreszcie zbuntował z przemęczenia i objawiło się to właśnie nadciśnieniem tętniczym.
Spojrzałam na nią ze skruchą.
— Urlop… pani doktor, kiedy? — spytałam bezradnie. — Ja na urlopie nie byłam z sześć lat, a i to był wyjazd raptem czterodniowy. Na tydzień udało mi się wyskoczyć jakieś dziesięć lat temu, zaraz po ślubie. Nie mogę ot tak zostawić firmy i klientów, ja jestem jednoosobowa działalność gospodarcza. Billowi Gatesowi do pięt nie sięgam, nie zatrudniam tabunu pracowników i ogólnie wszystko jest na mojej głowie!
Doktor Brzezińska westchnęła i raz jeszcze zajrzała w stos leżących przed nią wyników badań, czyniąc to z wyraźną niechęcią.
— Pani Elżbieto — rzekła w końcu, a na jej twarzy niesmak wyraźnie mieszał się z zaciętą determinacją. — Jest pani młoda, a mimo tego wieku, czynników ryzyka mogących spowodować pani przedwczesne zejście z tego świata, ma pani wystarczająco dużo. A teraz… — rzuciła okiem na mój dzienniczek pomiaru ciśnienia tętniczego, orbitującego w granicach bliskich kosmosu. — Cóż, dołożyła sobie pani kolejny. Badania zostały zrobione i podkreślam, że przyczyn tego nadciśnienia raczej nie odkryjemy. Jeśli nie zrobi sobie pani chociaż kilku dni wolnego, to przysięgam, że osobiście spalę pani komputer i wtedy wreszcie zmuszona będzie pani odpuścić pracę zawodową! Rozumiem konieczność prowadzenia firmy, spoczywające na pani obowiązki, ale na Boga! Robi pani wszystko, żeby się możliwie szybko wykończyć, psychicznie i fizycznie. Proszę chociaż na trzy dni wynieść się z domu, wyłączyć telefony i zająć się sobą! Regularnie mierzyć w tym czasie ciśnienie. I dopiero potem przyjść do mnie na kontrolę.
Nie próbowałam się już nawet bronić, zrezygnowałam z podawania kolejnych kontrargumentów i ze skruchą przysięgłam wziąć kilka dni wolnego. Słowo daję, że gdybym wiedziała, co z tego wyniknie, zaprotestowałabym z większą energią!
Sytuacja jednak wciąż nie była sprzyjająca. Klienci wszystkiego potrzebowali „na już” i, ostatecznie, pozostawiając na gospodarstwie domowym niezbyt zadowolonego z sytuacji męża i jeszcze mniej zadowolonego kota, z tygodniowym opóźnieniem spakowałam manatki i zarezerwowałam sobie trzy noclegi w łódzkim hostelu „Wypoczynek”, zlokalizowanym na obrzeżach miasta. Nie przewidywałam wówczas, że będzie to najbardziej intensywny urlop, na jaki się kiedykolwiek wybrałam.
***
We wtorek po południu weszłam do niewielkiego pokoju i z ulgą rzuciłam na podłogę swoje klamoty. Miałam tu spędzić raptem cztery dni, w dodatku niecałe, ale spakowana byłam bez mała jak na dwutygodniowy wyjazd. Laptop (mający mi służyć wyłącznie celom rozrywkowym), ładowarki, jasiek (bez którego nie jestem w stanie usnąć, pomijając już i tak męczącą mnie od lat bezsenność), ciśnieniomierz (pozycja obowiązkowa, w końcu pani doktor Brzezińska zażądała ode mnie regularnych pomiarów o różnych porach doby, w celu sprawdzenia, jak relaks wpływa na moje ciśnienie), leki na serce, soczewki kontaktowe, woda mineralna, suszarka do włosów, odzież i mnóstwo innych niezbędnych rzeczy. Rozpakowałam plecak oraz dwie wypchane do skraju możliwości reklamówki i nieco przytomniej rozejrzałam się po swoim nowym lokum.
W pokoju stały dwa małe łóżka (przy czym z jednego z nich od razu uprzątnięto pościel, być może w obawie, że zdecyduję się przyjąć kogoś „na waleta”), stolik z dwoma stołkami, dwie szafki — na jednej telewizor, na drugiej z trudem mieszcząca się nocna lampka — wieszaki na odzież wierzchnią i kosz na śmieci. Z zainteresowaniem spojrzałam na przybitą na ścianie kartę informacyjną z hasłem do WiFi i mnóstwem próśb, nakazów i zakazów, z których najbardziej zabolało mnie: „Prosimy o niepalenie tytoniu na terenie obiektu”. Zważywszy na to, że był środek zimy, wyobraźnia natychmiast podsunęła mi cogodzinne spacery na dół, rzecz jasna w pełnej odzieży, i palenie papierosów przed drzwiami hostelu na tym trzaskającym mrozie, przy radosnym akompaniamencie szczękania zębami. Z niechęcią pomyślałam, że trzeba będzie trochę to moje palenie ograniczyć. Przy okazji powinno ucieszyć się ciśnienie…
Jednocześnie zaczęłam zastanawiać się nad możliwością dokonania subtelnego przemeblowania na tej ograniczonej przestrzeni, którą zostałam obdarzona. Stół, przy którym najwygodniej byłoby mi czytać zabraną ze sobą książkę, ustawiony był przy ścianie obok drzwi wejściowych, i siedząc przy nim, okno miałam za plecami. Słaba żarówka wkręcona w żyrandol u sufitu uniemożliwiała swobodną lekturę i groziła mi pogłębieniem i tak solidnej wady wzroku. Lampka z kolei stała na małej szafeczce pod oknem, ale żeby czytać przy niej książkę, musiałabym chyba usiąść po turecku na dywanie i podtykać ją pod światło. Do kitu.
Z rozpaczą zaczęłam rozglądać się za gniazdkami elektrycznymi w pobliżu większego stolika i jedyne, jakie udało mi się dostrzec, było idealnie zastawione większą szafką z telewizorem.
Zirytowana narastającymi komplikacjami, postanowiłam wyjść na miasto, zapalić papierosa i rozejrzeć się za jakąś knajpą, w której mogłabym zjeść coś na kształt obiadokolacji.
Ostatecznie zwiedziłam parę okolicznych sklepów, kryjąc się przed mrozem, wypaliłam „na zapas” cztery papierosy i przed 21:00 zaczęłam wędrówkę na swoje pierwsze piętro w hostelu, przy okazji odkrywając, że na klatce schodowej panują ciemności bez mała egipskie, a światło włącza się automatycznie dopiero na półpiętrze. Zdziwiona, że wspinając się na górę (i zgadując, gdzie też może znajdować się kolejny stopień) nie zleciałam z tych uroczych schodów na zbity pysk, w blasku towarzyszącego mi już światła dotarłam na piętro. Zwizytowałam łazienkę (przynależną do mojego lokum, ale z przyczyn technicznych oddaloną od niego o dodatkowy pokój) i wreszcie zamknęłam za sobą drzwi tej komórki na króliki.
Chyba pierwszy raz w życiu pożałowałam, że nie jestem milionerką i nie spędzam tych kilku dni, pożal się Boże, urlopu, w ciepłych krajach lub choć w jakimkolwiek apartamencie, gdzie światło pali się porządne (również na schodach) i gdzie uwzględniane są potrzeby palaczy.
Z braku sensownych zajęć, których wykonywanie wykluczało nędzne oświetlenie, postanowiłam wcześniej „walnąć się” spać i spróbować nadrobić liczne nieprzespane noce. Przy okazji złożyłam sobie w duchu wyrazy uznania za zabranie stoperów do uszu, albowiem na tym samym piętrze zameldowała się jakaś grupa z uporem uprawiająca marsze zimowe po korytarzu i z częstotliwością kilku minut trzaskająca drzwiami. Zmęczona emocjami całego dnia, przykryłam się kołdrą po sam czubek głowy i, z uczuciem ulgi, zasnęłam.
***
W środku nocy obudził mnie przeciąg. W pierwszej chwili nie zrozumiałam, skąd ten przeraźliwy chłód, i dopiero po kilkunastu sekundach uświadomiłam sobie, że okno nad moją głową mocniej się uchyliło.
Zdziwiłam się nieco i usiadłam na łóżku, wyjmując z uszu stopery, i w tej chwili usłyszałam, że ktoś wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Przez myśl mi przeszło, że osobliwe ów ktoś ma upodobania, spać w pokoju o temperaturze bliskiej tej, jaka z pewnością panuje w kostnicy — ostatecznie okno musiała mieć ta osoba solidnie otwarte, żeby po otwarciu również drzwi, najprawdopodobniej na wprost mojego pokoju, wywołać taki efekt. Szpara przy podłodze nie miała wysokości więcej niż dwa centymetry, a jednak wystarczyła do szarpnięcia mojego okna na tyle, żeby do pokoju wdarł mi się wicher, przy okazji sypiąc na łóżko śniegiem.
Niezadowolona postanowiłam pozbyć się tej zamieci, niechętnie myśląc, że zaniechanie jakichkolwiek działań doprowadzi do wwalenia mi się do wnętrza pokoju ilości śniegu pozwalającej na ulepienie bałwana. Tego typu rozrywek nie miałam w planach. Chciałam pozbyć się tego idiotycznego chłodu i wilgoci, podniosłam się więc z łóżka z zamiarem zamknięcia tego cholernego okna i wtedy w ucho wpadły mi dziwne słowa.
— Czysto. Nikt się nie zorientował.
I cisza. Ton głosu mówiącej osoby sprawił, że po krzyżu przebiegły mi ciarki, choć komunikat sam w sobie nie był przesadnie krew w żyłach mrożący. Coś jednak było w tym tonie takiego, że rezygnując z pierwotnych zamiarów, i przeklinając tylko w duchu ten siarczysty mróz, który poczułam teraz całą sobą, zbliżyłam się cicho do drzwi.
— Przecież mówię, kurde no! — usłyszałam głos dobiegający z korytarza, niewątpliwie damski i jakby nieco zniecierpliwiony. — Wszystko zgodnie z planem, jak zawsze. Nikt się nie połapał.
Stałam w bezruchu i próbowałam zgadnąć, dlaczego u licha ten głos wydaje mi się skądś znajomy.
Rozważania przerwało mi kolejne zdanie wygłoszone przez znajdującą się na korytarzu damę.
— Co ty, przepraszam, do mnie mówisz? Jak to nie zdążysz dojechać? Ile się spóźnisz?
Po chwili ciszy dama wydała z siebie coś na kształt syku wściekłej żmii.
— Kurde no, śmiechy no! — poirytowany głos zabrzmiał głośniej i wyraźniej, i w tym momencie poczułam się ogłuszona. Oczyma duszy ujrzałam scenę sprzed lat.
Darmowy fragment