- promocja
1793 - ebook
1793 - ebook
Szwedzka Książka Roku 2018, najlepszy debiut 107 według Szwedzkiej Akademii Kryminału i 280 000 sprzedanych egzemplarzy w Szwecji. „1793” to mrożący krew w żyłach thriller historyczny, który zachwyci zarówno miłośników mrocznych tajemnic oraz okrutnych morderstw, jak i wielbicieli doskonale odwzorowanych realiów minionych epok.
„To powieść wysokiej klasy, wpisująca się w gatunkową formułę kryminału z dreszczykiem, umieszczonego w atrakcyjnych dekoracjach przeszłości. Skonstruowana jest zresztą oryginalnie, zaskakuje zmianami perspektywy, a jej realia odmalowane są w sposób rzadki (…) Ukazuje Sztokholm jako miasto tak mroczne i brudne, że po lekturze ma się ochotę wymyć ręce. A zarazem nie można się od niej oderwać”.
– Kurier Szczeciński
„Arcydzieło. Dzika i niezwykła mieszanka, która rewolucjonizuje cały gatunek kryminalny”. Arne Dahl
„Niezwykle imponujący debiut”. – Dagens Nyheter
„Porywająca i wyprowadzająca z równowagi”. – Frederik Backman
„Niesamowicie dobra powieść. Świetnie odzwierciedla realia epoki i jest doskonale napisana”. – Leif GW Persson
Mija rok od tragicznego zamachu na życie króla Szwecji, Gustawa III. Następca tronu jest niepełnoletni, wojny ogołociły państwową kasę. Krajem rządzą ludzie, którzy mają na względzie tylko własne interesy, podczas gdy ludowi żyje się coraz gorzej. Nikt nikomu nie ufa, a intrygi stały się czymś powszechnym.
Z cuchnącego sztokholmskiego rynsztoku, jeziora Fatburen, wydobyto zmasakrowane ludzkie zwłoki pozbawione kończyn. Policja prosi o pomoc cierpiącego na suchoty Cecila Winge, który niechętnie podejmuje śledztwo. Wkrótce zaplątuje się w sieć mrocznych sekretów i bezkresnego zła, której nitki prowadzą wprost do śmietanki sztokholmskiego towarzystwa…
Niklas Natt och Dag tworzy obraz miasta w końcowych latach epoki gustawiańskiej. Zrywa maskę przepychu i przedstawia straszliwą, lecz fascynującą rzeczywistość Szwecji końca XVIII wieku.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-208-0 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Upiór z Domu Kupca Indebetou
JESIEŃ 1793
Zdarzyła się tu rzecz przerażająca. Krąży na ten temat mnóstwo plotek, jedna głupsza od drugiej. Trudno się w nich doszukać czegoś pewnego, bo nawet podróżni przywożą różne wersje. Każdy z nich przypomina mi poetę, który tworzy coś od siebie. Brutalność tego przestępstwa – o ile prawdą jest to, co mi wiadomo – jest tak duża, że sam nie wiem, co o tym myśleć.
CARL GUSTAF AF LEOPOLD, 1793
Mickel Cardell unosi się w zimnej wodzie. Wolną, prawą ręką chwyta Johana Hjelma za kołnierz. Hjelm leży nieruchomo, z kącików ust sączy się czerwona piana. Jego wojskowy płaszcz jest śliski od krwi i słonawej wody. Kiedy fala wyrywa Cardellowi z ręki ostatni skrawek materiału, chce mu się wyć, ale z gardła wydobywa się tylko żałosny jęk. Hjelm szybo znika pod wodą. Cardell zanurza głowę i przez chwilę obserwuje, jak ciało Hjelma opada na dno. Wstrząsają nim dreszcze, wydaje mu się, że coś widzi, trochę głębiej, na granicy świata, który jego zmysły są w stanie postrzegać. Bezwładne ciała marynarzy opadają tysiącami ku bramom piekieł. Anioł śmierci okrywa je swoimi skrzydłami zwieńczonymi trupimi czaszkami. Ich szczęki poruszają się w wodzie w cichym, szyderczym śmiechu.1.
– Panie pomocniku strażnika! Obudźcie się! Mickelu Cardell! Wstawajcie!
Pod wpływem kolejnych szturchnięć Cardell odzyskuje w końcu świadomość, ale ból w lewej ręce, której już nie ma, utrzymuje się jeszcze przez kilka chwil. Zamiast kończyny, którą kiedyś stracił, tkwi wystrugana z bukowego drewna proteza. Kikut wsunięty jest w głęboki otwór, a drewno przytrzymują przywiązane do łokcia skórzane rzemienie, które wpijają mu się w ciało. Zapomniał je przed snem poluzować.
Niechętnie otwiera oczy i widzi poplamiony blat stołu wraz z tym, co się na nim znajduje. Próbuje unieść głowę i czuje, że policzek przykleił mu się do drewna. W chwili, gdy wstaje, peruka zsuwa mu się z głowy. Klnie na czym świat stoi i całkiem rozkojarzony kładzie ją koło płaszcza, w który najpierw wytarł twarz. Kapelusz z wgniecionym denkiem spadł na podłogę. Cardell wygładza je i wciska kapelusz po uszy na głowę.
Powoli wraca mu pamięć. Już wie, że znajduje się w gospodzie Hamburg, w której poprzedniego dnia porządnie się zalał. Rzut oka przez ramię pozwala mu stwierdzić, że podobny los stał się też udziałem innych gości. Właściciel gospody uznał, że kilku pijaczków jest na tyle majętnych, iż nie opłaca mu się ich wyrzucić do rynsztoka. Leżą więc na ławach i pod stołami w oczekiwaniu na nowy dzień. Wkrótce wyruszą w drogę powrotną do domu, gdzie czekają ich wyrzuty i oskarżenia ze strony bliskich. W przypadku Cardella jest inaczej. Jako kaleka żyje w samotności i ma do dyspozycji cały wolny czas.
– Musicie przyjść! W jeziorze Fatburen pływa trup!
Patrzy na dwójkę małych oberwańców, którzy ośmielili się go obudzić – ich twarze wydają mu się znajome, ale nie pamięta, jak się nazywają. Za nimi dostrzega Baggena, otyłego panka z Norströmskans, faktora gospodyni, która prowadzi tę gospodę. Twarz ma zaczerwienioną i nabrzmiałą od alkoholu, widać, że on też się obudził przed chwilą. Baggen stoi między dziećmi a niebieską szafą, w której właścicielka przechowuje pod kluczem dumę lokalu: kolekcję kielichów ze rżniętego szkła.
To tu, w gospodzie Hamburg, zatrzymują się skazańcy w drodze na szubienicę w Skanstull. Mogą się tu po raz ostatni w życiu napić za darmo alkoholu. Kielichy, z których piją, są potem starannie przechowywane. Na każdym z nich wygrawerowane jest imię i nazwisko skazańca oraz data egzekucji. Kiedy jest już po wszystkim, kolejny kielich dołącza do kolekcji.
Jeśli ktoś chce się z nich napić, może to zrobić jedynie pod czujnym nadzorem gospodyni. Poza tym za taki przywilej trzeba słono zapłacić. Wysokość kwoty uzależniona jest od tego, jaką sławą cieszył się dany skazaniec. Podobno picie z tych kielichów przynosi szczęście. Cardell nigdy nie rozumiał, dlaczego ludzie w to wierzą.
Przeciera oczy, żeby pozbyć się resztek snu. Dopiero w tym momencie do niego dociera, że wciąż jest pijany. Próbuje coś powiedzieć, ale głos ma bełkotliwy.
– Co tu się, u diabła, dzieje?
Odpowiada mu starsze z dzieci – dziewczyna. Chłopak ma zajęczą wargę i jest bardzo podobny do dziewczyny, co może świadczyć o tym, że jest jej bratem. Czując na twarzy oddech Cardella, marszczy nos i kryje się za siostrą.
– W wodzie niedaleko brzegu pływa truposz.
Głos dziewczyny jest pełen strachu i wzburzenia. Żyły na czole Cardella są nabrzmiałe do granic możliwości, za chwilę pękną. Serce uderza mu z taką siłą, że prawie zakłóca i tak już wolny tok myślenia. Cardell z trudem próbuje zebrać myśli.
– A co mi do tego? – pyta zdziwionym głosem. – To nie mój kłopot.
– Bardzo prosimy – odpowiada dziewczyna. – Oprócz was nikogo innego tu nie ma.
Cardell pociera skronie ze złudną nadzieją, że przyniesie mu to ulgę.
Nad Södermalmem zaczyna się przejaśniać, chociaż mrok nocy nadal trzyma ziemię w swych objęciach, a słońce nie zdążyło jeszcze wzejść nad półwyspem Sicklaön i nad dzielnicą Danviken. Cardell wychodzi z lokalu i kilka razy potyka się na schodach. Kieruje się na pustą o tej porze ulicę Borgmästaregatan. Dzieci idą tuż przed nim. Niezbyt uważnie słucha ich opowieści o wole pociągowym, który tak bardzo się przestraszył widoku tego, co pływało niedaleko brzegu jeziora Fatburen, że narobił mnóstwo hałasu, a potem pognał w kierunku dzielnicy Danto.
– Było zanurzone w mule i obróciło się na drugą stronę.
W pobliżu jeziora kamienna droga przechodzi w błotnistą dróżkę. Cardell od dawna nie odwiedzał tych stron, bo nie miał tu nic do załatwienia, ale szybko zauważył, że niewiele się tu zmieniło. Z planów oczyszczenia brzegów i pobudowania na tych terenach browarów nic nie wyszło. Trudno się dziwić: przecież zarówno Sztokholm, jak i całe państwo znalazły się na skraju bankructwa. Wie o tym nie tylko on, lecz także wielu innych ludzi, którzy próbują związać koniec z końcem, łatając dziury w domowym budżecie dochodami pochodzącymi z wszelkich możliwych źródeł. Na pustych terenach wokół jeziora pobudowano manufaktury. Odpady z warsztatów trafiają więc prosto do wody, a zagroda z desek przeznaczona na odchody jest przepełniona i prawie nikt z niej nie korzysta. Cardell rzuca wiązkę soczystych przekleństw. Obcasem buta ryje bruzdę w błocie i wymachuje rękami, żeby nie stracić równowagi.
– I co z tego, że jakaś krowa przestraszyła się widoku swojego martwego kamrata? Dobrze wiecie, że to rzeźnik wyrzuca do jeziora wszystkie odpady. Obudziliście mnie, żeby mi pokazać mostek cielęcy czy kręgosłup świni?
– To była twarz… ludzka twarz zanurzona w wodzie.
Wody jeziora Fatburen wylewają się na brzeg, tworząc jasnożółtą pianę. Okazuje się, że dzieci miały rację: na wodzie, kilka metrów od brzegu, unosi się jakiś ciemny kształt. Na pierwszy rzut oka Cardellowi wydaje się, że jest zbyt mały jak na człowieka.
– Pewnie to rzeźnik coś wyrzucił. Resztki jakiegoś zwierzęcia.
Mimo to dziewczyna upiera się przy swoim. Chłopak kiwa głową, jakby chciał potwierdzić jej podejrzenia. Cardell parska z rezygnacją.
– Jestem pijany, jasne? Zalany w trupa. W sztok. Zapamiętajcie to sobie, kiedy ktoś was zapyta, jak oszukaliście pomocnika strażnika miejskiego, który wszedł do jeziora, i jakie wam potem spuścił lanie, gdy ociekając wodą, wyszedł na brzeg, przemoczony do suchej nitki i zły jak osa.
Cardell zrzuca z siebie płaszcz. Ma tylko jedną rękę, więc przychodzi mu to z trudem. Peruka, o której zdążył już zapomnieć, wysuwa mu się spod koszuli i spada na błotniste podłoże. Do diabła z peruką! Kupił ją za parę groszy i już wyszła z mody, ale nadal ją zakłada, bo odpowiedni wygląd to większa szansa na to, że ktoś postawi staremu weteranowi wojen kielicha albo dwa. Patrzy w górę. Wysoko nad nim, nad zatoką Årstafjärden, iskrzy się wstęga gwiazd. Zamyka oczy, żeby zapamiętać ten piękny widok, a potem wchodzi do jeziora. Najpierw stawia prawą nogę.
Błotniste podłoże nie wytrzymuje jego ciężaru i Cardell zapada się po kolano, a woda przelewa mu się przez cholewę. Próbuje wyciągnąć nogę, ale but zostaje w błocie. Mimo to brnie dalej, wykonując przy tym energiczne ruchy.
Woda jest tu gęsta i przecieka mu między palcami. Jest w niej wszystko, co nawet najbiedniejsi mieszkańcy Södermalmu, zajmujący okoliczne rudery, uznali za nieprzydatne i czego postanowili się pozbyć.
Cardell jest tak pijany, że nie potrafi ocenić sytuacji we właściwy sposób. W chwili, gdy traci grunt pod nogami, wpada w panikę. Woda jest tu głębsza, niż przypuszczał. Od razu przypominają mu się dawne czasy, kiedy przed trzema laty, przerażony tym, czego doświadczył, wycofywał się ze szwedzką armią po pierwszej bitwie pod Svensksund.
Ogląda zwłoki leżące w wodzie i po tak pobieżnych oględzinach dochodzi do wniosku, że miał rację: to nie jest istota ludzka, tylko wyrzucona do wody przez pomocników rzeźnika zwierzęca padlina. Z wyglądu przypomina pękatą boję, w której gazy uwalniające się w procesie rozkładu wypełniły wnętrzności. Na wszelki wypadek Cardell odwraca to „coś” na drugą stronę i staje z tym twarzą w twarz.
Znalezisko nie jest jeszcze w stanie rozkładu, ale mimo to patrzą na niego dwa puste oczodoły. Zza poszarpanych warg wystają bezzębne dziąsła. I tylko włosy zachowały swój dawny połysk. Nocna pora i szlam, którym pokryte jest dno jeziora, uczyniły wiele, żeby włosy straciły swoją pierwotną barwę. Widać jednak, że kiedyś miały jasny kolor. Cardell tak gwałtownie oddycha, że w pewnym momencie krztusi się wodą.
Gdy atak kaszlu mija, mężczyzna uspokaja się i przez chwilę unosi się na wodzie obok zwłok. Przygląda się zgrubiałym rysom. Dzieci stoją w milczeniu na brzegu jeziora. Czekają bez słowa na jego powrót. Cardell odwraca się w wodzie i zaczyna się zapierać stopami, aby dotrzeć z powrotem na ląd.
Na gliniastym brzegu, gdzie woda nie jest już w stanie utrzymać ich ciężaru, holowanie zwłok robi się trudniejsze. Cardell przewraca się więc na plecy i uderza nogami w wodę. Próbuje się na niej utrzymać, ciągnąc ciało za resztki szmat, w które jest przyodziane. Dzieci przypatrują się bezczynnie. W końcu cofają się przerażone na większą odległość, zatykając nosy palcami. Cardell wypluwa wodę z ust na błotnisty brzeg.
– Biegnijcie do Slussen i przyprowadźcie strażników miejskich – woła.
Ale dzieci dalej stoją nieruchomo i nic nie wskazuje na to, że zamierzają wykonać jego polecenie. Zachowują odpowiedni dystans, a zarazem próbują zerknąć na zdobycz, którą Cardell przyciągnął na brzeg. Dopiero gdy ciska w nich grudką brudnej mazi, odwracają się i ruszają w drogę.
– Biegnijcie po nocnych strażników i przynieście mi, do diabła, mój niebieski wojskowy płaszcz!
Po chwili ich dziecięce kroki cichną, a Cardell odwraca się na bok i wymiotuje. Nad jezioro wraca spokój. Cardell dopiero teraz czuje, jak rześkie powietrze wyciska z jego płuc całą ich zawartość. Coraz trudniej mu oddychać, serce bije mu coraz mocniej, w żyłach buzuje krew. Nagle ogarnia go okropny strach. Dobrze wie, co się zaraz stanie. Czuje, jak ręka, której przecież nie ma, sztywnieje i pod wpływem ciemności nabiera dawnych kształtów. Po pewnym czasie organizm mu podpowiada, że wszystko wraca na swoje miejsce. W przedramieniu odczuwa nieziemski ból. Odnosi wrażenie, że jakaś żelazna paszcza wgryzła mu się w tkankę i kości.
Pod wpływem paniki odwiązuje skórzane rzemienie i jego drewniana, sztuczna ręka upada na gliniastą ziemię. Cardell chwyta się za gardło zdrową, prawą ręką i zaczyna nią ugniatać pokrytą bliznami skórę. Chce w ten sposób przypomnieć swoim zmysłom, że ręka, która rzekomo daje mu o sobie znać, nie istnieje, a rana, która go tak boli, od dawna jest zaleczona.
Strach i panika trwają niecałą minutę, po czym Cardell znowu normalnie oddycha. Najpierw głęboko, a potem coraz wolniej i swobodniej. W końcu uczucie lęku mija i świat nabiera dawnych kształtów. Nagłe ataki paniki towarzyszą mu od trzech lat, gdy wrócił z wojny bez ręki i najlepszego towarzysza. A przecież od tamtych wydarzeń upłynęło tyle czasu… Wydawało mu się, że znalazł sposób na to, aby trzymać swoje omamy w ryzach. Wódka, bójki… Rozgląda się wokół, by znaleźć jakieś pocieszenie, ale oprócz niego i trupa nikogo tam nie ma. Chodzi więc wzdłuż brzegu z ręką przyłożoną do szyi.
Cardell nie potrafi ocenić, jak długo czekał na pojawienie się strażników miejskich. Siedzi spokojnie na brzegu ze wzrokiem utkwionym w jakiś odległy punkt. Przemoczone ubranie ziębi mu ciało, ale on wciąż ma w żyłach mnóstwo alkoholu, który pomaga mu utrzymać ciepło. Strażników jest dwóch, obaj ubrani w niebieskie kurtki naciągnięte na białe spodnie. Każdy z nich dźwiga na ramieniu muszkiet z bagnetem. Po ich chodzie poznać, że pili na służbie. Jest to karalne, lecz dość szeroko rozpowszechnione. Jednego z nich Cardell zna z imienia. To jeden z wielu, którzy z powodu niskiego żołdu odczuwają potrzebę topienia trosk w alkoholu. W każdej gospodzie jest ich pełno.
– No proszę, toż to Mickel Cardell, który pływa sobie w miejskiej latrynie. Szukacie, Cardell, czegoś cennego, co przypadkiem zgubiliście tu dobę wcześniej, i nie wiecie, jak się wykaraskać z tak głupiej sytuacji? A może badacie sprawę zbiegłej kurwy, która wypłynęła w morze?
– Zamknij gębę, Solberg. Może cuchnę tym gównem, ale wy śmierdzicie wódą i mamrem. Idźcie na brzeg i przepłuczcie sobie gardło, zanim pójdziecie budzić kaprala. – Cardell wstaje z ziemi, prostuje zesztywniałe plecy i pokazuje ręką trupa. – Tam.
Kalle Solberg podchodzi bliżej i nagle cofa się gwałtownie na widok tego, co ujrzał.
– Niech to diabli!
– Zgadzam się. Myślę, że najlepiej będzie, jak jeden z was tu zostanie, a drugi podrałuje na Zamkowe Wzgórze i przyprowadzi policyjnego konstabla.
Cardell zwija swój płaszcz i wsuwa go razem z drewnianą protezą pod kikut. Odwraca się i chce już odejść, gdy nagle sobie przypomina, że zostawił w błocie but. Odkłada więc całe zawiniątko na ziemię, zawraca i wlecze się po swoich własnych śladach z taką godnością, na jaką go tylko stać. Po chwili znajduje miejsce, gdzie but utkwił w glinie, i wyciąga go stamtąd. Solberg, któremu przypadł obowiązek poinformowania o wszystkim przełożonych, rusza zboczem w kierunku miasta. Drugi strażnik stoi w milczeniu z twarzą pozbawioną wyrazu. Utrzymuje się na niej jakiś dziwny uśmiech, który nie jest ani szyderczy, ani kpiarski. Strażnik wyraźnie się boi, że będzie musiał zostać w ciemnościach sam na sam z trupem. Przechodzący obok Cardell pozdrawia go skinieniem głowy. Właśnie przypomniał sobie, że w dzielnicy mieszka jego kuzyn, który ma studnię. Rusza do niego z nadzieją, że kuzyn ma też szare mydło, którym chętnie się z nim podzieli.2.
Na sekretarzyku spoczywa arkusz kratkowanego papieru. Cecil Winge kładzie na blacie kieszonkowy zegarek, odpina łańcuszek i przysuwa świecznik ze skwierczącymi świecami. Z boku leżą w jednym rzędzie dłutka, pincety, cążki i śrubokręty. Winge wyciąga przed siebie dłonie i ogląda je w blasku świec. Są nieruchome, żadna nawet nie zadrży.
Ostrożnie zabiera się do pracy. Otwiera kopertę zegarka i poluzowuje nakładki, które utrzymują wskazówki w ich pozycji. Wyciąga je z koperty i układa na kratkach narysowanych na kartce. Potem unosi cyferblat, odsłania mechanizm zegarka i bez problemu go wyjmuje. Stopniowo wymontowuje kolejne elementy i kładzie je na oddzielnych kratkach. Uwolniona ze swego dotychczasowego więzienia płaska spirala momentalnie się wydłuża. Niżej znajduje się wgłębienie na trzpień. Za pomocą śrubokrętów, które są niewiele większe od igieł do szycia, Winge wykręca z maleńkich otworów drobne śrubki.
Ponieważ po tych zabiegach zegarek staje się niezdatny do użytku, o upływających godzinach informują jedynie kościelne dzwony. Nad Ladugårdslandet – jedną z dzielnic w północno-wschodnim Sztokholmie – bije wielki dzwon kościoła Hedvig Eleonory. Od strony zatoki Saltsjön dobiega słabe echo dzwonów stojącego na wzgórzu kościoła pod wezwaniem św. Katarzyny. Czas biegnie.
Po rozłożeniu zegarka na drobne części Winge zaczyna go ponownie składać. Zegarek wraca stopniowo do dawnej postaci, wszystkie elementy trafiają na swoje miejsce. Wąskie palce zaczynają mu coraz bardziej sztywnieć i dlatego co jakiś czas musi sobie zrobić przerwę, żeby mięśnie i ścięgna odzyskały pełną sprawność. Zaciska i rozwiera dłonie, rozciera je o kolana. Niewygodna postawa, jaką przybiera podczas pracy przy sekretarzyku, znowu sprawia mu ból, a skurcze w biodrze, które odczuwa coraz częściej, promieniują do kręgosłupa i zmuszają go do ciągłej zmiany pozycji na krześle.
Kiedy wskazówki są już na właściwym miejscu, Winge wkłada do dziurki niewielki kluczyk. Przekręca go i czuje opór sprężynki. Chwilę później kończy nakręcać mechanizm i słyszy charakterystyczne tykanie. W tym momencie po raz chyba setny tego lata przychodzi mu do głowy ta sama myśl: właśnie tak powinien funkcjonować świat – racjonalnie i zrozumiale. Świat, w którym każde łożysko i każda najmniejsza śrubka mają swoje miejsce, a efekt działania takiego mechanizmu łatwo można przewidzieć.
To optymistyczne uczucie jest na tyle ulotne, że opuszcza go w chwili, gdy Winge wraca do rzeczywistości, a świat, w którym czas się na moment zatrzymał, znowu nabiera dawnych kształtów. Winge kładzie palec na nadgarstku i mierzy sobie puls. Wskazówka sekundowa obiega tarczę, na której wypisano nazwę firmy zegarmistrzowskiej: Beurling, Sztokholm. Sto czterdzieści uderzeń na minutę. Układa śrubokręty i pozostałe narzędzia w równym rzędzie. Chce się zabrać do pracy przy następnym zegarku, ale czuje zapach jedzenia. Do drzwi pokoju puka służąca, która zaprasza go do stołu.
Na stole stoi waza na zupę w niebieski wzorek. Gospodarz – powroźnik Olof Roselius – pochyla głowę w szybkiej modlitwie, a potem wyciąga dłoń, żeby unieść pokrywkę. Jest jeszcze gorąca, więc klnie na czym świat stoi i zaczyna machać ręką, żeby schłodzić poparzone palce.
Winge siedzi po jego prawej stronie. Przez cały czas udaje, że ogląda drewno, z którego zrobiony jest stół. W tym samym czasie służąca spieszy powroźnikowi z pomocą i podaje mu ręcznik. Zapach buraczków i gotowanego mięsa poprawia gospodarzowi humor. Zmarszczki na czole od razu mu się wygładzają. Roselius ma siedemdziesiąt lat, upływający czas wywabił z jego brody i włosów wszystkie możliwe kolory. Siedzi na krześle pochylony i przygarbiony. Znany jest powszechnie jako człowiek sprawiedliwy, przez wiele lat zaangażowany w prowadzenie przytułku dla biednych przy kościele Hedvig Eleonory i hojnie dysponujący swoim majątkiem, który kiedyś był tak duży, że Roselius kupił za niego puste tereny rozciągające się na obrzeżach Ladugårdslandet. Na stare lata uwikłał się w nieudany interes z sąsiadem, niejakim Ekmanem, który był kancelistą w Kolegium Izby. W centrum tej afery stał tartak w prowincji Västerbotten. Winge domyśla się, że po tylu latach działalności charytatywnej Roselius czuje się niedoceniany. To zgorzknienie położyło się cieniem na całym jego majątku.
Wynajmuje u starego powroźnika lokal, ale nic nie poradzi na to, że swoją obecnością przypomina mu o złych czasach. Tego wieczoru Roselius jest chyba w jeszcze gorszym nastroju niż zwykle, bo przed każdą porcją wydaje z siebie głębokie westchnienie. Kiedy w końcu udaje mu się wykrztusić wydzielinę zalegającą gardło, na dnie talerza są już tylko resztki jedzenia.
– Doradzanie młodym ludziom to trudna sprawa. Człowiek słyszy w odpowiedzi same reprymendy. Mimo to będę z tobą rozmawiał jasno i szczerze, Cecilu. Uważnie mnie posłuchaj. Chcę jedynie twojego dobra. – Roselius robi przerwę, żeby nabrać powietrza, bo ma jeszcze sporo do powiedzenia. – To, co robisz, jest nienaturalne. Mąż powinien mieszkać razem z żoną. Nie pamiętasz, że przysięgałeś jej przed Bogiem wierność? Wróć do niej.
Winge czuje, jak krew napływa mu do twarzy. Zmiana, jaka się w nim dokonuje, zaskakuje go. Przecież rozumnemu człowiekowi nie przystoi błędny osąd i działanie pod wpływem emocji. Krew pulsuje mu w skroniach, a w uszach słyszy mocne uderzenia serca, więc nabiera głęboko powietrza i skupia się głównie na tym, żeby nad sobą zapanować. Przez cały czas zastanawia się nad odpowiedzią. Wie, że mimo upływu lat nic się nie zmieniło i Roselius wciąż jest uważany za najbardziej znamienitego przedstawiciela swojego cechu. Gorączkowo się zastanawia, jakby słyszał myśli, które kotłują się w głowie powroźnika. Napięcie rośnie, ale do wybuchu nie dochodzi, bo obaj milczą. Roselius wzdycha, opiera się o krzesło i unosi ręce w geście pojednania.
– Zasiadaliśmy razem przy wielu posiłkach. Jesteś bystry i oczytany. Wiem też, że nie jesteś złym człowiekiem, tylko kimś, kto został zaślepiony nowymi ideami. Uważasz, że wszystkie problemy można rozwiązać siłą rozumu. Twojego rozumu. Mylisz się. Uczuć nigdy nie da się okiełznać. Nie można ich traktować tak, jak traktujemy rozum. Wróć więc do żony i zrób to dla waszego wspólnego dobra, a jeśli ją skrzywdziłeś, proś o wybaczenie.
– To, co zrobiłem, uczyniłem dla jej dobra. Moja decyzja była w pełni przemyślana.
Winge zdaje sobie sprawę, że nawet w jego uszach takie słowa brzmią jak odpowiedź małego, upartego dziecka.
– Cecilu, bez względu na to, co chciałeś przez to osiągnąć, efekt jest odwrotny od zamierzonego.
Winge nie może opanować drżenia rąk, więc odkłada łyżkę, żeby Roselius nie zauważył emocji, jakie nim targają. Nagle słyszy swój głos, który ku jego niemiłemu zaskoczeniu przypomina ochrypły szept:
– Miałem nadzieję, że mi się uda.
Tym razem Roselius nie jest dla niego aż tak surowy jak przed chwilą.
– Widziałem ją dzisiaj – mówi łagodnym głosem. – Widziałem twoją żonę przy kramie z rybami. Jest w ciąży. Ma już tak duży brzuch, że nie można tego ukryć.
Winge chwieje się na krześle i pierwszy raz podczas tej rozmowy patrzy powroźnikowi prosto w oczy.
– Czy była sama?
Roselius potwierdza skinieniem głowy i wyciąga dłoń, żeby ją położyć na ręce Wingego, którą ten szybko cofa. To, o czym przed chwilą pomyślał, przyszło nagle.
Zamyka oczy, żeby nad sobą zapanować. Przenosi się do miejsca, gdzie wszystko według jego uznania zwalnia. Jest teraz w swojej wewnętrznej „bibliotece”. Stoją w niej równo poustawiane książki i panuje całkowity spokój. Sięga po tom Owidiusza i wybiera na chybił trafił jakiś fragment tekstu: Omnia mutantur, nihil interit. Wszystko się zmienia, nic nie ginie. Właśnie takiego pocieszenia potrzebował.
Kiedy ponownie otwiera oczy, nie zdradzają żadnych uczuć. Z trudem stara się powstrzymać drżenie dłoni, ostrożnie odkłada łyżkę na swoje miejsce, odsuwa krzesło i wstaje od stołu.
– Dziękuję za zupę i za troskliwość, ale myślę, że od tej pory będę jadał wieczorny posiłek w mojej własnej izbie.
Wychodząc z pokoju, słyszy za sobą głos Roseliusa.
– Jeśli głowa mówi jedno, a rzeczywistość nakazuje robić coś innego, wniosek jest prosty: coś złego dzieje się z głową. Dla kogoś takiego jak ty, człowieka z klasycznym wykształceniem, powinno to być oczywiste.
Winge nie odpowiada, ale ponieważ jest już poza pokojem, może udać, że nie słyszał.
Wlecze się korytarzem na chwiejnych nogach i wchodzi schodami na piętro, gdzie od lata wynajmuje u powroźnika izdebkę. W pewnej chwili jest już tak zdyszany, że musi się zatrzymać. Stoi nieruchomo, wsparty o framugę drzwi.
Za oknami rozciąga się spokojne przedmieście. Słońce już zaszło, zbocza opadające w kierunku płytkiej zatoki Saltsjön porasta sad. Za drzewami widać światła wyspy Skeppsholmen, na której marynarze odpracowują dniówki z nadzieją, że dzięki zarobionym pieniądzom będą mogli przenocować pod dachem. Trochę dalej można dostrzec wieże kościoła św. Katarzyny. Wieje wieczorna bryza.
Każdego dnia wygląda to tak, jakby całe miasto chciało w tym samym momencie wziąć oddech: rano nabiera powietrza, a wieczorem, gdy targane podmuchami wiatru chorągiewki ponownie zwracają się w stronę lądu, powoli je wydycha. Winge widzi stary wiatrak zwany przez mieszkańców Kurckan; z odległych zakątków miasta dobiega odpowiedź – w tym samym języku – od jego niewidzialnej siostry.
Mężczyzna przypatruje się w szybie swojemu odbiciu. Nie ma jeszcze trzydziestu lat. Związane wstążką włosy opadają mu na plecy, ostro kontrastuje z nimi blada twarz. Nie wie, gdzie kończy się horyzont, a gdzie zaczyna niebo, na którym lśnią gwiazdy. Taki jest świat: mnóstwo w nim ciemności i niewiele światła. W górnym rogu okna widać spadającą gwiazdę. Trajektoria lotu, po której przemieszcza się z dużą prędkością, tworzy na niebie cienką kreskę. Kiedy był dzieckiem, słyszał od dorosłych, że jeśli ktoś widzi spadającą gwiazdę, ma prawo wypowiedzieć życzenie. Od dawna nie wierzy w przesądy, a mimo to, proszę bardzo, jeden z nich ukazuje się jego oczom.
Pośród lip rosnących na posesji świeci latarnia, chociaż nikt z domowników nie oczekuje wizyty. Nagle Winge słyszy, że ktoś woła jego imię. Owija się płaszczem, podchodzi bliżej i widzi dwoje ludzi. Jednym z nich jest służąca Roseliusa, która trzyma w ręku świecę. Obok niej stoi niewysoki człowiek. Jest pochylony, opiera się rękami o kolana i sapie, a z ust ścieka mu strużka śliny. Kiedy Winge jest już blisko, służąca wtyka mu świecę do ręki.
– Gość do pana. W takim stanie nie wpuszczę go do środka.
Po tych słowach odwraca się na pięcie i kołysząc się na szeroko rozstawionych nogach, wchodzi do domu, drapiąc się przy tym po głowie z pogardy dla głupoty świata. Chłopak jest jeszcze młody, głos ma jasny i dźwięczny, policzki gładkie pod warstwą brudu.
– Czy to wy jesteście Winge, który chodzi do kupca Indebetou?
– Masz pewnie na myśli budynek policji, który nazywany jest Domem Kupca Indebetou? Zresztą nieważne. Tak, to ja jestem Cecil Winge.
Chłopak przypatruje mu się spod brudnej jasnej grzywki. Widać po nim, że nie wierzy w słowa Wingego. Chciałby mieć jakiś dowód na to, że rozmawia z właściwą osobą.
– Tamten człowiek z Zamkowego Wzgórza kazał mi tu jak najszybciej przybiec. Obiecał, że dostanę za to nagrodę.
– Naprawdę?
Chłopak żuje kosmyk włosów, który wystaje mu spod czapki.
– Biegłem szybciej niż inni. Teraz chwyciła mnie kolka i czuję smak krwi w ustach, a w nocy będę spał na dworze, w mokrym ubraniu. Chciałbym jakiś datek za mój trud.
Chłopiec wstrzymuje oddech, jakby bezczelność jego oczekiwań chwyciła go nagle za gardło. Winge patrzy na niego z ukosa.
– Powiedziałeś, że inni są w drodze w tej samej sprawie. Odczekam chwilę i zaczniemy licytację, kto weźmie najmniej.
Winge słyszy, jak chłopak zgrzyta zębami i klnie z powodu niezamierzonego błędu. Wyciąga sakiewkę, wyjmuje z niej monetę i chwyta ją między kciuk a palec wskazujący.
– Masz dzisiaj szczęście – mówi. – Cierpliwość nie jest moją cnotą.
Chłopak uśmiecha się z ulgą. Nie ma dwóch przednich zębów, została po nich wąska szczelina, z której wystaje język. Oblizuje nim wydzielinę, która ścieka mu z nosa na górną wargę.
– Chce się z wami spotkać naczelnik policji, panie. Powiedział, że to pilne. Czeka na was na ulicy Yxsmedsgränden.
Winge kiwa głową, ale nadal trzyma monetę w palcach. Chłopak robi kilka kroków w jego stronę i wyrywa mu ją łapczywym gestem. Potem odwraca się na pięcie i przeskakuje przez niski mur, o mało nie tracąc przy tym równowagi. Winge woła za nim:
– Kup sobie za to chleba, nie wódki!
Chłopak zatrzymuje się, opuszcza spodnie i pokazuje mu blade pośladki. Potem klepie się po nich i rzuca przez ramię:
– Jeszcze kilka takich spraw i będę taki bogaty, że nie wszystkie będę przyjmował.
Śmieje się triumfalnie i rusza przed siebie wielkimi susami. W końcu znika w ciemnościach, a Winge nadal snuje rozważania na temat spadającej gwiazdy.
Władze od wielu miesięcy obiecują naczelnikowi policji służbowe mieszkanie, ale na obietnicach się kończy. Johan Gustaf Norlin musi więc nadal mieszkać ze swoją rodziną w tym samym domu co wcześniej, trzy przecznice od gospody o nazwie Giełda. Świta, do drzwi jego mieszkania na trzecim piętrze puka zasapany Winge. Po dźwiękach dochodzących z mieszkania domyśla się, że swoją nocną wizytą obudził nie naczelnika, tylko jego rodzinę. W głębi mieszkania słychać kobietę, która uspokaja przestraszone hałasem dziecko. Norlin czeka na niego w przedpokoju. Jest bez peruki, spod służbowego surduta i ze spodni wystaje mu skrawek nocnej koszuli.
– Witaj, Cecilu. Dziękuję, że mimo tak późnej pory zechciałeś się stawić.
Winge kiwa głową i po zachęcającym geście naczelnika siada na krześle, które Norlin postawił przy piecu kaflowym.
– Catharina grzeje nam kawę. Zaraz zrobi się cieplej. – Naczelnik siada lekko zakłopotany na krześle stojącym naprzeciwko gościa i chrząka, żeby się przygotować do wyłuszczenia sprawy, która będzie przedmiotem ich rozmowy. – W jeziorze Fatburen na Södermalmie znaleziono dziś w nocy ludzkie zwłoki. Dwójce dzieci udało się namówić pewnego pijaka, żeby wyciągnął te zwłoki z wody na brzeg. Ciało było w takim stanie, że… hm… jak by ci to powiedzieć… strażnik miejski, który pracuje w tym zawodzie od dziesięciu lat i napatrzył się przez cały ten okres na najgorsze zło, jakie jeden człowiek może wyrządzić drugiemu, opowiadając mi o zwłokach, musiał się trzymać za brzuch, żeby nie zwymiotować kolacji na podłogę.
– Jeśli to ten sam strażnik, o którym myślę, to jestem pewien, że powodem jego niedyspozycji była wódka, którą wcześniej wypił.
Komentarz Wingego nie wywołuje uśmiechu na twarzy naczelnika.
– Zapewne sobie przypominasz, że po zakończeniu poprzedniej sprawy uzgodniliśmy, że pomogłem wam ostatni raz. Przez wiele lat służyłem policji pomocą, ale najwyższa pora, żebym zajął się własnymi sprawami.
Norlin wstaje z krzesła, idzie do sąsiedniego pomieszczenia po miedziany dzbanek z kawą i rozlewa ją do dwóch filiżanek.
– Nikt nie jest ci bardziej zobowiązany za pomoc, jaką nam okazałeś, niż ja. Muszę też przyznać, że za każdym razem przerastała ona moje oczekiwania. Zważywszy na to, że wykrywalność przestępstw od zimy znacznie wzrosła, dla każdego postronnego człowieka jest oczywiste, że twoja pomoc bardzo nam się przydała. Popraw mnie jednak, jeśli się mylę: czyż nie jest prawdą, że i ja wyświadczyłem ci pewną przysługę? – Norlin na próżno czeka, aż Winge spojrzy mu oczy. W końcu wzdycha i odstawia filiżankę na stół. – Kiedyś byliśmy młodymi, świeżo upieczonymi prawnikami po studiach. Chcieliśmy się wybić, wyrobić sobie nazwiska w kręgach sądowniczych. Ty byłeś idealistą, broniłeś swoich przekonań bez względu na to, jaką cenę za to płaciłeś. Tobie nic złego się nie stało, podczas gdy ze mną świat się nie pieścił. Dzięki umiejętności zawierania kompromisów awansowałem na stanowisko naczelnika policji. Po raz pierwszy los obsadził nas w odwrotnych rolach, więc teraz to ja cię pytam: ile razy mieliśmy do czynienia z błędem, który był wart naprawienia? Ile razy było to w naszej mocy? Niewiele spraw, które prowadziłeś, zasługiwało na twoją uwagę. Fałszerz pieniędzy, który nie znał się na gramatyce, zabójca żony, który nawet nie zmył krwi z młotka, przestępcy dopuszczający się drobnych aktów przemocy i inni złoczyńcy, których do zła popchnęły wódka albo pijaństwo. Ale ta sprawa jest inna. Ani ty, ani ja jeszcze się z czymś takim nie zetknęliśmy. Gdybym znał kogoś innego, komu mógłbym tę sprawę powierzyć, wcale bym cię nie kłopotał. Ale nie znam, a obaj już wiemy, że po mieście krąży prawdziwy potwór. Zwłoki ofiary trafiły do kościoła Mariackiego. Zrób mi tę przysługę, a nigdy więcej cię o nic nie poproszę.
Winge patrzy naczelnikowi policji w oczy, lecz tym razem to Norlin unika jego wzroku.