- W empik go
19 dołków - ebook
19 dołków - ebook
Biznes jest jak gra w golfa. Obie aktywności wymagają koncentracji i samokontroli, zmuszają do rozwoju i odpowiedzialności. Liczba sukcesów i porażek, które spotykają nas po drodze, nie jest istotna. W obu przypadkach najważniejszy jest wynik. Ale droga do jego osiągnięcia może być różna. Golf to gra dżentelmenów, w której liczy się uczciwość, przestrzeganie zasad i styl. W świecie giełdowych graczy moralność schodzi na dalszy plan. A czasami, jak w świecie głównego bohatera, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie…
Z jednej strony mamy do czynienia z drobiazgowym „przewodnikiem”, w jaki sposób można pozbawić prawowitych właścicieli ich akcji w spółce, nie ponosząc konsekwencji prawnych. Z drugiej książka pokazuje, jak wiele trzeba poświęcić, aby osiągnąć cel, nawet jeśli nie ląduje się w więzieniu. Lektura dla wszystkich zainteresowanych funkcjonowaniem spółek, giełdy i wyzwalanymi przez pieniądze emocjami. Czyli dla wszystkich.
Przez powieść przeplata się wątek golfowy. Książka podzielona jest na osiemnaście rozdziałów, bo tyle jest dołków na polu klasy mistrzowskiej i jeden dodatkowy „dołek”.
Autor jest uzależnionym od golfa doradcą transakcyjnym. Przez ponad 20 lat prowadził butik inwestycyjny, zasiadał w zarządach i radach nadzorczych wielu spółek giełdowych. Obecnie składa własny fundusz venture capital. Ma jednocyfrowy handicap, grał na ponad stu polach w Polsce i na świecie. Jest także wicemistrzem polski golfowo-brydżowym (tytuł oficjalny obu związków sportowych). „19 dołków czyli jak ukraść spółkę” jest jego debiutem literackim.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-514-6 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Otwierające uderzenie na pierwszym dołku jest jak pierwsza randka. Jak oczekiwanie na seks z nową dziewczyną. Jak pierwsze zdanie w książce. Czujesz motyle w brzuchu. Koledzy, chociaż nie zawsze szczerze, wspierają: „Graj dobrze. Powodzenia”. To potęguje twój strach przed porażką. Najpierw chcesz się popisać. Potem nieco spuszczasz z tonu i po prostu nie chcesz nawalić. Początkowo ustawiasz się agresywnie. Jesteś pewny swojego uderzenia na ponad dwieście metrów. Jednak im dłużej się przygotowujesz, tym szybciej tracisz pewność siebie i korygujesz swoje ustawienie na bardziej bezpieczne. W końcu jedynie myślisz: „tylko nie woda” i czujesz coraz większe napięcie. Myśli kotłują się w głowie, kiedy podchodzisz do uderzenia „jakoś-to-będzie”. Nieprzygotowanego, nieprzemyślanego i niezwizualizowanego. Robisz swing, zamach i bum – słyszysz metaliczny, ostry dźwięk, jaki wydał twój driver po zetknięciu z piłką. Nadałeś jej ogromnej prędkości. Dociera do ciebie szum komentarzy, przytłumione głosy, przepraszające chrząknięcia i patrzysz za swoją piłką. A ta cholera skręca mocno w lewo i niechybnie leci do wody. Tyle razy jesteś idealnie na fairwayu, ale jak przychodzi turniej, to „kurwa, woda!”. Nogi masz jak z waty, kiedy podchodzisz do torby po kolejną piłkę. Twarz przybiera różne odcienie czerwoności. Idziesz te dziesięć, piętnaście metrów w stronę „kolegów”, ze spuszczoną głową. Marzysz, aby to widowisko się skończyło. Koledzy udają obojętność, co bardziej „przyjacielscy” dodają otuchy. Ty wiesz, że jak drugi raz nawalisz, to po tobie. Po turnieju. Po dniu. Masz z głowy weekend, rodzina z tobą nie wytrzyma. Będziesz zły. Aż znów nie staniesz na tym cholernym tee i nie uderzysz ponad dwustu metrów prościutko tam, gdzie chcesz.
Cena za akcję 11,20
Jarek Wiśnia obudził się rano zaskakująco spokojny. Wypływał z głębokiego snu i powoli wracał do rzeczywistości. Wiedział już, że jest tu i teraz, ale błogi sen nadal trzymał go z dala od problemów. Wtedy jedno pytanie uruchomiło lawinę myśli i przerwało gwałtownie spokój: „Jakie są wyniki?!”.
Zsunął kołdrę – nie zważał, czy obudzi przy tym żonę – i natychmiast wstał. Od tego dnia miał wreszcie stać się akcjonariuszem, a nie tylko wyrobnikiem. Jego ambicje zostaną zaspokojone. W końcu będzie mógł udowodnić wszystkim niedowiarkom, że osiągnie niebywały sukces i wejdzie do elitarnego grona milionerów. Już nie będzie należał do klasy średniej, lecz stanie się częścią jednego procentu elity superbogaczy. Wyłączył alarm i zszedł do gabinetu, gdzie uruchomił komputer. Księgowi mieli siedzieć całą noc, aby przygotować sprawozdanie za trzeci kwartał. System uruchamiał się powoli. Wiśnia z niecierpliwością stuknął parę razy w klawiaturę. Nawet nie usiadł na fotelu, ale pochylony stał nad biurkiem. Po chwili na ekranie pojawiło się okienko, w które wpisał hasło.
Z nadzieją kliknął w przysłany plik. Na ekranie pojawiła się klepsydra. Jego tętno przyspieszało z każdym jej obrotem. Wreszcie dokument się otworzył. Chociaż cały zarząd pilnował, by ostatni kwartał był lepszy od wcześniejszych, to jednak zawsze mogło coś pójść nie tak. Jego oczy szybko przelatywały po pozycjach i liczbach. Zjechał na sam dół zestawienia – „zysk netto”.
„Jest! Jest! Kwartalny rekord pobity! Teraz już nic złego nie może się wydarzyć. Dzisiejsza rada to będzie czysta formalność!” – pomyślał.
Z gabinetu, który mieścił się na parterze ich piętrowego domu, radośnie skierował się do kuchni, aby wstawić wodę na śniadaniową herbatę. Podniósł żaluzje, nucąc jakąś melodię. Małe okno nie dawało wystarczającego światła. Wszedł do jadalni i nacisnął włącznik na ścianie. Ciężkie stalowe rolety oranżerii podnosiły się, skrzypiąc i rzężąc, a światło zaczynało wypełniać jadalnię i kuchnię. Powtórzył tę samą czynność w salonie i poranne światło zagościło w pokoju. Otworzył drzwi do ogrodu. W tym samym momencie podbiegł do niego kot, który wykorzystał moment i uciekł. Wiśnia zostawił mu uchylone drzwi, żeby mógł wrócić na kanapę, kiedy znudzi mu się codzienny obchód ogrodu.
Chłodne listopadowe powietrze wypełniło salon i szybko rozniosło się po całym parterze, bo tylko w jego pokoju i dolnej łazience, zwanej gościnną, zamykano drzwi. Myśląc o czekającej go rozgrywce, wrócił na piętro do łazienki. Cały poranek minął mu na codziennych czynnościach powtarzanych niezmiennie od lat. Wykonywał je bez świadomości, pochłonięty myślami o tym, co czeka go za kilka godzin.
Po godzinie był gotowy. Wsiadł do samochodu i pojechał do firmy. Całą drogę odganiał od siebie złe myśli, pozytywnie się nakręcając.
– Dzień dobry, panie prezesie – powitał go szef ochrony, kiedy Wiśnia wchodził do budynku. Odpowiedział skinięciem głowy. Śmieszyło go to „prezesowanie”, ale łechtało jego próżność to, że mijane osoby przystawały, prężyły się, poprawiały poły marynarki i pozdrawiały go służalczo.
Był tylko i aż prezesem, ale od dziś będzie mieć także opcje na akcje. Stanie się również właścicielem tych ludzi. Panem ich życia. Z przyklejonym uśmiechem mijał wszystkich i kiwał głową na wylewne powitania. Nie silił się na grzeczność, ba, nie silił się na poprawność. W końcu nie robił w polityce, tylko w biznesie. Kłamał tak samo, ale nie musiał adorować publiczności. W korporacyjnym świecie też liczą się wskaźniki – nie popularności, lecz efektywności. Dla jego akcjonariuszy znaczenie mają zyski, jakie przynosi. Co kwartał wyższe. Dla niego co kwartał premia. A teraz dojdzie jeszcze dywidenda.
„Będę primus inter pares” – uśmiechał się do własnych myśli, odpowiadając na kolejne powitanie.
Do tego są mu potrzebni ci wszyscy ludzie mijani na korytarzu. Są środkiem do osiągnięcia celu. Nie dbał o nic więcej.
„Im też zależy, żeby kasa wpływała co miesiąc na konto. Pierdolą mnie, firmę i atmosferę. Mają kredyty, dzieci i wydatki. Ja im zapewniam na to gotówkę. Za to mnie kochają. Nienawidzą mnie przez pozostałe dni w miesiącu, bo wyciskam z nich ostatnie poty dla dobra firm. Bo za to mi płacą, a nie za bycie fajnym”.
Otworzył drzwi do sekretariatu zarządu i pozdrowił pracujące tam panie. Skierował się do swojego gabinetu. Pokój urządzony był znacznie poniżej jego oczekiwań, jeszcze przez poprzednika. „Jak tylko klepną moją strategię i uchwalą opcje, każę wyremontować ten bajzel, aby wreszcie wyglądał porządnie”.
Pokój był wystarczająco duży, aby pomieścić wielkie, nowoczesne biurko. Czarne z metalowym wykończeniem. Na wprost biurka stał stolik z fotelami i sofą do przyjmowania gości. Całość urządzono schludnie, ale skromnie. Chciał to zmienić na coś wyjątkowego. Coś, co odda jego charakter.
Weszła sekretarka.
– Jarku – posiadała ten rzadki przywilej, że pozwalał jej na taką poufałość – materiały na radę wydrukowane. Zaraz zrobię kawę. Prosić Roberta?
– Tak, dawaj mi go tutaj. I Mariusza. Musimy jeszcze wszystko przećwiczyć.
Po chwili Jola wniosła kawę. Zapach napoju rozniósł się po gabinecie. Wypił szybko pojedyncze espresso. Uwielbiał woń i smak małej czarnej. Gorzki, głęboki, z lekką nutą kwaskowatości. Idealny na poranne pobudzenie.
Pierwszy pojawił się wiceprezes do spraw sprzedaży. Robert był niski i miał sporą nadwagę. Z tego powodu towarzyszyło mu mnóstwo kompleksów. Do tego fatalnie się ubierał. Na radę włożył letnie, obszerne spodnie, koszulę wypuścił na zewnątrz, żeby maskować swoją tuszę. Najgorsze jednak były buty – lakierowane i zakończone ostrym czubem. Jarek spojrzał na niego i nie mógł ukryć politowania.
– Ale masz zestaw… – Pokręcił głową. – Na tak ważną radę mógłbyś się ubrać jakoś porządnie. Wiem, że sypiasz z dwoma psami, a nie z żoną, ale przed wyjściem z domu spytaj ją o zdanie. Nawet jak cię nie znosi, to przynosisz jej co miesiąc kasę. A twój wygląd jest częścią twojej roboty.
– Nie będę jej o nic pytał. Tak źle się ubrałem?
– Fatalnie. Poza tym trenujesz coś, by zrzucić nadwagę?
– Od jutra zaczynam – odparł Robert. Na szczęście dla niego otworzyły się drzwi.
– Witam, panowie – przywitał się z nimi Mariusz, najstarszy z nich. Odpowiadał za finanse w spółce.
– O, spójrz na niego. Ten zawsze wie, jak się ubrać. A jaką ma sylwetkę!
– Znowu mu dokuczasz? – spytał Mariusz z uśmiechem. Byli razem w zarządzie od ponad roku, ale wciąż bawił go ten codzienny rytuał wzajemnych złośliwości.
Mariusz przez lata prowadził dobrze prosperujący butik inwestycyjny, ale wspólnik go oszukał i zostawił z długami. Od tego czasu w jego oczach zagościł smutek. Wciąż nie mógł się otrząsnąć i patrzył na świat zaskoczony tym, że dał się zaskoczyć. Kiedy on kantował, to oznaczało, że jest sprytny. Nie widział w tym niczego złego, traktował drobne oszustwa jak sport, jak zdrową rywalizację. Jeśli jego okiwano, to miał pretensje, że świat jest zły. Złorzeczył Bogu – w którego istnienie nie wierzył – że urządził podle świat. Ludziom miał za złe, że zachowują się niegodziwie.
Mariusz był wysokim mężczyzną z klasą, w wieku, kiedy wino już dawno zastąpiło piwo do obiadu i gdy whisky zastąpiła wódkę. Wciąż blended, bo na single malt przyjdzie jeszcze czas. Zawsze starannie ubrany, ale nie nadmiernie dbający o swój wygląd. Miał własny styl i nie poddawał się najnowszym trendom mody. W jego mniemaniu idealna mieszanka, aby spodobać się kobietom. I tym młodszym hołdującym modzie, jak i tym starszym szukającym wciąż buntownika w dojrzałym chłopcu.
Mariusz po stracie firmy musiał podjąć pracę. Pierwszy raz w swojej karierze zawodowej, a zbliżał się do pięćdziesiątego roku życia, pracował na czyjś rachunek. Profesjonalista w każdym calu, merytorycznie na nieosiągalnym dla innych poziomie. Posiadał mnóstwo pożądanych relacji biznesowych. Jednak brutalny świat transakcji kapitałowych przyciągał całą rzeszę chcących szybko zarobić młodych wilczków. Dla nich od liczb bardziej liczyła się kasa. Jego w finansach przyciągały liczby i intelektualne wyzwania, szacowanie, obliczanie prawdopodobieństwa. Uzależnił się od wszelkich gier i zakładów. Od zawsze zajmował się liczbami. Gdy był dzieckiem, jego ulubionym zajęciem były działania na numerach rejestracyjnych przejeżdżających samochodów. Wtedy w Polsce obowiązywały czterocyfrowe tablice. Zawsze szukał działania dającego w efekcie pięć i jego krotność. Na przykład rejestrację „SK 3486” rozszyfrowywał jako „trzy dodać cztery daje siedem; osiem minus sześć to dwa; siedem minus dwa daje pięć”. Uwielbiał grać w karty. Matka żartowała, że to dlatego, że nie chciał przyjść na świat. Oczekiwała go razem z ojcem, grając w karty. On pierwszą talię wziął do ręki, kiedy jeszcze nie umiał dodawać. Grał w remika i prosił brata, by mu sprawdzał, czy może się wyłożyć, bo nie umiał liczyć do pięćdziesięciu jeden. Miał wtedy pięć lat. W szkole najlepsze oceny zbierał z matematyki. Ale nigdy nie chciał być typem prymusa, więc z przedmiotów, które go nudziły, dostawał ledwo dostateczne.
Narzucił sobie kaganiec i nie wchodził do kasyna, nie grał w pokera na pieniądze. Za to każdą wolną chwilę poświęcał na grę w brydża i wszelkie gry karciane, szachy, a nawet scrabble. Co tylko się dało – przeliczał. Na koncercie w filharmonii liczył, ilu członków orkiestry grało na instrumentach smyczkowych, ilu na dętych. Kiedy siedział na widowni, nie mógł się opanować, by nie szacować, ilu widzów przyszło na koncert lub mecz. I konfrontował swój wynik z oficjalnymi danymi. Nie wiadomo po co, ale liczył. Więc w finansach czuł się jak ryba w wodzie.
– Panowie, mamy niecałe dwie godziny do rady. Nie muszę chyba podkreślać znaczenia tego głosowania. Jeżeli zaakceptują naszą strategię, to primo, mamy robotę na najbliższe pięć lat, secundo, przydzielą nam akcje.
– Właśnie. Nadal nie rozmawialiśmy, jak je podzielimy między sobą – wtrącił Mariusz.
– Po radzie usiądziemy i to przegadamy. Nie chcę, abyśmy się teraz rozpraszali. Fokus, panowie! Na radzie ja zaczynam. Będę mówił, jak dużo osiągnęliśmy. Że przejęliśmy zarząd na dnie kryzysu i przeprowadziliśmy skuteczną restrukturyzację. Już po roku spółka osiągnęła zyski. Przedstawię wskaźniki operacyjne, bo rosną pięknie i robią wrażenie. Potem przejmie głos Mariusz i pogada o bilansie oraz wskaźnikach finansowych. Ale pamiętaj, krótko! To i nudne, i nie wszyscy w radzie kumają finanse. – Spojrzał na Mariusza, który jedynie przytaknął. – Potem przedstawisz plan finansowy. W razie pytań będziemy cię wspierać. Na koniec zaprezentuję nasz plan operacyjny. Głosowanie i szampan! – Zatarł dłonie, odchylił się mocno i opadł na fotel całym ciałem.
– Jesteś pewien, że przegłosują nam opcje? – spytał Robert.
– Wiadomo, że Siergiej – odpowiedział Mariusz – będzie głosował według instrukcji, jakie dostał od swojego mocodawcy, Kaganowicza.
– Deklarował, że strategia mu się podoba. I że ją rekomendował swojemu mocodawcy – powiedział Jarek.
– Ale wiesz, jak manipuluje ludźmi. Szkolony przez KGB. Może nam przytakuje, a swojemu mocodawcy mówi coś innego. I dzisiaj pokaże nam środkowy palec.
– Skąd wiesz, że szkolili go w KGB? – wystraszył się Robert.
– Robert, a jak myślisz, dlaczego Siergiej dostał niemal natychmiast azyl polityczny w Polsce, gdy tylko Putin zasiadł na Kremlu? – zapytał Mariusz.
– No bo go, no wiesz, ścigali. Bo niby przyjął łapówkę, a twierdzi, że jest czysty – brnął Robert.
– Robert, łapówki w Rosji to sport narodowy. Za ich przyjmowanie nie dostaje się azylu w żadnym cywilizowanym kraju. Poza Szwajcarią. Dostał azyl, bo był agentem polskich służb. A najpewniej podwójnym, jako doradca Jelcyna. Gdy Putin przejął władzę, to spierdolił do Polski. Najwyższy urzędnik rosyjski z polskim paszportem od czasu Dzierżyńskiego.
– A może faktycznie niesłusznie go pomówiono.
– Panowie! Do meritum – upomniał ich Jarek. – Mamy się przygotować do rady, a nie rozstrzygać działalność służb specjalnych. Nie wiem, czy szkoliło go KGB, czy nie, ale mu nie wierzę. Więc może nas czekać niespodzianka. Co z tymi członkami od Sklarskiego?
– Wiesz, jaki jest z nim cyrk. Sklarski jest ścigany przez Interpol na wniosek naszej policji. Wszędzie, gdzie obowiązuje czerwony alert, mogą go złapać. Odkąd uciekł z Polski, nikt z nas się z nim nie widział ani nie kontaktował. Wystawił tym trzem swoje pełnomocnictwa i posadził ich w radzie. Nawet nie wiemy, czy nadal mają jego poparcie. Woliński twierdzi, że mają „OK” na nasze propozycje, ale jaka jest prawda, okaże się za jakieś dwie godziny. Podczas głosowania.
– No i mamy zupełną niewiadomą z niezależnym członkiem rady. Nie zdradził mi, jak będzie głosował. – Jarek spojrzał na nich, aby zobaczyć ich reakcję.
– Nie mówiłeś, że z nim rozmawiałeś.
– Badałem grunt. Stara się być niezależny i będzie języczkiem u wagi.
– Panowie, koniec tego marudzenia. Zbieramy się w sobie. Wchodzimy na radę i bierzemy nasze dwanaście procent! Żadnych wątpliwości.
W sali uderzył ich zapach potu zmieszany z wonią kanapek, które od godziny leżały na talerzach. Pięcioro członków rady siedziało przy okrągłym stole. Wśród nich był pełnomocnik Kaganowicza, który zainwestował w spółkę dziesięć milionów dolarów, tuż przed upadkiem Lehman Brothers. Kupił akcje, gdy spółkę wyceniano na ponad dwieście milionów złotych. Kiedy kryzys rozlał się na cały świat, jego akcje straciły połowę wartości. Posiadał piętnaście procent spółki. Przewodniczącym rady został adwokat Sklarskiego – Woliński, zastępcą – jego prawnik z kancelarii. W radzie reprezentował Sklarskiego także były poseł – Waldemar Sieradzki. Nie dostał się do senatu w ostatnich wyborach, ale wciąż chwalił się mnóstwem kontaktów i koneksji. Startował do Europarlamentu w zbliżających się wyborach. Radę uzupełniał przedstawiciel niezależny, który cieszył się poparciem funduszy.
Spółka zajmowała się projektowaniem i wykonawstwem projektów inżynieryjnych dla energetyki. Wysoce specjalistyczne prace, wymagające merytorycznych i kompetentnych zespołów, pozwalały na uzyskiwanie ponadprzeciętnych wyników w okresach boomu inwestycyjnego. Od czasu do czasu spółka borykała się z problemami, jak każda firma działająca w branży cyklicznej. Tym razem kryzys naprawdę się pogłębił, spowodowany światowym efektem domina, po pęknięciu bańki rynku nieruchomości w USA.
„Nastawieni są negatywnie” – pomyślał Jarek. Po przywitaniu i formalnościach Wiśnia zaczął swoje wystąpienie. Napięcie udzieliło mu się i nie miał już takiej swobody jak podczas prób. Gubił wątek, zacinał się. Na pytania odpowiadał cicho i niepewnie. Ganił się w myślach, że tak szybko traci pewność siebie. Brał lekcje wystąpień publicznych, ale w takich chwilach szlag trafiał wszystko, co wiedział na ten temat. Emocje były silniejsze i nie mógł temu zaradzić, mimo wykorzystywania technik mających teoretycznie pomóc w ich opanowaniu. Gasł w oczach i wiedział o tym.
Mariusz wsparł go, wodzony instynktem popartym niemałym doświadczeniem. Wstał od stołu i stanął przy ekranie, na którym pojawiły się szeregi cyfr z przygotowanej wcześniej prezentacji. Rzutnik pracował pełną parą, wydzielając tyle ciepła, że siedzący przy nim Siergiej odsunął się od stołu. Mariusz jak zwykle swobodnie, z pamięci, żonglował liczbami i wskaźnikami. Świadom swojej wiedzy pewnie prowadził dyskusję. Prowokował do pytań. Nikt nie miał odwagi wejść z nim w polemikę.
„Dobrze, że on będzie pokazywał plan. I nasze propozycje opcji. Jest pewny siebie” – pomyślał Jarek. Pewność Mariusza pomogła mu w walce ze swoją słabością. Mariusz przystąpił do zasadniczej części, w której przedstawił plan, wraz z wyceną, na najbliższe cztery lata.
– Zakładamy podwojenie przychodów w ciągu czterech lat oraz prawie trzykrotne zwiększenie zysku. Wynika to z efektu skali. Przy realizacji tego planu spółka osiągnie wartość czterokrotnie większą niż obecna cena na giełdzie. Jest to efektem przepływów, a także niższego dyskonta, bo będzie łakomym kąskiem dla inwestorów. Kryzys został zażegnany i czas na rozwój! – zakończył radośnie swoje wystąpienie. Był pewny wrażenia, jakie wywarł na słuchaczach. – Czy są jakieś pytania? – Chciał uzyskać teatralny efekt przerwy, aby przejść do najważniejszego. Spojrzał przy tym na Jarka, czy nie chce przejąć od niego „sceny”. Jarek przymknął powoli powieki i niemalże niezauważalnie pokręcił głową. Mariusz sam dokończył dzieła. – Dlatego jako zarząd oczekujemy dwunastu procent akcji za zrealizowanie przyjętej strategii.
Zrobiło się cicho. Siergiej udawał, że coś liczy. Sieradzki gapił się w swoje notatki. Woliński wpatrywał się w swojego smartfona; nie wiadomo, czy przeszukiwał jakieś strony, czy czytał wiadomości. Cisza stawała się coraz bardziej kłopotliwa. Szum projektora wypełniał pokój. Pierwszy nie wytrzymał Woliński. Nie podnosząc głowy znad smartfona, zadał pytanie, które przeszyło ciszę.
– A jakie są standardy rynkowe? Bo w spółkach, które obsługuję, nie ma tak dużych programów menedżerskich. Są cztero-, maksymalnie pięcioprocentowe.
– No właśnie. To nie jest za dużo? – wsparł go Siergiej.
Jarek spojrzał na niego nienawistnym wzrokiem. Przecież nie dawniej niż wczoraj się z nim spotkał. Ustalał, jak podzieli opcje pośród członków zarządu. Siergiej nie zgłaszał zastrzeżeń. Mówił, że Kaganowicz dał mu całkowite przyzwolenie. „Może to jedynie taka pokazówka?” – pocieszał się w myślach Jarek. Jednak siedział cicho i pozostawił Mariusza samego na placu boju.
– Emisja dla nas uzależniona jest od zrealizowania czteroletniego planu. I jest on bardzo ambitny. Główny akcjonariusz, który ma ponad sześćdziesiąt procent akcji, może zarobić sto pięćdziesiąt milionów złotych – powiedział Mariusz.
– Ale wy chcecie za dużo! To są nierynkowe warunki – odpowiedział mu Woliński jak zwykle pobudzony, pewny siebie i nieznoszący sprzeciwu.
– Ale wszystko już ustaliliśmy. Siergiej, przecież rozmawialiśmy nie raz… – Jarek obudził się z letargu.
– Tak. Jasne. Słuchałem tego, ale rada ma prawo i obowiązek się wypowiedzieć.
– Rada jest ciałem kolegialnym, a jej członkowie są niezależni – wymądrzał się prawnik od Wolińskiego.
– Panowie, przecież wiecie, jak wiele poświęciłem dla tej spółki. Gdy była na dnie, prosiliście mnie, abym przejął jej stery. Błagaliście mnie, bo poprzedni zarząd sobie zupełnie nie poradził. Wiecie, ile mnie to kosztowało, bo zastąpiłem swojego najstarszego brata, który mnie tutaj sprowadził. Dał mi szansę, bo wcześniej byłem drobnym przedsiębiorcą, bez spektakularnych sukcesów, i jemu zawdzięczam, że się sprawdziłem w ENPn. Okazałem się na tyle sprawnym menedżerem, że piąłem się w hierarchii aż do stanowiska dyrektora operacyjnego. I nie dlatego, że mój brat rządził tą spółką, ale niemal wbrew temu. To w końcu wy błagaliście mnie, abym go zastąpił na stołku prezesa, kiedy się pogubił i stracił kontrolę nad rzeczywistością. Obraził się na mnie, że się zgodziłem, i nie będzie się odzywał do mnie do końca życia. Przeklął mnie i moje dzieci. Ojciec z frasunku, że synowie ze sobą walczą, dostał zawału i zmarł. Matka nie może mieć swoich synów nawet na święta przy sobie, ponieważ byśmy się pozabijali. Moim warunkiem przejęcia prezesury było to, że w zamian za uratowanie tyłków wam i waszym mocodawcom zostanę sowicie wynagrodzony. Obiecaliście przyjąć program opcji dla zarządu. Teraz nie chcecie uchwalić tego, co sobie ustaliliśmy! Kiedy spółka wyszła na prostą. Czyli wasze słowo jest nic niewarte? – zakończył Jarek.
– Musimy głosować. Rada może zaopiniować wasz wniosek walnemu. Nasza opinia nie jest wiążąca, ale na pewno pomaga akcjonariuszom w podjęciu decyzji. Prosimy zarząd o opuszczenie sali i rada formalnie przegłosuje wasz wniosek – odpowiedział Woliński.
– Ale my na sali mamy prawie cały akcjonariat! – Jarek się nie poddawał. – Jako pełnomocnicy głównych akcjonariuszy macie wystarczającą większość, by przegłosować nasz program motywacyjny. Więc nie wyobrażam sobie, że będziecie inaczej dzisiaj głosować niż na walnym.
– Tu jest rada, nie walne – ripostował Woliński. – My mamy swoje zdanie. Walne może mieć swoje. Poza tym nie chciałbym przed głosowaniem rozstrzygać jego wyniku.
– Przecież wiadomo, że rada będzie głosować, jak chcą tego wasi mocodawcy. Miejcie odwagę chociaż się przyznać, że kłamaliście, obiecując nam akcje. Chcecie nas wydymać.
– Spokojniej proszę! – zareagował Woliński. – Panowie, prosimy opuścić salę. Dajcie nam zagłosować. Zawołamy was po głosowaniu.
Mariusz był najbardziej wściekły, wstał i pierwszy opuścił pokój. Odebrał to jako osobisty afront, że nie potrafił ich przekonać do swoich, jakże racjonalnych, argumentów. Znowu świat dał mu pstryczka w nos. Przecież przedstawił im uczciwą propozycję biznesową. Nie krył się w tym żaden podstęp ani nie było drugiego dna. Czysty interes dla obu stron. „Przecież ich mocodawcy mają zarobić ogromną kasę. Tylko wystarczyło się z nami podzielić” – pomyślał.
Jarek wstał z ociąganiem, ostentacyjnie szurając krzesłem. Powoli wyprostowywał swoje ponad metr dziewięćdziesiąt, jakby dźwigał uwierający ciężar. Całe napięcie ostatnich tygodni spadło na jego barki. Poczuł mrowienie w nogach i kropelki potu na czole. Przetarł czoło zewnętrzną częścią dłoni. Rzucił jedno ze swoich wyćwiczonych, nienawistnych spojrzeń zebranym i skierował się do wyjścia.
Robert, jakby nieco nieobecny, zachowywał największą wstrzemięźliwość i szedł krok w krok za Jarkiem. Uważał, że zbieg okoliczności wywindował go na tę pozycję i z całych sił chciał zachować swoje status quo. Jemu najbardziej zależało na pracy, a ta rozgrywka o „jakieś opcje” go przerażała. Cieszył się z tego, co osiągnął, i obawiał się, że nadmierne ambicje kolegów z zarządu mogą doprowadzić do katastrofy. Każdego dnia jadąc do pracy, panikował, że ktoś wreszcie odkryje jego brak kompetencji i merytorycznego przygotowania do tak wysokiego stanowiska. Kiedy wracał wieczorem do domu, dziękował Bogu, że kolejny dzień udało mu się przetrwać i nadal ma pracę. Miał dwóch synów w wieku gimnazjalnym, których kochał nad życie, i żonę, której nienawidził z wzajemnością. To dla tych chłopaków godził się na wszelkie kompromisy w pracy i w domu.
Z żoną zdradzali się wzajemnie, udając, że nie ma to wpływu na ich rodzinę. Mieli osobne sypialnie i jedynie na wczasach spali w jednym łóżku, co i tak nie zbliżało ich do siebie. Brzydzili się sobą i unikali wszelkiej bliskości. Psy były neutralne i o ich względy walczyli oboje. Żona przekarmiała labradory, Robert przekupywał je smakołykami. Lubił psy, ale nie na tyle, żeby je wyprowadzać na spacer. Jego niechęć do wszelkiej aktywności fizycznej dotyczyła też łażenia z nimi po lesie. Mieszkali w ładnym domu, tuż przy sosnowym zagajniku w podwarszawskim Legionowie. Jemu za wspólny ruch z psiakami wystarczało otwieranie im drzwi do ogrodu. Z czasem tak się rozleniwiły, że nie psociły jak kiedyś, robiły leniwe kółka wokół domu i po chwili wracały. Żona za to pod jego nieobecność chętnie z nimi wychodziła. Trochę z chęci dbania o swoją kondycję, a trochę z sentymentu, bo w ten trywialny sposób poznała swojego sąsiada, który okazał się czułym kochankiem. Co wieczór Robert rywalizował z żoną o psy. Z kim zechcą spać.
Przed prywatyzacją
W syberyjskie mroźne popołudnie Natan wracał z Instytutu Fizyki. Autobus zapełniali głównie studenci i uczniowie, bo robotnicy wciąż pracowali na swoich zmianach. Pierwsza kończy się za godzinę. Kolejna po ośmiu godzinach i potem kolejna. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, bez przerwy, aby nie wygasić pieców. Raz rozpalone muszą pracować cały czas. Dzisiaj miał zajęcia ze studentami z pierwszego roku.
„Przychodzą pełni wiary, a skończą w jednym z tych kombinatów. Z chorobą alkoholową, rakiem lub niemogący żyć bez codziennej dawki afgańskich opiatów, które od interwencji zalewają Rosję” – rozmyślał. Nieraz widział młodych ludzi, którzy staczali się, zanim ktoś bliski mógł zareagować.
Sam nie wiedział, co go tu jeszcze trzyma. Spokojna praca na uniwersytecie? Czy ci otwarci, dobrzy i niezepsuci młodzi ludzie co roku napływający na studia? Obrazy zza zamarzniętej szyby wciąż takie same od kilku lat, kiedy skuszony pracą w instytucie przyjechał do Nowosybirska. Ulice zamglone mieszanką dymu i pyłów, szary śnieg leżący miesiącami. Smród spalin, palonego węgla i wyziewów z pobliskich hut zmieszany z mroźnym powietrzem powodował, że każdy oddech czuło się w płucach. Niska zabudowa wymieszana była z socrealistycznymi, monumentalnymi budowlami. Natan przejeżdżał przez Prospekt Lenina i przyglądał się parze nowożeńców składającej kwiaty pod pomnikiem wodza. „Wciąż mają nadzieję” – myślał i zastanawiał się, kiedy on ją stracił. Autobus minął centrum i wjechał w blokowiska. Takie same rzędy bloków bez wyrazu, ich okna z gazetami zamiast zasłon. W takich chwilach tęsknił za Leningradem, za jego białymi nocami, za jego muzeami, teatrami i wystawami. Za jego cywilizacją i specyficzną kulturalną tkanką, której nie mogło złamać ani dwuipółletnie oblężenie okupione ponad milionem ofiar, ani lata komunizmu. Wysiadł na ostatnim przystanku. Przebiegł kilkaset metrów do swojego bloku, aby jak najkrócej być na tym zniewalającym mrozie. Zasłonił usta rękawem, aby ogrzać powietrze, zanim dotrze do płuc. W klatce schodowej ciepło uderzyło go w twarz. W nozdrza wdarł się zapach kiszonej kapusty, który wydobywał się niemal z każdego mieszkania. Nie znosił tej woni, ale miał świadomość, że to najprostsze i jedyne dostępne źródło witamin. Zdjął czapkę i wytrzepał ją z resztek śniegu. Ich mieszkanie mieściło się na czwartym piętrze. On, żona o imieniu Lena i dwie dziewczynki. Na czterdziestu kilku metrach klitki. Wsadził klucz do zamka, lecz drzwi były zamknięte od środka. Nacisnął dzwonek.
– Juuuuż otwieram. – Usłyszał stłumiony głos żony.
– Lena, czemu jesteś w domu? – zapytał od progu.
Poczuł intensywny zapach kiszonej kapusty. Powiesił kurtkę na wieszaku w przedpokoju wyłożonym lakierowaną na pomarańczowo boazerią. Nad drzwiami wejściowymi wisiał pawlacz na narzędzia i puszki z farbami.
– Olga chora. Musiałam się urwać z pracy. Dobrze, że jesteś, bo muszę popracować. Mam urwanie głowy z tą prywatyzacją. Zajmiesz się chorą.
– Co jej jest?
– Silna angina. Wiesz, to powietrze tutaj.
– Też się do tego przyczyniasz – przekomarzał się z nią. – Twoja huta tytanu wywala w powietrze całą tablicę Mendelejewa. Najwięcej metali ciężkich.
– Ala ja jestem tylko księgową… – Pocałowała go w policzek. – Nie wytapiam metalu.
Zajrzał do pokoju dziewczynek. Olga spała. Nie chciał jej budzić. Wrócił do małej, ślepej kuchni, w której z ledwością mieścił się stolik, służący teraz Lenie do pracy. Nad stolikiem wisiała lampa z kolorowym abażurem. Snop światła padał jedynie na stolik. Kuchnię pomalowali wspólnie żółtą, oleistą lamperią. Starali się, aby choć trochę była mniej ponura, i położyli nawet kilka ceramicznych płytek nad umywalką. Nachylił się nad Leną, która ślęczała nad papierami.
– Co liczysz? Tony wydobyte? Czy przerobione już w tytanowe sztaby? A może te ukradzione? Nikogo nie dziwią tytanowe wazony na nagrobkach na tutejszym cmentarzu. Można by z nich niejeden prom kosmiczny zrobić.
– Tylko żarty się ciebie trzymają. Liczymy tym razem akcje. Bo teraz jest prywatyzacja i je sprzedajemy. Nie tytan. Jutro ma jakiś inwestor z Londynu do nas przylecieć. Muszę przejrzeć księgę akcyjną, czy wszystko się zgadza.
– Z Londynu, powiadasz. Na to zadupie? Chce kupić kopalnię i hutę tytanu?
– Ja bym z Anglii za żadne skarby się tutaj nie wybrała.
– No właśnie, a jemu się chce. Lecieć siedem tysięcy kilometrów. Zimą. Aby przejrzeć te twoje księgi. A po ile są te akcje?
– Załoga ma prawo do pięćdziesięciu jeden procent w ramach prywatyzacji pracowniczej. Poza tym w ramach prywatyzacji czekowej można kupić jeszcze trzydzieści procent. To wszystko za sto milionów.
– Sto milionów, powiadasz?
– Dolarów, kochanie – dodała, gdy zobaczyła w jego oczach błysk. Ten dawno niewidziany blask nadziei, że coś zdoła go wyrwać poza tę nędzną egzystencję. – Nie dla nas. Możemy wykorzystać nasze czeki, aby kupić pięć akcji. Dostałam też akcje zamiast premii. I jutro sprzedam je temu inwestorowi, i będziemy mieć na nowy telewizor. Nasz rubin już dawno stracił kolory.
– Jakie zasoby ma kopalnia?
– Ostatnio robili nowe badania geologiczne. I ponoć samego tytanu jest ponad milion ton. Poza tym wanad, srebro i inne rudy metali rzadkich. Ale nowy telewizor to jest coś – dodała z nadzieją.
– Milion, powiadasz… – Natan stał chwilę zamyślony. – Muszę wyjść. Kochanie, przepraszam cię, ale muszę wrócić do instytutu. Szybko muszę coś sprawdzić w bibliotece.
– Natan, ale co z Olgą? Ja mam pracę!
– Jak wrócę, to już cały czas będę przy dzieciach. Obiecuję.
Winda nie działała. Natan spojrzał na zegarek. Autobus odjeżdżał za dwie minuty. Ruszył jak z kopyta, po schodach zeskakiwał po dwa stopnie. Pobiegł na przystanek mimo siarczystego mrozu. Autobus już miał zamknięte drzwi, ale Natan był tak zdesperowany, że kierowca, ku swojemu zaskoczeniu, wpuścił go do środka. Do Instytutu Fizyki Nuklearnej prowadziła szeroka aleja z syberyjskimi sosnami po bokach. Puścił się biegiem, jak tylko wysiadł. Jednak po chwili wrócił do szybkiego marszu.
„Muszę popracować nad kondycją. A jeszcze niedawno biegałem w reprezentacji szkoły…” – pomyślał. Każdy haust mroźnego, trującego powietrza rozrywał mu płuca.
Wpadł do czteropiętrowego budynku z lat pięćdziesiątych i od razu pobiegł w lewo. Jego buty ślizgały się po wypolerowanym lastryko. Był rozgrzany, rozbierał się w biegu i zatrzymał się dopiero przed wielkimi drzwiami. Otworzył je, napierając całym ciałem. Ogromna czytelnia była wypełniona w połowie. Przy stolikach siedzieli studenci nad przepastnymi księgami. Każdy stolik miał przymocowaną lampkę na stalowym ramieniu. Pod białymi ścianami stały rzędy półek z najczęściej wypożyczanymi książkami. Podłogę pokrywał mocno wydeptany parkiet. Każdy krok powodował skrzypnięcie. Każde odsunięcie krzesła przykuwało uwagę pozostałych studentów. Skierował się do lady, za którą siedziały trzy bibliotekarki, i na kartce papieru złożył swoje zamówienie. Wraz z legitymacją wręczył je jednej z nich. Spojrzała na niego wymownie, gdy przeczytała, co doktor fizyki nuklearnej chce wypożyczyć.
– Ale nie wiem, czy nie trzeba zgody komitetu. Albo dziekana?
– Towarzyszko bibliotekarko… – Choć komunizm upadł, to ten zwrot nadal rozmiękczał nieprzejednane serca, zwłaszcza tutaj, na dalekiej Syberii. – Jaki komitet? Mamy demokrację i wolność wywalczoną pod Ostankino. Chcę poczytać kapitalistyczną prasę, bo mamy budować teraz kapitalizm.
– Zaraz sprawdzę, na kiedy może być dostępny – odparła bibliotekarka.
– Jak to „na kiedy”? Na już, złoteńko. – Z całych sił panował nad sobą, aby nie tracić cierpliwości, bo wtedy może nie przekonać bibliotekarki, by mu pomogła. – Mam chore dziecko i autobus za pół godziny. Muszę zdążyć, bo lekarstwa mam podać.
– A żona nie może tego zrobić? – powiedziała, a następnie pomyślała: „Przystojniak z tego brunecika. Taki wysoki i jeszcze doktor”.
– Żona w pracy. A ja przy dziecku. Poprosiłem sąsiadkę, by została na godzinę przy nim – kłamał z łatwością. – Poza tym chodzi mi o dowolny numer tego dziennika. Może być i sprzed roku.
Wzięła jego zamówienie, podeszła do ściany z ciemnego drewna z niezliczoną liczbą szuflad. Każda szuflada miała mały uchwyt i naklejoną literkę alfabetu. Szukała tej na literę „f”. Otworzyła. Polizała palce i zaczęła przebierać fiszki. Natan najchętniej przeskoczyłby ladę i pomógł jej w szukaniu. Wreszcie znalazła odpowiednią i wpisała do zamówienia. Zniknęła na zapleczu.
Natan odwrócił się od lady w stronę czytelni. Przeleciał wzrokiem po stolikach i zobaczył młodzieńca w drugim szeregu. Nachylony nad książką robił notatki. Modna blond czupryna zasłaniała mu oczy. Przeniósł wzrok z książki do notesu i podniósł głowę. Ich spojrzenia się spotkały. Natan odrobinę za długo wpatrywał się w jego stalowe oczy. Poczuł falę gorąca. Zaniepokojony reakcją swojego organizmu odwrócił się od sali.
„Muszę uważać, aby nie wpaść. Ależ mi się podoba! Muszę sprawdzić, na jakim jest wydziale” – postanowił w myślach.
Po piętnastu minutach siedział nad „Financial Times” i przeglądał notowania giełdowe. Nie miał wprawy w ich czytaniu. Setki rzędów i dziesiątki kolumn zapełnione milionami cyfr i dziwnych skrótów. Wreszcie znalazł to, czego szukał. Notowania ceny tytanu na giełdzie londyńskiej. Wziął kartkę oraz ołówek i zrobił szybkie obliczenia. Krew napierała najpierw w jego głowie, aż poczuł pulsowanie w oczach i ból w skroniach. Po chwili spłynęła w dół, aż gorąco rozlało się w pachwinach. Kropelki potu spływały po kręgosłupie. Przeliczył jeszcze raz. Wszystko się zgadzało. Nie pomylił się w swoich obliczeniach.
Wracając autobusem z instytutu, gdy mijał pomnik Lenina, poczuł nadzieję. Taką jak ci nowożeńcy, których tu widział niespełna godzinę temu. Przypomniał sobie twarz tamtego chłopaka i zapomniał, gdzie jest. Dał się porwać swoim marzeniom. Wrócił do domu ze złą nowiną dla żony.
– Lena, posiedzę trochę przy Oldze, ale potem muszę wyjść na pocztę. Nie później niż o piątej.
– Na pocztę? A po co? Przecież obiecałeś, że zostaniesz z Olgą.
– Muszę zadzwonić do mojego kuzyna!
– Tego w Moskwie?
– Nie, w Tel Awiwie.
Aż usiadła. Nigdy nie wspominał o rodzinie w Izraelu. Nie wiedziała, że ma tam kuzyna. I jeszcze chce teraz do niego zadzwonić.
– Natan. Co się dzieje? – Autentycznie się przeraziła. Nie zapowiadało to niczego dobrego. „Czy chce wyjechać z Rosji? Po tych zmianach. Po to działał w sztabie Jabłoko, by teraz opuszczać kraj?” – myślała.
– Powiem ci, jak z nim porozmawiam. To nic złego, ale może odmienić nasze życie.
– Nie wspominałeś nic o kuzynie w Izraelu.
Usiadł przy niej i wziął ją za rękę. Podniósł głowę i patrząc jej prosto w oczy, przełknął ślinę.
– Też nie wiedziałem o ich istnieniu. Okazało się, że mieszka tam spora rodzina mojego ojca. I on tam się też odnalazł. Zostawił nas. Przez te wszystkie lata nie dał znaku życia i nie starał się nas sprowadzić. Pozwolił, aby matka była przekonana, że gdzieś zginął w kazamatach sowieckich więzień. A on ogrzewał się na plaży w Tel Awiwie. I dał nam znać dwa lata temu, że żyje. Nic ci nie mówiłem, bo dla mnie on zginął gdzieś tutaj na Syberii. Porzucił mnie dwadzieścia lat temu i chcę, aby tak zostało. Moja biedna matka przecierpiała strasznie jego stratę. Ja też i dla mnie on nie żyje. Bohaterski ojciec nie żyje. Odezwał się do mnie zupełnie obcy człowiek.
– I co teraz? Chcesz tam jechać?
– Nie. Nie, kochanie. Porozmawiam z moim kuzynem. Ponoć prowadzi szerokie interesy na świecie i może się zainteresuje tym, co chcę mu zaproponować.
Punkt siedemnasta wchodził na pocztę. W kolejce stało kilka osób. Po piętnastu minutach podał kobiecie w okienku numer zapisany na kartce papieru. Spojrzała na niego wymownie. Tak jak tylko może spojrzeć zawistny Słowianin na Żyda. Wykręciła numer. Raz. Drugi. Trzeci. Ciągle coś się zrywało. Wreszcie po kilku dobrych chwilach, które Natanowi ciągnęły się niemiłosiernie, udało jej się połączyć.
– Tel Awiw. Kabina numer sześć – krzyknęła na całą poczekalnię, mimo że stał tuż przy niej, aby wszystkie oczy wbiły się w niego. Uciekł przed ich wzrokiem do kabiny. Przyłożył zimną słuchawkę do ucha.
– Nimrod?
– Yes. Who is speaking?
– Natan Kaganowicz. Mój angielski słaby. Ale postaram się.
– Natan. Mój kuzyn z Syberii? Dostałeś mój list? No musiałeś, skoro znasz mój numer. Jednak cię przekonałem, abyś przyjechał do Izraela?
– Nie, Nimrod. Nie chcę wyjeżdżać z Rosji. Na razie. Dzwonię w interesach.
– A jaki masz interes?
– U nas w Rosji jest teraz prywatyzacja. Państwo sprzedaje wszystko. Cały kraj jest na sprzedaż. Za dziesięć miliardów dolarów możesz kupić całą gospodarkę Matuszki Rossiji. Tyle, co Izrael dostał od Ameryki w ramach pomocy w ostatnich pięciu latach. Takie czasy.
– Już widzę interes. Ale czy on jest dla nas?
– Każdy może nabyć czeki prywatyzacyjne. Poza tym poszczególne załogi mogą nabyć pięćdziesiąt procent fabryki. Moja żona, musisz koniecznie ją poznać, pracuje w hucie tytanu. Wydobywają go tam i wylewają. Mają zasobów samego tytanu na milion ton. Cena za osiemdziesiąt procent kopalni i huty to sto milionów dolarów.
– A zasobów mają, mówisz, milion ton?
– Czyli sprzedają największego producenta tytanu na świecie, mającego największe jego złoża, za niecałe dziesięć procent wartości samego złoża. Nie licząc kopalni, huty i całego majątku, jaki posiadają. A wierz mi, widzę te kominy codziennie. I te kilometry płotu wokół fabryki. Jest tego w cholerę.
– I ty, nauczyciel akademicki, możesz jutro kupić, ile chcesz, czeków i odkupić od załogi, ile chcesz udziałów?
– Załoga sprzeda mi za wódkę swoje akcje. Dostali je w ramach premii. I chętnie je zamienią na ruble, a ruble na wódkę. Lub w najlepszym razie na telewizor. – Zobaczył w wyobraźni twarz Leny, która marzyła o kolorowym rubinie.
– A ile mam czasu, aby ci przelać pieniądze, kuzynie? I ile tych pieniędzy chcesz?
– Ile możesz. Jak najszybciej. Dzielimy się zarobkiem po połowie.
– Dobrze mieć kuzyna na dalekiej Syberii! Mam nadzieję, że wnet się zobaczymy.
Natan szybkim marszem skierował się do domu, pełen nadziei na zmianę swojej egzystencji. Wiedział, że czeka go długa rozmowa z Leną i będzie musiał się wytłumaczyć ze swoich tajemnic. Ale i tak na wyjawienie tej najgłębiej skrywanej nie był gotowy.