1945. Wojna i pokój - ebook
1945. Wojna i pokój - ebook
Reporterska opowieść o najbardziej dramatycznym roku XX stulecia.
Autorka wkracza na ziemie przez chwilę niczyje albo właśnie zagarnięte przez nową władzę, by przyjrzeć się z bliska losom ostatnich żyjących świadków tamtego czasu. Ludzi, którzy gonieni strachem próbowali się przedrzeć przez skuty lodem Zalew Wiślany (było ich pół miliona), przesiedleńców, którzy w swoich nowych domach zastawali jeszcze ich poprzednich właścicieli, wychowanków otwockiego domu dziecka dla ocalonych z Holocaustu, szabrowników, dla których wyzwolone tereny stały się gigantycznym sklepem Ikei, ludziom, którzy o włos wyprzedzili własną śmierć. Oddaje głos ofiarom, chociaż i katom poświęca sporo miejsca – zwłaszcza, kiedy może dzięki temu pokazać powojenne pomieszanie ról i losów.
„1945. Wojna i pokój” to książka, dzięki której historia sprzed 70 lat znów jest na wyciągnięcie ręki.
W narracji historycznej (...) pełno jest bezdusznych dat i nic nieznaczących nazw. (...) Historia powstania warszawskiego to epickie losy AK-owskiej młodzieży, Baczyński i „Rudy” z „Alkiem”. Mniej czytany jest za to pamiętnik Mirona Białoszewskiego. Grzebałkowska robi to, co wcześniej on: przywraca pamięć cywilom, tysiącom zapisanym wyłącznie w statystykach. Przypomina, że bohaterowie przekuwani są w brąz, a cywile muszą żyć dalej. Oddaje im głos i robi to nad wyraz dobrze. To ważna książka, ale jeszcze ważniejsze jest, że pokazuje narrację, jakiej nam dziś brakuje.
NAGRODA NIKE CZYTELNIKÓW, FELICJAN TYM
Wybitny reportaż historyczny o latach wychodzenia z wojennej traumy, ale także o czasie nadziei.
NAGRODA IM. TERESY TORAŃSKIEJ, ARTUR DOMOSŁAWSKI
„Rok 1945, miałam dziewięć lat. Czytam książkę Magdaleny Grzebałkowskiej zdumiona, jak mało wiem o tej chwili między straszną wojną a niepewną nadzieją. A co wiedzą urodzeni ćwierć czy pół wieku po mnie? O tęsknocie, bezradności i sprycie pierwszych osadników na Ziemiach Odzyskanych, o grotesce szabru, o zatopieniu okrętu «Wilhelm Gustloff» z tysiącami niemieckich cywilów, o otwockiej próbie przywrócenia dzieciństwa sierotom żydowskim, o zasiedlaniu gruzów Warszawy (wojsko wzywa, by ludzie znaczyli miejsca, gdzie mogą być miny, najlepiej – pękiem słomy na żerdzi). Autorka dotarła do świadków i uczestników wszystkich historii i zachowała język ich opowieści, bezlik zdumiewających szczegółów, łzy, namysł, ale także śmiech, jak w życiu. To był rok wyjątkowo intensywnego życia i czuje się to na każdej stronie tych świetnych reportaży”
MAŁGORZATA SZEJNERT
„1945 to rok pełen sprzeczności i chaosu. Jest w nim wszystko: potężne nadzieje związane z końcem wojny i gorycz pokoju. Radość, że przeżyliśmy i obrazy masowych ekshumacji. Heroiczna odbudowa oraz szaber i korupcja. Przemoc wobec Polaków i Polaków wobec „obcych”. Złożoność tego czasu doskonale uchwyciła Magdalena Grzebałkowska, pokazując ten rok z perspektywy zwyczajnych ludzi. Reportaż z jądra ciemności? Pobojowiska? Nie tylko. To także opowieść o powrocie do życia”.
MARCIN ZAREMBA
Historie pisane przez Grzebałkowską, która posiadła dar wchodzenia w cudze buty, po prostu się pożera. Bo to fantastycznie napisane, pieczołowicie i szczegółowo, a przy tym empatycznie odtworzone historie ludzi w ekstremalnych – czasem strasznych, czasem po prostu nowych – okolicznościach. Historie łajdaków, historie ofiar, historie haniebne i historie chwalebne, a także historie zwyczajne.
CULTURE.PL, ALEKSANDRA LIPCZAK
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-1714-4 |
Rozmiar pliku: | 9,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moja babcia (rocznik 1926) nie pamięta końca wojny. „No jak to – dziwię się – nie pamiętasz, jak ten marynarz całował pielęgniarkę na Times Square?”. „Dziecko – babcia patrzy na mnie (rocznik 1972) z politowaniem – to był amerykański koniec wojny, w sierpniu 1945 roku”. „A fajerwerki w Warszawie pamiętasz 9 maja? Sowieci strzelali w niebo spod ruin Dworca Głównego, z 21 ciągników artyleryjskich z baterią haubic kaliber 155”. „Coś ty – mówi babcia – przecież wiesz, że nie było mnie wtedy w Warszawie”.
Na pewno nie było jej też 7 maja 1945 roku w Reims, gdzie Niemcy po raz pierwszy podpisali kapitulację. Ani dzień później w Berlinie, gdzie na żądanie Józefa Stalina podpisali ją raz jeszcze. Nie mogła więc zobaczyć, jak w kwaterze marszałka Gieorgija Żukowa przedstawiciel Francji generał Jean De Lattre de Tassigny grozi, że się zabije. Amerykanie, Rosjanie i Brytyjczycy nie zgadzali się na jego podpis pod aktem kapitulacji. W końcu, po wielu godzinach negocjacji, ustąpili.
W Niemczech dochodziła północ 8 maja. W Moskwie był już 9 maja 1945.
„Ale jakoś koniec wojny musisz pamiętać – upieram się. – Ja bym pamiętała”. Babcia szuka w pamięci. Tak, teraz sobie przypomina. To było w Weinsbergu, w otoczonym winnicami obozie przejściowym dla obcokrajowców, chronionym przez Amerykanów. Trafiła tam po ucieczce z obozu pracy w Mannheimie, gdzie przez kilka lat produkowała dla Niemców amunicję i części do traktorów. „Czekaliśmy na ten dzień – wspomina moja babcia – choć tak naprawdę byliśmy już wyzwoleni od kilku tygodni. Pamiętam, jak stałam w tłumie chłopców i dziewcząt – Polaków, Litwinów, Czechów, Francuzów, różnych innych – na wielkim placu. Ktoś krzyknął: »W tej chwili nastąpił koniec wojny! Podpisali!«. Zaczęliśmy krzyczeć, żołnierze strzelali w górę na wiwat, całowaliśmy się z kim popadnie”. „Ty też, babciu?”. „A co myślisz? – pyta. – Jak jest koniec wojny, to nie patrzysz Polak, Rusek czy Amerykanin. Całujesz się z każdym”.
Cały 1945 rok i pół następnego moja babcia spędziła w Niemczech.
„Nie wracajcie tam – straszyli byłych przymusowych robotników emisariusze rządu londyńskiego. – Komuniści wywiozą was od razu na Sybir”.
„Wracajcie, potrzebujemy waszych rąk, trzeba odbudować kraj”– przekonywali wysłannicy rządu polskiego.
„A ty chciałaś wracać? – pytam babcię. – Wiedziałaś, że Polska zmieniła kształt? Że twoją mamę przeniesiono spod Lwowa do Gdańska? Docierały do ciebie wieści, że Niemcy muszą wyjechać na zachód? Słyszałaś, że Warszawa zamieniła się w ruinę?”. „Trochę wiedziałam, pisałyśmy do siebie listy z mamą – mówi. – I nie zamierzałam wracać. Wyszłam w Weinsbergu za mąż, za twojego dziadka. Poznaliśmy się w tym obozie pod Mannheimem. Urodziłam dziecko. Planowaliśmy wyemigrować do Kanady. Miałam tam rodzinę”.
A potem babci umarło dziecko na zapalenie opon mózgowych. I już nic się dla niej nie liczyło. Niczego się nie bała – komunistów, Syberii, gruzów, repatriacji. Musiała wrócić do mamy. Pewnego dnia wsiadła więc z moim dziadkiem w pociąg w kierunku nowej Polski. Z Niemiec przywieźli słój cukierków i małego kundelka, nad którym babcia się ulitowała, bo amerykańscy żołnierze przywiązywali mu do szyi Krzyż Żelazny i gonili go po ulicach niemieckiego miasteczka.
We wrześniu 1946 roku moi dziadkowie przyjechali do Gdańska i zapukali do drzwi domu przy ulicy Bitwy Oliwskiej. Otworzyła Stefania, moja prababcia, po której mam drugie imię. „Pamiętasz, co powiedziała na wasz widok?” – jestem ciekawa. „Nic” – mówi babcia. „Nie pamiętasz?” – pytam. „Pamiętam dobrze. Zaczęła płakać: »Po coś ty, dziecko, tutaj wróciła? Po co? – zanosiła się szlochem. – Tu jest tak strasznie w tej Polsce«”.Styczeń 1945
Mapy ścienne: Polska Piastowska, Rzeczpospolita Polska w 1771 r., Orbis terrarum antiqui kupię.
„Rzeczpospolita”, 1.01.1945
Teatr Wojska Polskiego po przerwie spowodowanej chorobą p. Kossobudzkiej wystawia znowu w dniach 3, 4 i 5 stycznia „Wesele” St. Wyspiańskiego.
„Rzeczpospolita”, 4.01.1945
Warszawa wolna!
„Życie Warszawy”, 17.01.1945
W związku z wyzwoleniem Warszawy Komendant Miasta zawiadamia, że w dniu 18-go stycznia wolno przebywać na ulicy do godz. 22.
„Życie Warszawy”, 18.01.1945
Dziennikarze (publicyści, reporterzy, technicy) oraz osoby mające zdolności i zamiłowanie do pracy dziennikarskiej otrzymają zatrudnienie. Zgłoszenia Adm. „Życia Warszawy”. Grochowska 194.
„Życie Warszawy”, 21.01.1945
Oprzemy naszą zachodnią granicę na Odrze i Nisie.
„Życie Warszawy”, 22.01.1945
Zofię Kozłowską, lat 57, zamieszkałą Słupecka 11, oraz Tadeusza Hanczke, inżyniera mierniczego, lat 37, zam. Filtrowa 62, poszukuje Halina Hanczke-Świder.
Podaję do wiadomości, że Rzeźnie Miejskie są czynne, a mianowicie:
a. przy ul. Sierakowskiego 1/2, gdzie przeprowadza się ubój bydła: cieląt, owiec, kóz i świń
b. przy ul. Grenadjerów 48 przeprowadza się ubój koni. Dokonywanie potajemnego uboju jest surowo zabronione i podlega karze.
„Życie Warszawy”, 23.01.1945
W Warszawie przy ul. Marszałkowskiej 71 została otwarta na podwórzu zburzonego domu pierwsza herbaciarnia warszawska.
„Rzeczpospolita”, 24.01.1945
Poszukuję dwie siedmioletnie dziewczynki Jolantę i Krystynę Zielińskie zamieszkałe przed działaniami w Warszawie przy ul. Grójeckiej 44, będące później w obozie pruszkowskim. Dalszy ślad o nich zaginął. Wiadomość: Warszawa, Grójecka 44.
„Życie Warszawy”, 24.01.1945
Dziś, 25 stycznia, o godzinie 16-ej, przed mikrofonem Polskiego Radia przemawiać będzie Wanda Wasilewska.
„Rzeczpospolita”, 25.01.1945
Ziemniaki zmarznięte nadają się do spożycia, należy tylko obrane sparzyć gorącą wodą – wówczas tracą swój słodkawy smak. Posiadacze kartek V kategorii mogą zaopatrzyć się w ziemniaki zmarznięte.
Okręgowe Biura Aprowizacyjne.
„Życie Warszawy”, 26.01.1945
Wzywa się właścicieli wszystkich zakładów krawieckich zarejestrowanych i niezarejestrowanych nie pracujących dla wojska do zgłoszenia się do dn. 31 stycznia r.b. w Wydziale Przemysłowym, Referat Przemysłu Lekkiego, Grochowska 306, pokój Nr 9, celem zawarcia umowy na wykonanie zamówień wojskowych.
Związek Nauczycielstwa Polskiego zwraca się z gorącą prośbą o zgłaszanie wolnych pokojów dla swych członków nauczycieli, którzy stracili jedyne pomieszczenie na skutek działań wojennych.
„Życie Warszawy”, 30.01.1945Barachło
Na pierwszy raz wybrali duży ceglany dom, ze stodołą w podwórzu, spichlerzem i ulami w sadzie. Zajechali przed wejście, powoli zsiadali, prostowali zbolałe od długiej jazdy plecy, koniom z pysków leciała para, zmierzchało już, mróz się wzmagał.
Dziesięcioro sań, 20 ludzi, w tym dwie kobiety.
Jak weszli do domu? Może cicho, jak do kościoła, z nabożeństwem dotykając skórzanych oparć foteli, jakie widzieli pierwszy raz w życiu? A może z tupotem, żeby spłoszyć tamtych, gdyby jeszcze byli? Stanęli niemo w salonie, wśród kredensów, obrazów, figurek z porcelany, ustawiając je w myślach na półkach w swoich chałupach, czy rozeszli się od razu po kątach, jak dzieci dotykając palcem wszystkiego i wołając „to moje”?
Niusia pamięta, że ten, który miał posłuch u wszystkich, zawołał, żeby niczego nie ruszać: „Samemu nie wolno. Prześpimy się teraz, a rano pójdziemy w grupie i tym, co znajdziemy, będziemy się dzielić po równo”.
Późnym wieczorem zjedli kolację. W kuchni był jeszcze lekko wyschnięty chleb po tamtych, ale bali się go jeść. A jeśli zatruty? Zjedli więc swoje zapasy. Zaparzyli kawę. Była gorzka. Ktoś poszedł do sadu, rozbił ul i wyrwał plastry miodu z sennymi pszczołami. Posłodzili kawę miodem, zatopione w kubkach pszczoły wypluwali na podłogę.
Rano zeszli do piwnicy. Jeden, ten najważniejszy, stukał kijem w ziemię. Doszedł ich głuchy odgłos. Zaczęli kopać. Pod cienką warstwą ziemi znaleźli dwie duże ciężkie skrzynie.
Był styczeń 1945 roku, najdalej luty. Niusia już tak dokładnie nie pamięta.
Koń, pierzyny i album ze zdjęciami
Jak to jest, gdy się wyciąga szuflady w czyichś komodach, decyduje, że sztućce z inicjałami nieznajomych będą od dziś dotykać naszych ust, wsuwa dłoń między chłodne poszewki kołder, pod którymi jeszcze niedawno ktoś spał, ogląda w szafie płaszcze, halki i suknie, których poprzednia właścicielka nie zdążyła zabrać? Jak zapytać starszą, uprzejmą kobietę, która siedzi na kanapie w swoim pokoju: „Pani Niusiu, czy nie miała pani z tego powodu wyrzutów sumienia?”. Czy będę umiała zrozumieć jej odpowiedź, ja, która nie przeżyłam wojny?
Na razie siadam przy jej stole i słucham. O tacie organiście, który miał na imię Kazimierz, jego drugiej żonie Justynie i ich jedynaczce Niusi (rocznik 1927), rozpieszczonej, rozpuszczonej, samodzielnej i zdecydowanej. („Miałam wszystko, co chciałam. Uparłam się, żeby iść z rodzicami na przyjęcie do księdza, to szłam. Albo do państwa prawosławnych na przyjęcie, też szłam. Kręcona byłam”). O dzieciństwie w Bakałarzewie, miasteczku niedaleko Suwałk, które od Prus Wschodnich dzieliło tylko jezioro. O jedynym Niemcu w miasteczku, który tuż przed wojną poszedł na spacer z rodziną i nie wrócił, bo uciekł do Prus. O innym Niemcu, który z pruskiej strony przychodził na polską, żeby się kąpać ze swoim wilczurem w jeziorze. O niemieckich żandarmach, którzy pili wódkę w bakałarzewskiej gospodzie i gdy zataczając się, wracali do siebie, dzieci biegły za nimi, wołając „Hitler! Hitler!”.
Pytam o wojnę. Czy ich zaskoczyła? Nie, wcale. Zbyt wielu polskich żołnierzy siedziało w sierpniu 1939 roku na wieży kościoła i lornetowało Niemców za jeziorem, zbyt wielu okopywało się przy granicy. Ojciec przed wrześniem jeszcze zaprzągł konia, matka wrzuciła na wóz pierzyny, album ze zdjęciami i z krową przywiązaną do wozu ruszyli na wschód. 1 września 1939 roku byli w Sztabinie za Suwałkami, kilka dni później w Majewie pod Sokółką, gdzie Kazimierz dostał posadę organisty.
Dawne Bakałarzewo, do którego wrócili po dwóch miesiącach, już nie istniało. Na początku wojny toczyły się tu ciężkie walki. Drewniane domy spłonęły, kościół i szkołę częściowo zbombardowano, zajętą przez Niemców organistówkę wcześniej okradziono (ktoś wyniósł meble, pianino i gitarę Niusi), ze spichlerza organisty wyniesiono zboże. Z miasteczka zniknęli miejscowi Żydzi.
Okupację mimo to spędzili w Bakałarzewie. Ojciec Niusi kupił drewniany dom od starowierców spod Aleksandrowa, których hitlerowcy przesiedlali na Litwę, i postawił w pobliżu tego, który spłonął we wrześniu. Szkoły dla polskich dzieci nie było. Niusia uczyła się grać na pianinie u znajomego jej ojca, czytała „Potop”, wypisywała z ojcem metryki z ksiąg chrztów i zgonów, na polecenie Niemców wydawała kartki na cukier mieszkańcom gminy, pracowała w polu u bauera po pruskiej stronie.
Jesienią 1944 roku do Bakałarzewa zbliżał się front ze wschodu. („Tatuś zadecydował, że jedziemy do Suwałk. Zamieszkaliśmy u znajomych. Wigilię z nimi spędziliśmy. Któregoś dnia weszli do domu Ruscy, przynieśli z sobą tuszonki, konserwy amerykańskie niecałe kilowe. Mamusia nagotowała im zupy. I oni nam wtedy powiedzieli, że Bakałarzewo już wolne”).
Buty
Próbuję sobie wyobrazić Niusię sprzed 70 lat. Idzie właśnie pustą wiejską drogą. Jest początek stycznia 1945 roku, śnieg, mróz. (To będzie bardzo długa i ciężka zima. Ludzie, którzy wypadną ze statku „Gustloff” do morza, zamarzną na śmierć w kilka minut). Dziewczyna jest niezbyt grubo ubrana, bo przed nią 20 kilometrów drogi, nie chce się zgrzać. Idzie sama do Bakałarzewa, żeby sprawdzić, czy ich dom ocalał.
Ale że rodzice ją tak puścili? Niusia lat 86, potakuje mi ze swojej kanapy: – To dziwne. Pewnie się uparłam. Strasznie głupia byłam.
No więc idzie ta Niusia, lat 18, mijają ją radzieccy żołnierze, mijają kolumny cywilnych sań. Czasem woźnice podwiozą ją kawałek, ale nie mówią, dokąd jadą i po co. Niusia potem się domyśli, że to byli pierwsi szabrownicy.
(„Dwa kilometry przed Bakałarzewem patrzę, co tam na polu leży, z jednej strony rzeki i z drugiej – a to tyle Ruskich zabitych. Stosy całe ciał. I same bose stopy. Już ludzie zdążyli pozabierać im buty. A karabinów, pistoletów pełno przy trupach, podchodziłam, żeby zobaczyć”).
W Bakałarzewie Niusia widzi, że rodzinny dom ocalał. („Jak się tatuś z mamusią dowiedzieli, że wszystko już wolne i nasz dom niespalony, to wróciliśmy. A że okien nie było, bo szyby wybite, to pojechaliśmy z tatusiem ten kilometr do Prus, tam powybieraliśmy okna i przywieźliśmy do Polski. Chce pani wiedzieć, jak to wyglądało? Zwyczajnie, wyrywało się okna ze ściany i się brało. Nikogo w tym domu już nie było. Weszliśmy do środka. W szafach wisiały ubrania, na łóżkach leżały pierzyny. W szafkach było jadło, chleb obschły, smalec, wędlina. Nie braliśmy tego jednak. Przybiliśmy z tatusiem te okna do naszego domu i już mieszkaliśmy”).
Przyszedł zaraz sąsiad z żoną, usiedli za stołem w kuchni i spytali, czy organista chce jechać z nimi.
– A dokąd? – był ciekawy.
– Na barachło, na pruską stronę – odparł (słowo „szaber” Niusia pozna później).
Nie chciał. Ale jego córka tak. Zaczęła się szykować.
Zaraz, a rodzice, Niusiu, tak cię puścili? Samą, w dziesięć sań, dwudziestu ludzi, w tym tylko dwie kobiety? Niusia (lat 86) marszczy nos pod landszaftem w swoim pokoju, próbuje sobie przypomnieć: – Jak to było? Tata się chyba zgadzał... Ale ja i tak bym pojechała, gdyby się nie zgodził, mówiłam już, że kręcona byłam.
Zaprzęgli więc konia Niusi do sań i pod wieczór ruszyli. Wcześniej ten, który miał posłuch u wszystkich, powiedział: – Wybieramy domy bogatych bauerów, dwory pańskie, na biedne chałupy szkoda czasu. Jeśli przed domem stoją sanie, to znak, że są tam już nasi, więc jedziemy dalej. Wszystkim dzielimy się sprawiedliwie. Jazda!
Na pierwszy raz wybrali duży ceglany dom, ze stodołą w podwórzu, spichlerzem i ulami w sadzie.
Antyszabrowniczy plakat z 1946 roku
Zaklinamy was, rodacy!
Szabrownicy. Idą, gnają, jadą przez cały kraj. Pieszo, z wózkami, rowerami, sańmi, wozami, autostopem z radzieckimi kierowcami. Zima, wiosna, lato, jesień. Kto żyw i w Boga wierzy. Kto pierwszy, ten lepszy. Ludzie ze wsi i z miast. Z Bakałarzewa, Suwałk, z Białegostoku, z Warszawy, Rzeszowa i Krakowa. Cała Polska szabruje. Plądrują wsie i miasta, wiejskie chałupy i dwory ziemiańskie, kamienice i urzędy, kościoły i muzea, magazyny i dworce kolejowe.
Słowo „szabrować”, czyli „włamywać się”, pożyczają sobie ze złodziejskiej gwary. Mają swój niepisany kodeks honorowy: nie zabijają i biorą tylko „niczyje” (choć jeśli zastaną w domu Niemca, Mazura, Kaszubę czy Ślązaka – okradają go, bo to nie swój). Rzeczy z barachła sprzedają, wymieniają albo urządzają nimi swoje mieszkania.
Nie dzielą się na grupy społeczne, nikt się nie wywyższa nad nikim. Szabrują przedwojenni przestępcy, bezrobotni, robotnicy, chłopi, nauczyciele, urzędnicy, gospodynie domowe i damy z lepszego towarzystwa, żołnierze polscy i radzieccy.
Ilu ich? Tysiące, setki tysięcy, miliony? Tego nawet za 70 lat nie uda się policzyć. Naukowcy z XXI wieku powiedzą, że pchała ich ciekawość, bieda, zemsta na Niemcach, demoralizacja, zachwianie powojennej równowagi, zepsuty kompas moralny, chciwość, spryt. I tradycja.
Historyk Marcin Zaremba, autor książki „Wielka trwoga”, w 2012 roku napisze, że szaber występuje zawsze w czasie przejściowym, gdy jedna władza odchodzi, a druga jeszcze się nie ukonstytuowała i, że towarzyszył kryzysowi od zawsze, w całej Europie. Kiedy tylko nastawał czas niepokoju, chłopi napadali na dwory, służba kradła mienie pozostawione przez zmarłego pana, podczas zamieszek w miastach plądrowano sklepy i magazyny.
W 1934 roku, podczas wielkiej powodzi w Polsce, szabrownicy pojawiają się na zalanych terenach. W czasie kampanii wrześniowej przeczesują mienie pozostawione przez uciekinierów na prowincji, plądrują warszawskie fabryki i magazyny. Likwidacje gett, prowadzone szeroką falą przez Niemców od pierwszych lat wojny, przyciągają ich natychmiast. 18 września 1942 roku organ AK „Biuletyn Informacyjny” pisze, że polska ludność Otwocka, Rembertowa i Miedzeszyna „w pamiętnym dniu likwidacji getta w Otwocku w parę godzin po tym barbarzyńskim fakcie, w nocy zaraz zjechała furmankami i rozpoczęła grabież pozostałego mienia żydowskiego. Wywożono wszystko, co pod rękę podpadło, wyłamywano drzwi i okna, półki, deski z podłóg, nie mówiąc o meblach, ubraniach i bieliźnie, które pierwsze padły ofiarą rabunku. (...) W imię najszczytniejszych haseł Boskich i ludzkich zaklinamy was rodacy, byście nie poniżali się do roli szakali”.
PKWN na stojąco
Ale największa fala szabru nadchodzi wraz z wyzwoleniem.
W Lublinie ludzie szabrują między 21 a 24 lipca 1944 roku (dni ucieczki Niemców i wejścia Armii Czerwonej). Zabierają mienie prywatne i państwowe, meble z rzeźni miejskiej i z biur (w związku z czym urzędnicy Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego nie mają na czym siedzieć). W sierpniu szabrownicy są we Lwowie, w styczniu 1945 roku w Radomiu, Krakowie, Łodzi i w każdej mniejszej miejscowości, która uważana jest za wolną. Szukają przede wszystkim jedzenia (włamują się do sklepów, magazynów, młynów, gorzelni, piekarni i rzeźni), ale przy okazji wynoszą wszystko, co dadzą radę udźwignąć, bywa, że zdzierają buty ze zmarłych żołnierzy i cywilów.
Wyzwoloną 17 stycznia 1945 roku lewobrzeżną Warszawę, atakują już następnego dnia. Opustoszałe morze gruzów najpierw przeżywa najazd szabrowników z podwarszawskich wsi po lewej stronie Wisły, zaraz dołączają do nich mieszkańcy Pragi, którzy przechodzą przez zamarzniętą rzekę.
Dziennikarze „Życia Warszawy” 20 stycznia alarmują: „W opustoszałych domach grasują już, jak spod ziemi wyrosłe, rzesze rabusiów. Rabują wszystko: ubrania, pościel, nakrycia, garnki, nawet meble wywożą na wózkach ręcznych i furmankach przybyłych nie wiadomo skąd”. Na początku lutego dziennikarze piszą: „Widzi się kobiety obładowane sprzętem gospodarskim, dzieci dźwigające wory książek, mężczyzn ciągnących wózki pełne mebli. Oknami lecą miękkie fotele i spadają wprost w nastawione ręce złodziejaszków”. W czerwcu 1945 roku publicyści „Życia Warszawy” winią szabrowników za opóźnienia w odbudowie stolicy: „Dotychczas jeszcze tysiące szabrowników wydziera nawet z domów, które pierwotnie albo nadawały się od razu do zamieszkania, albo też wymagały niewielkiego remontu – wielkie ilości okien, drzwi, bram, wszelkiego rodzaju okuć, zamków, armatury, przeróżnych przyrządów, blachy i przewodów elektrycznych i telefonicznych. Na rynku znajdują się w masowej sprzedaży przedmioty pochodzące wciąż jeszcze z szabru”.
Jednak prawdziwe eldorado szabrownicy znajdą dopiero na terenach do niedawna należących do Rzeszy, nazwanych przez propagandę Ziemiami Odzyskanymi.
Waza do zupy ze złotym rąbkiem
Wyjęli skrzynie z ziemi. Jedną pełną talerzy płaskich i głębokich, filiżanek, dzbanków, spodeczków i miseczek. A każda rzecz była biała ze złotym rąbkiem, z tak delikatnej porcelany, że przeświecało przez nią światło. Wszystkiego po 24 sztuki. Drugą skrzynię wypełniały kryształy i patery. „Tobie jeden talerz, tobie drugi, tobie filiżanka, tobie dzbanek”. Rozdawał równo, nawet temu, którego przyłapali w nocy na wynoszeniu po cichu ze spichrza worków z ziarnem (odstawili mu drabinę, spadł z wysokości, miał szczęście – nic mu się nie stało, ale potem za karę będzie musiał jechać do domu na czele konwoju sań przez zamarznięte, zaminowane bagna).
Niusia wyniosła z piwnicy wazę do zupy ze złotym rąbkiem, biały talerz w złote lilie, kryształowy koszyczek z rączką, kryształową solniczkę i pieprzniczkę na rzeźbionej podstawce oraz przekonanie, że musieli tu mieszkać bogaci Niemcy.
Pakowali barachło na sanie. Silni mężczyźni skórzane fotele i rzeźbione komody, Niusia kryształy, porcelanę i obraz z Jezusem pukającym do drzwi. Kto chciał, wiązał sznurkiem pierzyny i kapy z łóżek, komu się podobało, to zwijał dywany z podłogi, zdejmował żyrandole z sufitu, jak ktoś miał potrzebę, ładował na sanie łóżka. Wszyscy upychali worki z ziarnem (nie nadawało się dla ludzi, bo tamci polali je naftą przed odjazdem, ale dla świń i koni było dobre).
Ten, który miał największy posłuch, chciał zabrać zegar stojący, ale miał stłuczoną szybkę i powyginane wskazówki. Niusia marzyła o pianinie, ale stało wywleczone na podwórze, mokre, z rozdziawioną paszczą klawiszy. Znać, że ktoś przed nimi już tu szukał barachła.
Rodziców Niusi ucieszył powrót córki, spodobały się rzeczy, które przywiozła.
Niusia (lat 86): – Szaber mnie wciągnął.
Kredens i pułapka na myszy
– Pani pyta, jak to jest wejść do cudzego domu i brać, co popadnie? To ja pani powiem, że lepiej jak do skarbca, bo ze skarbca nic nie można brać, a tu się wchodzi i bierze, co chce. Jak w bajce. Firanki wiszą? Bierzesz, jak chcesz. Jak nie chcesz, to nie. I idziesz dalej. A pani dalej pyta, czy nie było we mnie strachu, obawy jakiejś, że wchodzę do cudzego domu? No nie, bo wtedy człowiek był łakomy jakiś. I ciekawy, jak inni mieszkali, jak się urządzili.
No i to było niemieckie. Ja od Niemców w czasie wojny wiele złego nie zaznałam, ale pamiętam, jak ich komendant w czasie mszy na koniu do kościoła wjeżdżał.
Nie, nie czułam się jak złodziejka, plądrując ich domy. Przecież to już było niczyje. Ale do polskich domów bym chyba nie weszła. Jak odróżnić dom niemiecki od polskiego, pani jest ciekawa? Domy niemieckie były z cegły, nasze drewniane, okna miały inne i w kuchni zastawy różniły się od naszych. Nigdy nie spotkaliśmy tam gospodarzy. Ale wiem, że byli w stodołach poukrywani nieraz. To było niebezpieczne, nie myślało się wtedy o tym. Chowali przed nami też konie, krowy i świnie. Budowali w stodołach takie klatki i utykali sianem, żeby zwierząt nie było widać. Ale jak nasi znaleźli, to też zabierali.
Jeździłam i później, z dziesięć razy. Ludzie w ekipach się zmieniali, po kilka, kilkanaście wozów, nikt w pojedynkę się nie wypuszczał. Wszyscy jechali, każdy, kto chciał. Wozami albo i na piechotę. Ci, którzy wpadli jako pierwsi, otwierali szafy, wybierali bieliznę. No, nie majtki czy koszule, ale poszwy, prześcieradła, kapy. Ludzie się zaraz pomeblowali ekstra! Ech, ten szaber to okazja była!
Jechaliśmy od jednej wioski do drugiej, patrzyliśmy, gdzie jest zboże. Bo to było najważniejsze, żeby świnie karmić, mieć paszę dla krów, owies dla koni. Reszta wychodziła przy okazji. Tak do piętnastego kilometra jeździliśmy. Do Olecka najdalej. Niektórzy z naszych aż do Giżycka się zapuszczali, ale ja tam nie byłam. Barachło szło u nas głównie zimą, jak jezioro pod Bakałarzewem było zamarznięte, bo most był zerwany. A jak lód puścił, ilu się potopiło, z końmi, z wozami. Nie wszyscy też mogli pod stromą górę z jeziora podjechać, zrzucali więc z sań ciężary. Jakie tam stosy szaf leżały, mebli, wszystkiego.
Cennych rzeczy nie znalazłam nigdy, może Niemcy je z sobą zabrali, a może szabrownicy przede mną znaleźli. Zostawiali ślady po sobie – wypalone dziury po ogniskach na podłogach w salonach, osmalone sufity, potłuczone szkło.
Raz zachciało mi się kredensu, ale już mieliśmy pełne sanie, nie zmieściłby się. Więc wykombinowałam, żeby odkręcić drzwiczki, bo bez nich byłby nieinteresujący dla innych. I potem drugi raz pojechałam po niego. Ładny był, biały, taki bardziej nowoczesny, duży. Była tam nawet klepsydra z piaskiem do gotowania jajek. I szufladek dużo.
Odgrodziliśmy nim kuchnię od małego pokoju. Potem przywiozłam jeszcze kredens pokojowy, miał śliczne kryształowe boki półokrągłe. Wzięłam też łóżka parne jasne i dwie szafki nocne do kompletu z dwiema lampkami. Nikt ich wcześniej nie wziął, bo były przykręcone do szafek. I piękne do nich materace. Wie pani, byle czego człowiek nie brał, jak się tu nie podobało, to się szło dalej. Umeblowałam sobie tym sposobem całe mieszkanie. Bo ja nie jeździłam na barachło, żeby tym handlować, tylko dla siebie.
Raz z tatusiem pojechaliśmy po pianino. Ktoś nam wskazał, że w jednym dworze we wsi Königsruh, dziś Dąbrowskie, w połowie drogi między Oleckiem a Bakałarzewem, widział instrument. Jechaliśmy w ciemno, bez broni. I oba, z tatusiem, zdjęliśmy z pierwszego piętra to pianino, na takim kołeczku. Było czarne, rzeźbione, z mosiężnymi lichtarzami u boków.
Byliśmy też z tatusiem w Olecku. Wchodzimy do sklepu, patrzymy, a tam domki stoją. I to dużo. Wysokie na 30 centymetrów, szerokie na 40 centymetrów. Drewniane, z deszczułek, z daszkiem, z pięterkiem. Wzięłam jeden. Nie wiedziałam do czego. W domu obejrzeliśmy z tatusiem i okazało się, że to była pułapka na myszy!
Szaber się skończył w 1946 roku, bo ludzie z kraju nazjeżdżali i pozajmowali domy. Ale już wcześniej milicjanci zatrzymywali szabrowników i odbierali im to, co znaleźli. Tylko że zamiast oddawać państwu, zabierali dla siebie. Takim sposobem jeden milicjant pięć krów sobie nazbierał i jeszcze przyprowadził do nas dwie, żeby u nas w chlewie stały. Ale jak tatuś się dowiedział, jakim trybem one do niego trafiły, kazał zabierać. Ze złodziejem, który okrada ludzi, nie chciał mieć nic wspólnego.
Kable, rury, tory, rowery
Szabrowniczy raj – Ziemie Odzyskane, czyli dotychczasowe prowincje, które od teraz będą należeć do Polski. Dawnych gospodarzy już tu nie ma, nowa władza się jeszcze nie ukonstytuowała. Kto z Niemców mógł, ewakuował się w głąb nieistniejącej już III Rzeszy, ci, co zostali, czekają na wyjazd i zmiłowanie zwycięzców.
Pierwsi są Rosjanie. Kradną, bo mogą, bo im się należy. To szaber oficjalny, niemal urzędowy. W Armii Czerwonej powstają specjalne jednostki do kierowania akcją zawłaszczania mienia. Wszędzie tam, gdzie się znajdą, sieją spustoszenie. Dysponują siłą, mają władzę i transport. Wywożą całe fabryki – jeśli jakaś maszyna nie mieści się w bramie zakładu, wyrywają ją przez ścianę (z zakładów remontowych parowozów w Oleśnicy wywożą 4835 ton maszyn). Zdejmują z wież kościelnych zegary (krąży wówczas dowcip o żołnierzu radzieckim, który uginając się pod ciężkim zegarem, powiedział: „Ciężkie czasy”). Tory kolejowe wyrywają z ziemi z podkładami. Ze Śląska i Pomorza wywożą 866 kilometrów wąskotorowych linii kolejowych. We Wrocławiu każą opróżniać zamieszkane już częściowo przez Polaków dzielnice, żeby nikt im nie przeszkadzał w kradzieży. Ze śląskich elektrowni wyciągają 19 turbin, w Gliwicach wyszabrowują wyposażenie fabryk, szpitali, przepompowni wody i rzeźni miejskiej. Ogrzewają się przy ogniskach palonych z książek, piją spirytus z preparatów wyszabrowanych z sal bibliotecznych, uczelni medycznych i szpitali. Ładują na wagony klamki, kaloryfery, wyrywają kable z budynków, rury, instalacje sanitarne. Pędzą stada zdobycznego bydła. Ale łupią nie tylko Ziemie Odzyskane, biorą wszystko, co wpadnie im w ręce, także na przykład w Łodzi lub Poznaniu.
Bywa, że dobra ulegają zniszczeniu podczas demontażu. Albo odstawione na bocznicę i zapomniane rdzewieją na deszczu i nigdy się po nie już nie wraca.
Jeśli Rosjanie nie mogą czegoś ukraść, niszczą to. Ocalałą w czasie wojny Iławę puszczają z dymem 20 kwietnia 1945 roku, w rocznicę urodzin Hitlera. W Legnicy palą zabytkowe centrum w dniu zakończenia wojny.
Od marca 1945 roku, gdy Rząd Tymczasowy podpisuje umowę z dowództwem wojsk rosyjskich, na mocy której Rosjanie mogą swobodnie dysponować mieniem poniemieckim, także tym, które znalazło się na ziemiach przyznanych Polsce, działają w imieniu prawa.
Dopiero 16 sierpnia 1945 roku Związek Radziecki podpisze umowę z Tymczasowym Rządem Jedności Narodowej o odszkodowaniach za wyrządzone przez Niemców szkody i zrzecze się roszczeń do mienia niemieckiego na terenie całej Polski. Ale czerwonoarmiści zlekceważą umowę i nadal będą wywozić, co popadnie.
W 1947 roku Rosjanie obliczą, że na oddanych Polsce ziemiach niemieckich do 2 sierpnia 1945 roku zdemontowano urządzenia i materiały warte 235,5 mln dolarów. Wartość urządzeń i materiałów wywiezionych z Niemiec okupowanych przez wojska sowieckie oszacują na 79,1 mln dolarów.
Ładna krowa przy drodze
Wiecznie pijani żołnierze radzieccy szabrują też na własną rękę. Są jak dzieci w sklepie z zabawkami, w którym nie ma dorosłych. Podoba im się rower, na którym jedzie ktoś drogą? Biorą rower. A krowa przy drodze ładna? Też będzie ich. Polskie czy niemieckie mieszkania, nie ma to znaczenia. Wchodzą wszędzie jak do siebie, mierzą w gospodarzy z broni i grzebią im w szufladach, przeszukują spiżarki, zaglądają pod materace. Bransoletka, słoik konfitur czy koszula nocna mają dla nich jednakową wartość. Bywa, że na pożegnanie gwałcą gospodynię i zabijają jej męża.
Wyszabrowane rzeczy wymieniają na alkohol albo wysyłają do domów. Od grudnia 1944 roku szeregowcy radzieccy mogą posłać co miesiąc paczkę do pięciu kilogramów, oficerowie dwa razy cięższą.
Okradzeni Polacy skarżą się milicji. Funkcjonariusze próbują ścigać żołnierzy. W czerwcu 1945 roku milicjanci z Gdańska składają raport: „Nieznani sprawcy z Armii Czerwonej dokonali napadu na mieszkanie Komendanta MO Wejherowo-wieś. Po zrabowaniu żywności i odzieży zbiegli. Sprawców nie ujęto, o wypadku zameldowano Komendantowi Wojennemu Armii Czerwonej, który wszczął dochodzenie”. W lipcu alarmują: „W okolicy Pucka zostało pochwyconych ośmiu żołnierzy radzieckich, którzy grasowali po powiecie i kradli. Na żądanie milicjantów, aby się wylegitymowali, odpowiedzieli strzałami”. W październiku donoszą: „Zameldowano o szeregu rabunków dokonanych przez żołnierzy sowieckich, podczas przemaszerowania wojsk”.
Władze polskie są bezradne. Nie mogą oficjalnie potępić armii zwycięzców. Radzieckich szabrowników nakazują więc nazywać maruderami i niedobitkami. Raporty o ich przestępstwach utajniają. Wojskowe władze radzieckie postępują różnie. Raz za przyłapanie na szabrze grozi dzień aresztu, innym razem śmierć.
Choroszyje sapogi
W „Gazecie Wyborczej” zamieszczam ogłoszenie, że szukam wspomnień z roku 1945. Pisze do mnie Ewa Prussak. W oprawionej w płótno księdze, która przypomina pracę magisterską, trzyma spisane wspomnienia swojego ojca Wiktora Kaźmierowicza. Pożycza mi je na jakiś czas.
Kaźmierowicz, żołnierz AK, w 1945 roku jest po maturze i z centralnej Polski wyjeżdża pociągiem na studia do Wrocławia. „Pociąg ledwie się wlókł – napisze po latach. – Naraz obok torów zauważyliśmy jakby zawieszone w powietrzu iskierki, które szybko zbliżały się do nas. Iskierkami były żarzące się papierosy sowieckich żołnierzy. Szli na łup. Z dołu, po buforze gramolił się jeden z nich. Złapał mnie za nogę i zaczął macać po butach. Choroszyje sapogi, dawaj – usłyszałem. Dałem mu kopa drugą nogą. Bojcy rozleźli się jak robactwo po całym pociągu. Nie mogli dostać się do środka, to buszowali po dachach. W wolnych rękach targali walizki i toboły pozabierane ludziom. Dochodziły do nas przekleństwa w rosyjskim języku. Pociąg nabierał prędkości i pędził w ciemną noc. Krzyki rabowanych ludzi były coraz głośniejsze. Sytuacja stawała się naprawdę groźna. Jednak w pewnym momencie wszystko raptownie ucichło. Dojeżdżaliśmy do jakiejś stacji. Był to Kalisz. Pociąg zatrzymał się, wyjrzeliśmy na oświetlony peron i zobaczyliśmy kilku uzbrojonych kolejarzy z ochrony oraz duży oddział NKWD. Otoczyli dookoła pociąg i rozpoczęło się polowanie na nocnych rabusiów. Większość z nich dała się złapać. Wyszliśmy na peron i przyglądaliśmy się scenom, jakie się przed nami odgrywały. Enkawudziści prowadzili zatrzymanych i rozbrojonych bojców, a ci szli jak baranki, z opuszczonymi głowami, dźwigając ukradziony łup. Kazano im ustawić się w szeregu i położyć ukradzioną zdobycz przed sobą. Schwytanych było kilkudziesięciu. Otoczył ich tłum obrabowanych i rozsierdzonych ludzi. Wielu z nich było bez butów i marynarek. Każdy szukał swoich rzeczy. Potem zajechały budy i enkawudziści zaczęli na nie wpychać zatrzymanych. Jedni szli posłusznie i bez oporu. Inni bronili się, szarpali, zapierali nogami. Zapytałem stojącego obok mnie sokisty, dlaczego tak się wyrywają. Okazało się, że mniej więcej co dziesiątego, na chybił trafił, dla przykładu, rozstrzeliwują zaraz za stacją, a sokiści muszą potem uprzątać ich trupy”.
Wrocław, plac Grunwaldzki, najsłynniejszy szaberplac Ziem Odzyskanych
Związek szabrowników
Za Rosjanami na Ziemie Odzyskane płynie szeroka fala polskich szabrowników. Propaganda przedstawia Dolny Śląsk i dawne Prusy jak krainę mlekiem i miodem płynącą, gdzie na każdego czekają luksusowe wille z pełnym umeblowaniem, a na ulicach leżą skarby porzucone przez Niemców. „Życie Warszawy” w czerwcu 1945 roku podaje: „Na podwórzach, ulicach, placach Olsztyna i Elbląga leży cała masa przedmiotów użytkowych. Są tam części pojazdów mechanicznych, wielkie ilości porzuconej wśród gruzów, nie tyle zniszczonej garderoby, która już nie przedstawia wartości dla goniącego za doraźnymi zyskami szabrownika. Cóż dopiero mówić o uszkodzonych meblach, naczyniach kuchennych, urządzeniach domowych, góry pierza zalegają klatki schodowe”.
Większość szabrowników to detaliści. Jeżdżą na Ziemie Odzyskane nawet i kilkadziesiąt razy, ale przywożą to, co uda im się zdobyć, i tyle, ile zdołają unieść. Część z nich porusza się po kraju autobusem Orbisu, nazywanym „szabrobusem”.
Ale niektórzy z szabrowników stają się hurtownikami i zaczynają się specjalizować w jednym rodzaju towaru, na który mają zamówienie. Są więc specjaliści od ekspresów do kawy, młynków, sprzętów kuchennych do kawiarni i restauracji, talerzy i filiżanek, które trafiają z Gdańska i Wrocławia do warszawskich restauracji i kawiarni. Są znawcy leków, którzy penetrują opuszczone apteki i sprzedają je potem na placach targowych w całym kraju. Są szabrownicy od książek, od obrazów i rzeźb, części samochodowych. Grupa pracowników z Dyrekcji Poczt i Telegrafów w Katowicach szabruje sprzęt telekomunikacyjny.
W jednym z wrocławskich mieszkań jest hurtownia wyposażenia wnętrz. „Podłoga w tym mieszkaniu zasłana była dywanami poukładanymi grubą warstwą jeden na drugim. Pod ścianami zgromadzono obrazy, różnej zresztą wartości, zegary wiszące, stojące, na rękę i kieszonkowe, w sąsiednim pokoju stało kilka fortepianów” – napisze we wspomnieniach Joanna Konopińska, która zamieszkała we Wrocławiu w 1945 roku. I doda: „Dużo takich ludzi tu przyjeżdża; zgarną co się da i ruszają dalej. Krąży nawet na ten temat fraszka: Powstał nowy związek zawodowy, członków ma bez liku – związek szabrowników”.
Na szabrze dorabiają się też urzędnicy, wyżsi oficerowie Wojska Polskiego i Urzędu Bezpieczeństwa, wysyłani na Ziemie Odzyskane dla utrzymania porządku. Pracujący za głodowe pensje często porzucają miejsca pracy i rzucają się do szabrowania. Bywa, że utrzymując stanowiska, zmieniają wciąż służbowe, poniemieckie mieszkania, przenosząc się do nowych, po całkowitym ogołoceniu dotychczasowych. Niektórym udaje się zbić na szabrze fortuny. Podpułkownik Faustyn Grzybkowski, szef Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego we Wrocławiu, rabuje: diadem z brylantami, sztabkę 24-karatowego złota, 24 sztuki złotych marek, kilka złotych broszek z brylantami i 65 sztuk złotych wyrobów jubilerskich. Kradnie antyczne meble, futra, ubrania. Wyszabrowanym majątkiem dzieli się ze swoimi przełożonymi.
Kazimierz Brandys przywozi z podróży na Śląsk opis spotkania z urzędowym szabrownikiem, dyrektorem Z. w mieście C., który przywitał go słowami, że tylko miłość do tej ziemi zatrzymuje go na niej i skłania do poświęceń. „Sygnety na jego palcach i ubranie skrojone z angielskiej wełny wzbudziły we mnie podejrzenia; w mieszkaniu, a raczej w willi, którą zajmował, c u d a komfortu, miliony patrzały tam na mnie z każdej ściany czy kąta. Przypadkiem dowiedziałem się, że nazywają go tam królem szabru”.
Centralnym punktem Wrocławia staje się szaberplac. Ulokowany początkowo przy Mathias Platz (później plac św. Macieja), zostaje przeniesiony na plac Grunwaldzki. Obowiązuje handel wymienny. „Pieniądze wartości nie mają” – notuje Konopińska.
Niemcy wymieniają tu resztki swojej własności, głównie na jedzenie. Radzieccy żołnierze handlują zegarkami. Dawni przymusowi robotnicy z Jugosławii, Francji czy Grecji, którzy nie zdążyli jeszcze wrócić do kraju, wymieniają sztućce na obrazy, lustra na wazony, patefony na kołnierze z lisa. Wysoką cenę mają żywe koty, króliki i kurczęta. Ale najbardziej widoczni są Polacy. Są wśród nich tacy, którzy przyjechali do Wrocławia na stałe i handlują rzeczami znalezionymi w gruzach i ruinach. Ale też i ci, którzy dojeżdżają tu „szabrobusem” lub pociągami i nie opłaca im się wieźć maszyn do szycia i do pisania, wanien i piecyków gazowych czy figur oderwanych z zabytkowego ołtarza, więc wymieniają je na coś poręczniejszego.
Hugo Steinhaus, polski matematyk ze Lwowa, przyrówna wrocławski „szaberplac” do „największej kupy dziadów na największej kupie cegieł i rumowiska w Europie”.
Czyżby Warszawie brakowało cegieł?
Wrocław staje się źródłem szabru oficjalnego. Nikt nie wierzy, że Ziemie Odzyskane pozostaną na zawsze w polskich rękach. Lepiej więc zabrać stamtąd wszystko, co się uda wywieźć, póki czas. Z całego kraju płyną prośby do władz Wrocławia o przekazanie brakujących rzeczy.
Nie ma mebli w warszawskich uczelniach? Przywieźmy je z Wrocławia.
Cały naród buduje swoją stolicę? Wrocław śle do Warszawy cegły z rozbiórki, 25 wagonów, 35 przyczep tramwajowych, lampy gazowe, nawet preparaty medyczne. Konopińska notuje w dzienniku: „Czyżby Warszawie brakowało cegieł z rozebranych domów i trzeba je ściągać aż z takiej odległości? Na Oławskiej położono nawet szyny kolejowe i wagonami wywozi się teraz cegłę oczyszczoną z zaprawy”. Przy okazji dochodzi do rozbiórki budynków, które można było bez problemu uratować, a na przyszłą odbudowę warszawskiej Starówki płyną ozdobne elementy z wrocławskich zabytków.
Krakowskiemu konserwatorium brakuje fortepianów? Wrocław ma, to niech da.
Wprawdzie Wrocław też w przyszłości będzie drukował gazety i książki, ale póki co wysyła rotacyjne maszyny drukarskie do stolicy. Teraz będzie na nich drukowany „Express Wieczorny”. „Pionier”, wrocławski dziennik, w październiku 1945 roku informuje czytelników, że jest to dar Wrocławia dla Warszawy.
Po kraju rozprasza się wyposażenie muzeów i kościołów całego Dolnego Śląska. Głównym odbiorcą zabytków staje się Warszawa, ale nie gardzą nimi też Poznań, Kraków czy Gdańsk. Cała Polska liczy na wzmocnienie swoich kolekcji „darami” z Ziem Odzyskanych. Miecz sędziowski Świdnicy trafia do Muzeum Narodowego w Kielcach, zbiór kafli z Ząbkowic Śląskich do zamku w Malborku. Talerz cechu piekarzy z Dzierżoniowa do Słupska, dzieła sztuki i zabytkowe meble z pałacu Reussów w Staniszowie do muzeów w Warszawie i Krakowie. Z terenów Dolnego i Opolskiego Śląska zostanie wywiezionych 28 wagonów kolejowych i 118 ciężarówek zbiorów. Śląsk za 70 lat będzie próbował je odzyskać, raczej bezskutecznie.
Zwierzęta z wrocławskiego zoo (wojnę przeżyło 300 osobników) też się stają „mieniem odzyskanym”. Joanna Konopińska: „Ostatnio mówi się, że ocalałe zwierzęta zostaną wysłane do poznańskiego zoologu”. Szympans Moritz jedzie do Łodzi, niedźwiedzica Lola do Krakowa, żyrafa Bärbel i hipopotam Lorbas do Poznania, żubrzyca Beste do Łodzi, a później do Białowieży.
Funkcjonariusz Milicji Obywatelskiej konfiskuje lustro pochodzące z szabru, 1947 rok
Zło konieczne
Przez kilka pierwszych miesięcy po wyzwoleniu polskie władze przymykają oko na szaber. Nie są w stanie nakarmić, ubrać i urządzić od nowa wszystkich Polaków. Traktują więc jak zło konieczne urządzanie się na własną rękę.
Wprawdzie gazety wciąż potępiają szabrowników, ale potrafią ich też usprawiedliwić. A jeśli już ich gromią, to raczej na śmieszno. W maju 1945 roku „Przekrój” zamieszcza dowcip Karola Szpalskiego „O szabrownikach”: „Dzisiaj rano faceta spotkałem (przecinek)/ Co pierwszy słowo »szaber« wprowadził na rynek/ – Skąd pan piękny ten wyraz wydostał? – spytałem/ Ów odparł, mrużąc oko: – Skąd? Wyszabrowałem”; a w lipcu dowcipy rysunkowe Gwidona Miklaszewskiego. „Dużo tu rzeczy u państwa” – dziwią się dwie postaci na jednym z nich. „O tak, mój mąż stara się o dom jak może! Co ciekawszego było we Wrocławiu, to pan u nas znajdzie!” – oświadcza tęga postać w zielonej sukience.
Ale nastroje zaczynają się zmieniać. W połowie listopada 1945 roku rząd oficjalnie ogłasza szaber przestępstwem. Pod koniec miesiąca Edward Osóbka-Morawski, premier Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, wydaje okólnik, w którym potępia wywóz z ziem zachodnich jako grabież ze szkodą dla osadników i surowo go zakazuje. Wywiezienie czegokolwiek z ziem zachodnich od tej pory może nastąpić tylko za osobistą zgodą prezydenta Bolesława Bieruta. Wszelkie inne zezwolenia urzędów centralnych należy uważać za nieaktualne.
Fala szabru nie zatrzymuje się natychmiast, choć powoli wygasa. Wciąż się zdarza, że wyszabrowane dobra wyjeżdżają poukrywane wśród oficjalnych towarów, a w karawanach między trumnami.
Gorączka szabru na wielka skalę kończy się latem 1946 roku. Władze organizują coraz częściej łapanki na dworcach, konfiskują wyszabrowane rzeczy na targach i placach, zdarza się, że zabierają „zorganizowane” meble i cenne przedmioty z mieszkań (zostają zwrócone właścicielom, jeśli potrafią udowodnić, że należały do nich jeszcze przed wojną). Przyłapanych szabrowników aresztuje się czasem, wysyła do przymusowych prac przy odgruzowywaniu lub naprawie dróg.
Zresztą jest im coraz trudniej znaleźć puste mieszkania i domy. Ziemie Odzyskane zaczynają się zapełniać.
Pożar
W dniu zakończenia wojny ojciec Niusi podczas spaceru pod Bakałarzewem wejdzie na minę i zginie na miejscu.
Niusia przez kilka lat będzie pełniła funkcję miejscowego organisty.
Wkrótce też wyjdzie za mąż. 56 lat później zostanie wdową.
Pod koniec lat sześćdziesiątych w drewnianym domu Niusi, kupionym przez jej ojca od starowierców spod Aleksandrowa, wybuchnie pożar. Wraz z domem spłonie biały kredens taki bardziej nowoczesny i kredens pokojowy ze ślicznymi półokrągłymi bokami, łóżka parne, koszyczki kryształowe, pianino zniesione z piętra dworu w Königsruh i obraz z Jezusem pukającym do drzwi. Z pożaru Niusia uratuje tylko białą wazę ze złotym rąbkiem wydobytą pewnego mroźnego dnia 1945 roku spod ziemi w piwnicy dużego ceglanego domu, ze stodołą w podwórzu, spichlerzem i ulami w sadzie.
Współpraca Karolina Oponowicz