Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

2 miliony za Grunwald - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 września 2025
E-book: EPUB, MOBI
44,90 zł
Audiobook
44,90 zł
44,90
4490 pkt
punktów Virtualo

2 miliony za Grunwald - ebook

Pasjonująca powieść o wojennych losach „Bitwy pod Grunwaldem” Jana Matejki.

Gdy w 1939 roku wybucha II wojna światowa, jednym ze zbrodniczych założeń hitlerowców jest zniszczenie polskiej kultury, a nie ma nic bardziej symbolicznego niż legendarny obraz ukazujący klęskę niemieckiego Zakonu Krzyżackiego. Za wskazanie miejsca ukrycia płótna władze III Rzeszy wyznaczają nagrodę w wysokości 2 milionów marek.

Rozpoczyna się więc śmiertelnie niebezpieczna gra. Ludzie pragnący zniszczyć obraz staną przeciw tym, którzy są gotowi zaryzykować życie, by go ocalić.

„2 miliony za Grunwald” to powieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Obraz ostatecznie udało się uratować i dziś możemy go podziwiać w Muzeum Narodowym w Warszawie. A jak dotrwał do naszych czasów? Odpowiedź na to pytanie znajdziemy w tej fascynującej historii.

Joanna Jodełka, życiowo związana z Poznaniem, ukończyła studia na wydziale historii sztuki UAM i ma na swoim koncie kilkanaście powieści. W 2010 roku jej kryminał „Polichromia” został uhonorowany Nagrodą Wielkiego Kalibru.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-930-3
Rozmiar pliku: 4,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

60 lat wcze­śniej

Wrze­sień 1878 roku

Kra­wiec spoj­rzał w górę.

– Pan po­zwoli, że tak za­py­tam. Po któ­rej stro­nie pan nosi sza­belkę?

Da­wid Ro­sen­blum, ban­kier z ulicy Dłu­giej w War­sza­wie, po­pa­trzył na czło­wieka, który klę­czał przy jego no­gach. Kiw­nął głową na prawo i wró­cił do li­cze­nia. Do­da­wał w my­ślach rządki cyfr, lekko tylko po­ru­sza­jąc ustami. Wszystko już nie­mal zdą­żyło się zsu­mo­wać, gdy z ulicy do­bie­gły ja­kieś krzyki. Sta­rał się je zi­gno­ro­wać, lecz w końcu wrzawa stała się tak gło­śna, że po­psuła ob­li­cze­nia i uciekł mu z głowy pra­wie uzy­skany wy­nik. Po­iry­to­wany mach­nął ręką w kie­runku swego ku­zyna.

Młody Ka­mil Fa­ber za­re­ago­wał na­tych­miast. Do tej pory sie­dział przy mniej­szym biurku i se­gre­go­wał po ci­chu po­ranną prasę, czuj­nym okiem ob­ser­wu­jąc wuja. Pa­trzył na niego ni­czym mu­zyk na dy­ry­genta, go­towy na każde jego ski­nie­nie. Te­raz szybko odło­żył prze­glą­daną ga­zetę, zdjął ma­leń­kie, okrą­głe oku­lary i ru­szył w kie­runku okna. Od­gar­nął ostroż­nie liść wiel­kiej palmy i od­sło­nił za­słonkę.

– Co tam się dzieje? – za­py­tał znie­cier­pli­wiony Da­wid Ro­sen­blum. Sam nie mógł się ru­szyć, bo owi­jał go po­na­kłu­wany szpil­kami roz­cięty ka­wał prąż­ko­wa­nego ma­te­riału. Na od­po­wiedź cze­kał rów­nież stary kra­wiec, który za­stygł z rząd­kiem trzy­ma­nych w ustach szpi­lek.

Gwar na­si­lał się z każdą se­kundą.

– Nie wiem. Coś jak kar­na­wał? – po­wie­dział Fa­ber, wi­dząc od­święt­nie ubrane ko­biety z kwia­tami w rę­kach i dzieci w ma­ry­nar­skich mun­dur­kach.

– We wrze­śniu?

– No, to może ja­kaś wojna. Cie­szą się – do­dał, a Da­wid Ro­sen­blum mocno zmarsz­czył łyse czoło. Nie szył mun­du­rów dla woj­ska, po­wstań też nie lu­bił i nie był tym za­in­te­re­so­wany. Ka­mil Fa­ber otwo­rzył okno i mocno się wy­chy­lił. Krzyki były co­raz gło­śniej­sze, choć cią­gle nie­wy­raźne.

– Ob­dzie­rają ko­goś ze skóry? – nie­cier­pli­wił się kra­wiec.

– Ra­czej ko­nie kradną – od­po­wie­dział mu Fa­ber i się ro­ze­śmiał.

– I co w tym śmiesz­nego? – Wzbu­rzony ban­kier krę­cił głową. Miał wy­star­cza­jąco dużo po­wo­dów do nie­za­do­wo­le­nia. Za­wie­wało zim­nym po­wie­trzem, drę­twiała mu noga, a z ubo­giego ku­zyna, zda­wało się, nie bę­dzie żad­nego więk­szego po­żytku.

Chło­pak roz­ło­żył ręce.

– Bo ko­nie z po­wozu wy­przę­żone i lu­dzie dy­szle cią­gną.

Kra­wiec nie wy­trzy­mał. Zo­sta­wił sto­ją­cego w roz­kroku ban­kiera i pod­biegł do okna.

– A…! Ktoś sss­sławny przy­je­chał – wy­sy­czał pół­gęb­kiem, przy­trzy­mu­jąc zę­bami po­upy­chane w ustach szpilki. – Kwiaty pod koła rzuss­sają.

W ha­ła­śli­wym tłu­mie dał się roz­po­znać je­den tu­balny okrzyk: „Mi­strzu, mi­strzu! My cię na rę­kach za­nie­siemy! Choćby na pole samo”.

Ban­kier szcze­rze się zdzi­wił.

– Ale po co chcą jesz­cze w pole za­wlec? Ko­nie już prze­cież za­brali?

– To Ma­tejko! To Ma­tejko! – krzyk­nął kra­wiec już na całe gar­dło, nie zwra­ca­jąc uwagi na wy­pa­da­jące z ust szpilki. – Ma­tejko! – do­dał, skła­da­jąc ręce jak do mo­dli­twy. Bła­gal­nym wzro­kiem spoj­rzał na ban­kiera, też chciał zbiec na dół. Pra­wie ru­szył w kie­runku drzwi, ale po­wstrzy­mał go kar­cący wzrok klienta.

– Do­syć tego! Za­mknij okno, bo zimno.

Da­wid Ro­sen­blum nie za­mie­rzał już dłu­żej ster­czeć na środku ga­bi­netu, po­na­kłu­wany ni­czym jeż.

Ka­mil Fa­ber wró­cił na fo­tel przy biurku. Wziął do ręki nie­dawno odło­żone ga­zety.

– A ten Ma­tejko to kto? – za­py­tał ban­kier po chwili.

– Ma­larz prze­cież – szybko od­po­wie­dział kra­wiec.

Da­wid Ro­sen­blum po­ki­wał z wa­ha­niem głową. Zda­wało mu się, że już sły­szał to na­zwi­sko. Sztuka nie­zbyt go jed­nak in­te­re­so­wała. Nie mu­siał go znać.

– Po­lak? – upew­nił się.

– Po­lak! – wy­krzyk­nął kra­wiec z en­tu­zja­zmem. – Wielki Po­lak! – do­dał, wkła­da­jąc z po­wro­tem szpilki do ust.

– Syn Cze­cha i Niemki z domu Ross­berg – spro­sto­wał Ka­mil Fa­ber, a wuj po raz pierw­szy po­pa­trzył na niego z uzna­niem, któ­rego na­wet nie sta­rał się ukryć.

– Cie­kawe to. – Po­ki­wał głową.

– Tak… Tak. – Ka­mil Fa­ber wziął szybko ga­zety do ręki. – Wszy­scy o nim pi­szą. I „Echo”, i „No­winy”, i „Ku­rier War­szaw­ski”, na pół strony.

– Czy­taj! – roz­ka­zał wuj.

– „Już w czwar­tek gruch­nęła wieść, że Mistrz Jan Ma­tejko pro­jek­tuje po­dróż do Prus Kró­lew­skich. Wy­biera się na pola grun­waldz­kie, gdyż pra­gnie uwiecz­nić na płót­nie sławne zwy­cię­stwo Ja­giełły nad Krzy­ża­kami. Po­dró­żuje wraz z mał­żonką i córką. W War­sza­wie za­trzyma się na kilka dni. Już wia­domo, że od­bę­dzie kilka pro­szo­nych obia­dów. Za­sią­dzie przy jed­nym stole z Jej Wy­so­ko­ścią Księżną Mał­go­rzatą z Or­le­anu Czar­to­ry­ską, Jej Wy­so­ko­ścią Księż­niczką Bianką, księ­ciem Ada­mem z sy­nami Paw­łem i Iwo­nem, hra­biną Kra­siń­ską, hra­biną”…

– Fi­gura! – skwi­to­wał Ro­sen­blum.

– Dwa me­dale złote na wy­sta­wie w Pa­ryżu. Za Rej­tana, za Ka­za­nie Skargi – do­po­wie­dział Ka­mil Fa­ber. Już nie czy­tał tego z ga­zety. – I Le­gia Ho­no­rowa, fran­cu­ska, za ca­ło­kształt. Jego ob­razy zjeź­dziły całą Eu­ropę. Sam ce­sarz Au­strii Fran­ci­szek ku­pił jego dzieło…

– Za ile?

– Tego nie wiem. – Na to wuj się skrzy­wił. – Ale wiem, że Mau­rycy Po­tocki dał tylko dzie­sięć ty­sięcy zło­tych reń­skich za Skargę. Ale to było parę lat temu. Jesz­cze przed me­da­lami. Te­raz to on co naj­mniej po­troił war­tość. A jesz­cze do­chód z bi­le­tów. W Wied­niu, Pesz­cie, Pe­ters­burgu…

– Co ty po­wiesz? – Da­wid Ro­sen­blum sam nie wie­dział, co zdzi­wiło go bar­dziej. To, że chło­pak na czymś się jed­nak znał, czy tak szybki wzrost war­to­ści.

– Co naj­mniej… – pod­kre­ślił Ka­mil Fa­ber z dumą w gło­sie. Chciał do­dać coś jesz­cze, ale wuj tylko ski­nął ręką na znak, że nie chce go da­lej słu­chać. Chło­pak kar­nie spu­ścił głowę i wró­cił do prze­glą­da­nia ga­zet, za­kre­śla­jąc in­for­ma­cje sprze­da­żowe. Wkrótce sta­ran­nie zło­żył pa­piery i za­brał się do ko­re­spon­den­cji.

– Zaj­miesz się tym! – roz­ka­zał znie­na­cka Da­wid Ro­sen­blum. Jego głos za­brzmiał tak sta­now­czo, że chło­pak po­de­rwał się na równe nogi. – Sprawdź, za ile ten bę­dzie.

– Co?

– Ten ob­raz. – Mach­nął ręką w kie­runku okna.

– Jaki ob­raz?

– Ta… bi­twa – wy­ja­śnił Da­wid Ro­sen­blum i za­sy­czał z bólu. – Pod Grun­wal­dem! – do­dał, wyj­mu­jąc z uda szpilkę wbitą tam przez onie­mia­łego krawca.

Nie­cały mie­siąc póź­niej Da­wid Ro­sen­blum w to­wa­rzy­stwie ku­zyna był już w Kra­ko­wie przy ulicy Flo­riań­skiej, w pra­cowni mi­strza Jana. Dolne pię­tra ka­mie­nicy zaj­mo­wało miesz­ka­nie. Na górę wpro­wa­dziła ich słu­żąca. Sam Ma­tejko miał się za chwilę po­ja­wić. Cze­kali nie­całe dzie­sięć mi­nut, gdy usły­szeli do­mow­ni­ków. Na dole za­wo­dziły bie­ga­jące dzieci i zda­wało się, że krzy­czała także mał­żonka ma­la­rza.

Da­wid Ro­sen­blum chwi­lowo się tym nie in­te­re­so­wał. Sta­nął wła­śnie przed ob­ra­zem i za­marł. Sta­rał się ukryć wła­sne emo­cje. Za­mie­rzał wy­dać nie wię­cej niż trzy­dzie­ści pięć ty­sięcy zło­tych reń­skich, a te­raz uwa­żał, że i czter­dzie­ści warto za to dać. Wiel­kie płótno na po­tęż­nych szta­lu­gach zaj­mo­wało całą ścianę, a i tak boki nie były na­cią­gnięte, bo nie mie­ściło się w pra­cowni. Nie zmie­ści­łoby się też w żad­nym ze zna­nych Ro­sen­blu­mowi miesz­kań, na­wet tych naj­bar­dziej oka­za­łych. Mo­gło mieć pra­wie dzie­sięć me­trów dłu­go­ści i pięć wy­so­ko­ści. Zda­wał so­bie sprawę, że to po­więk­szało ewen­tu­alne koszty trans­portu, ale też efekt był spek­ta­ku­larny. We­dług jego ob­li­czeń, a my­lił się rzadko, wy­da­tek zwróci się z sa­mych bi­le­tów. Za­mie­rzał za­pre­zen­to­wać je przede wszyst­kim w War­sza­wie, a po­tem w Mo­skwie, Pe­ters­burgu, Wied­niu, Pa­ryżu i gdzie­kol­wiek jesz­cze, gdzie są gma­chy mo­gące po­mie­ścić ob­raz tej wiel­ko­ści.

Tłumy cią­gną na ta­kie po­kazy, je­żeli ukoń­czony ob­raz ma do­brą prasę. Ten miał do­brą, za­nim urósł len na płótno, na któ­rym go na­ma­lo­wano. Trudno o lep­szy roz­głos, roz­my­ślał Ro­sen­blum, przy­gła­dza­jąc włosy na gło­wie.

Od po­bytu Ma­tejki w War­sza­wie ka­zał so­bie za­kre­ślać każdy ar­ty­kuł na jego te­mat. I wie­dział, że na sa­mej tra­sie prze­jazdu lu­dzie cze­kali po kilka go­dzin na pe­ro­nach, by ob­sy­py­wać kwia­tami wa­gon, w któ­rym po­dró­żo­wał ma­larz. Do tej pory oglą­dali same klę­ski Po­la­ków, które ma­lo­wał, a te­raz mieli zo­ba­czyć try­umf. Wielką zwy­cię­ską bi­twę. Na tym ni­gdy nie można stra­cić. Warto dać i pięć­dzie­siąt, po­my­ślał. Pro­blem tylko, że ob­raz był nie­skoń­czony. Za­ma­lo­wana tylko środ­kowa par­tia. Pełno ja­kichś koni i jeźdź­ców. Reszta płótna po­kryta ja­ki­miś ma­lun­kami, kre­skami, po­gię­tymi li­niami. Nie mógł się w tym po­ła­pać, ale i szybko prze­stał się nad tym za­sta­na­wiać. My­ślał przede wszyst­kim, jak to do­brze ro­ze­grać.

Na­to­miast młody Ka­mil Fa­ber krę­cił się w kółko jak w amoku. Sza­mo­tał się za ple­cami wuja i nie wie­dział, czemu ma się przy­glą­dać. Pa­trzył jak onie­miały to na ob­raz, to na wszystko, co było wo­kół niego. W pra­cowni stały ma­ne­kiny z po­na­rzu­ca­nymi na nie gru­bymi, ha­fto­wa­nymi suk­nami. Na pół­kach, na skrzy­niach i na pod­ło­dze le­żały hełmy, szy­szaki, ha­la­bardy, sio­dła, łuki, mie­cze, pa­ła­sze, pan­ce­rze. Na sto­łach po­roz­kła­dane były szkice roz­sza­la­łych koni z uzdami bo­le­śnie wbi­ja­ją­cymi się w py­ski. Wy­glą­dały ni­czym be­stie. Oprócz tego ry­sunki ko­ści, cza­szek, głów. Obok płótna le­żały ma­ho­niowe pa­lety. Czy­ste i z po­na­kła­da­nymi far­bami. Cy­no­bry, ugry, zie­le­nie, błę­kity. Setki pędzli, sło­ików i tu­bek z far­bami i pig­men­tami. Od tego bo­gac­twa pra­wie krę­ciło mu się w gło­wie.

Sam ob­raz też go przy­gnia­tał swym ogro­mem. Ka­mil wło­żył roz­cza­pie­rzone palce obu rąk we włosy i z nie­do­wie­rza­niem krę­cił głową. Roz­po­znał zwy­cię­skiego wo­dza na ko­niu. Wy­glą­dał jak bóg wojny po­mię­dzy roz­sza­la­łym, wal­czą­cym kłę­bo­wi­skiem ludz­kim. Pra­wie skoń­czony był też wielki mistrz krzy­żacki w bia­łym płasz­czu z czar­nym krzy­żem. Miał miecz w rę­kach i śmierć w oczach. Wie­dział, że za­raz zgi­nie od to­pora, zmie­rza­ją­cego nie­uchron­nie w jego kie­runku, i włóczni skie­ro­wa­nej w sam śro­dek jego serca. A jesz­cze tyle tego bę­dzie, po­my­ślał Fa­ber, pa­trząc na ob­ry­so­wane wę­glem ko­lejne po­sta­cie ma­jące za­peł­nić pra­wie całą po­wierzch­nię gi­gan­tycz­nego płótna.

– Dnia nie wy­star­czy, żeby to obej­rzeć. – Nie wy­trzy­mał, po­wie­dział gło­śno i wes­tchnął.

– Ci­szej! – skar­cił go wuj. Ka­mil Fa­ber do­piero te­raz zo­ba­czył, że Ro­sen­blum stoi przy lekko uchy­lo­nych drzwiach i wsłu­chuje się w krzyki do­cho­dzące z dol­nego pię­tra. Wuj kiw­nął na niego ręką i przy­ło­żył pa­lec wska­zu­jący do ust.

– Ra­dzę ci, sprze­daj go! Na­wet nie myśl, że od­dasz go pań­stwu albo, co gor­sza, znowu po­da­ru­jesz ja­kie­muś księ­ciu! – usły­szał ko­biecy głos.

– Zor­ga­ni­zu­jemy zbiórkę…

– I bę­dziemy cze­kać trzy lata. A ja w tym cza­sie umrę!

– Prę­dzej ja umrę… – usły­szeli nie­znany so­bie głos męż­czy­zny. – To może być moje ostat­nie dzieło.

– Tym bar­dziej! – żach­nęła się ko­bieta. – Je­śli ty nie po­tra­fisz, to ja tam pójdę. Ta bi­twa mnie wy­koń­czy, i cie­bie też! Ma­luj ja­kieś mniej­sze ob­razy. To bar­dziej opła­calne. Ja­kieś por­trety. Byle nie mo­ich sio­strze­nic! Bo po­tnę.

– Idę na górę.

Da­wid Ro­sen­blum od­szedł szybko od drzwi. Po­pa­trzył jesz­cze raz na ob­raz, po czym usiadł przy ma­łym sto­liku. Od­su­nął le­żące na nim szkice, na­wet na nie nie pa­trząc. Z jed­nej kie­szeni wy­jął pióro, a z dru­giej ksią­żeczkę z we­kslami. Za­czął je wy­pi­sy­wać.

Sły­chać było po­wolne kroki na scho­dach. W końcu drzwi się otwo­rzyły.

Ban­kier wstał, a Ka­mil Fa­ber się wy­pro­sto­wał. Na­prze­ciwko nich sta­nął sam mistrz Jan Ma­tejko.

Ro­sen­blum pierw­szy po­dał rękę, tak­su­jąc ma­la­rza wzro­kiem. Prze­ra­ził się. Wi­dział przed sobą zmi­zer­nia­łego, ra­chi­tycz­nego czło­wieka, zmę­czo­nego i przed­wcze­śnie po­sta­rza­łego. Wła­ści­wie wy­glą­dał na ta­kiego, który ni­gdy młody nie był. Si­wie­jące włosy za­cze­sane do tyłu, oku­lary z gru­bymi szkłami, ko­ści­ste ręce, zgar­bione plecy, zie­mi­sta skóra. Stał do­kład­nie na tle pu­stej, nie­za­ma­lo­wa­nej po­łaci wiel­kiego ob­razu.

– Da­wid Ro­sen­blum – przed­sta­wił się.

– Jan Ma­tejko.

Ka­mil Fa­ber nie­śmiało wy­cią­gnął te­raz swoją dłoń. Stał, ale uwa­żał, że po­wi­nien klęk­nąć. Zda­wało mu się, że wi­dzi czło­wieka nie z tego świata i nie w ten świat wpa­trzo­nego. Był za­chwy­cony i nie mógł wyjść z po­dziwu, że czło­wiek tak wą­tłej po­stury może być ta­kim gi­gan­tem. Szkła w oku­la­rach miał dwa razy grub­sze od jego szkieł, a wy­ma­lo­wał tyle le­dwo wi­docz­nych szcze­gó­łów. Tyle bi­żu­te­rii, tyle atła­sów, tyle bły­sków w ro­ze­źlo­nych oczach. Pra­wie wi­dział go na tle jego wiel­kiego dzieła. Jak stoi na dra­bi­nie. Twa­rzą w twarz z prze­ra­żo­nym mi­strzem krzy­żac­kim, a wo­kół niego śmier­telny zgiełk bi­tewny… Nie po­tra­fił wy­mó­wić słowa. Stał jak słup z otwar­tymi ustami.

– Jan Ma­tejko – przed­sta­wił się ma­larz pierw­szy.

– Ka­mil Fa­ber – wy­du­kał po chwili.

– Z tych Fa­be­rów? – za­py­tał mistrz, po­ka­zu­jąc na sło­iczki z pig­men­tami.

– Kie­dyś tak – od­po­wie­dział mu chło­pak, ku zdzi­wie­niu wuja, który nie­zbyt in­te­re­so­wał się, na czym zu­bo­żał jego da­leki krewny. Sły­szał, że na far­bach, ale nie bar­dzo wie­dział ja­kich.

– To wie pan, że on cały czer­wie­nią wy­peł­niony. – Mistrz wy­raź­nie zwra­cał się do Ka­mila, pa­trzą­cego na niego roz­pło­mie­nio­nym wzro­kiem. – Cza­sami my­ślę, że wła­snej krwi tam do­kła­dam. Ten ob­raz wście­kli­zną jest ma­lo­wany…

– I po to tu je­ste­śmy, by temu za­ra­dzić – włą­czył się Da­wid Ro­sen­blum, uprze­dziw­szy ku­zyna, który już za­mie­rzał się ode­zwać. Nie chciał za­chwy­tów, chciał kon­kre­tów.

– Słu­cham? – zdzi­wił się Ma­tejko i pod­szedł do ma­łego pu­dełka. – Ach… tak. Prze­pra­szam. Żona moja… Mar­twi się, że ten ob­raz mnie wy­koń­czy – do­dał, wyj­mu­jąc pa­pie­rosa.

Da­wid Ro­sen­blum zmiął trzy­many we­ksel i za­czął wy­pi­sy­wać nowy.

– To po­winno ją uspo­koić – po­wie­dział ban­kier i wrę­czył wy­pi­sany wła­śnie świ­stek. – Dwa­dzie­ścia ty­sięcy te­raz… i niech bę­dzie dwa­dzie­ścia po skoń­cze­niu.

– Ale…

– Do­brze. Dwa­dzie­ścia pięć. I niech pan za­dba o sie­bie.

– Ja o sie­bie dbać nie mu­szę.

– Musi pan, bo nikt inny za pana tego nie skoń­czy – stwier­dził ban­kier rze­czowo, ze szcze­rym nie­po­ko­jem w gło­sie.

– Mi­strzu, ten ob­raz musi po­wstać! – wtrą­cił się roz­e­mo­cjo­no­wany Ka­mil Fa­ber. – Cały na­ród na niego czeka. I ja – do­dał bła­gal­nym to­nem. Ma­tejko, który do tej pory miał po­sępną minę, roz­ch­mu­rzył się i uśmiech­nął na­wet.

– Nie tylko ten na­ród. Cała Eu­ropa – włą­czył się szybko ban­kier, wi­dząc zmianę na twa­rzy ma­la­rza. – Za­mie­rzam go po­ka­zać w każ­dym eu­ro­pej­skim mie­ście. Każdy bę­dzie chciał go zo­ba­czyć – po­wie­dział i po­ka­zał ręką na ob­raz. Wy­ce­lo­wał tak do­kład­nie w po­stać zwy­cię­skiego wo­jow­nika, że mu­siał do­dać: – Jego, tego… Jego zo­ba­czyć!

– To Wi­told. Wielki książę li­tew­ski…

– A więc w Wil­nie też go wy­sta­wimy!

– Oby. – Ma­larz się uśmiech­nął. – Kie­dyś…

– Pro­szę – po­wie­dział ban­kier, po­da­jąc ma­la­rzowi wy­pi­sany we­ksel.

– To zna­czy… Sprze­dany na pniu? – za­py­tał Ma­tejko, bio­rąc do ręki kartkę.

– Tak to się chyba mówi. Mam tylko je­den wa­ru­nek. Skoń­czony musi być w ciągu roku. Żad­nych in­nych zle­ceń ma pan nie przyj­mo­wać! – do­dał Ro­sen­blum ka­te­go­rycz­nie.

Ma­larz przez dłuż­szą chwilę się nie od­zy­wał. Po­ki­wał głową, po czym za­pa­lił pa­pie­rosa.

– Może to i le­piej. Może tak skoń­czyć mi się go uda… – Za­du­mał się, pod­cho­dząc do ob­razu i gła­dząc ręką płótno.

– O to cho­dzi! – ocho­czo po­twier­dził Ro­sen­blum.

– A ja też mam wa­ru­nek, na­wet dwa – oży­wił się ma­larz. – Ma pan o niego dbać. Ła­two ta­kie płótno uszko­dzić. Nie chcę, żeby się po­ła­mał, za­mókł, zgnił gdzieś, nie wia­domo gdzie…

– Tym zaj­mie się on. – Ban­kier wska­zał na ku­zyna. Ma­tejko po­ki­wał głową, wi­dząc za­chwyt na twa­rzy chło­paka, który zu­peł­nie nie po­tra­fił się już opa­no­wać.

– Ży­cie za niego od­dam! – za­wo­łał Fa­ber, roz­kła­da­jąc ręce.

– Nikt ży­cia za moje ob­razy na szczę­ście nie daje – po­wie­dział mistrz, kle­piąc Ka­mila Fa­bera po ra­mie­niu. – Nie ma po­trzeby, choć już raz chcieli mi ob­raz znisz­czyć…

– Nie po­zwolę! Będę pil­no­wał!

– Ufam panu! I mam jesz­cze je­den wa­ru­nek – do­dał. – Musi być wy­sta­wiony w Ber­li­nie.

Za­pa­dła ci­sza.

– Niemcy nie będą chyba za­do­wo­leni – skwi­to­wał Da­wid Ro­sen­blum.

– Nie mu­szą być. Ważne, żeby im to po­ka­zać. Niech pa­mię­tają, jak się wojny nie­spra­wie­dliwe koń­czą. Jak mi sił wy­star­czy, to im jesz­cze hołd pru­ski wy­ma­luję – za­gro­ził ma­larz.

– Zgoda. Też go ku­pię – przy­tak­nął za­do­wo­lony Da­wid Ro­sen­blum. – A Bi­twa po­je­dzie do Ber­lina. Ob­ra­zowi taki roz­głos nie za­szko­dzi – po­wie­dział, wy­cią­ga­jąc rękę.

– Na pewno – po­twier­dził Ma­tejko, od­wza­jem­nia­jąc uścisk. Szybko pu­ścił dłoń ban­kiera i pod­biegł do okna. Otwo­rzył je na oścież. – Sły­szy­cie? Dzwon Zyg­munta bije. To do­bry znak!

Pół­tora roku póź­niej Ka­mil Fa­ber obu­dził się w ho­te­lo­wym po­koju przy Ulm Strasse. Wy­jął spod po­duszki list od Kar­meli Ro­sen­blum. Nie mu­siał go czy­tać, treść znał na pa­mięć. Po­wą­chał go tylko. Pach­niał fioł­kami. Po­ca­ło­wał go i odło­żył na nocny sto­lik. Prze­cią­gnął się i zer­k­nął pod drzwi. Le­żała już tam po­ranna ber­liń­ska prasa. Wstał i szybko za­czął ją kart­ko­wać, szu­ka­jąc pierw­szych wra­żeń z za­pre­zen­to­wa­nej wła­śnie Bi­twy pod Grun­wal­dem. Wy­sta­wiono ją wczo­raj w Aka­de­mie Ge­bäude. Ze­brała wiele po­chleb­nych re­cen­zji. Mó­wiono, że to ob­raz wspa­niały i wy­jąt­kowy. Wiele osób roz­pły­wało się w za­chwy­tach, choć nie­któ­rzy jak zwy­kle byli bar­dziej po­wścią­gliwi. Na wszyst­kich jed­nak ro­bił ko­lo­salne wra­że­nie. Wi­dział to po twa­rzach zwie­dza­ją­cych. Tak samo było we wszyst­kich mia­stach, w któ­rych płótno było wy­sta­wiane. Nie­któ­rzy wpa­try­wali się w ob­raz po dwie go­dziny, na­wet wra­cali na drugi dzień. We fran­cu­skiej pra­sie prze­czy­tał, że to dzieło „zdu­miewa, ośle­pia i przy­ciąga”, że „jest dzi­kie i pełne fu­rii. He­ro­iczne i de­mo­niczne za­ra­zem”. W an­giel­skiej, że to: „Wiel­kie płótno przed­sta­wia­jące strasz­liwą walkę ry­ce­rzy teu­toń­skich i Po­la­ków, gdzie na­pięt­no­wana zo­stała po­li­tyka krwi i że­laza, sto­so­wana w zdo­by­tych kra­jach przez żoł­nie­rzy krzy­żac­kich!”. W ro­syj­skiej: „Co za dra­mat, co za siła!”. W Pol­sce pod­cho­dzili do ob­razu jak do oł­ta­rza.

Te­raz też nie mógł się do­cze­kać, ja­kie będą opi­nie. Od­na­lazł w końcu szu­kany na­głó­wek w „Ber­li­ner Frem­den­blatt” i za­czął czy­tać. Czy­tał kilka razy. Jesz­cze raz, od nowa i od nowa. Nie­jaki „Dr. O. von L.” pi­sał: „Jak ośmie­lono się taki ob­raz tu­taj wy­sta­wić!? To prze­jaw pol­skiej cho­rej me­lan­cho­lii i nie­zro­zu­mie­nia hi­sto­rii. To nie­godne, nie­praw­dziwe zu­chwal­stwo. Wielki mistrz za­konu nie­miec­kiego gi­nie z rąk ja­kie­goś kmie­cia z to­po­rem. To nie tylko nie­tak­tow­ność, to obe­lga! Taki ob­raz po­wstać nie po­wi­nien. Na­le­ża­łoby go znisz­czyć!”.

Za­sta­na­wiał się, czy wczo­raj po­znał ko­goś o ta­kich ini­cja­łach. Nie mógł so­bie jed­nak ni­kogo ta­kiego przy­po­mnieć. Na wszelki wy­pa­dek po­sta­no­wił szybko się ubrać i spraw­dzić, czy płótno jest bez­pieczne. Po chwili jed­nak się uspo­koił. Kto w dzi­siej­szych, cy­wi­li­zo­wa­nych cza­sach chciałby znisz­czyć ob­raz, po­my­ślał Ka­mil Fa­ber.

Jan Ma­tejko wy­wią­zał się z umowy. Wy­pa­la­jąc setki pa­pie­ro­sów, ży­wiąc się kawą. Tkwiąc z obo­lałą ręką w gó­rze, z no­sem przy płót­nie. W dusz­nej, ciem­nej pra­cowni, wśród krzy­ków, awan­tur i roz­pa­czy, ukoń­czył ob­raz. W rok od sprze­daży.

W do­sko­na­łym opi­sie Bi­twy pod Grun­wal­dem Sta­ni­sław Wit­kie­wicz, tylko pa­trząc, nie­mal sły­szał bi­tewne dźwięki: „po­tworny chrzęst zbroi, młó­co­nych ra­zami mie­czów i ce­pów, zgrzyt ze­śli­zgu­ją­cych się po stali ostrz, ryki wście­kło­ści, krzyki roz­ka­zów, wrzask trąb, char­cze­nie ko­na­nia, jęki bólu i zgrozy, kwik koni i nie wia­domo jesz­cze ja­kie od­głosy, wy­jące w ta­kich strasz­li­wych cy­klo­nach ludz­kich walk”. Wi­dział lu­dzi zwar­tych w śmier­tel­nym uści­sku, któ­rzy „na­dzie­wają się na ostrza ko­pii, pła­tają się na dwoje mie­czami, kłują no­żami, prują oszcze­pami, dła­wią się ar­ka­nami, miaż­dżą się ma­czu­gami”. Pi­sał o ko­niach, któ­rym udziela się to ludz­kie mor­der­cze sza­leń­stwo: „gryzą, tło­cząc się na sie­bie, gnio­tąc jeźdź­ców, tra­tu­jąc trupy, roz­gnia­ta­jąc ran­nych, chlu­piąc w ośli­zgłych krwią ka­łu­żach”.

To opis z sa­mego wnę­trza ob­razu. Walka tam cią­gle się to­czy.

Ale wi­dać też już po­ko­na­nych. Prze­ra­żo­nego ka­tow­skim mie­czem Ulri­cha von Jun­gin­gena, ucie­ka­ją­cego w po­pło­chu He­in­ri­cha von Plau­ena, chwy­co­nego ta­tar­skim ar­ka­nem Mar­kwarda von Sal­zba­cha. Wy­raź­nie też wia­domo, kto w tej woj­nie zwy­cięży. Po­ka­zana jest cała ple­jada okry­tych sławą, dziel­nych ry­ce­rzy: szar­żuje Za­wi­sza Czarny z Gar­bowa, wal­czy Zyn­dram z Masz­ko­wic, sie­cze mie­czem sławny Jan Ži­žka z Troc­nova i sza­leje na ko­niu try­um­fu­jący wielki książę li­tew­ski Wi­told.

Jan Ma­tejko, wielki Po­lak, syn Cze­cha i Niemki, chciał po­ka­zać naj­więk­szą bi­twę śre­dnio­wiecz­nej Eu­ropy. Gi­gan­tyczną psy­cho­ma­chię. Walkę do­bra ze złem. Wschodu z Za­cho­dem. Prawdy z fał­szem. Przed­sta­wić Pol­skę i Li­twę ob­ra­ca­jące w mia­zgę po­tęgę za­konu krzy­żac­kiego.

Ty­siąc osiem­set sie­dem­dzie­siąty ósmy rok, w któ­rym Jan Ma­tejko ukoń­czył Bi­twę pod Grun­wal­dem, był trud­nym ro­kiem dla ma­la­rza. Zo­stał co prawda za­szczyt­nym człon­kiem Ra­fa­elow­skiej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Urbino, otrzy­mał złoty me­dal i wiel­kie wy­róż­nie­nie na pa­ry­skiej wy­sta­wie ma­lar­stwa, do­stał berło na Zamku Kró­lew­skim w Kra­ko­wie jako sym­bol pa­no­wa­nia w dzie­dzi­nie sztuki, lecz po­woli pod­upa­dał na zdro­wiu. Był to bo­wiem czas, w któ­rym zmarła jego ma­leńka có­reczka Re­gina. Le­dwo zdą­żył zro­bić szkic jej główki. Zma­gał się też ze zmien­nymi na­stro­jami żony. Jej cho­robę i trudny cha­rak­ter za­czną wkrótce le­czyć co­dzienną dawką mor­finy. Sam ma­larz cier­piał na usta­wiczne bóle w ło­patce od cią­głego ukła­da­nia ciała w nie­na­tu­ralne pozy, które przy­bie­rał, ma­lu­jąc swoje ol­brzymy. Cier­piał też na wrzody i wiele in­nych przy­pa­dło­ści. To wszystko mu­siało mu strasz­nie do­skwie­rać, bo w wieku czter­dzie­stu lat czę­sto mó­wił o śmierci i na­zy­wał ją „chwilą wy­zwo­lin”.

Cią­gle jed­nak ma­lo­wał. Za­mknięty ni­czym pu­stel­nik w świe­cie wła­snej wy­ob­raźni. Wiecz­nie po­śród kró­lów, ksią­żąt i ry­ce­rzy. Za­nu­rzony w hi­sto­rii. W cza­sach wiesz­czą­cych upa­dek i w chwi­lach chwały. Dla­czego? Bo wie­dział, że ob­raz może od­dzia­ły­wać na zbio­rową wy­ob­raź­nię. Wie­dział, że on jak nikt inny po­trafi wy­ra­zić wspólne lęki, pra­gnie­nia i na­dzieję. A przede wszyst­kim, co naj­waż­niej­sze, dać wiarę i przy­wró­cić god­ność.

Two­rzył dla współ­cze­snych so­bie i dla przy­szłych po­ko­leń.

I za­pewne na­wet w naj­czar­niej­szych snach nie mógł przy­pusz­czać, że za sześć­dzie­siąt lat po­lem bi­twy bę­dzie cały kraj. Sie­jące grozę czarne krzyże na bia­łym tle po­ja­wią się znowu. Tym ra­zem na skrzy­dłach Luft­waffe.

Wy­buch­nie druga wojna świa­towa.

Roz­pocz­nie się śmier­telna gra.

Po­ja­wią się lu­dzie, któ­rzy będą chcieli znisz­czyć ob­raz!

Będą za­bi­jać!

Będą szu­kać i ści­gać!

Wy­zna­czą na­grodę, jak za naj­więk­szego prze­stępcę!

Nie­któ­rzy po­święcą swoje ży­cie!

Dla ra­to­wa­nia płótna, dla ra­to­wa­nia Bi­twy, dla ra­to­wa­nia na­dziei!

To opo­wieść o nich i o cza­sach, w któ­rych żyli.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij