- W empik go
20 opowiadań - ebook
20 opowiadań - ebook
"20 opowiadań" to zbiór wspaniałych utworów autorstwa mistrza krótkiej formy, jakim był Anton Czechow.
Opowiadania te ukazują carską Rosję w krzywym zwierciadle humoru podszytego ironią i sarkazmem. Poprzez zwięzłe, lecz niezwykle trafne i zabawne historie, autor wskazuje na największe bolączki, jakie gnębiły to wielkie państwo pod koniec dziewiętnastego wieku.
Spis treści
Skrzypce Rotszylda
Partia Winta
Zemsta
Album
Naga narzeczona
Pani marszałkowa
Zbrodniarz
Śmierć urzędnika
Dramat
Noc przed rozprawą sądową
U golibrody
Rozmowa z psem
Wyprawa po złoto
Czytanie
Bezbronna istota
Egzamin urzędniczy
Szczęśliwiec
Środek przeciwko pijaństwu.
Wpadłem
Wańka
Kategoria: | Komiks i Humor |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65810-51-9 |
Rozmiar pliku: | 179 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdyby Jakub Iwanow był fabrykantem trumien w wielkim gubernialnym mieście, napewno miałby własną kamienicę i nazywałby się Jakubem Matwiejewiczem. Ale w głuchej, małej, zabitej deskami dziurze panowała straszna bieda. Ludność miasteczka składała się z samych dzieci i staruszków, a i ci umierali tak rzadko, że aż strach pomyśleć. Zapotrzebowanie na trumny zmniejszało się z dnia na dzień, nawet szpital miejski i więzienie dostarczały coraz mniej nieboszczyków. Jednym słowem kompletna plajta. Jakub Iwanow żył wobec tego skromnie, jak zwyczajny chłop, mieszkał w niewielkiej starej chatce z żoną Martą i z całym gospodarstwem, składającym się z szerokiego łóżka, kilku trumien i wielkiego pieca.
Trumny, które robił, były równie mocne i trwałe jak Jakub, który był najwyższym i najbardziej krzepkim obywatelem miasteczka, choć dźwigał już na grzbiecie przeszło siedem krzyżyków. Dla chłopów i mieszczan robił trumny bez mierzenia i nigdy się nie mylił. Dla ziemiaństwa i kobiet robił trumny według miary, używając do mierzenia żelaznego metra; obstalunki dla dzieci przyjmował najchętniej i wykonywał je jakby od niechcenia. A kiedy przychodziło do płacenia, brał gotówkę i mówił:
— Przyznam się, że nie cierpię takiej bzdurnej roboty!
Jakub Iwanowicz miał jeszcze niewielkie zarobki z gry na skrzypcach. W miasteczku na weselach przygrywała orkiestra żydowska pod batutą Mojżesza Iljicza Szachkesa. Trumniarz Jakub słynął ze swej pięknej gry, a szczególnym powodzeniem cieszyły się rosyjskie romanse w jego wykonaniu. Szachkes zapraszał go niekiedy do swego zespołu, płacąc mu 50 kopiejek dziennie (nie licząc napiwków od gości). A grać było ciężko. W sali panował zaduch i gorąco. Zapach czosnku unosił się w powietrzu. W jednym uchu piszczały mu żałośnie skrzypce, w drugim chrapał kontrabas, tam znowu rzewnie płakał flet, na którym grał rudy, nędzny żydek o twarzy, porysowanej wzdłuż i wszerz czerwonymi żyłkami, który przez ironię losu chyba, nosił nazwisko bogacza Rotszylda. Rzecz godna uwagi, że rudy żydek najweselsze i najbardziej skoczne melodie grał w ten sposób, że wszystkie robiły wrażenie marsza pogrzebowego.
Bez żadnej przyczyny Jakub Iwanow od razu poczuł wstręt do Rotszylda. Przyczepiał się do jego słów, wymyślał mu od ostatnich, raz nawet zamierzył się nań. Wówczas Rotszyld, nie mogąc dłużej znieść obojętnie docinków Jakuba, pieniąc się ze złości, krzyknął:
— Gdyby nie wasz talent, Jakubie Iwanowie, dawnobyście wylecieli za drzwi! — to powiedziawszy, rozpłakał się jak małe dziecko.
Nic przeto dziwnego, że Szachkles unikał Jakuba i zapraszał go tylko wówczas, gdy któryś ze stałych muzykantów nie dopisał.
Jakub Iwanow nie odznaczał się ani pogodą ducha, ani dobrym humorem. Trawiły go bezustannie troski i zmartwienia. Myślał, że każda godzina, którą przeżywa, nie przynosi mu nic oprócz strat. W niedzielę i święta pracować było grzechem, poniedziałek — to początek tygodnia i ciężki dzień... Ogółem w roku takich 200 ciężkich dni wypadało. 200, kiedy chcąc, nie chcąc, Jakub siedział z założonymi rękami. A przecież to tyle strat! Od czasu do czasu zdarzało się, że ślub jakiś odbył się bez muzyki, to znów Szachkes nie zaprosił go do orkiestry.
Zdarzyło się też pewnego razu, że burmistrz miasteczka zachorował ciężko i ledwo zipał przez dwa lata. Jakub z niecierpliwością oczekiwał jego śmierci, lecz jakby na złość, burmistrz wyjechał na kurację do gubernialnego miasta i tam umarł. Biedny Jakub stracił wtedy co najmniej dziesięć rubli, bo mógł był zrobić dla burmistrza elegancką trumnę ze szklanym wiekiem. Rozmyślanie o coraz większych stratach dręczyło go bezustannie. W nocy, gdy nie mógł spać, brał do ręki skrzypce, przebierał palcami po strunach, które wydawały cichy jęk i robiło mu się wtedy lżej na duszy.
Szóstego maja Marta nagle zachorowała. Dostała gorączki, męczyło ją pragnienie i ledwo trzymała się na nogach. Wstała jednak, aby zapalić w piecu i przynieść wody. Pod wieczór zrobiło jej się gorzej i położyła się do łóżka.
Tego dnia Jakub od rana grał na skrzypcach, a gdy zmrok zapadł, usiadł pod lampą, wyciągnął książkę i zaczął sporządzać bilans. Suma strat dosięgała tysiąca rubli! Gdyby te pieniądze oddał był do banku, miałby dziś już tysiąc czterdzieści rubli. Krew uderzyła mu do głowy, na czoło wystąpił kroplisty pot.
Same straty, same straty!
Jakubie! — ozwał się słaby głos Marty. — Umieram!
Jakub odwrócił się i spojrzał na żonę. Twarz jej zdobił dziwny jakiś rumieniec. Była wesoła i jakby uśmiechnięta. Jakub, który przyzwyczaił się do bladej, znękanej, wysuszonej twarzy żony, przestraszył się nie na żarty. Pomyślał, że Marta rzeczywiście ma zamiar umrzeć; chce uwolnić się od niego, od dusznej izby, od męki życia.
Minęła noc. Na niebie zajaśniała jutrzenka.
Jakub przez całą noc przesiedział u łoża swojej baby. Myślał, że w nocy będzie koniec i nagle przypomniał sobie, że przez cały czas pożycia z nią, przez blisko 50 lat, nie rzekł do niej ani jednego ciepłego słowa, nie przytulił, nie popieścił, a kiedy pijany wracał od czasu do czasu z wiejskiego wesela, nie wpadło mu na myśl nigdy, żeby przywieźć jej choćby skromny upominek.
Przez całe życie krzyczał na nią i wymyślał żonie. Wymyślał, że wydaje na zbytki i groził jej pięściami. Nie zdarzyło się wprawdzie, żeby ją pobił dotkliwie, lecz na sam widok jego podniesionej ręki biedna Marta truchlała ze strachu. Zabraniał jej picia herbaty i biedna pokorna babina piła czystą wodę. Obecnie zrozumiał to wszystko. Zrozumiał, co znaczy ten dziwny, pogodny uśmiech na jej twarzy. Zrozumiał i zrobiło się mu niezmiernie przykro.
Wczesnym rankiem pożyczył od sąsiada wóz i pojechał z żoną do szpitala. Pacjentów tego dnia było niewielu. Czekali nie bardzo długo, bo tylko trzy godziny.
Ku swej wielkiej radości dowiedział się Jakub, że naczelny lekarz nie przyjmuje dziś i że zastępuje go Maksym Mikołajewicz, felczer, pijaczyna, lecz mądrzejszy podobno i bardziej uczony od samego dyrektora szpitala.
— Moje uszanowanie! — rzekł Jakub, wprowadzając staruchę do poczekalni. — Wybaczy pan doktor, że przychodzę z takim głupstwem, ale baba mi zaniemogła, t. j. — przepraszam za wyrażenie — żona moja, towarzyszka życia jednym słowem...
Pan „doktór” zrobił poważną minę i gładząc siwe bokobrody, spojrzał z podełba na chorą. Marta siedziała na taburecie skulona i zgarbiona, chuda i nędzna, z profilu podobna do ptaka, który umiera z pragnienia.
— Hm... tak... — rzekł powoli felczer. — Influenca, albo febra, a może i tyfus, bo w mieście panuje epidemia... Cóż, panie dzieju, przeżyła babka latka, czas już i na nią. Ile wiosen sobie liczy?
— Około siedemdziesięciu...
— Czas już, czas na nią.
— No tak, szanowny pan doktór ma rację, że tak powiem i bardzo mu jestem za to wdzięczny, ale czyby nie można jakoś zaradzić... Każde zwierzę chce żyć, choć stare i chore...
— Więc cóż z tego?... — odezwał się felczer groźnym tonem, jakby od niego zależało życie lub śmierć człowieka. — Trzeba, łaskawco, przykładać kompres i dawać po dwa proszki dziennie. A więc do zobaczenia! Bonżur!
Z wyrazu twarzy „doktora“ Jakub wyczytał, że jest źle. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że Marta umrze nie dziś, to jutro. Ujął z lekka pod łokieć Maksyma Mikołajewicza i rzekł półgłosem:
— A może, panie doktorze, byłoby dobrze bańki babie postawić?
— Nie mam czasu na bańki, weź swoją babę i zmykaj
— Niech pan zechce to zrozumieć i zlituje się nade mną. Gdyby babę brzuch bolał, albo jakie inne wnętrzności, proszki pomogłyby lub może jakieś krople... Ale to całkiem inna sprawa. To przeziębienie... Pierwszą rzeczą trzebaby krew puścić!
Felczer jednak nie słuchał wywodów Jakuba i wywoływał następnego pacjenta.
— Idź, idź sobie z Bogiem, nie ma mi tu co głowę zawracać.
— Niech pan doktór zlituje się i postawi jej choć pijawki!
— Wynoś się, wynoś się bałwanie!
Tego było za wiele. Jakub, dotknięty do żywego, bez słowa pożegnania opuścił gabinet.
A gdy wsiedli na wóz, spojrzał pogardliwie na okna szpitalne i rzekł:
— Posadzili ich tutaj. Patrzcie no jacy artyści! Bogatemu to byście bańki postawili a biedakowi jednej pijawki żałujecie, niech zdycha jak ten pies!
A gdy wrócili do domu, Marta zwlokła się z wozu i stanęła pod piecem. Bała się położyć, myśląc, że dziad zacznie urągać, że nie pracuje i darmo chleb zjada. A jutro znów dzień Jana Bożego... pojutrze Mikołaja Cudotwórcy. Jakub znów nie będzie pracował...
— Trzeba się zabrać do pracy — pomyślał Jakub. — Marta umrze lada dzień.
Nic nie mówiąc, przyłożył jej do pleców żelazny metr i wziął miarę na trumnę. Potem przeżegnał się i wziął się do roboty.
A gdy trumna była skończona, wziął książeczkę rozchodową i zapisał:
„Trumna dla Marty Iwanowowej — 2 ruble 40 kop.”
Zamknął księgę i westchnął głęboko.
Stara leżała cicho z zamkniętymi oczyma. Gdy noc zapadła, Jakub usłyszał jej cichy, ochrypły głos:
— Pamiętasz, stary... było to dawno... 50 lat temu. Siedzieliśmy oboje pod wierzbą nad rzeką... Pamiętasz nasze dzieciątko z jasnymi włoskami... Umarło biedactwo...
Jakub wytężył pamięć, ale — niestety — nie mógł sobie przypomnieć ani dziecka z jasnymi włosami, ani wierzby nad rzeką.
— Przywidziało ci się stara! — rzekł.
Do drzwi zapukano. Na progu stanął pop. Wysłuchał spowiedzi i opatrzył chorą Świętymi Sakramentami...
Marta zaczęła bredzić i o świcie skonała.
Staruszki-sąsiadki ubrały ją pięknie i złożyły do trumny. Jakub sam odczytał psalmy, za grób nic nie zapłacił, bo grabarz cmentarny był jego kmotrem. Czterech chłopów wyniosło trumnę nie za pieniądze, lecz z szacunku dla Jakuba... A za trumną szli żebracy i kaleki. Przechodnie żegnali się pobożnie i ze smutkiem kiwali głowami...
A Jakub cieszył się, że wszystko poszło tak tanio i tak łatwo.
Ostatnie pożegnanie z żoną przeszło też gładko. Poklepał trumnę i rzekł:
— Urzędowa robota!
A gdy wieczorem powrócił do ciemnej, opustoszałej izby, owładnął nim wielki smutek. Głowa go bolała. W skroniach waliło, jak młotem. Nogi się pod nim chwiały, a do zmęczonego mózgu tłoczyły się różne myśli.
I znów pomyślał, że przez całe 50 lat, które przeżył z Martą, nie odezwał się do niej ciepłym słowem, nie pogłaskał jej, nie przytulił... Traktował ją gorzej jak psa. A ona... była dobra dla niego.. Paliła w piecu, chodziła do miasta, a gdy pijany wracał z wesela, ze czcią wieszała na gwoździu jego skrzypce i zdejmowała mu buty, patrząc zalęknionym, pełnym uwielbienia wzrokiem...
Ocknął się z zamyślenia. Do izby wszedł Rotszyld.
— Szukałem was, dziadku. — odezwał się rudy żydek. — Mojżesz Iljicz kazali wam się kłaniać i zaraz przyjść do siebie.
Jakub nie słuchał, łzy dławiły go.
— Idź precz, żydzie! — krzyknął.
— Ny, co znaczy, idź precz? To mój interes, czy pański?
Jakub z obrzydzeniem spojrzał na małe przymrużone oczy Rotszylda. Nie mógł znieść tego skrzeczącego głosu. Nie mógł patrzeć na tę jego zielonawą, pokrytą piegami twarz, na zniszczony długi chałat.
— Czego się czepiasz mnie, cebulo! Idź precz!
— Czego pan tak krzyczy? Co jest?
— Precz! Paszoł won! — groził Jakub, wymachując pięścią.
Rotszyld skamieniał. Potem podniósł ręce, jakby broniąc się przed uderzeniem. Nagle odwrócił się i zaczął uciekać co tchu. Biegł podskakując, wymachując rękami, a ulicznicy rzucili się w ślad za nim, krzycząc: „Żyd! Żyd!“ Za nimi podążyły psy, szczekając przeraźliwie. Ktoś gwizdnął, zaśmiał się a psy zaczęły szczekać jeszcze głośniej. Nagle powietrze przeszył przeraźliwy krzyk. Jeden z psów dopędził Rotszylda i ugryzł go boleśnie w nogę.
Jakub tymczasem podążał w stronę pastwiska. Wkrótce stanął nad rzeką. W powietrzu z piskiem przelatywały stada bekasów, z dala krzyczały kaczki. Słońce paliło nieznośnie, a od wody bił taki blask że aż oczy bolały.
Szedł wolno wzdłuż brzegu. Z kąpieli wyszła jakaś czerwona, tęga dama.
— A to wydra! — pomyślał i poszedł dalej...
Zatrzymał się koło starej rozłożystej wierzby, na której wrony uwiły sobie gniazdo.
I nagle przed oczami jego przesunęły się odległe obrazy przeszłości: stanęło jak żywe dziecko o jasnych, płowych włosach i młoda wierzba, o której bredziła Marta...
Ta sama wierzba, cicha, zielona, smutna. Jakże się zestarzała!
Staruszek usiadł pod drzewem i oddał się wspomnieniom.
Na tamtym brzegu, gdzie teraz była łąka, stał wielki las brzozowy, a tam, na tej łysej górze na horyzoncie, ciemniał stary sosnowy bór. Po rzece sunęły barki i łodzie rybackie. A dziś... Wszędzie cicho, spokojnie, na przeciwległym brzegu stała jedna tylko brzózka piękna i wysmukła jak młoda dziewczyna. Na rzece płynie stado gęsi. Stado wielkich, białych gęsi...
W ciągu ostatnich 50 lat Jakub nie był ani razu nad rzeką. A przecież mógł mieć kilka łodzi i barkę, mógł trudnić się rybołóstwem, sprzedawać ryby chłopom, urzędnikom i bufetowym ze stacji, mógłby krążyć od dworu do dworu, grać na skrzypcach i dorabiać trochę grosza. Mógłby hodować gęsi i sprzedawać je do Moskwy. Samego puchu byłoby za 10 rubli!...
A tymczasem co? Same straty. Życie minęło bezużytecznie, bez żadnego celu, bez żadnej przyjemności. W przyszłość bał się po prostu spojrzeć. A przeszłość? Same troski, same zmartwienia i straty! Dlaczego to ludzie czynią zawsze nie to, co trzeba? Dlaczego zamiast pomagać sobie wzajemnie i żyć w zgodzie, utrudniają sobie wzajemnie życie. A on, Jakub Iwanow czyż nie krzywdził swojej własnej żony i biednego bezbronnego żyda?...
W nocy przywidziało mu się jasnowłose dziecko i ryby... Później... nieboszczka Marta, podobna z profilu do ptaka, blada, nieszczęśliwa twarz Rotszylda i jakieś dziwne pyski, na wpół ludzkie, na wpół zwierzęce...
Nazajutrz Jakub z trudem zwlókł się z łóżka i udał się do szpitala.
Przyjął go ten sam Maksym Mikołajewicz, kazał zaaplikować te same proszki i te same zimne okłady na głowę. A gdy Jakub spojrzał na felczera, wyczytał z jego wzroku, że i na niego przyszedł kres...
Jedna pociecha tylko, że jak człek umrze, to nie potrzebuje już ani jeść, ani pić, ani krzywdzić bliźnich, ani płacić podatków...
Życie przynosi tylko same straty i troski, a śmierć — to czysty zarobek!...
To głębokie spostrzeżenie psychologiczne wydało mu się niebywale trafne, ale bardzo smutne! Człowiek po to żyje, aby umrzeć...
Z rezygnacją szykował się do śmierci. Żal mu tylko było skrzypiec. Skrzypiec przecież nie zabierze do trumny, a jeśli je zostawi, to może ktoś zabrać... Bo na tym świecie wszystko ginie i zawsze ginąć będzie.
Wyszedł z izby ze skrzypcami, usiadł na progu i zaczął grać... Z pod strun wydobywały mu się żałosne, rzewne melodie. W oczach jego błysnęły wielkie łzy. Im więcej myślał o śmierci, tym rzewniej śpiewały skrzypce.
Nagle skrzypnęła furtka. Na podwórzu ukazał się Rotszyld, a ujrzawszy Jakuba, zaczął wymachiwać rękami.
— Zbliż się, chłopcze, nie bój się! — rzekł łagodnie Jakub.
Patrząc z niedowierzaniem i lękiem na starego, Rotszyld zbliżył się doń niepewnym krokiem i zatrzymał się w odległości kilku kroków.
— Niech pan mnie nie bije, panie Jakubie! Przychodzę od Mojżesza Iljicza. We środę mamy ślub... No tak! Pan Szapałow wydaje córkę za mąż. Weselisko będzie huczne, uj jakie huczne! — dodał, mrużąc lewe oko...
— Nie mogę!... — odparł Jakub, dysząc ciężko. — Chory jestem, bracie, bardzo chory...
To rzekłszy, znów zaczął grać.
Rotszyld słuchał uważnie. Na twarzy jego odmalował się smutek.
Cichym, drżącym głosem, zdołał tylko powiedzieć: „uj“ i wielkie jak groch łzy polały się na śmieszny, zniszczony chałat.
A później, pod wieczór, Jakub leżał w izbie. Przyszedł pop, aby wyspowiadać go z grzechów. Jakub miał ich niewiele, ale wolał się wyspowiadać.
— A skrzypce oddajcie Rotszyldowi, ojcze! — rzekł na zakończenie.
— Dobrze, synu, bądź spokojny!
Dziś jeszcze w głuchej, zabitej deskami od świata mieścinie dziwią się mieszkańcy, skąd Rotszyld ma takie piękne skrzypce? Może kupił, a może dosłał w zastaw? A może ukradł?...
Wiem tylko, że Rotszyld od dawna zarzucił flet. Gra teraz tylko na skrzypcach. A kiedy siądzie i stara się naśladować grę nieboszczyka Jakuba w godzinę przed jego śmiercią, dookoła rozlega się płacz, a sam Rotszyld przewraca oczami i szepce:
— U-u-uj!
I nowa ta pieśń tak podobała się w miasteczku, że kupcy zapraszają nieraz do siebie Rotszylda i po dziesięć razy każą mu grać to samo...Partia Winta
Pewnej obrzydliwej nocy jesiennej Andrzej Stiepanowicz Pieriesołow wracał z teatru.
Jechał i myślał o tym, jaki to pożytek przynosiłyby teatry, gdyby wystawiano w nich sztuki o treści moralnej. Mijając swoje biuro, przerwał rozmyślania i spojrzał w okna domu, w którym — jak mówią poeci i marynarze — „dzierżył ster“. Dwa okna „dyżurnego pokoju“ były jasno oświetlone.
— Czyżby się dotąd nie uporali ze sprawozdaniem? — pomyślał Pieriesołow. — Siedzi tam aż czterech durniów i dotychczas nie skończyli! Ludzie pomyśleć gotowi, że nie daję im wypoczynku nawet w nocy. Pójdę i pośpieszę ich... Stań no, Gurij!
Pieriesołow wysiadł z powozu i skierował się do urzędu. Brama frontowa była zamknięta, natomiast boczne wejście, mające zepsutą zasuwkę, stało tworem. Pieriesołow wszedł przez nie i po upływie minuty stanął w progu „pokoju dyżurnego“.
Przez szparę niedomkniętych drzwi zajrzał do środka i oczom jego przedstawił się niezwykły widok. Przy stole, zawalonym arkuszami obrachunkowymi, w świetle dwóch lamp siedziało czterech urzędników i grało w karty. Skupieni, nieruchomi, z twarzami, na które abażury rzucały zielony odblask, naprowadzali myśl o gnomach z bajki, lub też — nie daj Boże — o fałszerzach pieniędzy.
Jeszcze bardziej tajemniczą wydała się ich gra. Sądząc z zachowania się grających i terminologii karcianej, która od czasu do czasu przerywała ciszę — grali oni w winta, natomiast wszystko to, co później doszło do uszu Pieriesołowa, nie wskazywało na to, był to wint. Tego w ogóle nie można nawet nazwać grą w karty...
Fantastyczne, dziwne, tajemnicze...
W siedzących przy stole Pieriesołow poznał urzędników: Serafina Gwizdulina, Stiepana Kułakiewicza, Jeremiasza Niedojechowa i Iwana Pisulina.
— W cóżeś to wyszedł, diable rogaty? — oburzył się Gwizdulin, patrząc z wściekłością na siedzącego naprzeciw niego partnera. — Czy można tak wychodzić? Miałem w ręku drugiego Dorofiejewa, Szepielewa z żoną i Stiepkę Jerłakowa, a ty walisz w Kofejkina? W ten sposób leżymy bez dwóch! Trzeba było, głowo kapuściana, wyjść w Pogonkina!
— Na coby się to zdało? — żachnął się partner. — Wychodzę w Pogonkina, a Iwan Andreicz ma w ręku Pieriesołowa.
— Moje nazwisko tu w coś wmieszali! — wzruszył ramionami Pieriesołow. — Nic nie rozumiem!
Pisulin rozdał karty. Urzędnicy grali dalej:
— Bank Państwa!...
— Dwa! Izba skarbowa...
— Bez atu...
— Bez atu? Ty? Hm?... Urząd Gubernialny — dwa! Raz kozie śmierć! Dopiero co w Oświeceniu Publicznym położyłem się bez jednej, teraz znów rozłożę się jak długi w Urzędzie Gubernialnym. Ale gwiżdżę!
— Nic nie rozumiem! — szepnął Pieriesołow.
— Wychodzę w radcę stanu! Dorzuć, Wania, jakiegoś tytularnego lub gubernialnego!
— Po co tytularny? Mogę w Pieriesołowa...
— A my twojego Pieriesołowa w zęby, w zęby. Mamy Rybnikowa. Będzie legenda bez trzech! Pokażcie no Pieriesołowową! Nie ma co kanalii ukrywać...
— Moją żonę teraz poruszyli! — pomyślał Pieriesołow. — Nic a nic nie rozumiem...
Chcąc rozproszyć wątpliwości, jakie nim owładnęły, Pieriesołow otworzył drzwi i wszedł do „dyżurki”. Zjawienie się diabła z rogami i ogonem nie wywołałoby wśród urzędników takiego efektu i nie napędziłoby im tyle strachu, jak nagłe zjawienie się przed nimi zwierzchnika w własnej osobie. Gdyby stanął przed nimi zmarły przed rokiem egzekutor i przemówił grobowym głosem: „Chodźcie za mną, aniołki, tam gdzie jest przygotowane miejsce dla wszelkiego rodzaju kanalii!“ i gdyby tchnął na nich cmentarnym zimnem, z pewnością nie zbledliby tak, jak zbledli, poznając Pieriesołowa.
Niedojechowowi ze strachu nawet krew się puściła nosem, a Kułakiewiczowi załomotało w prawym uchu i krawat sam się ze strachu rozwiązał.
Urzędnicy rzucili karty, powoli wstali, spojrzeli na siebie i uporczywie wlepili wzrok w podłogę.
Przez dobrą minutę w „dyżurce“ panowała cisza.
— Świetnie, panowie, przepisujecie sprawozdanie! — rozpoczął Pieriesołow. — Teraz rozumiem, dlaczego panowie tak lubią męczyć się nad nim. Coście tu robili przed chwilą?
— Myśmy tylko na momencik, ekscelencjo... — szepnął Gwizdulin. — Oglądaliśmy fotografie... odpoczywaliśmy...
Pieresołow podszedł bliżej i lekko wzruszył ramionami.
Na stole nie było kart. Leżały tam natomiast fotografie zwykłego wizytowego formatu, zdarte z tektury i naklejone na karty do gry. Fotografij było dużo. Przyjrzawszy się im, Pieriesołow poznał siebie, swoją żonę, wielu podwładnych, znajomych...
— Co za głupie tłumaczenie?... Jak wy w to gracie?...
— Nie nasz to wynalazek, ekscelencjo... Niech Pan Bóg broni! Naśladujemy tylko...
— Gwizdulin, objaśnij mi to! Jak wy w to gracie? Wszystko widziałem, i słyszałem, jakeście mnie Rybnikowym bili... No, czego się wahasz? Przecież cię nie zjem. Odpowiadaj.
Gwizdulin przez dłuższy czas był zażenowany. Ogarnęło go przerażenie. Wreszcie, gdy Pieriesołow zaczął się gniewać, parskać i poczerwieniał ze zniecierpliwienia, wykonał rozkaz. Pozbierał fotografie, potasował i rozkładając je, począł wyjaśniać.
— Każda fotografia, za pozwoleniem waszej ekscelencji, jest pewną kartą ma swoją wartość... swoje znaczenie... Tak samo, jak w talii, mamy tu 52 karty i cztery kolory. Urzędnicy Izby Skarbowej — to kiery, Urząd Gubernialny — trefle, funkcjonariusze Ministerstwa Oświecenia Publicznego — kara, kolor pikowy wreszcie reprezentowany jest przez oddział Banku Państwa. A teraz dalej... Rzeczywiści radcy stanu są tu asami, radcy stanu — królami, żony urzędników IV i V stopnia służbowego — damami, radcy kolegialni — waletami, radcy dworu — dziesiątkami i tak dalej. Ja, naprzykład (oto moja fotografia) jako sekretarz gubernialny, jestem trójką trefl.
— No, proszę... Wobec tego ja jestem asem?...
— Treflowym, a żona waszej ekscelencji — damą treflową.
— Hm!... Zabawne... Chyba, że zagramy... Spróbuję...
Pieriesołow zrzucił płaszcz i z uśmiechem, wyrażającym niedowierzanie, zajął miejsce przy stole. Urzędnicy na jego rozkaz też siedli.
Gra się rozpoczęła.
Gdy stróż Nazar o godzinie 7-mej rano przyszedł zamieść „dyżurny pokój“, zdębiał. Obraz, jaki ujrzał, wchodząc ze szczotką, był tak zdumiewający, że ma go przed oczami nawet i teraz, ilekroć urżnie się do utraty przytomności:
Pieriesołow blady, niewyspany, rozczochrany, stał przed Niedojechowym i trzymając go za guzik, prawił:
— Zrozum-że. Nie powinieneś był wychodzić w Szepielewa, wiedząc, że ja mam siebie czwartego w ręku. Gwizdulin miał Rybnikowa z żoną, trzech nauczycieli gimnazjalnych, moją żonę, a Niedojechow — bankowców i trzy blotki z Urzędu Gubernialnego! Cóż cię to obchodzi, że oni wychodzą w Izbę Skarbową? Każdy gra dla siebie!...
— Ekscelencja wybaczy, wyszedłem w radcę tytularnego, gdyż przypuszczałem, że oni mają rzeczywistego.
— Ależ panie drogi, tego nie wolno panu było wcale przypuszczać! To nie jest gra! Tak grają szewcy! Zrozum-że! Kiedy Kułakiewicz wyszedł w radcę dworu Urzędu Gubernialnego, tyś powinien był rzucić Iwana Iwanowicza Grenlandzkiego, ponieważ wiedziałeś, że ma on w ręku trzecią Natalię Dmitrównę z Jegorem Jegoryczem. Spartoliłeś całą grę! Zaraz to panu dowiodę. Panowie, proszę siadać, zagramy jeszcze jednego robra.
Odprawiając zdumionego Nazara, urzędnicy zajęli swe miejsca.
Grano dalej