- W empik go
20.000 mil podmorskiej żeglugi - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
6 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
20.000 mil podmorskiej żeglugi - ebook
"20.000 mil podmorskiej żeglugi" to słynna powieść przygodowa i fantastyczno-naukowa Juliusza Verne'a.
Jest to druga część tak zwanej dużej trylogii Juliusza Verne’a ("Dzieci kapitana Granta", "20.000 mil podmorskiej żeglugi", "Tajemnicza wyspa").
Wydanie posiada wspaniałe ilustracje autorstwa Alphonse'a de Neuville'a
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65810-33-5 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. SKAŁA UCIEKAJĄCA.
Nie zapomniano zapewne dotąd wypadku dziwnego, niepojętego i trudnego do objaśnienia zjawiska, jakiem się odznaczył rok 1866. Nie mówiąc już o pogłoskach niepokojących ludność portów i zajmujących ogół na wszystkich lądach, dodać wypada, że marynarze byli najmocniej zaniepokojeni. Kupcy, armatorowie, dowódcy okrętów, szyprowie i sternicy statków europejskich i amerykańskich, oficerowie marynarki wojennej wszystkich krajów, a nawet rządy różnych państw obu lądów do najwyższego stopnia zajęci byli tem wydarzeniem.
Od niejakiego czasu okręty napotykały na morzu „jakąś rzecz ogromną”, przedmiot długi, kształtu wrzecionowatego, niekiedy świecący, nieskończenie większy i szybszy od wieloryba.
Fakty, tyczące się tego zjawiska, notowane w dziennikach okrętowych, zgadzały się zupełnie w szczegółach o budowie przedmiotu, czy też jestestwa, o którem mowa, również jak o szybkości niesłychanej jego ruchów, zadziwiającej sile posuwania się, o żywotności nareszczie szczególnej, jaką zdawał się być obdarzony. Jeśli to był wieloryb, to wielkością przewyższał wszystkie gatunki, jakie nauka dotąd określiła. Ani Cuvier, ani Lacépède, ani Dumeril, ani de Quatrefages nigdzie dotąd nie wspomnieli o istnieniu takiego potworu — a więc zapewne i nie widzieli go na własne oczy, oczy uczonych.
Wziąwszy pod uwagę średni wynik spostrzeżeń wielokrotnych, odrzucając wątpliwe oznaczenie długości tego przedmiotu na dwieście stóp, równie jak i przesadzone opisy, dające mu milę szerokości, a trzy mile długości, można jednakże utrzymywać, że ta istota fenomenalna (jeśli tylko istniała rzeczywiście) przewyższała o wiele rozmiary dotąd przez ichtjologów stwierdzone.
Istnieniu jej jednak zaprzeczyć było niepodobna, bo fakt sam w sobie był niezaprzeczalny; wziąwszy zaś pod uwagę skłonność mózgu ludzkiego do cudowności, zrozumiemy, jakie wrażenie w świecie całym sprawiło to nadzwyczajne zjawisko. Stanowczo trzeba się wyrzec zaliczenia go do rzędu bajek.
I w rzeczy samej, dnia 20-go lipca 1866 roku parowiec Governor Higginson, należący do towarzystwa: „Calcutta and Burmah Steam Navigation Company”, spotkał tę masę poruszającą się w odległości pięciu mil na wschód od wybrzeży Australji. Kapitan Beker sądził zrazu, że trafił na skałę nieznaną; już nawet zabierał się do oznaczenia dokładnego jej położenia, gdy nagle dwa słupy wody ze świstem tryskać zaczęły z tego niepojętego przedmiotu, na wysokość stu pięćdziesięciu stóp. Jeśli zatem we wnętrzu tej skały nie istniało ukryte źródło gorące, wybuchające perjodycznie, to okręt widocznie miał do czynienia z jakiemś ssącem, wodnem zwierzęciem, nieznanem dotąd, wyrzucającem przez swe nozdrza słupy wody zmieszanej z powietrzem i parą.
Takiż sam fakt zauważył dnia 23-go lipca tego samego roku, na morzach oceanu Spokojnego, Cristobal-Colon, statek, należący do „West India and Pacific Steam Navigation Company”. Tak więc ten nadzwyczajny wieloryb mógł się przenosić z miejsca na miejsce z szybkością zadziwiającą, bo w przerwie trzech dni tylko Governor Higginson i Cristobal-Colon widziały go na dwóch punktach, o siedmset mil morskich od siebie oddalonych.
W piętnaście dni później, a o dwa tysiące mil stamtąd, Helvetia, okręt, należący do „Compagnie Nationale”, i Shannon, należący do „Royal Mail”, płynące z różnych stron po oceanie Atlantyckim pomiędzy Europą a Stanami Zjednoczonemi, przy spotkaniu się zakomunikowały sobie nawzajem wiadomość o dostrzeżeniu potwora pod 42° 15ʹ szerokości północnej, a 60° 35ʹ długości na zachód od południka Greenwich. Z tych relacyj obustronnych można było oznaczyć długość zwierzęcia co najmniej na trzysta pięćdziesiąt stóp angielskich, gdyż Shannon i Helvetia były mniejsze od niego, jakkolwiek każdy z tych statków miał sto metrów długości. Największe wieloryby, napotykane w okolicach wysp Aleuckich, Kulammok i Umgullil, nigdy nie miały więcej niż pięćdziesiąt sześć metrów długości, a i tej rzadko kiedy dochodziły.
Takie wieści, nadchodzące jedne po drugich; nowe spostrzeżenia czynione na pokładzie zaatlantyckiego statku Pereire; protokół sporządzony przez oficerów francuskiej fregaty La Normandie; bardzo gruntowne spostrzeżenia, zebrane przez sztab komandora Fitz-James na statku Lord Clyde, poruszyły i zaniepokoiły opinję publiczną. W krajach lekkiego humoru żartowano ze zjawiska, ale kraje poważne i praktyczne, jak Anglja, Ameryka, Niemcy, żywo się tem zajęły.
Potwór stał się modnym przedmiotem rozmowy we wszystkich wielkich miastach. Śpiewano o nim w kawiarniach, szydzono zeń w dziennikach, grano o nim sztuki w teatrze. Plotek różnorodnych było coniemiara. Gazety jedne za drugiemi powtarzały baśnie o istotach urojonych i olbrzymich, począwszy od białego wieloryba, strasznego „Moby Dick” z krańcowych stref północy, aż do bezmiernego krakena, którego macki mogły w głębiach oceanu zanurzyć statek o pięciuset tonnach pojemności. Twierdzenie swe popierano powagą czasów starożytnych, zdaniem Arystotelesa i Plinjusza, którzy przypuszczali istnienie takich potworów; potem przytaczano norweskie powieści o biskupie Pontoppidan, relacje Pawła Heggede i nareszcie raporty p. Rarington, którego dobra wiara nie może być podejrzana, gdy twierdzi, że w 1857 roku, będąc na pokładzie okrętu Castillan, własnemi oczyma widział tego ogromnego węża, który do owego czasu przebywał tylko w morzach gazeciarskich dawnego Constitutionella.
Wybuchła nieskończona polemika pomiędzy wierzącymi i niedowiarkami, w zgromadzeniach uczonych i dziennikach naukowych. „Kwestja potwora” zapalała umysły; dziennikarze, bawiący się w naukę, w walce ze swymi kolegami, bawiącymi się w dowcip, wyleli morze atramentu podczas tej pamiętnej kampanji, a niektórzy nawet i kilka kropel krwi, bo od węża morskiego doszli do napaści osobistych, najbardziej znieważających.
Przez sześć miesięcy walka trwała zawzięcie. Na poważne artykuły Brazylijskiego Instytutu Geograficznego, Berlińskiej Królewskiej Akademji Nauk, Stowarzyszenia Brytańskiego, Instytucji Smithsońskiej w Waszyngtonie, na dyskusje pism: „The Indian Archipelago”, „Cosmos” księdza Moignona, „Mitteilungen” Petermanna, na kroniki naukowe wielkich dzienników francuskich i zagranicznych drobna prasa odpowiadała z werwą niewyczerpaną. Dowcipni jej pisarze, parodjując zdanie Linneusza, przytoczone przez przeciwników potwora, utrzymywali, że istotnie „przyroda nie tworzyła głupców”, i zaklinali swych współczesnych, aby jej nie krzywdzili, przypuszczając istnienie jakiśch krakenów, węży morskich, Moby-Dicków i innych mozolnie spłodzonych niedorzeczności morskich. Nareszcie w artykule pewnego z najniebezpieczniejszych dzienników satyrycznych, jeden z jego redaktorów rzucił się na potwora jak Hippolit, zadał mu cios ostatni i dobił wśród głośnych wybuchów śmiechu ogólnego. Dowcip pokonał naukę!
W pierwszych miesiącach 1867 roku kwestja zdawała się stanowczo pogrzebana raz na zawsze, gdy oto nowe fakty podane zostały do wiadomości publicznej. Nie chodziło już o rozwiązanie zagadnienia naukowego, ale o uniknienie rzeczywistego i bardzo groźnego niebezpieczeństwa. Potwór stał się teraz wysepką czy skałą podwodną, ale skałą uciekającą, nieuchwytną, nieokreśloną.
Dnia 5-go marca 1867 roku okręt Moravian, należący do „Montreal Ocean Company”, znajdując się nocną porą od 27° 30ʹ szerokości i 72° 15ʹ długości, uderzył prawym bokiem swej rufy o skałę, której w tem miejscu żadna karta nie oznaczała. Party siłą wiatru i swoich czterechset koni parowych, pędził on z szybkością trzynastu węzłów na godzinę. Doskonałej więc tylko budowy spód Moraviana, jakkolwiek przedziurawiony przy tym wypadku, ocalił okręt od zatonięcia, wraz z 237 podróżnymi, których wiózł do Kanady.
Wypadek ten zdarzył się około piątej godziny z rana, właśnie gdy dnieć poczynało. Oficerowie służbowi rzucili się ku rufie i z największą uwagą badali powierzchnię oceanu, lecz nic nie dojrzeli, prócz silnego wiru jakby gwałtownie poruszonej wody, w odległości około 400 sążni. Zapisano jak najdokładniej położenie tego miejsca, i Moravian popłynął spokojnie w dalszą drogę. Czy uderzył o skałę podmorską, czy też o ogromny szczątek rozbitego statku — niewiadomo. Gdy jednak zbadano spód parowca, okazało się, że kil jest częściowo strzaskany.
Zdarzenie to, jakkolwiek bardzo ważne, byłoby zapomniane jak tyle innych, gdyby się nie powtórzyło we trzy tygodnie później i nabrało ogromnego rozgłosu z powodu wziętości towarzystwa, którego statek był własnością.
Komuż jest nieznane nazwisko sławnego armatora angielskiego, Cunard’a? Rozumny ten i zręczny przemysłowiec zaprowadził w 1840 roku komunikację pocztową pomiędzy Liverpoolem i Halifaxem obsługiwaną przez trzy okręty drewniane, których koła miały po czterysta koni siły, a pojemność wynosiła po 1162 tonny. W osiem lat potem tabor kompanji powiększył się o cztery okręty, każdy o sile 650 koni i 1820 tonnach pojemności, a jeszcze w dwa lata potem przybyły znowu dwa statki jeszcze większej siły i większej pojemności. W roku 1853 kompanja Cunard, której odnowiono przywilej przywożenia depesz, powiększała kolejno swój tabor okrętami: Arabia, Persia, China, Scotia, Java, Russia — wszystkie największego kalibru, tak że prócz słynnego Great Eastern, żaden większy od nich statek nie pruł fal oceanu. Tak więc w 1867 r., kompanja posiadała już dwanaście okrętów, to jest ośm kołowych i cztery śrubowce.
Podaję te krótkie i pobieżne szczegóły dlatego, aby każdy wiedział, jak ważne jest znaczenie tej kompanji transportów morskich, znanej światu całemu ze swej rozumnej i pożytecznej działalności. Nigdy przedsiębiorstwo żeglugi zaoceanowej nie było jeszcze z większą poprowadzone zręcznością, nigdy interes lepszem nie był uwieńczony powodzeniem. Od dwudziestu sześciu lat okręty kompanji Cunard dwa tysiące razy przepłynęły Atlantyk, a jednak ani jedna z tych podróży nie chybiła; opóźnienia nawet nigdy nie było. Nietylko człowiek lub statek, ale nawet list żaden nigdy nie został zatracony. Dlatego też, pomimo potężnego współzawodnictwa Francji, podróżni przekładają linję kompanji Cunard nad inne, ale to się okazuje z urzędowych dokumentów lat ostatnich. Po tem wszystkiem nikt nie zadziwi się, że takiego rozgłosu nabrał wypadek jednego z najpiękniejszych parowców, do tej kompanji należących.
Dnia 13-go kwietnia 1867 roku, przy spokojnym stanie morza i wietrze sprzyjającym, okręt Scotia znajdował się pod 15° 12' długości i 45° 27' szerokości. Płynął on z szybkością trzynastu węzłów, popychany siłą swych tysiąca koni parowych. Koła jego rozbijały wodę morską z nadzwyczajną regularnością; zanurzył się na 6 metrów 70 centymetrów, a wypychał wody 6624 metry sześcienne.
O godzinie 4 minut 18 wieczorem, gdy podróżni zebrani byli w wielkim salonie, lekkie wstrząśnienie dało się uczuć od spodu, przy kole, z lewej strony okrętu.
Okręt nie uderzył, ale był uderzony przez coś ostrego i dziurawiącego. Potrącenie tak zdawało się lekkiem, że niktby na nie uwagi nawet nie zwrócił, gdyby nie krzyk palaczów okrętowych, którzy wpadli na pomost, wołając: „Toniemy! toniemy!”
W pierwszej chwili podróżni bardzo się przejęli, ale uspokoił ich zaraz kapitan Anderson. I w rzeczy samej niebezpieczeństwo nie mogło być groźne, okręt bowiem podzielony był na siedem przedziałów szczelnemi przegrodami; w żadnym przeto wypadku woda nie mogła się wszędzie przedostać.
Kapitan Anderson udał się natychmiast na spód okrętu i stwierdził, że piąty przedział zalany był wodą, a gwałtowność jej przepływu dowodziła, że przedziurawienie musiało być dość znaczne. Na szczęście, w tym przedziale nie było kotłów maszyny parowej, bo ogień byłby zalany bezzwłocznie.
Kapitan Anderson kazał jednemu z majtków nurkować, dla rozpoznania uszkodzenia; po chwili dowiedziano się, że w zewnętrznym spodzie okrętu jest otwór szerokości dwu metrów. Takiego otworu nie można było zatkać naprędce; parowiec przeto, z kołami do połowy zanurzonemi, musiał dalszą odbywać drogę.
Znajdował się on wtedy o trzysta mil od przylądka Clear, a po trzech dniach opóźnienia, żywo niepokojącego Liverpool, wpłynął nareszcie do portu kompanji.
Wtedy inżynierowie przystąpili do obejrzenia okrętu, wprowadzonego do doku, i własnym nie wierzyli oczom. Na półtrzecia metra głęboko pod linją wodną ujrzeli rozdarcie foremne w kształcie trójkąta równoramiennego, blacha żelazna była przekrajana tak czysto, jak nożycami. Narzędzie więc, którego dziełem był ten otwór, musiało posiadać hart niezwykły, a przytem musiało uderzyć z siłą ogromną, aby przedziurawić w ten sposób blachę grubości czterech centymetrów i cofnąć się gładko ruchem wstecznym — wprost niezrozumiałym.
Taki był ten ostatni fakt, pod którego wpływem zainteresowanie ogółu wzrosło znów do najwyższego stopnia. Od tej też chwili wszystkie wypadki na morzu, nie mające wyraźnie oznaczonej przyczyny, szły na karb potwora. Fantastyczne to zwierzę musiało dźwigać odpowiedzialność za te wszystkie rozbicia, których liczba niestety jest bardzo znaczna, bo na trzy tysiące okrętów, o których zaginięciu corocznie donosi Bureau - Veritas, liczba parowców i żaglowców uważanych za stracone, z powodu zupełnego braku wiadomości o nich, dochodzi do dwustu.
Odtąd tedy, słusznie czy niesłusznie, „potwora” obwiniano o ich zgubę; a ponieważ z tego powodu drogi pomiędzy różnemi lądami stawały się coraz mniej bezpieczne, głos przeto powszechny zaczął się stanowczo i kategorycznie domagać, aby nareszcie pomyślano o uwolnieniu mórz od tego strasznego wieloryba.II. ZA I PRZECIW.
W czasie, gdy zaszły te wypadki, powracałem z wycieczki naukowej do niezdrowych okolic Nebraski w Stanach Zjednoczonych, dokąd mnie rząd francuski wysłał razem z wyprawą, jako nadetatowego profesora paryskiego Muzeum Historji Naturalnej. Po sześciu miesiącach spędzonych na Nebrasce, obładowany szacownemi zbiorami, przybyłem do Nowego Jorku pod koniec marca. A że odjazd mój do Francji oznaczony był dopiero na pierwsze dni maja, zająłem się więc uporządkowaniem moich bogactw mineralogicznych, botanicznych i zoologicznych, gdy oto zdarzył się wypadek z okrętem Scotia.
Znałem doskonale całą tę sprawę, będącą na porządku dziennym i czy mogło być inaczej? Choć wertowałem wszystkie dzienniki europejskie i amerykańskie, to jednak nic mi one nie wyjaśniły. Tajemnica ta mocno mnie intrygowała. Nie mogąc sobie wyroić żadnego zdania, bujałem myślą pomiędzy ostatecznościami. Że było coś, to najmniejszej nie ulegało wątpliwości, a niewierni mogli palcem dotknąć rany okrętu.
Gdym przybył do Nowego Jorku, kwestja ta była w fazie największego rozgorączkowania. Przypuszczenia o wyspie pływającej, o nieuchwytnej skale podmorskiej, przez nieudolne umysły podtrzymywane, stanowczo odrzucono. W rzeczy samej, jeśli ta skała we wnętrznościach swoich nie miała maszyny, to jakże mogła przenosić się z miejsca na miejsce i to z taką jeszcze szybkością nadzwyczajną?
Z tej samej przyczyny odrzucono myśl o jakimś pływającym szkielecie okrętu.
Pozostawały więc dwa tylko możliwe rozwiązania tej kwestji i z nich też powstały dwa różne stronnictwa: jedno, utrzymujące, że to był potwór siły kolosalnej — inne, że to była łódź podwodna o ogromnej sile poruszającej.
Ostatnie przypuszczenie, jakkolwiek prawdopodobne, nie zgadzało się z poszukiwaniami, jakie robiono na obu półkulach. Trudno przypuszczać, aby człowiek prywatny miał na swe rozkazy taki przyrząd mechaniczny. Gdzie i kiedy kazałby go zbudować i jakim sposobem budowę tę mógłby otrzymać w tajemnicy?
Tylko rząd jaki mógłby posiadać podobną maszynę niszczącą, a w tych nieszczęśliwych czasach, kiedy genjusz człowieka wysila się na pomnożenie środków wojowania, bardzo było do prawdy podobne, że jedno z państw postarało się o taką ogromną machinę. Po chassepotach torpedy, po torpedach tarany podmorskie (monitory); poczem reakcja. Przynajmniej tak się spodziewam.
Lecz i to przypuszczenie maszyny wojennej upadło znowu wobec oświadczeń urzędowych. Ponieważ zaś cierpiały na tem komunikacje zaoceanowe, nie można było wątpić o szczerości rządów. Zresztą jak przypuścić nawet, aby budowa takiego statku podmorskiego mogła ujść uwagi publicznej? W takich okolicznościach zachowanie tajemnicy jest bardzo trudne dla człowieka prywatnego; dla państwa zaś, którego wszystkie czynności śledzone są przez potęgi nieprzyjazne — niemożliwe.
Tak więc po poszukiwaniu w Anglji, Rosji, Prusach, Hiszpanji, Włoszech, Ameryce, a nawet i Turcji, przypuszczenie monitora podmorskiego całkiem upadło.
Wrócono więc do myśli o potworze, pomimo nieustannych żarcików, jakiemi prześladowała tę myśl prasa brukowa, i na tej drodze wyobraźnia zapuściła się w najniedorzeczniejsze marzenia ichtjologji fantastycznej.
Za mojem przybyciem do Nowego Jorku, wiele osób zaszczyciło mnie zapytywaniem o to zjawisko. Ogłosiłem we Francji drukiem dzieło in quarto w dwu tomach pod tytułem: „Tajemnice wielkich głębin podmorskich”. Wobec tej książki, łaskawie przyjętej przez świat naukowy, uchodziłem za specjalistę w tej dość ciemnej części historji naturalnej. Zapytano mnie o zdanie. Dopóki mogłem, zaprzeczałem rzeczywistości faktu; lecz wkrótce, przyparty jak to mówią, do muru, musiałem wytłumaczyć się kategorycznie. Nawet „New York Herald” wezwał publicznie czcigodnego Piotra Aronnax, profesora Muzeum Paryskiego, do wydania jakiegokolwiek sądu w tej sprawie.
Ponieważ nie mogłem dłużej milczeć, rozważyłem przeto zagadnienie pod wszystkiemi jego politycznemi i naukowemi względami i podaję tu zakończenie artykułu bardzo treściwego, jaki ogłosiłem w numerze z 30-go kwietnia.
„Tak więc — pisałem — zbadawszy jeden po drugim wszystkie wnioski i odrzuciwszy wszelkie domniemania, wypada koniecznie przypuścić istnienie jakiegoś zwierzęcia morskiego, z siłą nadzwyczajną.
Wielkie głębie Oceanu są nam całkowicie nieznane. Co się dzieje w tych przepaściach bezdennych? Jakie istoty mieszkają i mogą mieszkać na głębokości dwunastu czy piętnastu mil (angielskich) pod powierzchnią wód! Jaki jest organizm tych zwierząt? — zaledwie domyślać się tego można.
Jednakże zadanie, przedstawione mi do rozwiązania, może przybrać formę dylematu.
Albo znamy całą rozmaitość istot, zamieszkujących naszą planetę, albo ich nie znamy.
Jeśli ich nie znamy, jeśli przyroda ma jeszcze dla nas tajemnice co do ichtjologji, nic łatwiejszego, jak przypuścić istnienie ryb lub wielorybów, gatunków, albo nawet rodzajów nowych, z organizacją prawdziwie głębinową, zamieszkującą warstwy niedostępne ołowiance, sprowadzanych na wyższy poziom Oceanu w pewnych długich przerwach, czy to przypadkiem, czy przez fantazję jakąś tych zwierząt.
Przeciwnie, jeśli znamy wszystkie gatunki żyjące, wypada koniecznie szukać zwierzęcia tego pomiędzy istotami morskiemi już opisanemi, a w takim razie gotów jestem przypuścić istnienie Narwala olbrzymiego. Narwal pospolity, czyli jednorożec morski, dochodzi często do sześćdziesięciu stóp długości.
Powiększcie pięć, dziesięć nawet razy rozmiary tego zwierzęcia, dajcie mu siłę odpowiednią i odpowiednią broń zaczepną, a będziecie mili zwierzę żądane. Będzie ono miało rozmiary oznaczone przez oficerów statku Shannon, narzędzia odpowiednie zdolne do uszkodzeń takich, jak przedziurawienie okrętu Scotia, i siłę potrzebną do nadwerężenia steamera.
W rzeczy samej narwal uzbrojony jest pewnym rodzajem miecza z kości, albo z halabardą, według wyrażenia niektórych przyrodników. Jest to ząb główny, jak stal twardy. Znaleziono kilka takich zębów zagłębionych w ciałach wielorybów, z któremi narwal zwykle walczy. Niekiedy taki sam ząb narwala trudno bywało wyrwać ze spodniej części okrętu, którą wskroś takim zębem przeszył, jak świdrem. Muzeum fakultetu medycznego w Paryżu posiada jeden taki ząb długości dwu metrów i dwudziestu pięciu centymetrów, a szerokości 48 centymetrów w nasadzie.
Otóż wyobraźcie sobie broń dziesięćkroć silniejszą, zwierzę dziesięćkroć potężniejsze; wypuśćcie je z szybkością dwudziestu mil na godzinę, pomnóżcie jego masę przez jego szybkość, a otrzymacie wstrząśnienie zdolne wywołać katastrofę żądaną.
Dopóki zatem nie powezmę innego przekonania, obstawać będę przy jednorożcu morskim rozmiarów kolosalnych, uzbrojonym już nie halabardą, ale prawdziwą ostrogą, jak fregaty opancerzone, których on i wielkość i siłę poruszającą posiada.
Może być, że coś innego jeszcze się okaże, lecz póki to nie nastąpi, niema innego sposobu wytłumaczenia sobie tego niepojętego dotąd zjawiska”.
Przyznaję, że ostatnie słowa były tchórzostwem z mej strony, lecz chciałem, o ile się dało, osłonić swoją godność profesorską i nie dopuścić, aby Amerykanie śmiali się ze mnie — o co u nich nie trudno. Chciałem sobie zapewnić odwrót na wszelki wypadek, ale w gruncie rzeczy przypuszczałem istnienie „Potwora”.
Artykuł mój gorące wywołał dyskusje, co zjednało mu wielki rozgłos; znalazła się pewna liczba stronników mego zdania, które zresztą, podając rozwiązanie zagadnienia, zostawiało obszerne i swobodne dla wyobraźni pole. Umysł ludzki lubi te imponujące wielkością pomysły o istotach nadprzyrodzonych, dla których w morzu najwłaściwsze zdaje się być miejsce — jedyne, w którem mogą rodzić się i wzrastać te olbrzymy, w porównaniu z któremi ziemskie słonie, nosorożce i t. d. są karłami. Wszak ogromna masa wód morskich unosi największe gatunki znanych zwierząt ssących i może ukrywa mięczaki niezrównanej wielkości, skorupiaki, przerażające powierzchownością, np. homary stu metrów długości, lub kraby (raki morskie) ważące po dwieście tonn! Dlaczegóżby nie? Niegdyś zwierzęta ziemskie, współczesne epokom geologicznym, czworonożne i czwororęczne, gady, ptaki, miewały olbrzymie rozmiary. Nadaną im przez Stwórcę formę kolosalną czas zmniejszył powoli; ale czemużby morze w swych głębiach nieznanych nie miało przechować tych okazów życia innego okresu, skoro samo nie ulega zmianom takim, jakim ulega jądro ziemi, ciągle się prawie zmieniające? Czemużby morze nie miało przechować w swem łonie ostatnich odmian tych rodzajów tytanicznych, dla których wiek jest rokiem, tysiąc lat wiekiem?
Otóż dałem się porwać marzeniom, których podtrzymywać nie powinienem. Precz z urojeniami, przez rozważanie czasów ubiegłych zmieniającemi się dla mnie w straszną rzeczywistość. Powtarzam raz jeszcze, ustaliła się była opinja co do natury owego zjawiska: przyjęto bez sporu naukę o istnieniu ogromnego stworzenia, nie mającego nic wspólnego z bajecznemi wężami morskiemi.
Lecz gdy jedni widzieli w tem tylko zagadnienie czysto naukowe, inni, pozytywniejsi, mianowicie Amerykanie i Anglicy byli zdania, że trzeba Ocean oczyścić z tego niebezpiecznego potwora i tym sposobem zapewnić swobodną żeglugę. Dzienniki przemysłowe i handlowe z tego głównie punktu kwestję traktowały. „Shipping and Mercantile Gazette”, „Lloyd”, „Paquebot”, „Revue Maritime et Coloniale”, jako przychylne towarzystwom ubezpieczeń, które groziły podwyższeniem opłat — jednomyślnie oświadczyły się za tem.
Wobec takiego zdania opinji publicznej, Stany Zjednoczone pierwsze się oświadczyły z chęcią uczynienia jej zadosyć. W Nowym Jorku gotowano się do ścigania narwala. Abraham Lincoln, fregata szybka i opatrzona ostrogą, sposobiła się do rychłego wypłynięcia na morze, a dowódca jej, Farragut, zbroił się nagwałt, biorąc wszystko, co mu było potrzebne z arsenałów, stojących dla niego otworem.
Od chwili właśnie, w której decydowano się ścigać potwora, potwór nie pokazał się więcej! Tak to bywa zwykle. Przez dwa miesiące nikt o nim ani słyszał, żaden go okręt nie spotkał. Zdawało się, że jednorożec wiedział o spisku, jaki się knuje przeciw niemu. Bo też tyle o nim gadano, nawet zapomocą kabla telegrafu transatlantyckiego! Żartownisie utrzymywali, że ten mądry szpaczek pochwycił w drodze telegram i skorzystał z niego.
Fregatę uzbrojono jak na daleką wyprawę, zaopatrzono w ogromne do połowu przyrządy, lecz nie wiedziano, w którą skierować ją stronę. Niecierpliwość wzrastała z dniem każdym — gdy wtem dnia 2 lipca dowiedziano się, że Tampico, parowiec, krążący na linji z San Francisco w Kalifornji do Szanghaju, spostrzegł przed trzema tygodniami znowu potwora na północnych morzach oceanu Spokojnego.
Wiadomość ta sprawiła nadzwyczajne wrażenie. Nie pozwolono Farragutowi na dwadzieścia cztery godziny zwłoki. Okręt jego zaopatrzony już był w żywność i węgle. Z załogi nie brakowało ani jednego człowieka; pozostało tylko rozniecić ognie pod kotłami, wydobyć z nich parę i odpłynąć — czego też sam dowódca pragnął najgoręcej.
Na trzy godziny przed wyjściem Abrahama Lincolna z Brooklynu, otrzymałem list treści następującej:
Do pana Aronnaxa
Profesora Muzeum Paryskiego
Fifth Avenue Hotel
Panie! w Nowym Jorku.
Jeśli pan chcesz uczestniczyć w wyprawie, którą przedsiębierze Abraham Lincoln, rząd Stanów Zjednoczonych z przyjemnością będzie widział Francję reprezentowaną przez pana w tem przedsięwzięciu. Kapitan Farragut zatrzymał kajutę do pańskiego rozporządzenia.
Z głębokim szacunkiem
Sekretarz marynarki J. B. Hobson.
Nie zapomniano zapewne dotąd wypadku dziwnego, niepojętego i trudnego do objaśnienia zjawiska, jakiem się odznaczył rok 1866. Nie mówiąc już o pogłoskach niepokojących ludność portów i zajmujących ogół na wszystkich lądach, dodać wypada, że marynarze byli najmocniej zaniepokojeni. Kupcy, armatorowie, dowódcy okrętów, szyprowie i sternicy statków europejskich i amerykańskich, oficerowie marynarki wojennej wszystkich krajów, a nawet rządy różnych państw obu lądów do najwyższego stopnia zajęci byli tem wydarzeniem.
Od niejakiego czasu okręty napotykały na morzu „jakąś rzecz ogromną”, przedmiot długi, kształtu wrzecionowatego, niekiedy świecący, nieskończenie większy i szybszy od wieloryba.
Fakty, tyczące się tego zjawiska, notowane w dziennikach okrętowych, zgadzały się zupełnie w szczegółach o budowie przedmiotu, czy też jestestwa, o którem mowa, również jak o szybkości niesłychanej jego ruchów, zadziwiającej sile posuwania się, o żywotności nareszczie szczególnej, jaką zdawał się być obdarzony. Jeśli to był wieloryb, to wielkością przewyższał wszystkie gatunki, jakie nauka dotąd określiła. Ani Cuvier, ani Lacépède, ani Dumeril, ani de Quatrefages nigdzie dotąd nie wspomnieli o istnieniu takiego potworu — a więc zapewne i nie widzieli go na własne oczy, oczy uczonych.
Wziąwszy pod uwagę średni wynik spostrzeżeń wielokrotnych, odrzucając wątpliwe oznaczenie długości tego przedmiotu na dwieście stóp, równie jak i przesadzone opisy, dające mu milę szerokości, a trzy mile długości, można jednakże utrzymywać, że ta istota fenomenalna (jeśli tylko istniała rzeczywiście) przewyższała o wiele rozmiary dotąd przez ichtjologów stwierdzone.
Istnieniu jej jednak zaprzeczyć było niepodobna, bo fakt sam w sobie był niezaprzeczalny; wziąwszy zaś pod uwagę skłonność mózgu ludzkiego do cudowności, zrozumiemy, jakie wrażenie w świecie całym sprawiło to nadzwyczajne zjawisko. Stanowczo trzeba się wyrzec zaliczenia go do rzędu bajek.
I w rzeczy samej, dnia 20-go lipca 1866 roku parowiec Governor Higginson, należący do towarzystwa: „Calcutta and Burmah Steam Navigation Company”, spotkał tę masę poruszającą się w odległości pięciu mil na wschód od wybrzeży Australji. Kapitan Beker sądził zrazu, że trafił na skałę nieznaną; już nawet zabierał się do oznaczenia dokładnego jej położenia, gdy nagle dwa słupy wody ze świstem tryskać zaczęły z tego niepojętego przedmiotu, na wysokość stu pięćdziesięciu stóp. Jeśli zatem we wnętrzu tej skały nie istniało ukryte źródło gorące, wybuchające perjodycznie, to okręt widocznie miał do czynienia z jakiemś ssącem, wodnem zwierzęciem, nieznanem dotąd, wyrzucającem przez swe nozdrza słupy wody zmieszanej z powietrzem i parą.
Takiż sam fakt zauważył dnia 23-go lipca tego samego roku, na morzach oceanu Spokojnego, Cristobal-Colon, statek, należący do „West India and Pacific Steam Navigation Company”. Tak więc ten nadzwyczajny wieloryb mógł się przenosić z miejsca na miejsce z szybkością zadziwiającą, bo w przerwie trzech dni tylko Governor Higginson i Cristobal-Colon widziały go na dwóch punktach, o siedmset mil morskich od siebie oddalonych.
W piętnaście dni później, a o dwa tysiące mil stamtąd, Helvetia, okręt, należący do „Compagnie Nationale”, i Shannon, należący do „Royal Mail”, płynące z różnych stron po oceanie Atlantyckim pomiędzy Europą a Stanami Zjednoczonemi, przy spotkaniu się zakomunikowały sobie nawzajem wiadomość o dostrzeżeniu potwora pod 42° 15ʹ szerokości północnej, a 60° 35ʹ długości na zachód od południka Greenwich. Z tych relacyj obustronnych można było oznaczyć długość zwierzęcia co najmniej na trzysta pięćdziesiąt stóp angielskich, gdyż Shannon i Helvetia były mniejsze od niego, jakkolwiek każdy z tych statków miał sto metrów długości. Największe wieloryby, napotykane w okolicach wysp Aleuckich, Kulammok i Umgullil, nigdy nie miały więcej niż pięćdziesiąt sześć metrów długości, a i tej rzadko kiedy dochodziły.
Takie wieści, nadchodzące jedne po drugich; nowe spostrzeżenia czynione na pokładzie zaatlantyckiego statku Pereire; protokół sporządzony przez oficerów francuskiej fregaty La Normandie; bardzo gruntowne spostrzeżenia, zebrane przez sztab komandora Fitz-James na statku Lord Clyde, poruszyły i zaniepokoiły opinję publiczną. W krajach lekkiego humoru żartowano ze zjawiska, ale kraje poważne i praktyczne, jak Anglja, Ameryka, Niemcy, żywo się tem zajęły.
Potwór stał się modnym przedmiotem rozmowy we wszystkich wielkich miastach. Śpiewano o nim w kawiarniach, szydzono zeń w dziennikach, grano o nim sztuki w teatrze. Plotek różnorodnych było coniemiara. Gazety jedne za drugiemi powtarzały baśnie o istotach urojonych i olbrzymich, począwszy od białego wieloryba, strasznego „Moby Dick” z krańcowych stref północy, aż do bezmiernego krakena, którego macki mogły w głębiach oceanu zanurzyć statek o pięciuset tonnach pojemności. Twierdzenie swe popierano powagą czasów starożytnych, zdaniem Arystotelesa i Plinjusza, którzy przypuszczali istnienie takich potworów; potem przytaczano norweskie powieści o biskupie Pontoppidan, relacje Pawła Heggede i nareszcie raporty p. Rarington, którego dobra wiara nie może być podejrzana, gdy twierdzi, że w 1857 roku, będąc na pokładzie okrętu Castillan, własnemi oczyma widział tego ogromnego węża, który do owego czasu przebywał tylko w morzach gazeciarskich dawnego Constitutionella.
Wybuchła nieskończona polemika pomiędzy wierzącymi i niedowiarkami, w zgromadzeniach uczonych i dziennikach naukowych. „Kwestja potwora” zapalała umysły; dziennikarze, bawiący się w naukę, w walce ze swymi kolegami, bawiącymi się w dowcip, wyleli morze atramentu podczas tej pamiętnej kampanji, a niektórzy nawet i kilka kropel krwi, bo od węża morskiego doszli do napaści osobistych, najbardziej znieważających.
Przez sześć miesięcy walka trwała zawzięcie. Na poważne artykuły Brazylijskiego Instytutu Geograficznego, Berlińskiej Królewskiej Akademji Nauk, Stowarzyszenia Brytańskiego, Instytucji Smithsońskiej w Waszyngtonie, na dyskusje pism: „The Indian Archipelago”, „Cosmos” księdza Moignona, „Mitteilungen” Petermanna, na kroniki naukowe wielkich dzienników francuskich i zagranicznych drobna prasa odpowiadała z werwą niewyczerpaną. Dowcipni jej pisarze, parodjując zdanie Linneusza, przytoczone przez przeciwników potwora, utrzymywali, że istotnie „przyroda nie tworzyła głupców”, i zaklinali swych współczesnych, aby jej nie krzywdzili, przypuszczając istnienie jakiśch krakenów, węży morskich, Moby-Dicków i innych mozolnie spłodzonych niedorzeczności morskich. Nareszcie w artykule pewnego z najniebezpieczniejszych dzienników satyrycznych, jeden z jego redaktorów rzucił się na potwora jak Hippolit, zadał mu cios ostatni i dobił wśród głośnych wybuchów śmiechu ogólnego. Dowcip pokonał naukę!
W pierwszych miesiącach 1867 roku kwestja zdawała się stanowczo pogrzebana raz na zawsze, gdy oto nowe fakty podane zostały do wiadomości publicznej. Nie chodziło już o rozwiązanie zagadnienia naukowego, ale o uniknienie rzeczywistego i bardzo groźnego niebezpieczeństwa. Potwór stał się teraz wysepką czy skałą podwodną, ale skałą uciekającą, nieuchwytną, nieokreśloną.
Dnia 5-go marca 1867 roku okręt Moravian, należący do „Montreal Ocean Company”, znajdując się nocną porą od 27° 30ʹ szerokości i 72° 15ʹ długości, uderzył prawym bokiem swej rufy o skałę, której w tem miejscu żadna karta nie oznaczała. Party siłą wiatru i swoich czterechset koni parowych, pędził on z szybkością trzynastu węzłów na godzinę. Doskonałej więc tylko budowy spód Moraviana, jakkolwiek przedziurawiony przy tym wypadku, ocalił okręt od zatonięcia, wraz z 237 podróżnymi, których wiózł do Kanady.
Wypadek ten zdarzył się około piątej godziny z rana, właśnie gdy dnieć poczynało. Oficerowie służbowi rzucili się ku rufie i z największą uwagą badali powierzchnię oceanu, lecz nic nie dojrzeli, prócz silnego wiru jakby gwałtownie poruszonej wody, w odległości około 400 sążni. Zapisano jak najdokładniej położenie tego miejsca, i Moravian popłynął spokojnie w dalszą drogę. Czy uderzył o skałę podmorską, czy też o ogromny szczątek rozbitego statku — niewiadomo. Gdy jednak zbadano spód parowca, okazało się, że kil jest częściowo strzaskany.
Zdarzenie to, jakkolwiek bardzo ważne, byłoby zapomniane jak tyle innych, gdyby się nie powtórzyło we trzy tygodnie później i nabrało ogromnego rozgłosu z powodu wziętości towarzystwa, którego statek był własnością.
Komuż jest nieznane nazwisko sławnego armatora angielskiego, Cunard’a? Rozumny ten i zręczny przemysłowiec zaprowadził w 1840 roku komunikację pocztową pomiędzy Liverpoolem i Halifaxem obsługiwaną przez trzy okręty drewniane, których koła miały po czterysta koni siły, a pojemność wynosiła po 1162 tonny. W osiem lat potem tabor kompanji powiększył się o cztery okręty, każdy o sile 650 koni i 1820 tonnach pojemności, a jeszcze w dwa lata potem przybyły znowu dwa statki jeszcze większej siły i większej pojemności. W roku 1853 kompanja Cunard, której odnowiono przywilej przywożenia depesz, powiększała kolejno swój tabor okrętami: Arabia, Persia, China, Scotia, Java, Russia — wszystkie największego kalibru, tak że prócz słynnego Great Eastern, żaden większy od nich statek nie pruł fal oceanu. Tak więc w 1867 r., kompanja posiadała już dwanaście okrętów, to jest ośm kołowych i cztery śrubowce.
Podaję te krótkie i pobieżne szczegóły dlatego, aby każdy wiedział, jak ważne jest znaczenie tej kompanji transportów morskich, znanej światu całemu ze swej rozumnej i pożytecznej działalności. Nigdy przedsiębiorstwo żeglugi zaoceanowej nie było jeszcze z większą poprowadzone zręcznością, nigdy interes lepszem nie był uwieńczony powodzeniem. Od dwudziestu sześciu lat okręty kompanji Cunard dwa tysiące razy przepłynęły Atlantyk, a jednak ani jedna z tych podróży nie chybiła; opóźnienia nawet nigdy nie było. Nietylko człowiek lub statek, ale nawet list żaden nigdy nie został zatracony. Dlatego też, pomimo potężnego współzawodnictwa Francji, podróżni przekładają linję kompanji Cunard nad inne, ale to się okazuje z urzędowych dokumentów lat ostatnich. Po tem wszystkiem nikt nie zadziwi się, że takiego rozgłosu nabrał wypadek jednego z najpiękniejszych parowców, do tej kompanji należących.
Dnia 13-go kwietnia 1867 roku, przy spokojnym stanie morza i wietrze sprzyjającym, okręt Scotia znajdował się pod 15° 12' długości i 45° 27' szerokości. Płynął on z szybkością trzynastu węzłów, popychany siłą swych tysiąca koni parowych. Koła jego rozbijały wodę morską z nadzwyczajną regularnością; zanurzył się na 6 metrów 70 centymetrów, a wypychał wody 6624 metry sześcienne.
O godzinie 4 minut 18 wieczorem, gdy podróżni zebrani byli w wielkim salonie, lekkie wstrząśnienie dało się uczuć od spodu, przy kole, z lewej strony okrętu.
Okręt nie uderzył, ale był uderzony przez coś ostrego i dziurawiącego. Potrącenie tak zdawało się lekkiem, że niktby na nie uwagi nawet nie zwrócił, gdyby nie krzyk palaczów okrętowych, którzy wpadli na pomost, wołając: „Toniemy! toniemy!”
W pierwszej chwili podróżni bardzo się przejęli, ale uspokoił ich zaraz kapitan Anderson. I w rzeczy samej niebezpieczeństwo nie mogło być groźne, okręt bowiem podzielony był na siedem przedziałów szczelnemi przegrodami; w żadnym przeto wypadku woda nie mogła się wszędzie przedostać.
Kapitan Anderson udał się natychmiast na spód okrętu i stwierdził, że piąty przedział zalany był wodą, a gwałtowność jej przepływu dowodziła, że przedziurawienie musiało być dość znaczne. Na szczęście, w tym przedziale nie było kotłów maszyny parowej, bo ogień byłby zalany bezzwłocznie.
Kapitan Anderson kazał jednemu z majtków nurkować, dla rozpoznania uszkodzenia; po chwili dowiedziano się, że w zewnętrznym spodzie okrętu jest otwór szerokości dwu metrów. Takiego otworu nie można było zatkać naprędce; parowiec przeto, z kołami do połowy zanurzonemi, musiał dalszą odbywać drogę.
Znajdował się on wtedy o trzysta mil od przylądka Clear, a po trzech dniach opóźnienia, żywo niepokojącego Liverpool, wpłynął nareszcie do portu kompanji.
Wtedy inżynierowie przystąpili do obejrzenia okrętu, wprowadzonego do doku, i własnym nie wierzyli oczom. Na półtrzecia metra głęboko pod linją wodną ujrzeli rozdarcie foremne w kształcie trójkąta równoramiennego, blacha żelazna była przekrajana tak czysto, jak nożycami. Narzędzie więc, którego dziełem był ten otwór, musiało posiadać hart niezwykły, a przytem musiało uderzyć z siłą ogromną, aby przedziurawić w ten sposób blachę grubości czterech centymetrów i cofnąć się gładko ruchem wstecznym — wprost niezrozumiałym.
Taki był ten ostatni fakt, pod którego wpływem zainteresowanie ogółu wzrosło znów do najwyższego stopnia. Od tej też chwili wszystkie wypadki na morzu, nie mające wyraźnie oznaczonej przyczyny, szły na karb potwora. Fantastyczne to zwierzę musiało dźwigać odpowiedzialność za te wszystkie rozbicia, których liczba niestety jest bardzo znaczna, bo na trzy tysiące okrętów, o których zaginięciu corocznie donosi Bureau - Veritas, liczba parowców i żaglowców uważanych za stracone, z powodu zupełnego braku wiadomości o nich, dochodzi do dwustu.
Odtąd tedy, słusznie czy niesłusznie, „potwora” obwiniano o ich zgubę; a ponieważ z tego powodu drogi pomiędzy różnemi lądami stawały się coraz mniej bezpieczne, głos przeto powszechny zaczął się stanowczo i kategorycznie domagać, aby nareszcie pomyślano o uwolnieniu mórz od tego strasznego wieloryba.II. ZA I PRZECIW.
W czasie, gdy zaszły te wypadki, powracałem z wycieczki naukowej do niezdrowych okolic Nebraski w Stanach Zjednoczonych, dokąd mnie rząd francuski wysłał razem z wyprawą, jako nadetatowego profesora paryskiego Muzeum Historji Naturalnej. Po sześciu miesiącach spędzonych na Nebrasce, obładowany szacownemi zbiorami, przybyłem do Nowego Jorku pod koniec marca. A że odjazd mój do Francji oznaczony był dopiero na pierwsze dni maja, zająłem się więc uporządkowaniem moich bogactw mineralogicznych, botanicznych i zoologicznych, gdy oto zdarzył się wypadek z okrętem Scotia.
Znałem doskonale całą tę sprawę, będącą na porządku dziennym i czy mogło być inaczej? Choć wertowałem wszystkie dzienniki europejskie i amerykańskie, to jednak nic mi one nie wyjaśniły. Tajemnica ta mocno mnie intrygowała. Nie mogąc sobie wyroić żadnego zdania, bujałem myślą pomiędzy ostatecznościami. Że było coś, to najmniejszej nie ulegało wątpliwości, a niewierni mogli palcem dotknąć rany okrętu.
Gdym przybył do Nowego Jorku, kwestja ta była w fazie największego rozgorączkowania. Przypuszczenia o wyspie pływającej, o nieuchwytnej skale podmorskiej, przez nieudolne umysły podtrzymywane, stanowczo odrzucono. W rzeczy samej, jeśli ta skała we wnętrznościach swoich nie miała maszyny, to jakże mogła przenosić się z miejsca na miejsce i to z taką jeszcze szybkością nadzwyczajną?
Z tej samej przyczyny odrzucono myśl o jakimś pływającym szkielecie okrętu.
Pozostawały więc dwa tylko możliwe rozwiązania tej kwestji i z nich też powstały dwa różne stronnictwa: jedno, utrzymujące, że to był potwór siły kolosalnej — inne, że to była łódź podwodna o ogromnej sile poruszającej.
Ostatnie przypuszczenie, jakkolwiek prawdopodobne, nie zgadzało się z poszukiwaniami, jakie robiono na obu półkulach. Trudno przypuszczać, aby człowiek prywatny miał na swe rozkazy taki przyrząd mechaniczny. Gdzie i kiedy kazałby go zbudować i jakim sposobem budowę tę mógłby otrzymać w tajemnicy?
Tylko rząd jaki mógłby posiadać podobną maszynę niszczącą, a w tych nieszczęśliwych czasach, kiedy genjusz człowieka wysila się na pomnożenie środków wojowania, bardzo było do prawdy podobne, że jedno z państw postarało się o taką ogromną machinę. Po chassepotach torpedy, po torpedach tarany podmorskie (monitory); poczem reakcja. Przynajmniej tak się spodziewam.
Lecz i to przypuszczenie maszyny wojennej upadło znowu wobec oświadczeń urzędowych. Ponieważ zaś cierpiały na tem komunikacje zaoceanowe, nie można było wątpić o szczerości rządów. Zresztą jak przypuścić nawet, aby budowa takiego statku podmorskiego mogła ujść uwagi publicznej? W takich okolicznościach zachowanie tajemnicy jest bardzo trudne dla człowieka prywatnego; dla państwa zaś, którego wszystkie czynności śledzone są przez potęgi nieprzyjazne — niemożliwe.
Tak więc po poszukiwaniu w Anglji, Rosji, Prusach, Hiszpanji, Włoszech, Ameryce, a nawet i Turcji, przypuszczenie monitora podmorskiego całkiem upadło.
Wrócono więc do myśli o potworze, pomimo nieustannych żarcików, jakiemi prześladowała tę myśl prasa brukowa, i na tej drodze wyobraźnia zapuściła się w najniedorzeczniejsze marzenia ichtjologji fantastycznej.
Za mojem przybyciem do Nowego Jorku, wiele osób zaszczyciło mnie zapytywaniem o to zjawisko. Ogłosiłem we Francji drukiem dzieło in quarto w dwu tomach pod tytułem: „Tajemnice wielkich głębin podmorskich”. Wobec tej książki, łaskawie przyjętej przez świat naukowy, uchodziłem za specjalistę w tej dość ciemnej części historji naturalnej. Zapytano mnie o zdanie. Dopóki mogłem, zaprzeczałem rzeczywistości faktu; lecz wkrótce, przyparty jak to mówią, do muru, musiałem wytłumaczyć się kategorycznie. Nawet „New York Herald” wezwał publicznie czcigodnego Piotra Aronnax, profesora Muzeum Paryskiego, do wydania jakiegokolwiek sądu w tej sprawie.
Ponieważ nie mogłem dłużej milczeć, rozważyłem przeto zagadnienie pod wszystkiemi jego politycznemi i naukowemi względami i podaję tu zakończenie artykułu bardzo treściwego, jaki ogłosiłem w numerze z 30-go kwietnia.
„Tak więc — pisałem — zbadawszy jeden po drugim wszystkie wnioski i odrzuciwszy wszelkie domniemania, wypada koniecznie przypuścić istnienie jakiegoś zwierzęcia morskiego, z siłą nadzwyczajną.
Wielkie głębie Oceanu są nam całkowicie nieznane. Co się dzieje w tych przepaściach bezdennych? Jakie istoty mieszkają i mogą mieszkać na głębokości dwunastu czy piętnastu mil (angielskich) pod powierzchnią wód! Jaki jest organizm tych zwierząt? — zaledwie domyślać się tego można.
Jednakże zadanie, przedstawione mi do rozwiązania, może przybrać formę dylematu.
Albo znamy całą rozmaitość istot, zamieszkujących naszą planetę, albo ich nie znamy.
Jeśli ich nie znamy, jeśli przyroda ma jeszcze dla nas tajemnice co do ichtjologji, nic łatwiejszego, jak przypuścić istnienie ryb lub wielorybów, gatunków, albo nawet rodzajów nowych, z organizacją prawdziwie głębinową, zamieszkującą warstwy niedostępne ołowiance, sprowadzanych na wyższy poziom Oceanu w pewnych długich przerwach, czy to przypadkiem, czy przez fantazję jakąś tych zwierząt.
Przeciwnie, jeśli znamy wszystkie gatunki żyjące, wypada koniecznie szukać zwierzęcia tego pomiędzy istotami morskiemi już opisanemi, a w takim razie gotów jestem przypuścić istnienie Narwala olbrzymiego. Narwal pospolity, czyli jednorożec morski, dochodzi często do sześćdziesięciu stóp długości.
Powiększcie pięć, dziesięć nawet razy rozmiary tego zwierzęcia, dajcie mu siłę odpowiednią i odpowiednią broń zaczepną, a będziecie mili zwierzę żądane. Będzie ono miało rozmiary oznaczone przez oficerów statku Shannon, narzędzia odpowiednie zdolne do uszkodzeń takich, jak przedziurawienie okrętu Scotia, i siłę potrzebną do nadwerężenia steamera.
W rzeczy samej narwal uzbrojony jest pewnym rodzajem miecza z kości, albo z halabardą, według wyrażenia niektórych przyrodników. Jest to ząb główny, jak stal twardy. Znaleziono kilka takich zębów zagłębionych w ciałach wielorybów, z któremi narwal zwykle walczy. Niekiedy taki sam ząb narwala trudno bywało wyrwać ze spodniej części okrętu, którą wskroś takim zębem przeszył, jak świdrem. Muzeum fakultetu medycznego w Paryżu posiada jeden taki ząb długości dwu metrów i dwudziestu pięciu centymetrów, a szerokości 48 centymetrów w nasadzie.
Otóż wyobraźcie sobie broń dziesięćkroć silniejszą, zwierzę dziesięćkroć potężniejsze; wypuśćcie je z szybkością dwudziestu mil na godzinę, pomnóżcie jego masę przez jego szybkość, a otrzymacie wstrząśnienie zdolne wywołać katastrofę żądaną.
Dopóki zatem nie powezmę innego przekonania, obstawać będę przy jednorożcu morskim rozmiarów kolosalnych, uzbrojonym już nie halabardą, ale prawdziwą ostrogą, jak fregaty opancerzone, których on i wielkość i siłę poruszającą posiada.
Może być, że coś innego jeszcze się okaże, lecz póki to nie nastąpi, niema innego sposobu wytłumaczenia sobie tego niepojętego dotąd zjawiska”.
Przyznaję, że ostatnie słowa były tchórzostwem z mej strony, lecz chciałem, o ile się dało, osłonić swoją godność profesorską i nie dopuścić, aby Amerykanie śmiali się ze mnie — o co u nich nie trudno. Chciałem sobie zapewnić odwrót na wszelki wypadek, ale w gruncie rzeczy przypuszczałem istnienie „Potwora”.
Artykuł mój gorące wywołał dyskusje, co zjednało mu wielki rozgłos; znalazła się pewna liczba stronników mego zdania, które zresztą, podając rozwiązanie zagadnienia, zostawiało obszerne i swobodne dla wyobraźni pole. Umysł ludzki lubi te imponujące wielkością pomysły o istotach nadprzyrodzonych, dla których w morzu najwłaściwsze zdaje się być miejsce — jedyne, w którem mogą rodzić się i wzrastać te olbrzymy, w porównaniu z któremi ziemskie słonie, nosorożce i t. d. są karłami. Wszak ogromna masa wód morskich unosi największe gatunki znanych zwierząt ssących i może ukrywa mięczaki niezrównanej wielkości, skorupiaki, przerażające powierzchownością, np. homary stu metrów długości, lub kraby (raki morskie) ważące po dwieście tonn! Dlaczegóżby nie? Niegdyś zwierzęta ziemskie, współczesne epokom geologicznym, czworonożne i czwororęczne, gady, ptaki, miewały olbrzymie rozmiary. Nadaną im przez Stwórcę formę kolosalną czas zmniejszył powoli; ale czemużby morze w swych głębiach nieznanych nie miało przechować tych okazów życia innego okresu, skoro samo nie ulega zmianom takim, jakim ulega jądro ziemi, ciągle się prawie zmieniające? Czemużby morze nie miało przechować w swem łonie ostatnich odmian tych rodzajów tytanicznych, dla których wiek jest rokiem, tysiąc lat wiekiem?
Otóż dałem się porwać marzeniom, których podtrzymywać nie powinienem. Precz z urojeniami, przez rozważanie czasów ubiegłych zmieniającemi się dla mnie w straszną rzeczywistość. Powtarzam raz jeszcze, ustaliła się była opinja co do natury owego zjawiska: przyjęto bez sporu naukę o istnieniu ogromnego stworzenia, nie mającego nic wspólnego z bajecznemi wężami morskiemi.
Lecz gdy jedni widzieli w tem tylko zagadnienie czysto naukowe, inni, pozytywniejsi, mianowicie Amerykanie i Anglicy byli zdania, że trzeba Ocean oczyścić z tego niebezpiecznego potwora i tym sposobem zapewnić swobodną żeglugę. Dzienniki przemysłowe i handlowe z tego głównie punktu kwestję traktowały. „Shipping and Mercantile Gazette”, „Lloyd”, „Paquebot”, „Revue Maritime et Coloniale”, jako przychylne towarzystwom ubezpieczeń, które groziły podwyższeniem opłat — jednomyślnie oświadczyły się za tem.
Wobec takiego zdania opinji publicznej, Stany Zjednoczone pierwsze się oświadczyły z chęcią uczynienia jej zadosyć. W Nowym Jorku gotowano się do ścigania narwala. Abraham Lincoln, fregata szybka i opatrzona ostrogą, sposobiła się do rychłego wypłynięcia na morze, a dowódca jej, Farragut, zbroił się nagwałt, biorąc wszystko, co mu było potrzebne z arsenałów, stojących dla niego otworem.
Od chwili właśnie, w której decydowano się ścigać potwora, potwór nie pokazał się więcej! Tak to bywa zwykle. Przez dwa miesiące nikt o nim ani słyszał, żaden go okręt nie spotkał. Zdawało się, że jednorożec wiedział o spisku, jaki się knuje przeciw niemu. Bo też tyle o nim gadano, nawet zapomocą kabla telegrafu transatlantyckiego! Żartownisie utrzymywali, że ten mądry szpaczek pochwycił w drodze telegram i skorzystał z niego.
Fregatę uzbrojono jak na daleką wyprawę, zaopatrzono w ogromne do połowu przyrządy, lecz nie wiedziano, w którą skierować ją stronę. Niecierpliwość wzrastała z dniem każdym — gdy wtem dnia 2 lipca dowiedziano się, że Tampico, parowiec, krążący na linji z San Francisco w Kalifornji do Szanghaju, spostrzegł przed trzema tygodniami znowu potwora na północnych morzach oceanu Spokojnego.
Wiadomość ta sprawiła nadzwyczajne wrażenie. Nie pozwolono Farragutowi na dwadzieścia cztery godziny zwłoki. Okręt jego zaopatrzony już był w żywność i węgle. Z załogi nie brakowało ani jednego człowieka; pozostało tylko rozniecić ognie pod kotłami, wydobyć z nich parę i odpłynąć — czego też sam dowódca pragnął najgoręcej.
Na trzy godziny przed wyjściem Abrahama Lincolna z Brooklynu, otrzymałem list treści następującej:
Do pana Aronnaxa
Profesora Muzeum Paryskiego
Fifth Avenue Hotel
Panie! w Nowym Jorku.
Jeśli pan chcesz uczestniczyć w wyprawie, którą przedsiębierze Abraham Lincoln, rząd Stanów Zjednoczonych z przyjemnością będzie widział Francję reprezentowaną przez pana w tem przedsięwzięciu. Kapitan Farragut zatrzymał kajutę do pańskiego rozporządzenia.
Z głębokim szacunkiem
Sekretarz marynarki J. B. Hobson.
więcej..