2017. Antologia współczesnych polskich opowiadań - ebook
2017. Antologia współczesnych polskich opowiadań - ebook
Zaletą niniejszego tomu jest różnorodność, każdy czytelnik znajdzie w nim coś dla siebie i przy okazji zobaczy, jakimi tematami żyje współczesna proza polska. Są tu: samotność człowieka, ból egzystencjalny, skomplikowane relacje damsko-męskie i sfera seksualna, oniryczność, wielkomiejskie lęki, historia, krytyka kapitalizmu, przerażenie śmiercią oraz niełatwe koligacje rodzinne z nieśmiertelnym wątkiem surowego ojca. Teksty były pisane specjalnie do tej antologii, warto więc spojrzeć na zawarte w tomie opowiadania jako na jedną całość, a być może wtedy w umyśle czytelnika powstanie obszerna powieść zatytułowana ""2017"".
Damian Romaniak
Kategoria: | Polonistyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65778-37-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stasiowi Mrówczyńskiemu
1
Może i powinienem tam pojechać. Przecież była okazja. Zamiast do N. pojechalibyśmy na Grodzisk Mazowiecki, a potem przez Błonie dotarlibyśmy na miejsce. Według mapy w sieci, raptem czterdzieści trzy kilometry, prostą drogą. Ale samochód był twój, popołudnie jedno, no i mieliśmy inne plany.
Ja miałem inne plany. Choć wiele przemawiało za tym – również ja sam, mimochodem, w rozmowie, jaką prowadziliśmy, jadąc, a ty pytałeś mnie, co teraz piszę – żeby były takie. Jak by mogły być. Nawet pora roku byłaby z nimi w zgodzie. Ten sam miesiąc. Pejzaż mazowiecki, płaski. I już jasnozielony. Jak wówczas. Choć pogoda jednak zupełnie inna. Bo ta nasza wiosna była spóźniona właściwie. A tamta, jego – w przedwczesnym rozkwicie. My więc tutaj w kurtkach, pod chłodnym i szarym deszczykiem, a tam omdlała duchota, nabrzmiały błękit.
Tyle że nie o pogodę chodziło oczywiście. I nie o twój samochód czy nasz wspólny niedostatek czasu. A o mnie. O mój lęk. Że w tym miejscu stanę. I nie będzie odwrotu. Tak zwyczajnie stanę. Przed sobą, nad nimi. Chociaż nie wiem, czy oni tam wciąż jeszcze są. Czy on tam jest.
To zresztą nie miało znaczenia.
Cała nasza niedzielna, mazowiecka droga odpychała mnie od celu. Weekendowe tłumy, zatłoczone parkingi przed każdym pałacykiem, przed każdą restauracją i zajazdem, które dla zabytku i zbytku, i w których ciemne, opięte na brzuchach i karkach garnitury, koszule jeszcze białe, pod powrozem krawata; włoskie szpilki, polskie wesela, zimna wódka. A wokół rozkopane drogi w przyszłość. Estakady wielopasmowe. Więc z możliwością wyboru. Bilet tylko na pałac, czy na całość wraz z muzeum i oranżerią.
Za to drzew mało, całkiem inaczej niż u nas, na zachodzie kraju, gdzie kiedyś nas nie było, a gdzie byle park gęściejszy niż tutaj las czy bór.
Tam, gdzie mogliśmy pojechać, pewnie też cztery drzewka na krzyż.
Krzyż mogę sobie zresztą zobaczyć na obrazku w sieci. Współczesne zdjęcia nie różnią się wiele od tych, które wkrótce po tym wszystkim pojawiły się w poznańskiej prasie. W warszawskiej, rzecz jasna, rzecz mroczna, nie mogły. Tyle że dzisiejsze kolorowe, a tamto w sepii. Choć to chyba raczej litografia. Krzyż na niej prosty, wysoki, u szczytu prostokątnej, obmurowanej wokół, płaskiej, jakby udeptanej mogiły. Żadne jakby, naprawdę ją wtedy udeptano. Wdeptano ziemię w ziemię. A jeśli teraz się symbolicznie wypucza, rośnie w mogilne wzgórze, powstańczy kurhan, garb pamięci zaszczytny, punkt docelowy patriotyczno-turystycznych szlaków, tym bardziej mnie tam nie ma.
Nawet, gdybym był. Gdybyśmy tam jednak pojechali.
Ten żelazny krzyż to zresztą replika drewnianego, który stanął niedługo potem. I miał w sobie siedemdziesiąt sześć gwoździ, inni podają, że siedemdziesiąt dwa. Może tam zresztą zostały, wtopione w żelazo krzyża – pamiątki czasów nie łatwiejszych, a późniejszych ledwie o lat czterdzieści osiem.
Późniejszych czy raczej młodszych. Miara względna, bo dla kogo. Dla nas, dla mnie, czy dla niego.
Ale czterdzieści osiem lat to ramy kuszące. Powiedzmy, że miał wtedy właśnie tyle. Bo ile miał naprawdę, nie wiadomo przecież. Niewiele zresztą wiadomo, prócz tego, co wiadomo było od razu.
No to sobie patrzę w okienko laptopa, który wie wszystko. Mogiła w Budzie Zaborowskiej, co się kiedyś zwała Gać – w okolicznym lasku – porośnięta jest zadbaną, przystrzyżoną trawą. Taką jak ta, którą – wstając od biurka – widzę teraz z okna rzeczywistego, z drugiego piętra pałacu w R. Patrząc ponad drzewami okalającymi obszerny gazon – raczej w lewo trochę, a potem prosto – mogę sobie wyobrazić, że to tam. Niedaleko, zwłaszcza na kruczych, wronich skrzydłach wyobraźni. Że nic mi nie zasłania tego, czego nie widać coraz bardziej. Te drzewa zresztą nie są chyba tak znowu stare; jesiony i lipy żyją krótko.
Jak na drzewa.
2
Głowa bolała go od samego rana. Bardziej niż wczoraj. Kiedy to przecież cały dzień chodził po obozie chmurny i odzywał się mało, ale był w każdym miejscu – przy wydawaniu broni i kokard, formowaniu dziesiątek, instruktażu robienia kosą; pochylał się nad mapą, rozłożoną na ściętym pniu. Kto by go nie znał, a znał go tu mało kto, nie domyśliłby się, że coś mu dolega.
Teraz już ukryć się tego nie dało. I nie próbował nawet. Skronie ścisnęły mu w jednej chwili takie kleszcze, jakby go ktoś chciał siłą wyciągnąć z martwego łona. Nie dbając, czy żywcem wyciągnie.
Siedzieli akurat w jadalni, przy stole biało nakrytym, umajonym, choć skromnym. Tydzień był już wprawdzie od Wielkanocy, ale na tę niedzielę akurat prawosławna wypadała. A gospodarz folwarku – czy to chcąc spokojnym być od miejscowej władzy, czy z osobnych jakichś, sobie wiadomych powodów – przeciągnął czas świąt, jakby się spodziewał innych gości.
Tak że siedzieli w Truskawiu razem, przy tym śniadaniu jakby świątecznym, Leon Majewski z żoną i dwiema córkami, jego ekonom Faska, i oni – wojsko, według starszeństwa, a raczej wieku, bo w oddziale, nie licząc majora Walerego Remiszewskiego, nie było oficerów; adiutant Jan Budkiewicz oraz dowodzący setkami Bachmiński i Płotnicki oficjalnie stopni jeszcze nie mieli. Doproszono też do stołu paru młodych, studentów i urzędników. Reszcie – jako że ciepło było niczym latem – nakryto w tylnym ogrodzie, przy długich, drewnianych ławach, zaś pospolici, a i ostrożniejsi może, zalegli w pobliskim lasku.
Major, choć podsuwano mu półmiski, nie jadł nic prawie, aż w końcu spostrzeżono, że zbladł i obiema dłońmi za brzeg stołu chwycił. Tak gwałtownie, że panny Majewskie spłoszyły się tym jego nagłym ruchem, a że zwróciły się przy tym ku sobie, stuknęły się czołami, z czego powstała jeszcze większa konsternacja, i pan Faska – w zamieszaniu – biały barszcz na obrus ulał. Minę zrobił przy tym taką, jakby miał lat osiem, stodołę spalił, i liczył się z kijami. Ale szczęściem nikt na niego nie patrzył, bo wszystkie oczy zwróciły się na majora.
A on wciąż na krawędzi stołu dłonie zaciskał, oczy zmrużył, wargi zaciął. Aż mu grube krople potu na czole i całej twarzy wystąpiły.
Pani Majewskiej, pewnie stąd, że była w ciąży (syn, syn! zapewniał pan Leon, unosząc kieliszek), wydały się podobne do tłustych robaków, gdy tak sunęły z wolna w dół. Zwłaszcza że major ich nie ocierał, a gdy wreszcie otworzył oczy i przepraszał, tłumacząc, że ból nagły – tu czoła dotknął – też po serwetę nie sięgnął, a zaczął krople chwytać palcami i strząsać na podłogę.
Uniosła chusteczkę do ust i oddychała chwilę zapachem geranium.
A gdy mdłości minęły, spytała majora, czy nie przynieść mu może pomarańczowych kropli. Na co pan Leon, że przeciwnie, żołnierzowi lepiej dać szklankę czarnej kawy, co go niechybnie ożywi. Tyle że, mówiąc to, wytrzeszczał się przesadnie, tak że wielu uznało, iż chodzi mu o wódkę. Lecz na myśl o niej – w takie gorąco – im samym pot na czoła występował. I w efekcie nikt się od stołu, by majorowi ulżyć, nie ruszył, a milczenie robiło się coraz cięższe. Nie smakowały jajka ani wędliny, choć biła od nich woń majeranku i jałowca; a kopczyk masła – ledwie parę razy cięty nożem – pocił się śmiertelnie między półmiskami, jakby wiedział coś, czego obecni jeszcze nie wiedzieli.
Okna w jadalnym były otwarte, bo upał – mimo nocnej burzy – dawał się we znaki. Tak że z podwórza szło gorąco jak z kuźni. A z nim kurz, bo choć wiatru nie było, raz po raz przejeżdżała furmanka, to znów krowy – nie wiedzieć czemu – pędzono w te i nazad. Pani Majewska zadysponowała więc, by okna zawrzeć. Ale major uprosił, aby tego nie czynić. Zdawało mu się, że ich zamknięcie sprawi, iż gorzej mu jeszcze będzie, że osaczy go tu, uwięzi, właśnie jak ów ból w głębi czaszki, który się po niej ciskał.
Wolał też mieć major na dziedziniec widok, choć po prawdzie nic by mu z niego nie przyszło, gdyby pojawili się dońscy w parę koni, a choćby i patrol powiatowych żandarmów. Byłby to przecież znak, że już im Mochy siedzą na karku. A że i tak, za kapotę prawie chwyciwszy, są tego blisko, domyślał się od wczoraj. Zwiadowcy wysłani konno przed nocą, nie wrócili. A nie sądził, by odbiegli samopas, jeśli dopiero co się znaleźli w oddziale.
Koni szkoda, gryzł się. Zakładał jednak, że u Majewskiego weźmie kilka, na rządowy papier, a choćby siłą, gdyby dzierżawca Truskawia był temu krzywy. Konie niezbędne do zwiadu i ubezpieczenia, zresztą jak bez nich miałby sobie radzić, gdy mu już uwolnionych więźniów zwiozą od Marymontu. Trzeba by ich wyprawić dalej, a i oficerom – którzy by w partii zostali – pod siodło dać. Tyle że wiedział już, że na owych ludzi czekać mu przyjdzie dłużej, może i bez skutku. Miał być przecież znak od Komitetu, a była cisza. Coś musiało się wydarzyć, bo idąc zgodnie z rozkazem w stronę Warszawy, ku Cytadeli, już przy Babicach zatrzymać się wczoraj musiał. Żydek jeden przyniósł niespodzianą, ale wiarygodną, jako że złą wiadomość, iż stoją tam kozuni, a prócz nich jeźdźcy jacyś, i niemało piechoty, a strasznie się rozpytują o panów Polaków.
Niespodziany był ten ruch. Zakładano przecież, że na swą Wielkanoc Rosjanie siedzieć będą w mieście, biesiadować. A tu nie dość, że z miasta wyszli, to i nie na zwykłe przeczesywanie okolicy. Na takie łowy, których celem byłyby małe grupki, pojedyncze zbiegi do powstania ciągnące, starczyłoby wiejskich wieszatieli. Tymczasem od miasta wojsko szło. I nie przypadkiem w ich stronę.
W złym momencie głowa zaczęła majorowi zawadzać. Prawda, miał już chwile, gdy gotów był do niej przyłożyć lufę rewolweru. Niedawno choćby. Ale to po pijanemu, gdy w karty się zgrał. Tak sobie mówił, że o pieniądze szło. Zgrał się, a przecież, gdy na stół rzucił swój złoty zegarek, zabrakło nagle ochotników, by grać dalej o tak łakomą stawkę. Choć wydać się mogła łatwym łupem, bo major zębami zgrzytał, lecz wzrok miał mętny. A mimo to wstano od stołu, by karty kłaść i cygara kurzyć gdzieś obok.
Nie strzelił sobie w łeb wtedy, lecz prędko spostrzegł, że będzie wkrótce okazja, by inni zrobili to za niego.
Od początku zresztą wszystko układało się jak dziad w grobie.
Choć to, że akurat on stał z partią w okolicy, zdało mu się naprzód szczęśliwym trafem. Wiedział, że z samego krycia się po krzakach nie wyniknie nic, prócz rozprzężenia i narastających lęków. A udany wypad, prędki marsz, niechby i jakaś potyczka w odwrocie, to dobry lek na żołnierskie niepokoje. Tyle że traf okazał się ślepy. Bo zanosiło się, iż energiczne, planowe działanie, wszelka efektowna brawura, zmienić by się w tych okolicznościach mogły w panikę, chaos, a z nimi w ostateczną katastrofę.
Już wtedy powinni zawrócić, ominąć Lipków, i nie czekając w okolicy ruszyć dalej na Kampinos. Szczególnie, że Żydek jak nagle wieści przyniósł, tak i nagle przepadł. Płotnicki, choć zwykle nie skory do gwałtowności, klął, że pokpili sprawę, trzeba by Żydkowi od razu sznur na szyję, i na gałąź, bo szpieg był z niego pewnie i prowokator. Bachmiński początkowo się wzdrygnął, twarz miał delikatną jak lalka, czy raczej walet kier, ale gdy inni zaczęli dowodzić, że Żydek pobiegł do kozaków, by im wydać, gdzie partia stoi, sam się deklarował, że póki jeszcze czas, puści się za nim w pogoń, znajdzie, i przyprowadzi na postronku jak kozę, a wtedy go będą mogli wypytać, lub powiesić. Albo jedno i drugie.
Na co Budkiewicz zdjął niebieskie okulary, upodabniające go do jakiegoś zwierzęcia, czy może ptaka – major przypomniałby to sobie, gdyby nie ból ćmiący, tępy – i rzekł, że czekać nie ma na co. Ryzyko za duże. Trzeba szybko zawrócić, i nie drogą iść, a lasem. Szczególnie, że tu Rosjanie dogonią ich choćby półszwadronem, zwiążą walką, zaś reszta sołdatów prędko doskoczy, kierując się samymi tylko odgłosami boju.
Major słuchał tego z miną krzywą, ale nie wiedzieli, czy mu co dolega, czy nie zgadza się z ich opinią; trudno zresztą zgadnąć, którą.
A major myślał tylko, że jeśli Żydek kłamał, ale też jeśli prawdę mówił, dobrze zrobił, że wziął nogi za pas. Nawet jeżeli to nie pas był, a lichy pasek parciany, którym kapotę wiązał. Głośno zaś oznajmił, że ganianie za parchem na nic. A na odwrót zawsze będzie czas. Tyle że on na pejsach powodzenia całego planu nie zawiesi. Nim się więc cofnie, sprawdzi, jak się rzeczy mają.
Niebo z rana błękitne, bielało teraz połyskliwie, było już dobrze po południu, a upał nie słabnął. Znużeni gorącem i wydarzeniami dnia drzemali wśród drzew, wsparłszy głowy o felejzy i worki, pachniało nagrzaną trawą i fajczanym dymem. Nic gorszego niż dać się zaskoczyć w takiej porze.
Na rozpoznanie wyjechali we dwóch, major i adiutant. Niezbyt zgodnie z wojenną, zwłaszcza partyzancką sztuką, która kazałaby zwiadowców użyć. Na dodatek major już od rana jakby szukał okazji, by się od partii oddalić, a przy tym – niby panna na globus po lekturze francuskiego romansu, zżymał się Budkiewicz – wyrzekać zaczął przy adiutancie na ból głowy. Toteż gdy oznajmił, że pod Babice sam pójdzie, adiutant rzekł, iż być przy nim musi. A gdy Remiszewski spojrzał nań chmurno, Budkiewicz dodał, że musi i chce.
Jak dziecko, co się sukni mamki czepia, naburmuszył się major, niezbyt zadowolony z tak nagłego przejawu woli czy też zgoła cywilnej zachcianki, lecz skinął na zgodę. Trochę też i zadowolony w głębi, że decyzję – która pewnie zmieni się wkrótce w konieczność – przyjdzie mu podjąć po wspólnym zwiadzie. Nikt mu wówczas nie zarzuci, że rozkaz pochopny.
A rzeczywiście, gdy tylko minęli porębę, Budkiewicz wypatrzył na wygonie świeże ślady kopyt. Podkutych. Cofnęli się opodal. Niepewni wciąż, czy to nie podjazd leśnych. Tyle że takich – prócz nich – w okolicy nie było. Od zimy, kiedy wykurzono stąd Padlewskiego, nie stała w Kampinosie nawet kompania.
Aha, tak że to już, pomyślał major, lecz owo „już” ciążyło mu teraz prawie tak, jak głowa. I jak wszystko, co dotąd zrobił, i czego nie odrobi. Za czas przeszły, ale i teraźniejszy. Pulsowało, łupało w czaszce, pot zlepiał włosy pod furażerką. Słodko-gorzka, migdałowa woń tarniny, kwitnącej biało na skraju poręby, mieszała się z kwaśnym odorem jego niezmienianej od dawna odzieży.
Lasek babicki zawsze był cherlawy, wiatrem przewiewny jak dziurawy spencerek, ale teraz zrobił się jeszcze mniejszy i rzadszy niż był w istocie. Choć powietrze między brzózkami, gdzie stanęli, zdawało się nieruchome.
Widno tu na przestrzał, pomyślał major.
Wciąż byli niedaleko Babic, tak blisko, że dzwon kościoła Wniebowzięcia, zawsze jakoś zgrzytliwy w tonie, zdawał się teraz bić ze wszystkich stron.
Major pamiętał ten dźwięk, przypominający tłuczenie pogrzebaczem w dziurawą balię, bo – w armii służąc – jeździł często, z podwodami, do Sochaczewa. Zdarzało się, że i w kłusie cugle puszczał, uszy zatykał. I teraz ręce do tego świerzbiły, zwłaszcza że stali przecież. Ale Budkiewicz, człowiek dojrzały już, trzydziestoletni, siedział obok, niemal strzemię w strzemię, wyprostowany jak struna, co zaraz pęknie, więc mógłby to poczytać za przejaw paniki, a nawet bezbożność i zły omen. Nie, to przecież socjał, czerwony. Major nie wytrzymał, i jak ktoś, kogo zbytnio swędzi, dłoń podniósł. Tyle że ucha umykając, skroni nią tylko dotknął, mówiąc, iż łeb mu pęka jak licho drutowany garnek.
Budkiewicz nie rzekł na to nic, jakby się obawiał, że odezwaniem się ból dowódcy zwiększy. A może i co innego przyspieszy. Poprawił więc tylko okulary, wsuwając je wyżej na nos.
Już wiem, borsuk, pomyślał major, patrząc na adiutanta, i sam dziwiąc się sobie, że boląca głowa nie ma nic innego do roboty, jak zabawę w skojarzenia.
Budkiewicz faktycznie miał w twarzy coś zwierzęcego, ale nie tylko przez długi nos, i wyciągnięte ku przodowi usta, co nadawało jej kształt pyska, gdy ciemne binokle tworzyły wokół oczu jakby maseczkę. I nie przez halsztuk, który mu spod szyją czerniał niby u wrony. To by jeszcze było nic, tyle że ten skrywany w spokojnych, ale zbyt sztywnych ruchach wyraz płochliwości, i wciąż wyprostowana, jakby nastroszona postać, czyniły owo podobieństwo dokuczliwym. Przynajmniej w oczach majora. Który zwykł się przyglądać nowym podwładnym, jakby z góry wiedział, że zobaczy w nich to, co mu się nie podoba.
Zdarzyło mu się też raz czy drugi we śnie, że patrzył tak w lustro, ale po przebudzeniu nie umiał sobie snu wytłumaczyć.
Ale i Budkiewicz spodziewał się, co zaraz nastąpi. Przy majorze był krótko, a wcześniej się nie znali; gdy Remiszewski konspirował, on na drewnianym koniku był jeszcze sadzany przez starszego brata, potem zaś ich drogi z majorem, ówcześnie kapitanem, rozminęły się. Ale i przez ten krótki czas od koncentracji oddziału zdążył zaobserwować, że w chwilach namysłu, czy raczej tych, które – co zaczął podejrzewać – namysł udają, major wyjmował zegarek. I patrzył nań, jakby w obrotach wskazówek – kończących się sercowatym grotem – wypatrywał potwierdzenia swych wyborów, a zarazem dowodu na nieodmienność i nieuchronność zdarzeń.
Budkiewicz nie był człowiekiem prędkiej, nieprzemyślanej decyzji, w gimnazjum uczył nauk ścisłych, a i sam uważał się nawet za ważącego czyny, ale w tym zachowaniu dowódcy widział coś więcej, bo skłonność do asekuracji, działań niesamodzielnych, kunktatorstwa.
I rzeczywiście, major sięgnął za pazuchę, by błysnąć zegarkiem. Rzetelnie złotym, choć z dewizką pozłacaną jedynie, co major rzekł mu zresztą sam już pierwszego dnia, zauważając ciekawe spojrzenie. Nie wiadomo jednak, skąd go miał, nie opowiadał się w tej materii adiutantowi, ani nikomu. Choć mówiono – o czym Budkiewicz nie miał akurat pojęcia – że to pamiątka rodzinna, cenna tym bardziej, że dobra Remiszewskich po tamtej insurekcji przepadły. Inni gadali, że dar wojenny, za Kaukaz, gdzie wcześniej służył. Czego dowodem być miało, iż na kopercie dwugłowy orzeł. Ale po prawdzie to raczej medale stamtąd przywożono, i krzyże – bywało, że własne, na grób – niż takie cacka. Dlatego inni mówili, że na zegarku wygrawerowano nie orła, a pióra układające się w skrzydlaty ornament. Jakoby Geniusza. Na co niektórzy z oficerów, przy kartach i wódce, kpili, że koperta zupełnie do cyferblatu nie pasuje.
– Spóźnili się – mruknął major, a że Budkiewicz zerknął ku niemu pytająco, dorzucił dla jasności: – Z sygnaturką. Na mszę dzwonią, a godzina dawno wybiła.
– Myślałem, że o naszych major mówisz – rzekł Budkiewicz.
– Naszych już dziś nie obaczym.
Dzwon zamilkł. I cicho się zrobiło nagle, jakby wszystko wokół tej ciszy podzwonnej słuchało. Upał męczył chyba również ptaki, a może na burzę szło, bo polatywały z gałęzi na gałąź bezgłośnie. Tylko jakaś sójka spadła nagle, krzycząc, z gołego jeszcze jesionu, i pomknęła ku porębie. A wtedy – jakby wzgardliwym echem – jeden, potem drugi gwizd ich dobiegł. Tyle że od wioski. Jakby kto nahajką świsnął. Oddział liczny być musiał, jeśli kozacy nie kryli swej obecności.
Major zegarek schował i dłuższą chwilę patrzył przed siebie.
– Może pastuchy bydło zaganiają z łąki – powiedział bez przekonania Budkiewicz. W ustach czuł kwaśną suchość, jak od cygara.
A potem zawrócili, by część taboru rozpuścić i powieźć partię na Izabelin, Lipków, wreszcie Zaborów i głębiej w puszczę wejść, czekając nowych rozkazów.
Wracali w milczeniu, popatrując ku sobie. Przynajmniej Budkiewicz zerkał co i rusz, a że jeźdźcem zbyt wprawnym nie był, uważać musiał, by w zmiennym terenie i z konia nie spaść, i pleców majora nie zgubić.
Domyślał się major, skąd ta czujność adiutanta. Ich partia była ledwie co sformowana, i po prawdzie niegotowa do działania. Składała się z garstki miejskich konspiratorów – za największą swą bojową wartość mających poczucie służby dla wstającej z umarłych ojczyzny i rewolucyjny zapał, lecz przeszkolenia w polu żadnego, nie wspominając już o doświadczeniu walki – oraz z ludzi zupełnie przypadkowych. Nie przystawało to do celu, który właśnie jej – trochę z musu, trochę z przypadku – powierzono. A już przy braku dowódcy cel to byłby równie osiągalny jak kurek na dachu dla dubeltówki oddalonej o staję.
Toteż Budkiewicz, gdy tylko wyszli z lasku i ruszyli stępa przez miedzę, a potem w bok łąką, drogą kawałek, i znów duktem przez las, spoglądał uważnie na majora, czy aby nie puści się on nagle kłusem, i nie zniknie mu gdzie między drzewami. Nie dogoniłby go. A i nie goniłby wcale. Nie dlatego, że w cywilu był nauczycielem matematyki i fizyki, za młodu zaś i polować chodził z bratem pieszo. Nie goniłby, choćby i biec wystarczyło. Bo jakże tak, za dowódcą.
Strzelał natomiast dobrze, w czym okulary były mu akurat pomocne. Widział to i major, od dnia, gdy znaleźli się w lesie, a Budkiewicz stał się jego przybocznym. Rozkaz co do tego miał na piśmie. Za to na twarzy wypisane jednocześnie pewność siebie, i niepewność sytuacji. Jakby więc chcąc tę drugą pierwszą zatrzeć, strzelców zwołał, i niby dla instrukcji, na dwadzieścia kroków, trafiał z pistoletu w kartę przybitą do pnia lipy.
Strzelałby tak i do mnie, w łeb pochylony nad kulbaką, a może i w plecy, zastanawiał się major, gdy spod Babic wracali, ale myśl ta, ledwie mu w głowie błysła, już zgasła, przykryta płachtą bólu. Aż pociemniało w oczach; dobrze, że dojeżdżali do swoich. Swoich, jego. Czyich właściwie. Póki był oficerem armii, mundur nosił, nie zastanawiał się nad tym. Dobra rzecz, iść na wroga, rzucając do ataku ludzi, u których przyjaźni nie szukasz, a i nie dbasz o nią.
Toteż gdy stało się jasne, że to akurat jemu prowadzić przyjdzie gromadę, co do lasu zbiegła, i wokół niego się skupiła, nie umiał się wyzbyć rozczarowania, niechęci. Owszem, krył to za marszczeniem brwi, mierzwieniem brody, przypaleniem fajki żagwią ze wspólnego ogniska. Ale gdy w ślad za młodymi przyszła wiadomość, że w Warszawie już o nich mówią „nasze dzieci”, pojawiła się i złość. Cóż to za ojcostwo, gdy cała jego chwała w tym, by potomstwo dawać ludojadom. A to dzieci były w istocie, poniektórzy nie mieli nawet lat szesnastu; zbieranina liczna wprawdzie, ale nieostrzelana, nadrabiająca chwacką miną każde zerknięcie za siebie, ku miastu, a często pewnie domowi i matce.
Czy aby na pewno on, niedawno oficer carski, znany z surowości, czy może tylko obojętności wobec rekruta – którego zdarzało mu się i po pysku prać, i nie zawsze z myślą, co rozgrzesza, że to Rus i zbój – odpowiedni jest na dowódcę takiej partii. Lepiej by mu już dali jaki skromny plutonik strzelców, są przecież w okolicy gajowi, i chłopy, co kłusują dłużej niż on szlify nosi, aniżeli te dwie z górą setki młodzianków, co im mleko jeszcze na wąsach nie zdążyło skisnąć.
Gdy zeskakiwali z fur, i szli w las od dorożek i bryczek, taradajek i linijek, na które przesiadali się za miastem, jak już umówieni kolejarze otwarli zaplombowane dla ich bezpieczeństwa wagony, sądził nawet, że ten ucisk, co jak obręcz ołowiana czaszkę mu obejmować zaczynał, to wyraz objawionego nagle lęku. Nie o nich samych nawet; zbyt długo był oficerem, aby wzdragać się, że żołnierz krwią płaci, chociaż krew nie mundur tym razem zabarwi, lecz sukmanę, kubrak czy uczniowski surducik. I nie przed odpowiedzialnością nawet. A przed bezradnością. Swoją własną.
Ot, weź i machaj szablą z patyka, gdy przeciw tobie ogień idzie. Chyba, że nabijesz na nią kawał mięsa, i uprażysz go sobie w tym płomieniu.
Gorzej, że pewnie wraz ze sobą.
Zastanawiał się, czy aby nie miała to być właśnie – z czyjejś woli wysokiej – wyznaczona mu próba, czyściec, kara wreszcie, bo przecież nie nagroda. Tyle że jeśli ktoś tak to sobie obmyślił, nie jemu przecież krzywdę największą zrobi. I nie tym Antkom, Józkom i Frankom, co do lasu z nim pociągnęli; mają dać szyję, to dadzą. W imię takiej służby czy owakiej. Ale ten planista i strateg sam siebie ukrzywdzi przecież. Bo czasem i najlepsza dubeltówka sypnie śrutem w dupę temu, co ją nabił. Co więc będzie, jeżeli się okaże, że miejskie chłopięta, wyznaczone dla zbawienia ojczyzny, pokpią sprawę i sfajdają się na widok szarży huzarów, albo pierzchną jak kawki od pierwszej palby? Kto wówczas zda sprawę z całej awantury? Czy aby na pewno panowie konspiratorzy i nawróceni na białego orła gaspada oficery, po których to przecież szli pod Cytadelę?
Ten lęk minął nieco, gdy zaczęli się organizować. Nie w kompanie jeszcze czy plutony; oddział istniał raptem dwa dni – do niedobitków po Padlewskim, przyczajonych na mokradłach, dochodzili wciąż nowi z miasta – a jego stan osobowy się zmieniał. Na razie w dziesiątki, i setki, co po prawdzie bardziej przypominało rachowanie stada niż wojska.
Patrzył jednak na nich, od swojego szałasu, czasem ssąc zgasły cybuch, a czasem trzymając dłoń na rękojeści szabli, przypasanej nieco z przodu, jak siekierka u rzemiennego pasa drwala, i stał tak, jakby już go do gazet rysowali. Bo to patrzenie uspokajało go, wyzwalało zwykłe nawyki i myślenie. Nie dlatego nawet, że widział, iż czynili swoje chętnie i żwawo, jakby samo działanie, jakiekolwiek, wyzbywało ich strachu przed tym, na co się porwali. Lęk mijał i w nim, gdyż i on sam stał się przykładem dobroczynności tej zasady, że dla żołnierza najlepszym pocieszeniem żołnierska robota.
Patrzył więc na podnieconych przygodą, basujących dziarsko, choć czasem przechodziło to w pianie kogucika, i myślał, że gdyby tak miał nie dzień, dwa, ale miesiąc, na ich przeszkolenie. Zerkał spod daszka na poklepujących się, przypinających sobie biało-amarantowe kokardy, rogatywki pod brodą wiążących, i wyobrażał sobie, jaki by z nich uczynił batalion. Spoglądał na kosy fasujących, jakby im całe życie w polu upłynęło, a potem tnących powietrze ostrzem na sztorc, jakby każdy z nich Bartoszem spodziewał się zostać, patrzył i brodę skubał, że gdyby nie parę mil od Warszawy stali, a w samej puszczy, byłby czas na wszystko. Może i na życie. Jeśli nie jego, to ich.
Było w partii nieco wiejskich parobków – tych, co fury z młodzieżą przyprowadzili – ale większość stanowili młodzi szewcy, murarze i czeladnicy ślusarscy, ogrodnicy i bednarze, pomagierzy z poczty i aptek, a za nimi uczniowie gimnazjów i studenci Szkoły Głównej, kanceliści, urzędnicy miejscy niższego szczebla i pisarze prowentowi. Wszystko to szło w las z ochoty, która młode serce krwią tłoczy, lecz głównie z obawy przed poborem. Remiszewski wiedział, rzecz jasna, że to ucieczka od tej służby, co już nie była jego służbą, ale jako oficer krzywił się, bo w las – jakby nie było – dezerter szedł.
Gdyby to jednak krzywić się musiał z takich tylko powodów.
Żeby się w ogóle krzywić mógł. Ze śmiechu choćby. A może by się i skrzywił teraz szyderczo, że aż tak mu się powiodło. Ze wszystkim.
Co prawda na co dzień śmiać się nie lubił. Może i nie umiał. Do czego się zresztą nie przyznawał i przed sobą. Uznając, że to nie brak lekkości dowcipu czy skłonności do żartu, niechby i koszarowego, a jego własny wybór. Odpowiedź światu. Powaga. Siostra wzgardy, niechęci, wreszcie znużenia.
Kiedy wrócili ze zwiadu, zebrał dowódców, wydał rozkazy – iść na Lipków, tam – o ile nie będzie pościgu – przenocować krótko, a przed świtem ruszyć dalej – i wlazł na furę, którą wieźli skrzynie z amunicją i prochem, szpadle i siekiery, worki z mąką i sucharami, a także płótno i szarpie. Początkowo planował siedzieć za plecami chudego wąsala w magierce, powożącego parą chłopskich koników, i porządku marszu pilnować.
Ale ledwie z konia zszedł, oddając tręzlę Budkiewiczowi, i do wozu wskoczył, ból się nasilił, zaś głowa tak ciążyła, że położyć się musiał.
Byle grymas cierpienie wzmagał, a co dopiero podskakiwanie wozu na wykrotach. Nawet mrugnięcia starał się więc unikać, ciesząc się, że Budkiewicz do niego nie zagląda i nie widzi, że twarz dowódcy zaczyna przypominać gipsowy odlew z umarłego zdjęty. I to mokry, jakby gips nie zastygł jeszcze. Bo major pocił się coraz bardziej.
Szli w ciszy – słychać było tylko skrzypienie osi, parskanie koni, nierówny, głuszony piachem krok oddziału – co było naturalne przy odwrocie, lecz i dla majora zbawienne; byle dźwięk głośniejszy, ostrzejszy żgał mózg, jakby w otwarty czerep wrażał mu kto zastrugany kij.
Co dziwne, nic prócz głowy go nie bolało. W dzieciństwie często chorował na influencę, za młodu – w wojsku – przeszedł tyfus; pamiętał tamte gorączki i dreszcze. Ranny był też, poważnie – dwa razy; znał, co ból prawdziwy. Za pierwszym razem szok był taki, że zemdlał. Zdarzało mu się również, w lazarecie, skamleć w poduszkę. Ale ten ból, co się teraz w głowie pojawił, zdał mu się gorszy, bo odbierający i resztę ciała, a sam niemający miary, ni kształtu. Ani na nim zęby zagryźć, ani go prochem wypalić, ani w niego gorzałkę lać. Same paroksyzmy nie były nawet długie, lecz czas między nimi przestawał istnieć, huczał i ćmił tępo, jak wieczność.
To przez upał. Niebywały jak na porę roku, mówił sobie Remiszewski, gdy ból pojawił się po raz pierwszy. Wzbudzając w nim jedynie irytację, że myśli mu rozprasza, tak teraz potrzebne, gdy partię formować trzeba i z dnia na dzień do działania szykować. Upał prawdziwy, nie to zwykłe, żyzne ciepło, od którego pękają pąki. Wiosna przecież dopiero się zaczęła. Kwietnia jeszcze nie połowa, drzewa ledwie liściem pierwszym, drobnym okryte, a powietrze jak w lipcu.
Nawet teraz, a przecież wieczór niebawem.
Otworzył oczy, akurat, gdy przesunęła się nad nim wysoka i czerwona rogatywka Budkiewicza. Ale adiutant odjechał zaraz, bojąc się może, iż mu polecenia jakie wyda, i nad majorem pochyliło się jedynie niebo. Sine, obrzmiałe od fioletów, pewnie na znak bliskiego już zachodu. Pomyślał, że w tym świetle wyglądać musi jak trup. Może to ów widok spłoszył pana socjała.
Szkoda, rzekłby mu, by do Lipkowa wcale nie wchodzili. Postój zarządzić na jakiej polanie, straże rozstawić. Nocą zrobi się może chłodniej, lecz i tak pewnie ciepła będzie. Ostatniej nawet ognisk palić nie musieli. Co i latem nie zawsze się zdarzało, gdy w polu nocował.
Cała zima przeszła zresztą sucha, ciepła, niemal bez mrozu. Tak że kto kożuch szykował, kurtą lada jaką mógł się dostatecznie opatrzyć.
Dobra pogoda, by w lasach zamieszkać. Nic dziwnego, że niejeden młody, a bez pieniędzy i protekcji, potrzebnych, by go z listy skreślono, szukał tam schronu bez obawy, że zębami mu przejdzie dzwonić od nieszporów do jutrzni. Ale i zdradliwa, bo jak tu w las iść, nieodziany na zimę, kiedy ona może i słowa ostatniego nie rzekła. To i major o półkożuszek zadbał, a pod siwą, szamerowaną czarno czamarką, też ubrał się jak na leśne pochody i biwaki o tej porze roku przystało. Czego skutkiem lepił się teraz od potu. Jakby go kto mokrym płótnem owinął. To zresztą nie było szczególnie przykre.
Niebo przygasło, z fioletu przeszło w granat, ale bez gwiazd, ciężki jakiś, jak sukno szynelu; zacisnął powieki, żeby przytrzymać tę ciemność, za którą pojawiła się ulga. Czy raczej pustka. Brak bólu, bo i brak ciała. Marzenie żołnierza. Zasnął ciężko, głęboko.
Na chwilę tylko jednak, jak mu się zdało; nie do końca był zresztą pewien, czy aby wciąż nie śpi. Ale Budkiewicz, który znów pojawił się przy furze, tym razem w postaci czarnej, wysokiej zjawy, nie zniknął, a że wyczytał w milczeniu majora pytanie, powiedział, że są już wedle wsi. Musiała więc upłynąć i godzina.
Słychać było ujadanie psów. Niepewne, przechodzące w skowyt.
Nad Warszawą błysnęło i zamigotało, raz, drugi, i kolejny.
Uniósł się na łokciu, patrzył. A inni z nim. Słyszał, co szemrano obok, z niepokojem, lecz i ciekawością. Że pożar, bitwa może.
Lampę przynieść kazał. A gdy ją nad nim podniesiono, w skąpym świetle łojówki za okopconym szkłem, patrzył czas jakiś na mapę i otwarty zegarek.
Po czym mapę złożył, kopertę zatrzasnął i zszedł z fury.
Czuł się lepiej. Wydał nowe rozkazy. Ustawiono naprędce proste szałasy, dla ochrony przed zbliżającą się burzą. Do samego Lipkowa nie weszli. Posłał tam tylko Bachmińskiego, żeby się we dworze opowiedział.
Wysłał też konno kilku zwiadowców. Za siebie i przed siebie.
Za sobą miał już zresztą wszystko. Przed sobą tyle samo.
Szeptało w nim, że nic.w serii kwadrat ukazały się
„2008”, „2011”, „2014”, „2017” – antologie współczesnych polskich opowiadań
Marcin Bałczewski „Eva Morales de Nacho Lima”, „Malone”
Waldemar Bawołek „To co obok”
Kostia Berezin (Paweł Laufer) „Buty Mesjasza”
Dariusz Bitner „Książka”
Roman Ciepliński „Diabelski młyn”
Tomasz Dalasiński „Nieopowiadania”
Krzysztof Gedroyć „Przygody K”
Andrzej Grodecki „Iluzje”
Brygida Helbig „Anioły i świnie. W Berlinie!!”, „Enerdowce i inne ludzie”
Lech M. Jakób „Ciemna materia”
Bogusław Kierc „Bazgroły dla składacza modeli latających”
Wojciech Klęczar „Wielopole”
Bogusława Latawiec „Ciemnia”
Ryszard Lenc „Chimera”
Artur Daniel Liskowacki „Capcarap”, „Eine kleine”, „Mariasz”, „Skerco”
Miłka O. Malzahn „Fronasz”, „Kosmos w Ritzu“
Agnieszka Masłowiecka „Pyszne ciało”, „Splątanie”
Jarosław Maślanek „Ferma ciał”
Dariusz Muszer „Homepage Boga”, „Niebieski”, „Wolność pachnie wanilią”
Krzysztof Niewrzęda „Czas przeprowadzki”, „Poszukiwanie całości”, „Second life”, „Wariant do sprawdzenia”, „Zamęt”
Ewa Elżbieta Nowakowska „Apero na moście”
Cezary Nowakowski, Jakub Nowakowski „Błogosławieni”
Paweł Orzeł „Arkusz ”, „Nic a nic”, „Ostatnie myśli (sen nie przyjdzie)”
Paweł Przywara „Zgrzewka Pandory”
Krystyna Sakowicz „Księga ocalonych snów”, „Praobrazy”
Alan Sasinowski „Pełna kontrola”, „Rupieć”, „Szczery facet”
Grzegorz Strumyk „Kra”, „Nierozpoznani”
Łukasz Suskiewicz „Egri bikaver”, „Mikroelementy”, „Zależności”
Leszek Szaruga „Dane elementarne”, „Podróż mego życia”, „Zdjęcie”
Izabela Szolc „Śmierć w hotelu Haffner”
Łukasz Szopa „Kawa w samo południe”
Andrzej Turczyński „Bruliony Starej Ziemi”, „Brzemię”, „Koncert muzyki dawnej”, „Zgorszenie”, „Żywioły”
Anatol Ulman „Cigi de Montbazon i Robalium Platona”
Emilia Walczak „Hey, Jude!”
Miłosz Waligórski „Kto to widział”
Henryk Waniek „Miasto niebieskich tramwajów”
Maciej Wasilewski „Jednodniowy spacer po dwudziestu kilku głowach”, „Rozmowy młodej Polski w latach dwa tysiące coś tam dwa tysiące coś”
Bartosz Wójcik „Christiania. Historie z tamtej strony dobra”
Grzegorz Wróblewski „Nowa Kolonia”
Maciej Wróblewski „Historie Jakuba Blottona z widokiem na Toruń”
Tadeusz Zubiński „Rzymska wojna”