- W empik go
2049 - ebook
2049 - ebook
Wyobraź sobie, że już nigdy nie musisz się martwić o pieniądze. Twoja praca jest czystą przyjemnością, a twoje życie niekończącym się pasmem sukcesów. Mieszkasz w największym, najbardziej zaawansowanym technologicznie mieście na świecie, kilometr nad ziemią, skąd rozciąga się zapierający dech w piersiach widok na wszystkich tych nieszczęśników daleko w dole, którzy muszą brać kredyty i stać w korkach.
Wyobraź sobie, że za chwilę do nich dołączysz.
Robert Welkin nie jest przygotowany na to, co czeka go poza murami Ketry. Całe życie spędzone w kokonie perfekcyjnie zorganizowanego systemu nie pozwoliło mu wyrobić w sobie instynktu przetrwania. Ale Robert nie zamierza się poddawać. Wspierany przez przydzieloną z urzędu psychoterapeutkę podejmie próbę uporządkowania swojego życia… i zrobi to w najgorszy z możliwych sposobów.
„2049” to inteligentna i oryginalnie napisana proza, która bawi się konwencjami i porusza poważne tematy, unikając przy tym patosu i moralizatorstwa. To świat absurdalnych reality shows, wirtualnych celebrytów, taniej rozrywki i jeszcze większych podziałów społecznych, w którym zapewne odnajdziemy się szybciej, niż sugeruje to tytuł powieści.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-521-1 |
Rozmiar pliku: | 1 022 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Właściwie tylko tyle zdążyłem pomyśleć, zanim moje okno wypełnił kadłub samolotu pasażerskiego i cały świat stanął w ogniu. Eksplozja za eksplozją. Dokładnie cztery głuche uderzenia przebijające się przez delikatną membranę snu, rozklejające powieki i wpuszczające do głowy zimny powiew rzeczywistości o czwartej nad ranem.
Albert zawsze puka do drzwi. I zawsze wpada tu bez zapowiedzi, najczęściej w środku nocy, nawalony, cały przesiąknięty zapachem whisky i drogich kobiecych perfum, żeby opowiedzieć mi ze wszystkimi szczegółami, co się wydarzyło tego wieczoru. A ja zawsze daję mu te kilka chwil niepewności, czekam do momentu, w którym za drzwiami usłyszę zniecierpliwione szuranie, i dopiero wtedy podnoszę się, zataczam w półśnie przez długi korytarz i otwieram te drzwi, bo od tego są kumple.
– Człowieku… – mówi, praktycznie taranując mnie w wejściu. To też część rytuału. Podobnie jak wtargnięcie do mojej kuchni. Znika tam na dobre pół minuty okraszonej trzaskaniem szafek i dźwiękami butelek przetaczających się po granitowych blatach.
– Nie masz lodu – oznajmia wreszcie, wyłaniając się ze środka z dwiema wypełnionymi po brzegi szklankami, po czym idzie pijanym krokiem do salonu. Siadamy w najnowszych, masujących plecy fotelach firmy Ironthrone, które kupiłem sobie za ostatnią premię. Albert nie komentuje ich. Przechyla drinka i każe mi słuchać uważnie swojej historii.
– Szkolenie ze strategii komunikacji, dwa lata temu, kolacja zapoznawcza – zaczyna. – Upiliśmy się tam w towarzystwie pewnej bardzo interesującej niewiasty – mówi, ilustrując słowo „interesującej” niedwuznacznym gestem, tak żebym na pewno wiedział, że chodzi mu o jej kształty.
– Pamiętam, Al. Mieliśmy wspólny pokój, więc nocowałem w restauracji – przypominam mu. – Weronika jak-jej-tam?
– Nieważne – ucisza mnie. – Ściany mają uszy. W każdym razie byłem dzisiaj na spotkaniu z menedżerami z ATL. Przyszedł też szef. Z żoną. Zgadnij, kim jest żona szefa? Poczekaj, podpowiem ci – mówi, odkładając na chwilę drinka, żeby znów obrazowo powymachiwać łapami.
– Miasto jest małe.
– Za małe. Ale słuchaj dalej. Dziewczyna podchodzi do mnie, przedstawia się z imienia i nazwiska i podaje sztywno rękę, więc wiem, że rozmowa o „starych dobrych” nie wchodzi w rachubę. Jak ktoś zapyta, to się nie znamy. Spoko. Siedzimy tam jedną godzinę, drugą godzinę. Gadamy o kompletnych pierdołach, gratulujemy sobie zdobycia nowego klienta przy każdym toaście, ale widzę, że ona cały czas szuka kontaktu wzrokowego. Coś ją gryzie.
– Wysyła ci wiadomość – zgaduję.
– W sali jest zakaz używania sprzętu przy rozmowach biznesowych, zwłaszcza po drinku, żeby przypadkiem nie zarejestrować prezesa opowiadającego świński dowcip albo historię ustawionego przetargu. Nieważne. Ważne jest to, że od whisky chce mi się szczać.
– Wiesz, gdzie jest kibel – mówię.
– Nie teraz. Wtedy. Więc wstaję i wychodzę. A ona wychodzi zaraz za mną. Dogania mnie i przypiera do ściany, mówiąc, że jak cokolwiek mi się wymsknie, słowo, gest, spojrzenie, to ona utnie mi jaja. Używa dokładnie tych słów: „uciąć” i „jaja”. Na co ja pół żartem, pół serio odpowiadam, że oczywiście, od razu przeczytałem to w jej ciepłym spojrzeniu, którego, nawiasem mówiąc, do dzisiaj nie mogę zapomnieć. I wtedy staje się coś ciekawego. Gadka nagle zaczyna kleić się tak dobrze, że nawet wracamy wspomnieniami do pamiętnego wyjazdu na szkolenie. Znasz mnie, nie jestem facetem, który często odmawia, ale mam swoje zasady. Gdzieś w głębi czuję, że już dawno powinienem zakończyć naszą małą, miłą pogawędkę przy kiblu, ale widzę, że dziewczyna dała się porwać wspomnieniom o tych naszych ekscesach. Pozwalam jej dać się ujeżdżać mentalnie jeszcze jakiś czas. Jest ten klimat, alkohol, niedwuznaczne aluzje i spojrzenia, wiesz, o czym mówię. Wszystko płynie. Miód z pieprzem. I w momencie, gdy ona rzuca: „Gdyby Henry wiedział, że to zrobiłam, na pewno by nie uwierzył”, zgadnij, kto pojawia się w korytarzu?
– Prezes.
– Prezes – powtarza ponuro. – Sam pieprzony Henry „Wrogie Przejęcie” La Fayette podchodzi, spogląda mi prosto w oczy tym swoim twardym, biznesowym wzrokiem, nie jej, ale mnie, i spokojnie pyta: „Nie uwierzyłbym w co?”.
Albert przerywa na moment, żeby dolać sobie whisky. Robi to wyłącznie po to, by spotęgować narastające napięcie. Uwielbia to. Tę rozmowę, tę whisky i to życie.
– Stary. Wyobrażam sobie, że lecę z tego sto osiemdziesiątego piętra prosto na glebę, że on po prostu łapie mnie za szmaty i jakimś cudem wyrzuca przez to niezniszczalne okno. Ale w ostatniej chwili, w przebłysku geniuszu albo w przypływie głupoty czy odwagi, odwracam się do jego żony i mówię: „Przykro mi, ale muszę o tym powiedzieć prezesowi”. Dziewczyna blednie, praktycznie mdleje. A ja kontynuuję: „Pańska żona pytała mnie właśnie o zdanie na temat niespodzianki, którą szykuje na pańskie urodziny”. Boom!
– I co? Łyknął to?
– Od razu. Nie pytaj mnie, w jaki sposób przypomniałem sobie, że prezes ma urodziny w przyszłym tygodniu, ale pewnie dlatego tu teraz siedzimy. W każdym razie nagle wszystko zaczyna nabierać nowego sensu. Jej rumieńce na twarzy nie są już rumieńcami zawstydzonej żony, przyłapanej na wspominaniu przygód z przypadkowym kolesiem, ale rumieńcami żony, która chciała dobrze. Moje zdenerwowanie też jest zupełnie na miejscu, w końcu wpadłem w sytuację bez wyjścia i musiałem wybierać pomiędzy dochowaniem powierzonej tajemnicy a lojalnością wobec mojego pracodawcy. Wybrałem najlepiej, jak potrafiłem. I słuchaj dalej tego: pieprzony Henry „Zwalniam Was Wszystkich” La Fayette uśmiecha się, odprawia swoją żonę do stolika, obejmuje mnie ramieniem i gdy już myślę, że jednak plan nie wypalił, że prowadzi mnie w ciemny róg korytarza, żeby wypruć mi tętnicę z szyi stłuczonym kieliszkiem, on mówi: „Cenię ludzi lojalnych i szczerych. Zapraszam do mojego gabinetu w poniedziałek, renegocjujemy warunki pańskiego zatrudnienia”.
– Podsumowując: bzyknąłeś żonę szefa, a on dał ci awans?
– Kto jest królem?! No, kto jest królem, Rob?! – Wstaje, wydziera się, wznosząc obie ręce ku górze.
Uśmiecham się, wciąż pamiętając, że wszystkie jego opowieści należy przesiewać przez gęste sito. Być może tylko wydawało mu się, że prezes mógł słyszeć ich rozmowę z sąsiedniego pomieszczenia, wszystkie pikantne wspomnienia były niczym więcej, jak wymownym spojrzeniem, którym wymienili się w drodze do kibla, a awans to po prostu nagroda za rok zarwanych nad projektami nocy.
Ale to nieważne.
Albert podnosi się z fotela. Dopiero teraz dostrzegam, jak bardzo jest pijany. Podeszwy jego absurdalnie drogich butów ścierają się z podłogą z prawdziwego drewna, wydając z siebie przeszywające dźwięki. Albert zatacza się w kierunku okna i zastyga tam z czołem opartym o szybę, zostawiając na niej tłuste ślady.
– Ci wszyscy ludzie tam, w dole – mówi, wskazując na nocną panoramę odległego miasta za murem – nawet nie wiedzą, na jakim poziomie tu toczy się gra. To małpy. Niedawno zeszli z drzew.
– Myślisz, że mógłby uderzyć w nas samolot? – próbuję zmienić temat.
– Co? – rzuca, nie odrywając wzroku od rozświetlonej przestrzeni.
– Zapomnij. Miałem sen.
– Powinieneś więcej wychodzić. Spotykać ludzi, Rob. To siedzenie w domu ci nie służy.
– Historia zna takie przypadki – przypominam.
– Jak masz jakieś lęki, to idź na zabieg, stary. Ja też kiedyś bałem się przestrzeni, a teraz?
Albert gwałtownie uderza otwartymi dłońmi w szybę, zupełnie jakby chciał ją wypchnąć z ram, ale to ona odpycha go w głąb pomieszczenia. Traci równowagę, ale jakimś cudem i tak udaje mu się wylądować z impetem w fotelu firmy Ironthrone, z funkcją masażu, podgrzewania i wentylacji. Opróżniona szklanka bez lodu nie ma już tyle szczęścia i kończy swój żywot jako milion błyszczących i ostrych kawałków rozsypanych po drewnianej podłodze.
– Teraz mogę, kurwa, latać – kończy i wybucha donośnym, histerycznym śmiechem. – Zaraz to posprzątam, stary – mówi, wycierając łzy z kącików oczu.
– Nie przejmuj się – odpowiadam, sprawdzając, która godzina.
Jest czwarta dziesięć nad ranem. Noc wciąż czarna jak smoła. Powoli zaczynam przyzwyczajać się do myśli, że odeśpię jego wizytę dopiero po południu. Ruszam do kuchni po odkurzacz. W połowie drogi zatrzymuje mnie głośne walenie do drzwi.
– Ha, wiedziałem! To dziewczyny, powiedz, że to dziewczyny, Rob – mówi, próbując szybko wyprasować ręką swoją wymiętą koszulę.
– Naprawdę zaprosiłeś do mnie ludzi w środku nocy? – pytam, nie ukrywając zdenerwowania.
– Stary, to nie w moim stylu – tłumaczy się. – Myślałem, że ty się kogoś spodziewasz.
– Nie – odpowiadam, nasłuchując ruchu za drzwiami. Panuje absolutna cisza, ale wiem, że wciąż ktoś tam jest. Po prostu czuję to.
– Hej, wypierdalać! – Albert wydziera się w kierunku korytarza. W tym samym momencie drzwi ustępują z metalicznym trzaskiem, a do środka wpada oddział uzbrojonych ludzi w uniformach. Próbuję usunąć się z drogi, pozwolić im zrobić swoje, ale oni wcale nie przyszli tu po Alberta. Nie są zainteresowani jego obecnością, groźbami ani wulgaryzmami, którymi ich wita.
To mnie rzucają na podłogę, zamiatając moją twarzą kawałki potłuczonego szkła. Chwilę później czyjeś ręce podnoszą mnie do pionu i wyprowadzają w kierunku wyjścia, w kierunku gapiów i kamer, z których każda bez wyjątku rejestruje moje wystraszone i zdezorientowane spojrzenie oraz pokancerowaną twarz. Rejestruje bezbronną kukłę w powyciąganym, podartym szlafroku, pakowaną do windy przy akompaniamencie wyjących alarmów i informacji o tym, by zachować spokój, bo sytuacja tak naprawdę jest pod kontrolą.
***
Jadąc po bandzie, musisz liczyć się z tym, że któregoś dnia nie wytrzyma twojego naporu i nagle znajdziesz się daleko poza polem gry, skotłujesz bezwładnie, wytracając prędkość, nażresz ziemi i połamiesz. Ale gdy jesteś jedną z tych osób, która stara się kłaść spać przed północą, ćwiczyć dwa razy w tygodniu i chodzić na basen, gdy nie bierzesz narkotyków, okazjonalnie upijasz się na bankietach z przełożonymi, ale zawsze jesteś w stanie wrócić do domu o własnych siłach, gdy twoje życie kręci się wokół dobrze płatnej, ciekawej pracy, w której od kilku lat robisz niewadzącą nikomu, pozbawioną wrogich przejęć karierę, gdy twoi znajomi to gromada przeważnie zawianych, ale niegroźnych kolesiów, którzy głównie rozmawiają o pracy i kobietach, gdy kobiety, z którymi sypiasz, wskakują ci do łóżka z własnej woli i nie mają wspomnień związanych ze zbyt zazdrosnymi facetami, gdy historia w twojej przeglądarce nie składa się wyłącznie z haseł nawiązujących do twardej pornografii, domowej produkcji bomb oraz sposobów utylizacji zwłok, gdy starasz się dopasować do otoczenia i żyć tak, aby nie przeszkadzać swoim życiem innym, naprawdę nie masz się o co martwić. A sytuacje takie jak ta są po prostu nieporozumieniem, za które już niedługo otrzymasz ogromną rekompensatę.
***
Nie rozumiem, jak można człowieka pozbawić wszystkiego i wrzucić do tej szklanej klatki, zupełnie jak jakieś zwierzę? Mam teraz dużo czasu na myślenie, bo oto mija siedemdziesiąta druga godzina, jak tkwię tu kompletnie sam, w ciszy, pod całodobowym nadzorem kamer i czujników ruchu. Brak konturów, kolorów, jakichkolwiek dźwięków, kontaktu z ludźmi i świadomości cyklu słońca powoli zaczyna wywierać wpływ na moją psychikę. Czytałem o tym kiedyś. Po niedowierzaniu przychodzi gniew, później chcesz negocjować, na końcu czeka jedynie smutek i apatia.
***
Czwarty dzień. Tak przynajmniej mi się wydaje. Nerwowo przechadzam się po celi od ściany do ściany. Ilekroć kieruję mój wzrok na strażnika, jego ręka wykonuje nieznaczny ruch w kierunku wielkiego, czerwonego przycisku, który wypełni moją klatkę ultradźwiękami i ugotuje mój mózg. W uszach zaczynam słyszeć miarowy szum, swoista halucynacja powstała z braku bodźców. Już nawet nie myślę o misternie ułożonym życiu, które wali się przez brak zaangażowania z mojej strony, o nieprzygotowanych prezentacjach i przegapionych spotkaniach. Chcę wyjść. Nic więcej.
***
A co, jeśli zrobiłem coś złego przypadkowo? Skrzywdziłem osobę i zupełnie o tym zapomniałem? Być może jako dziecko zrzuciłem kogoś ze schodów? Utopiłem w wannie siostrę, której nigdy nie miałem? Może wcisnąłem jakąś magiczną kombinację klawiszy na komputerze, a program finansowy wyczyścił komuś konto, skasował życie i ten ktoś umarł?
A może to wszystko jest tylko inscenizacją? Za chwilę przyjdzie tu mój szef razem z Albertem i powiedzą, że zdałem, że już mogę wyjść i dostać w nagrodę naprawdę dużo pieniędzy. I awans. I wakacje. Albo, co najbardziej prawdopodobne, jestem częścią jakiegoś sadystycznego programu badań nad granicami ludzkiej wytrzymałości. Jeśli tak, to nie przegapcie tego momentu, skurwysyny…
Pękam. Jak szklanka rzucona o podłogę.
Niewiarygodne, jak tęsknię za prozą życia. Jak bardzo chcę wrócić i odkurzyć mój salon.
Nakrywam głowę sterylnym prześcieradłem i zapadam w krótki, niespokojny sen. Znów mam cztery lata, najwcześniejsze wspomnienie, które posiadam. Spotykam ojca, którego znam głównie z opowieści. Teraz widzę go wyraźnie, wszystkie kontury wytarte czasem są uzupełnione. Ma zamyślone, niebieskie oczy i ciepły uśmiech. Czuję jego silny uścisk, gdy unosi mnie w górę wprost z miękkiego dywanu wyściełającego przedpokój i wychodzi ze mną na zewnątrz, przed dom. Ciepły, czerwcowy podmuch wiatru muska mnie po twarzy. Na horyzoncie strzelają w niebo wysokie, białe wieże o niedokończonych szczytach. Tata tłumaczy mi coś, pokazując każdą po kolei, ale nie jestem w stanie zrozumieć słów. Czerwone słońce nurkuje za horyzont, idealnie trafiając w wolną przestrzeń pomiędzy szkieletami tych dziwnych konstrukcji. Powietrze wypełnia suchy pył.
***
– Budzić! – rozkazuje stanowczy głos, a ja otwieram oczy w samą porę, by oszczędzić sobie kopnięcia prądem w wystające spod prześcieradła kolano.
Strażnik, wyraźnie zawiedziony, powolnym ruchem wycofuje elektryczną pałę.
– Proszę się w to ubrać.
Stojący w drugim rzędzie mężczyzna w nienagannie czarnym garniturze przekazuje ponad strażnikami wieszak z kopią własnego stroju.
– Pan jest moim prawnikiem? – zgaduję pełnym nadziei głosem.
– Tak. Zostałem tu przydzielony w ramach praktyk.
– Praktyk? Bez urazy, ale stać mnie na kogoś z większym doświadczeniem – mówię, patrząc mu prosto w oczy.
– Pańskie zdenerwowanie jest w pełni uzasadnione. Swoimi umiejętnościami reprezentuję raczej dolną półkę. Proszę myśleć o mnie jak o nieporadnym albatrosie, który zatacza się po twardym gruncie, o ptaku, który jeszcze nie wzleciał, nie miał okazji zaprezentować w pełni swojej gracji w locie.
– Słucham?
– Na szczęście nie musi się pan tym wszystkim przejmować, gdyż i tak nie jestem w stanie pana reprezentować.
– Dlaczego nie może mnie pan reprezentować?
– Nie stać pana.
– Nie stać mnie na pseudoprawnika na praktykach?
– Zgadza się. Został pan pozbawiony pieniędzy. Wszystkich. Proszę myśleć o sobie jako o osobie zupełnie nagiej. W przenośnym znaczeniu oczywiście, gdyż za chwilę ubierze się pan w garnitur, który specjalnie dla pana kupiłem, ale to było wcześniej, zanim dowiedziałem się, że pana zdolności finansowe są żadne.
– To jakiś absurd i paranoja! Zostałem zatrzymany bez przedstawienia zarzutów, wbrew mojej woli i do tego pozbawiono mnie uczciwie zarobionych środków! Może mi ktoś to wszystko…
Strażnik postanawia nie czekać, aż mój wznoszący się ton głosu przekroczy barierę krzyku, lub po prostu daje upust swoim sadystycznym zapędom. Tak czy inaczej, następną chwilę spędzam, rozmasowując żebra po krótkim zwarciu.
– Paragraf 122 głosi: „Osoba przebywająca bezprawnie na terytorium strefy A miasta Ketra zostaje pozbawiona wszystkich dóbr materialnych i innych, w których posiadanie weszła, przebywając na terytorium strefy A miasta Ketra”. Widzi pan, coś tam jednak wiem. Niestety, to nie może panu w żaden sposób pomóc. Wydaje mi się też, że nie powinienem zdradzać powodu pańskiego zatrzymania, jeśli nie będziemy współpracować, a tym bardziej przed wejściem na salę sądową. Obawiam się, że mogę zostać pociągnięty do odpowiedzialności, skoro już to panu powiedziałem przy świadkach.
– W takim razie proszę myśleć o sobie jako o kompletnym idiocie – mówię mu.
– Jest mi bardzo przykro, że pan tak twierdzi. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?
– Tak. Ten szum? Co to jest?
– To deszcz.
***
W dzisiejszym odcinku „Crime Factor” poznacie człowieka, który przez ostatnie 25 lat świadomie ukrywał swoje pochodzenie, by żyć, pracować, mieszkać i korzystać z wszelkich praw i przywilejów rezydenta strefy A. Być może był waszym znajomym? Współpracownikiem? Sąsiadem? Usiądźcie dobrze, bo doznacie szoku, widząc w naszej sali przesłuchań twarz, którą tak dobrze znacie, osobę, której bezgranicznie ufaliście, a która świadomie wykorzystywała wasze dobre intencje i waszą nieświadomość, by czerpać z tego korzyści…
Głos prezentera sączy się przez sufit głuchymi, basowymi falami. Cztery metry niżej klawisze ustawiają mnie na ruchomej platformie, która wyniesie mnie prosto do sali obrad. Ostatnie przygotowania przed wielkim wejściem. Makijażystka nakłada mi na twarz chemikalia w różnym stanie skupienia, desperacko próbując zamaskować pocięty szkłem policzek i rozwalony łuk brwiowy. Ochrona dostraja elektryczną obrożę. Mam na sobie tani czarny garnitur trzy numery za mały. Wygląda jak coś, co mógłbym na siebie włożyć piętnaście lat temu, gdybym był ślepy. To upokarzające.
– Pamiętaj, żeby być grzecznym i odpowiadać na pytania. Zakres dozwolonych ruchów ogranicza się do dyskretnego drapania się po jajach i mrugania. Na platformie zostajesz, dopóki prowadzący nie powie, że możesz z niej zejść. Niezastosowanie się do tych poleceń będzie miało swoje konsekwencje.
– Popraw mu krawat, to jest program na żywo – rozkazuje makijażystka.
Moje ręce wiszą przede mną biernie, skute bransoletkami magnetycznymi. Klawisz próbuje wykonać polecenie i angażując tylko jedną ze swoich wielkich łap, trąca mój krawat niechlujnym, pogardliwym ruchem. Zupełnie, jakby bał się, że przez dłuższy dotyk zarażę go jakąś chorobą, że zło, które reprezentuję, przeskoczy na niego i zawładnie jego umysłem. Mam ochotę krzyknąć bardzo głośno i sprawdzić, czy popuści, czy będzie próbował mnie zabić. Jego nerwy są jak postronki, więc prawdopodobnie jedno i drugie. Ja natomiast jestem spokojny jak nigdy. Nerwy puszczają dopiero wtedy, gdy słyszę:
Przed państwem Robert Welkin.
Tak, to ja. Jakoś nie mogę przestać wizualizować sobie siebie z perspektywy widowni. Oto z ziemi wynurza się groteskowa postać z pobitą twarzą, ubrana w obrożę i kajdany, ze źle dobranym garniturem i krawatem dyndającym niczym urwany sznur z szubienicy. Oczy błądzą onieśmielone ostrym światłem jupiterów. Szukają punktu zaczepienia, próbują schować się do wewnątrz. Postać lśni jednolitą czernią stroju, powierzchnią naprędce namalowanej maski. Wygląda niezdrowo i nieżywo. Po chwili po raz pierwszy daje się słyszeć jej głos:
– Nazywam się Robert Welkin, mam dwadzieścia dziewięć lat i od początku istnienia miasta Ketra jestem jego prawowitym mieszkańcem – zaczynam nieproszony.
Studio wygląda na dużo większe od tego, jakie zwykło się oglądać po drugiej stronie ekranu. Z perspektywy sceny widzę dokładnie stół sędziowski zajmowany przez trójkę wykwalifikowanych w sztuce prawniczej celebrytów, których nazwiska sprzedają wszystko – od mebli po środki higieny intymnej. Na frontowej ścianie wygasłe iksy w liczbie odpowiadającej sędziom przyglądają się mi swoim złowieszczym spojrzeniem. Wystarczą dwa, bym popłynął w dół przez jelita systemu i został z niego wydalony wprost w objęcia chaosu za wielkim murem ogradzającym coś, co przez większość mojego życia nazywałem domem. W dalszej części, za hologramowym szkłem o zmiennej przezroczystości rozpościera się szara ściana naszpikowana tysiącem par oczu. To widownia, spowita mrokiem i spokojna, lecz gotowa gwizdać, drzeć się, śmiać lub płakać na zawołanie w zależności od komendy wysłanej z reżyserki. Rój miniaturowych kamer unosi się w powietrzu w ledwie słyszalnych oparach mechanicznego pomruku. Opływa mnie, gdy wygłaszam mój monolog, tak aby widzowie byli w stanie załączyć sobie mnie w przeglądarce z dowolnego profilu oraz łatwo sprawdzili, czy drapię się po jajach, jak pan strażnik przykazał. Prowadzący, który na razie znajduje się poza kadrem, sprawdza skrypt programu na wyświetlaczu wmontowanym w mikrofon w stylu retro, by dowiedzieć się w szybki sposób, jak ma reagować na moje nieproszone wejście oraz co przewidują procedury, gdybym nie chciał się zamknąć. Schemat, który widzi, wygląda następująco: 5-10 sekund – delikatna reprymenda dowolnej treści. 10-15 sekund – kwestia: „Przepraszam, ale powinniśmy oddać głos naszemu szanownemu jury”. Powyżej 20 sekund – „Przepraszamy widzów za zakłócenia. Wrócimy po krótkiej przerwie”, bo w tym momencie powinienem już leżeć na podłodze powalony strzałem prądu w szyję. Wiem to, bo pomagałem wymyślić formułę tego programu. Dzięki niemu Albert zrobił karierę w mediach, a ja, mając mniejsze parcie na władzę, zadowoliłem się posadą konsultanta w największej agencji kreatywnej w Ketrze. Z ówczesnej perspektywy Crime Factor nie wydawał się złym pomysłem. Gdy został kupiony, a ja zacząłem dostawać dziesięć propozycji pracy na godzinę, uznałem go za dzieło współczesnej rozrywki. Prawdziwy przebłysk geniuszu. Jednak kiedy pół roku temu na wizji zginęła osoba, a wyniki oglądalności wystrzeliły w górę, zażądałem, aby zdjęli go z anteny. Ale już nic nie byłem w stanie zrobić. Nikt nie chciał słuchać tego, co miałem do powiedzenia. Moje podania trafiały prosto do kosza albo były w nieskończoność przekazywane dalej.
Tak czy inaczej, od pierwszego wdechu do ostatniego słowa mam około dziewiętnastu sekund, które muszę dobrze wykorzystać, więc kontynuuję, nie zważając na chrząkania konferansjera:
– Mój ojciec był jednym z architektów, którzy zaprojektowali to miasto. Nie kupiłem sobie w nim miejsca, ale zostało mi ono nadane zgodnie z prawem, dlatego moja tu obecność jest nieporozumieniem, które na pewno… – nie kończę myśli.
– Przepraszam, ale powinniśmy oddać głos naszemu szanownemu jury.
Jak widać, opamiętałem się w samą porę.
– Jeśli pan już skończył, pozwolę sobie zadać pierwsze pytanie. Jak dobrze zna pan swojego ojca? – dziwnie znajomy głos Mandy Wester sprawia, że czuję się przez chwilę jak u siebie w domu przed monitorem.
– Praktycznie wcale – odpowiadam krótko i rzeczowo.
– Czy może pan nam podać przyczynę, dla której nie utrzymujecie kontaktu?
– Moi rodzice rozwiedli się, gdy miałem cztery lata. Wychowywałem się z matką. Ojciec nigdy nie wprowadził się do strefy A, mimo że, tak jak jego rodzina, miał do tego pełne prawo.
– Oczywiście, że miał. Ma do tej pory i, szczerze mówiąc, nie mogę dociec, dlaczego z niego nie korzysta – na widowni rozlega się pomruk zadowolenia w stopniu umiarkowanym. – Wszystkie osoby będące jego najbliższą rodziną w dniu otwarcia bram strefy A miasta Ketra także posiadają ten przywilej. Czy wie pan, panie Welkin, do czego zmierzam?
– Nie mam pojęcia.
– Proszę podać dokładną datę rozwodu pańskich rodziców.
– 9 października 2024 roku, dokładnie dwadzieścia dziewięć dni po inauguracji – rzucam jednym tchem, bo znam tę datę na pamięć. Mama nigdy nie pozwoliłaby mi jej zapomnieć. Nawet w ten słoneczny i spokojny dzień, gdy widziałem ją po raz ostatni, wspominała ojca i po raz kolejny, do znudzenia, przerabiała tę historię. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego miała do niego tak duży sentyment. Dlaczego tak łatwo wybaczyła mu, że od nas odszedł. Zmarła, zanim zdążyłem o to wszystko zapytać.
– Niestety, myli się pan. Właściwa data to 10 września 2024. Dokładnie jeden dzień przed.
– Bzdura! – Mrowienie obroży natychmiast powstrzymuje we mnie chęć rzucenia kilku siarczystych bluzgów, które i tak wyraźnie artykułuję w myślach.
– To ludzki błąd podczas digitalizacji dokumentów urzędowych, którego odkrycie zajęło nam ćwierć wieku.
Jest suspens, a wraz z nim wchodzi dżingiel zapowiadający reklamy. Zawsze zastanawiałem się, co dzieje się w studio, gdy kamery przestają pracować. Czy sędziowie wychodzą ze swoich ról, żartują z oskarżonymi? Czy jest czas na łyk napoju? Chwila bez kajdanek, by rozprostować kości?
Budzę się na ziemi, okładany gumowymi pałami przez ochronę.
– Nie po twarzy – instruuje kobiecy głos z góry.
Nie wiem, co jest bardziej nie do zniesienia: czy promieniujący ból obitych żeber, czy zdrętwienie nerwów po strzale prądem. Czuję się zbyt słaby, by wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. Przede mną jedna z pary ekskluzywnych szpilek projektu Christiana Lobotomy stuka w ziemię w rytmie pał lądujących na moich plecach.
– Wystarczy.
Ochrona podnosi mnie do pionu, nie popuszczając uścisku. Wredna, stara suka wlepia we mnie zaciekawione spojrzenie błyszczące fałszywym błękitem soczewek, pociąga łyk napoju przez słomkę i suchym, lektorskim głosem przedstawia mi pokrótce swoją wersję nadchodzących wydarzeń.
– Doskonale wiem, kim pan jest, panie Welkin. Kim pan był. Sugeruję nie wykorzystywać swojej wiedzy, nie naginać zasad programu, by wygłaszać tu wzniosłe mowy, i odzywać się tylko wtedy, gdy udzielimy panu głosu. Rozumie pan?
Milczę, próbując oddychać tak, by płuca nie roztrzaskały mi żeber od wewnątrz.
– Chcę, by dobrze pojął pan sytuację, w której się znaleźliśmy… Żyjemy w burzliwych, niepewnych czasach, w których miasto Ketra, jako jedyne miejsce na ziemi, w pełni gwarantuje swoim obywatelom dobrobyt i spokój. Właśnie dlatego stajemy się coraz częściej celem ataków hakerskich, musimy radzić sobie z przemytem, nielegalną imigracją i przypadkami takimi jak pański. Ale naszym zadaniem, jako władz tej wspaniałej społeczności, jest utrzymywanie porządku za wszelką cenę. Ostatnim, czego potrzebujemy, to sytuacja, w której zepsucie zacznie szerzyć się od środka. Zrobię z pana przykład, panie Welkin. Przykład, który jasno pokaże siedemnastu milionom ludzi zamieszkujących strefę A, że każdy, nawet najmniejszy czy nieświadomy, rodzaj niesubordynacji może kosztować ich miejsce w tym mieście. Wspólnie przypomnimy im, że życie tu to przywilej, który bardzo łatwo stracić.
– Jestem niewinny. Oboje dobrze o tym wiemy – mówię w kierunku jej pleców.
Wchodzimy za 3… 2… 1…
– Przedstawiam państwu dowód rzeczowy A – rój kamer odpływa w kierunku zniszczonej, wymiętej kartki zapełnionej równymi rzędami znaków i dwoma odręcznymi podpisami wykonanymi niebieskim atramentem. Prawdziwy antyk z epoki analogowej, gdzie przez ludzkie ręce przewalały się tony papieru na pohybel wszystkim lasom i ekologom. Hologram wyświetla obraz z kamery także dla mnie.
– Panie Welkin, proszę o odczytanie daty zawartej na dokumencie.
W ostatnim geście bezsilności zaciskam spocone pięści i cedzę przez zęby:
– Dziesięć, zero-dziewięć, dwa tysiące dwadzieścia cztery.
– Myślę, że nie potrzeba nam więcej. Zanim odczytamy wyrok, krótka wiadomość sponsorowana.
Mandy ustawia się na tle hologramu, by wyrecytować jeden z moich własnych tekstów:
W 2000 roku kandydatka na miss Chile, zapytana o to, którego mężczyznę i którą kobietę wybrałaby, jako parę mogącą przedłużyć nasz gatunek na wypadek nuklearnej zagłady świata, odpowiedziała: „Wybieram papieża i Matkę Teresę”. Dziękujemy ci iHistory za 20 lat wspierania zdalnego systemu zintegrowanej edukacji Ketry.
Uśmiecham się, ale dlatego, że nie mogę nie dostrzec ironii sytuacji, gdy doznaję publicznego linczu w spektaklu, który sam wyreżyserowałem. Kończmy. Poddaję się.
Sędziowie udają się na krótką przerwę, aby ustalić wyrok. Jeszcze tylko spojrzenie na wyniki głosowania wśród internautów. Niesamowite: 96,32% chce oglądać mój koniec na żywo w naturalnej rozdzielczości 3 D. Dziś w nocy całe miasto Ketra jest zjednoczone gniewem przeciwko mnie. Na stole sędziowskim trzy czerwone iksy zapalają się praktycznie jednocześnie.
– Robercie Welkin, na mocy udzielonej nam przez administratorów miasta Ketra, uznajemy pana winnym wszystkich postawionych tu zarzutów, pozbawiamy wszelkich praw mieszkańca i skazujemy na bezwarunkowe opuszczenie strefy A. Jednocześnie ustalamy dwudziestopięcioletni okres karencji, przed upływem którego nie będzie pan mógł ubiegać się o wpis na listę osób oczekujących na miejsce w strefie A. To szczęśliwa noc dla mieszkańców naszego wspaniałego miasta, w którym praworządność zawsze triumfuje. To także szczęśliwa noc dla jednej ze stu milionów osób oczekujących na bezprawnie zajmowane przez pana miejsce. Już po przerwie ogłosimy nazwisko osoby, która wkrótce dołączy do naszej społeczności. Zostańcie państwo z nami.
– Czy ma pan dla nas jakieś ostatnie słowa, panie Welkin? – pyta, rzucając pełnym pogardy spojrzeniem.
– Tak. Jestem…
Wchodzi dżingiel, zapadnia w podłodze otwiera się i pochłania mnie ciemność. Bezbłędny czas reakcji. Producenci Crime Factor muszą być dumni. To był naprawdę dobry odcinek.
***
Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate – głosi napis nad ostatnią śluzą podziemnego tunelu prowadzącego do strefy B.
– To oznacza, że masz przejebane – wyjaśnia otyły czarny strażnik o twarzy buldoga, cały falując w rytm swojego śmiechu. Przejście otwiera się w ślimaczym tempie. Dwadzieścia pięć osób za mną maca drżącymi palcami spusty, celując w nadchodzącą ciemność prosto przez moje plecy. Bo oto kawałek po kawałku odsłania się mityczna, owiana legendami, oglądana jedynie z bezpiecznej perspektywy fotela przed monitorem, kraina bezrobocia, kolejek i złej pogody. Potwór otwiera swoje oko, gotów skoczyć nam prosto do gardeł, rzucić nam w twarz swoim gównem. Jeszcze sekunda i…
Tunel zalewa ciepłe, popołudniowe słońce, a wraz z nim wpada do środka bryza czystego powietrza.
– Idź! – rozkazuje buldog, popychając mnie w stronę wyjścia, a sam cofa się w głąb uzbrojonej brygady. Już wiem, co mógł czuć Armstrong stawiający pierwsze kroki na Księżycu albo Huang-Chi lądujący na Marsie. To przerażenie mieszające się z ciekawością, fascynacją, która wygrywa ze strachem i napędza twoje kroki, kiedy kierujesz się w nieznane. Trzy sekundy później jestem na zewnątrz. Po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat, po raz pierwszy, od kiedy istnieje to miasto, jestem po drugiej stronie muru i z bliska podziwiam niekontrolowane przez nikogo środowisko, chaotycznie zagospodarowaną przestrzeń, ludzi pochłoniętych własnymi sprawami i kolor. KOLOR na wszystkim: od kobiecych butów rozdeptujących kałużę na krzywym chodniku, do ścian budynków bez pomysłu powsadzanych w krajobraz, tak mocno kontrastujących z perfekcyjną symetrią jednolicie białych wież za moimi plecami. Śluza zamyka się z trzaskiem, odcinając bezpowrotnie pępowinę, którą miasto matka tłoczyło we mnie karierę, dobrobyt i spokój umysłu. Teraz jestem zdany na siebie, zdany na łaskę dzikiej rzeczywistości. I kompletnie przerażony.
Niespodziewanie tuż przede mną parkuje czarna jak noc limuzyna. Drzwi kierowcy uchylają się ku górze, a na zewnątrz wyskakuje wielki, łysy człowiek o bardzo surowym wyrazie twarzy.
– Zapraszam – oznajmia, łapiąc za klamkę środkowych drzwi.
Trochę zdezorientowany, ale też zaskoczony stanowczością i klarownością wydanego mi polecenia, bez większych protestów wsiadam do ciemnej przestrzeni pojazdu i ląduję na miękkim siedzeniu, które z jakiegoś powodu zostało wyłożone grubą folią. Limuzyna rusza, ktoś podkręca oświetlenie wewnątrz i moim oczom ukazuje się dwóch mężczyzn.
– Dzień dobry – mówi pierwszy z nich głosem, w którym słychać znużenie.
Drugi bez przywitania przystawia mi broń do czoła.
– P-panowie… – chcę rozpocząć dyskusję, ale milczący osobnik po lewej przeczącym ruchem głowy uświadamia mnie, jak bardzo zły pomysł próbuję zrealizować.
– Musisz wybaczyć mojemu koledze. Jest małomówny i czasem porywczy, ale to dla naszego bezpieczeństwa – podkreśla. – Pochodzisz z krainy supermenów, więc być może strzelasz laserem z dupy. Nie wiemy tego. A tak w ogóle, to powinniśmy się najpierw poznać. Więc… to jest Jahred – wskazuje na uzbrojonego, wytatuowanego od nadgarstków po szyję fluorescencyjnym tuszem czarnoskórego kolegę – a ja nazywam się…
Leonard Constantine, oczywiście. Poznaję go dopiero, gdy ściąga okulary i odgarnia długie, czarne włosy. Pomimo gigantycznego kaca ciążącego na jego powiekach, którego w żaden sposób nie stara się ukryć, jego twarz wciąż wygląda młodzieńczo i sympatycznie. W biurze wszyscy zawsze twierdziliśmy, że byłby świetny do reklamy kosmetyków albo ekskluzywnej odzieży. Ale Leonard nie jest typem człowieka, którego interesuje firmowanie swoją twarzą czegokolwiek innego niż samego siebie. Jego marka jest na to zbyt silna. Posiada dziesiątki klubów rozsianych po wszystkich trzystu sześćdziesięciu stopniach Ketry B. Jest także współwłaścicielem wydawnictwa, wypożyczalni luksusowych aut, ma swoje udziały w studiu filmowym i wielu mniejszych lokalnych biznesach, o których nie mam pojęcia. Imponujące jak na człowieka, który niedawno przekroczył trzydziestkę. Mniej imponujące są jego kontakty ze światem przestępczym, produkcja twardej pornografii, sieć burdeli i handel zakazanymi substancjami. Mówi się, że jest bardzo wpływowym i niebezpiecznym człowiekiem. Nieobliczalnym. Ale to tylko teorie, którymi żyją media. Te same, które organizują mu sesje zdjęciowe i sugerują, aby wystąpił na nich z bronią i w towarzystwie półnagich kobiet.
Leonard sam niczego nie dementuje ani nie potwierdza. Nie ukrywa też, że cieszy go zamieszanie wokół jego osoby. Notabene, przed kamerą wypada doskonale. Zawsze jest bardzo żywiołowy, ale też elokwentny. Sprawia wrażenie charyzmatycznego, dowcipnego człowieka, w towarzystwie którego trudno się nudzić. Co nie zmienia faktu, że większość osób z góry utożsamia z nim wszystko, co najgorsze w strefie B: jej zacofanie, samowolę i korupcję.
Nigdy nie podejrzewałem, że dostąpię przyjemności podróżowania z nim limuzyną podczas prawdopodobnie ostatniej przejażdżki w moim życiu.
– Dla przyjaciół Leo – dodaje, uśmiechając się od niechcenia.
– Nazywam się Robert Welkin – mówię i wyciągam przed siebie dłoń, którą natychmiast przejmuje siedzący obok człowiek zwany Jahredem.
Puszcza w moją stronę długie i przenikliwe spojrzenie. Przez chwilę czuję się, jakby próbował przeczytać moje myśli, ale staram się nie uciekać wzrokiem, szczególnie w kierunku wiszącej przede mną odbezpieczonej broni, aby nie podsuwać mu żadnych pomysłów. Właściwie nie mogę nic zrobić. Jak zahipnotyzowany gapię się w jego czarne, przenikliwe oczy. Minutę. Może dwie. Może tylko ułamek sekundy. Nie jestem w stanie stwierdzić, jak długo trwa ta przedziwna próba sił. Wreszcie uwalnia moją rękę. Opadam plecami na zafoliowane oparcie i widzę, jak trawi coś w swojej głowie, zawieszając wzrok na nieistniejącym punkcie gdzieś daleko za mną. Wzdycha, przez ułamek sekundy uśmiecha się do siebie, po czym z pełną powagą po raz pierwszy odzywa się krótko:
– OK.
– Blu! – Leonard krzyczy do kierowcy.
Limuzyna natychmiast hamuje.
– Dzięki, wypierdalaj – zwraca się do mnie, pokazując eleganckim gestem, których drzwi mam użyć.
I tak kończy się nasze krótkie, lecz pełne wrażeń spotkanie. Limuzyna znika za rogiem, a ja rozglądam się zdezorientowany po okolicy, której nie mam prawa znać. Gdzieś w oddali, na tle granatowego nieba, majaczą wieże skąpane w pomarańczowym blasku zachodzącego słońca. Po raz pierwszy widzę je z tej perspektywy, jak górują nad miastem, wbijając je całe jeszcze głębiej w ziemię. Są nierzeczywiste. Absolutnie dominujące. Sprawiają, że budynki wyglądają tu jak domki z piasku, samochody jak ziarenka, ludzie jak pył. Aż trudno mi uwierzyć, że w jednej z tych lśniących wież przeżyłem całe moje życie.
Równie trudno uwierzyć, że to już koniec.
***
Jeśli chodzi o liczby, strefę A miasta Ketra zamieszkuje około 17 milionów osób żyjących na stosunkowo niewielkiej powierzchni 1350 kilometrów kwadratowych. Zabudowa składa się z 36 wież o zróżnicowanej wysokości, z których najwyższe przekraczają niewiarygodny próg 1200 metrów. Umiejscowienie, a także kształt wszystkich budynków, zostały zaprojektowane z myślą o zmaksymalizowaniu ekspozycji każdej z wież na promienie słoneczne tak, by zapewnić wszystkim strefom mieszkalnym stały dopływ energii słonecznej w ciągu dnia, niezależnie od pory roku. Strefa A miasta Ketra została wyposażona w pierwszy na świecie system kontroli pogody WCS-Tesla, który jonizując powietrze nad miastem, jest w stanie zachowywać bezchmurną pogodę w dzień oraz wywoływać kontrolowane opady deszczu podczas godzin nocnych. Jonizatory wraz z generatorami wiatru zasilanymi bateriami słonecznymi zostały umieszczone w trzech srebrnych wieżach, które stoją w równych odstępach i wpisują się w okrąg ograniczający obszar miasta. Wieże te są cylindrycznymi konstrukcjami o ostrych wierzchołkach, pochylonymi łagodnym łukiem w kierunku wnętrza strefy. Zamknięta część miasta Ketra jest często nazywana „Koroną”, właśnie dzięki unikalnej panoramie tworzonej przez te fascynujące konstrukcje. Faktem wartym odnotowania jest także to, że centralna wieża Ketry, zwana Zero Tower, jest nie tylko najwyższą stworzoną przez człowieka konstrukcją na Ziemi, ale także jedną z najlżejszych. Niewiarygodny stosunek wysokości do masy został osiągnięty dzięki zastosowaniu grafenu oraz metalicznych mikrosiatek o gęstości poniżej kilograma na metr sześcienny, a także…
– Zakończ – wydaję komendę, którą archaiczny czytnik e-booków interpretuje jako „przewiń” i rozpoczyna raz jeszcze recytację pierwszego rozdziału z książki „Planeta Miasto” autorstwa doktora Benedicta Waya.
Niechętnie podnoszę dupę z powycieranej kanapy i manualnie zatrzymuję odtwarzanie. Mija trzeci dzień bezczynnego oczekiwania na informację o zatrudnieniu, którą miałem otrzymać za pośrednictwem e-maila. Obraźliwej wielkości suma, tak zwana odprawa, przelana na nowe, specjalnie otwarte do tego celu konto, topnieje w zastraszającym tempie w miarę opłacania wynajmowanej przeze mnie nory, dumnie nazywającej się Apartamentem Milton. Przyzwyczajony do widoku błękitnego nieba i słońca spacerującego łagodnym łukiem ponad równą granicą horyzontu, nieustannie zasłaniam szyby mojego apartamentu kiepskim, migoczącym hologramem, wyświetlającym górski krajobraz z wodospadem w wypranych kolorach. Robię to, bo za oknami widok ogranicza mi odrapana, brudna ściana budynku z jednym malutkim oknem, przez które mogę obserwować kibel sąsiada. Przez to wszystko za bardzo nie jestem w stanie stwierdzić, jaka jest pora dnia lub nocy. Może i lepiej… Nie wiem… Czuję się bezsilny wobec sytuacji, w której się znalazłem. Wypompowany. Zdemotywowany. Trwam w bierności, kontemplując spisek, którego ofiarą padłem. Snuję w głowie plany odzyskania mojego życia. Wędruję, stawiając ciężko kroki od kibla do kanapy i z powrotem. Nie tracę nadziei. I czekam… Czekam, aż los sam się odmieni.
***
Umrę tu. Teraz to wiem. Dziś w sklepie mężczyzna poprosił mnie o autograf. Praktycznie wybiegłem stamtąd, nie płacąc. Na szczęście zamontowane w wejściu czujniki automatycznie ściągnęły należność, więc obyło się bez wizyty w komisariacie. Dobrze, że zredukowałem oprogramowanie mojego zegarka do wersji kompatybilnej z tutejszymi systemami. Ketra B nie korzysta ze zintegrowanego systemu płatności, a moje multimedialne soczewki zostały skonfiskowane. Technologia jest tu opóźniona przynajmniej o półtora roku.
W drodze do domu towarzyszyła mi dziewczyna, która przez dwie ulice zdążyła opowiedzieć mi o całym swoim życiu, o psach, które hoduje, o chłopaku, którego chce poznać, i o tym, że ona też stoi w niekończącej się kolejce do strefy A. Chyba miała nadzieję, że w zamian rozpalę jej wyobraźnię opowieściami o tym, jak jest na górze, ale ja po prostu zniknąłem za drzwiami hotelu. Muszę ograniczyć wychodzenie do minimum.
Druga sprawa to Albert. Próbowałem się z nim skontaktować, ale moje konto zostało zablokowane, więc aktualnie nie mam możliwości porozumieć się z kimkolwiek z Ketry. Postanowiłem spróbować czegoś innego i zostawiłem komentarz pod utworem Anyi, o którym wiem, że puszcza sobie praktycznie codziennie. Po godzinie odpisał: „Jeśli jesteś tym, kim myślę, to wiedz, że nie miałem z tym nic wspólnego, stary. Życie toczy się dalej, głowa do góry”.
Problem w tym, że ilekroć spoglądam w górę, widzę wieże Ketry.
***
Transmisja z zaświatów przerywa mój pijany letarg. Monitor jeszcze przez chwilę migocze konwulsyjnie, po czym zalewa go ciemność. Nie reaguje na komendy głosowe ani te wprowadzane dotykowo. Nie reaguje na bluzgi, groźby i uderzenia pięścią w ekran. Informacja o czekającym na mnie wakacie przepada w cyfrowej otchłani.
Dość tego – mówię do siebie mobilizującym tonem, postanawiając złożyć oficjalny protest wobec nieludzkich warunków panujących w tym slumsie. Pociągam porządny łyk kupionego za ostatnie pieniądze wrednego łyskacza i ruszam szybkim, choć lekko niepewnym, krokiem w kierunku drzwi. Odziany jedynie w spodnie od piżamy wjeżdżam na ostatnie piętro zajmowane przez administrację tego budynku, po czym dokonuję wtargnięcia na tereny służbowe przez drzwi ozdobione adekwatnym napisem „B URO”.
– Zapomniałeś, jak się puka, chłopcze?
Kobieta o wyglądzie zużytej aktorki porno wbija we mnie badawcze spojrzenie, wciskając w szklane naczynie coś, co wygląda, pachnie i tak właściwie musi być papierosem. Jej uroda ma w sobie coś orientalnego. Fala blond włosów spoczywa na jej czole niczym naleśnik.
– Tak. Przyszedłem tu, żeby zgłosić awarię sprzętu w moim pokoju – mówię, próbując oderwać wzrok od jej ogromnych, sztucznych, okrągłych jak dwie piłki cycków wyskakujących prosto na mnie przez głębokie rozcięcie obcisłej sukienki.
– Jaki numerek? – mówi, wypuszczając powoli dym przez usta wypacykowane błyszczącą mazią.
– Słucham?
– Numer twojego pokoju. A myślałeś, że o co pytam?
– O nic. Sześć dziewięć – odpowiadam zgodnie z prawdą. Dokładnie tak to mówię. Nie sześćdziesiąt dziewięć. Nie siedemdziesiąt minus jeden. Sześć-dziewięć.
– Zobaczę, co da się zrobić – mówi i uśmiecha się.
Wychodzę równie rozbawiony. Następne piętnaście minut spędzam na leżeniu z rękoma założonymi za głową i wzrokiem wcelowanym prosto w zacieki na suficie. W przypływie nagłego optymizmu napędzanego kolejnymi łykami alkoholu postanawiam nie zdychać tutaj. Składam przed sobą obietnicę, że dam sobie radę ze wszystkim, co przyniesie ten i każdy kolejny dzień. Pukanie do drzwi przerywa mój wewnętrzny monolog motywacyjny. Otwieram je z nadzieją, że zastanę za nimi kogoś z serwisu. I zastaję. Ją.
– Więc co się dokładnie zepsuło? – pyta, strzelając petem w głąb korytarza, drugą ręką mocno łapiąc mnie za jaja.
Instynkt każe mi się wycofać, zaprzeczyć, przeprosić i pożegnać. Czyli wszystko to, czego miałem NIE robić. Otwieram drzwi szerzej.
Carpe, kurwa, diem.
Jej oddech śmierdzi fajkami, skóra ma kolor popiołu, w dotyku przypomina karton, a pod wielkimi cyckami widać źle usunięte ślady blizn po laserze. Kobieta ma fatalnie wykonane tatuaże i obsesję na punkcie swojego wyglądu, która objawia się układaniem naszych ciał w pozycjach, jakbyśmy pozowali do zdjęć. A może to spaczenie zawodowe? Mimo wszystko jest atrakcyjna; w bardzo wulgarny, ale pociągający sposób. No i jej oczy. Jasnobłękitne, niesamowite oczy, które wyglądają, jakby były, lub po prostu są, zaćpane. I, ku mojemu zaskoczeniu, jest świetnie. A pół godziny później – bardzo dobrze. Następne czterdzieści minut po – ledwo ledwo, ale ciągle OK. Rano budzi mnie ból głowy, fiuta i nieznany mi zapach, który okazuje się napojem zwanym kawą.
------------------------------------------------------------------------
Napis witający wchodzących umieszczony nad bramą piekielną w Boskiej komedii Dantego. Przekład Edwarda Porębowicza: Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją; przekład Władysława Kopalińskiego: Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie.